Nasze serce/Część druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Nasze serce
Wydawca M. Skulska d. Wojnar
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre coeur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wszedłszy do salonu, nie zastał jeszcze nikogo Usiadł i przyglądać się zaczął ścianom tym, obiciom, meblom, kosztownym gracikom, które były mu drogiemi, bo należały do niej; całemu temu mieszkaniu, gdzie ją poznał, widywał, pokochał, gdzie odkrył w sobie to uczucie, które z dniem każdym wzrastało, aż do chwili jałowego zwycięstwa. Z jakiemże upragnieniem oczekiwał ją niegdyś w uroczem tem mieszkaniu, stanowiącem tak harmonijną całość z zalotną, wybredną właścicielką. Jak dobrze znał tę woń perfum napełniających salonik dystyngowanym, a skromnym i delikatnym zapachem bzu. W miejscu tem zaznawał gorączkowych, najmilszych nadzieji, niepokojów, najsilniejszych wzruszeń, by najsroższą zakończyć niedolą! Niby dłoń przyjaciela, którego na zawsze żegnamy, ściskał poręcze fotelu, w którym tyle razy siadywał zasłuchany w melodję jej głosu, zapatrzony w jej oczy i uśmiech. Ogarnęło go teraz pragnienie, aby tu nie przyszła, aby nikt nie przyszedł, aby tu mógł zostać całą noc, jak człowiek czuwający przy zwłokach ukochanych. A potem z nadejściem dnia odejdzie na długo może na zawsze.
Drzwi otwarły się nagle. Ona weszła, uśmiechnięta, wyciągając doń rękę. Opanował się, i z niczem się nie zdradził. To nie była kobieta, lecz żywy, niezrównanej piękności bukiet kwiatów.
Kibić jej otaczał w pasie wieniec gwoździków, które po sukni aż do stóp jej spływały kaskadą. Wokoło obnażonych rąk i ramion wiła się girlanda z niezapominajek i konwalji; trzy wspaniałe storczyki muskały jej różowe łono, płonące purpurowemi kwiatami. Z jasnoblond włosów przysypanych djamentowym pudrem wychylały się emaljowe fiołki. Drżące na złotych szpilkach brylanty, lśniły jak krople rosy wśród kwiecia zdobiącego stanik.
— Czuję, że nie minie mnie dziś migrena — rzekła.
Od całej jej postaci bił zapach, jaki na wiosnę unosi się w ogrodach; świeższą była niż zdobiące ją girlandy. Andrzej patrzył na nią olśniony, myśląc, że pochwycenie jej teraz w objęcia byłoby takiem samem barbarzyństwem, jak zdeptanie grządki pełnej kwiecia. Ciało jej było li przedmiotem do ozdoby, nie do miłości. Podobne one wszystkie do kwiatów, ptaków, do wszystkiego raczej niż do kobiet. Matki ich, przedstawicielki przeszłych pokoleń, widząc w zalotności środek podniesienia swej urody, przedewszystkiem jednak starały się podobać naturalną pięknością ciała, wrodzonym. wdziękiem, tym nieprzepartym czarem, jaki kształty kobiece wywierają zawsze na mężczyznę. Dziś kokieterja stała się wszystkiem, sztuka stanowi zarówno środek jak cel, gdyż kobieta posługuje się nią raczej dla upokorzenia współzawodniczek i podniecenia ich zazdrości, niżeli dla zdobycia serca mężczyzny.
Poco ona włożyła tę toaletę? Dla przypodobania się jemu, kochankowi, czy też dla upokorzenia księżnej de Malten?
Lokaj oznajmił przybycie księżnej de Malten. Pani de Burne podbiegła ku drzwiom i nie zapominając o storczykach, uściskała przyjaciółkę, która odwzajemniła się równie serdecznym pocałunkiem.
Ból ściskał serce Mariolle’a. Ani raz nie wybiegła tak radośnie na jego spotkanie, ani raz nie ściskała go tak serdecznie. Podobne kobiety nie są dla nas stworzone — rzekł do siebie, podejmując wątek dawnych myśli.
W tej chwili wszedł Massival, po nim pan Pradon, hrabia von Bernhaus i Jerzy de Maltry, ubrany z całym szykiem angielskim.
Oczekiwano już tylko Lamarthe’a i Prédolé’a. Rozmawiano o rzeźbiarzu, jednogłośnie piejąc na jego cześć hymny.
Wskrzesił dawny dźwięk... nawiązał do tradycji renesansu, dodając do nich szczerość nowoczesną“. Podług Jerzego de Maltry, Prédolé pierwszy odkrył niezrównaną giętkość ciała ludzkiego... Podobne zdania od dwóch miesięcy obiegały wszystkie salony, krążąc z ust do ust.
Nareszcie się ukazał, wywołując ogólne zdziwienie. Był to tęgi mężczyzna, o nieokreślonym wieku, szpakowaty nieco, z szerokiemi ramionami wieśniaka, z dużą głową o bardzo wydatnych rysach, okrytych siwiejącym zarostem, potężnym nosie i wargach grubych. Na twarzy widniał wyraz zakłopotania. Szedł niezgrabnie przez salon, trzymając łokcie szeroko rozstawione. Ręce miał szerokie o palcach porosłych włonie jak ręce Herkulesa lub rzeźnika zgrabne, nie dające się ukryć. Oczy tylko, jasne, szare, przenikliwe, rzucające bystre spojrzenia, zdawały się żyć w tym ociężałym człowieku. Zwracały się na wszystkie strony, badały, zdradzając ciekawem swem wejrzeniem niepospolitą inteligencję.
Pani de Burne, nieco zawiedziona, uprzejmie wskazała gościowi miejsce. Rzeźbiarz usiadł zmieszany, zakłopotany, że tu przybył.
Lamarthe, chcąc przełamać pierwsze lody, zbliżył się do niego.
— Mój drogi — rzekł — muszę ci pokazać, gdzie jesteś. Widziałeś już boską panią tego do mu, przyjrzyj się teraz jej otoczeniu.
To mówiąc, wskazał stojące na kominku po piersie Hudona, potem na biurku dwie tancerki Clodiona, wreszcie na półeczce cztery cudne posążki Tanagry.
Twarz Prédolégo rozjaśnił nagle wyraz takiej radości, jak gdyby wśród pustyni odnalazł swoje dzieci. Wstał, podszedł ku czterem posążkom z terrakoty i dwie naraz chwycił w olbrzymie swe ręce. Pani de Burne zadrżała z obawy o całość swych skarbów. Ale zaledwie dotknął posążków, zaczął je pieścić, obracać na wszystkie strony, poruszając grubemi palcami ze zręcznością, godną kuglarza. Zachwyt malujący się na jego twarzy świadczył wymownie, że ciężki ten człowiek żywił w sercu jedyne, idealne uczucie dla wszystkich wytwornych cacek.
— Podobają ci się? — spytał Lamarthe.
Rzeźbiarz począł wychwalać piękność posążków, wspominając o znanych sobie arcydziełach nieco stłumionym, lecz spokojnym, pewnym głosem człowieka, który myśli jasno i zna wartość wyrażeń.
Prowadzony przez powieściopisarza, przyglądał się kolejno różnym cackom, które pani de Burne zebrała, dzięki wskazówkom swych przyjaciół. Oceniał ich wartość, wyrażał radość i zdziwienie, że je znajduje w tym salonie, za każdym razem biorąc je w ręce i delikatnie obracając na wszystkie strony, jak gdyby zapoznając się z niemi zapomocą dotyku. Ujrzawszy stojący w rogu pokoju posąg z bronzu, ciężki jak kula armatnia, ujął go jedną ręką, przyniósł do lampy, przyglądał mu się długo i odniósł napowrót bez żadnego wysiłku fizycznego.
— Nieprawdaż, że przyroda stworzyła go po to, aby mógł iść w zapasy z kamieniem i marmurem? — zauważył Lamarthe.
Wszyscy przyglądali mu się z życzliwością.
W tej chwili lokaj oznajmił:
— Proszę pani, waza na stole!
Pani domu podała rękę rzeźbiarzowi, przeszła z nim do sali jadalnej, a posadziwszy go obok siebie, ozwała się takim tonem, jak gdyby spadkobiercę znakomitego nazwiska pytała jego genealogję:
— Zdaje mi się, że rzeźba jest najstarożytniejszą gałęzią sztuk pięknych?
Spokojnym swym głosem odparł:
— Pasterze biblijni grywali już na flecie, prawdopodobnie zatem muzyka powstała wcześniej, jakkolwiek muzyka nam przystępna datuje się od niedawna. Ale i pierwsze początki rzeźby sięgają czasów bardzo odległych.
— Pan lubi muzykę? — spytała znowu.
— Lubię wszystkie sztuki — odparł tonem poważnego przeświadczenia.
— Kogo uważa historja za wynalazcę rzeźby?
Prédolé zamyślił się chwilę, poczem z rozrzewnieniem w głosie, jak gdyby opowiadał wzruszające jakieś zdarzenie, odparł:
— Według podania helleńskiego wynalazcą rzeźby jest ateńczyk Dedales — odrzekł. — Najpiękniejsze jednak podanie, przypisuje ten zaszczyt pewnemu garncarzowi z miasta Sicyone, imieniem Dibutades. Gdy córka jego Kora wyrysowała profil narzeczonego, którego cień padał na ziemię, Dibutades wypełnił tę sylwetkę gliną i wymodelował. Takim był początek mojej sztuki.
— Cudowne! — szepnął Lamarthe, a po chwili milczenia dodał: — Ach! gdybyś chciał powiedzieć nam coś więcej, Prédolé!
A zwracając się do pani de Burne dodał: — Nie potrafi pani sobie wyobrazić, jak zajmująco ten człowiek mówi o sztuce, jak on ją kocha, rozumie i umie innych przejąć swym zachwytem.
Ale rzeźbiarz nie był widocznie usposobionym do rozprawiania. Założywszy serwetę pod brodę, aby nie splamić tużurka, jadł rosół z pewnem namaszczeniem, z jakiem wieśniacy zwykle spożywają zupę.
Następnie wychylił duszkiem kieliszek wina i wyprostował się; widocznie czuł się swobodniejszym, zaczynał się aklimatyzować. Od czasu do czasu usiłował odwrócić się, widział bowiem w lustrze odbicie jakiejś grupy, stojącej poza nim na kominku. Nie znał tej rzeźby i nie był pewnym jej autora.
Wreszcie nie mogąc dłużej pohamować ciekawości spytał:
— Czy de Falguiérs’a?
Pani de Burne roześmiała się.
— De Falguiéres’a — potwierdziła. — Jakże pan mógł poznać rzeźbę z odbicia w lustrze?
On uśmiechnął się także.
— Nic dziwnego — odrzekł. — Jeden rzut oka wystarczy mi, aby poznać rzeźbę ludzi zajmujących się także malarstwem, lub też malowidło ludzi, uprawiających także rzeźbiarstwo. Taka robota różni się ogromnie od dzieł człowieka, poświęcającego się wyłącznie jednej tylko sztuce.
Pragnąc wykazać zalety swege przyjaciela, Lamarthe zadał mu kilka pytań, na które Prédolé wnet odpowiedział.
Uniesiony zapałem, kreślił charakterystykę malowideł rzeźbiarzy i rzeźb malarzy w sposób tak nowy, jasny i oryginalny, że wszyscy słuchali go wzrokiem zarówno jak uchem. W krótkich słowach przebiegając historję sztuki, przytaczając przykłady z rozlicznych epok, cofnął się aż do najpierwszych mistrzów włoskich, będących malarzami i rzeźbiarzami zarazem, do Mikołaja i Jana z Pizy, do Donatela i Wawrzyńca Ghiberthi. Przytoczywszy ciekawe sądy Diderota, wspomniał na zakończenie o drzwiach w kościele św. Jana we Florencji, arcydzieła Ghibertiego. Płaskorzeźby pokrywające te drzwi są tak żywe i dramatyczne, że na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie malowidła.
Ciężkiemi rękoma, które z nieporównaną giętkością zdawały się modelować glinę w powietrzu, odtwarzał z takim zapałem wspomniane przez siebie dzieła sztuki, że wszyscy śledzili ciekawie każdy ruch jego palców, a różne rzeźby i posągi wyłaniały się im z poza szklanek i talerzy, wyczarowane jego słowem.
Wreszcie, gdy podano najulubieńsze jego przysmaki, umilkł i zaczął jeść.
Do końca obiadu nie odzywał się już prawie, słuchając z roztargnieniem rozmowy, która przerzucała się od polityki do nowości teatralnych, od balów do projektowanych małżeństw, od artykułów z Révue des Deux Mondes do wystaw wyścigów. Jadł i pił dużo, ale stare wytrawne wino nie wpływało na jego myśl jasną, zdrową, niezamąconą dobrem winem.
Gdy towarzystwo wróciło do salonu, Lamarthe, niezadowolony, że rzeźbiarz nie odpowiedział wszystkim jego nadziejom, zaprowadził go do biurka i pokazał mu przedmiot niepospolitej wartości, zaliczany do najwspanialszych klasycznych zabytków sztuki: srebrny kałamarz cyzelowany przez Benwenuta Celliniego.
Prédolé był odurzony, przyglądał się temu arcydziełu z takim zachwytem, z jakim kochanek tonie w twarzy kochanki; niewypowiedzianem rozrzewnieniem przejęty, wygłosił o twórczości Celliniego poglądy równie wzniosłe i subtelne jak dzieła niedoścignionego mistrza; następnie widząc, że go słuchają, siadł we fotelu i ustawicznie oglądając arcydzieło, malował swe wrażenia na widok poszczególnych przedmiotów sztuki, zdradzając upojenie, jakie przez oczy przenikało mu do serca na widok pięknych kształtów. W przeciągu lat dziesięciu przebiegł cały świat, nie patrząc na nic, jak tylko na genjalne rzeźby z drzewa, kamienia, bronzu i marmuru, lub też na złoto, srebro, miedź i kość słoniową, przeistoczoną w arcydzieła ręką rzeźbiarzy. On sam rzeźbił w tej chwili czarującą płaskorzeźbę plastycznego słowa.
Skupieni wkoło niego, mężczyźni słuchali z żywem zajęciem; obie kobiety, siedząc przy kominku, znudzone nieco tą długą rozprawą, od czasu do czasu szeptem zamieniały uwagę, zdradzającą zdziwienie, iż same tylko kontury przedmiotów mogły wprawiać w taki zachwyt.
Gdy Prédolé umilkł, Lamarthe podziękował mu serdecznym uściskiem dłoni, stwierdzającym wspólne zamiłowania.
— Doprawdy, muszę cię uściskać. Obecnie jesteś jedynym artystą, jedynym znakomitym mężem, jedynym człowiekiem, który ukochał swój zawód, szczęście w nim znajdując, nie znając zmęczenia ani zniechęcenia. Umiesz wcielać sztukę wiekuistą w najczystsze, najprostsze, najwznioślejsze i najniedostępniejsze kształty. Jednem zgięciem linji stwarzasz piękno i o nic się więcej nie troszczysz. Wnoszę toast na twoje zdrowie!
Rozmowa stała się znów ogólną, rwała się jednak co chwila, stłumiona nowemi pojęciami, które z innego świata wtargnęły niespodzianie do tego salonu, pełnego tylu rzadkich dzieł sztuki.
Prédolé wyszedł wcześnie, tłómacząc się, że codzień o świcie zabiera się już do pracy.
Po jego wyjściu Lamarthe, rozentuzjazmowany, zapytał panią de Burne:
— No, jakże się pani podobał?
— Dosyć oryginalny, ale nieokrzesany człowiek — odrzekła trochę niezadowolona i rozczarowana.
Powieściopisarz uśmiechnął się myśląc: „Nic dziwnego, nie wyraził zachwytu nad twoim strojem; ze wszystkich arcydzieł ty byłaś jedynem cackiem, o którem zapomniał“.
Powiedziawszy parę grzecznych słówek, oddalił się i usiadł obok księżnej de Malten. Hrabia Bernhaus zbliżył się do pani domu i przysunąwszy niski taburecik, usiadł prawie u jej stóp. Mariolle, Massival, Maltry i pan de Pradon rozmawiali o rzeźbiarzu, który wywarł na nich silne wrażenie. Jerzy de Maltry porównywał go do starożytnych mistrzów, których całe życie przenikała i upiększała jedyna i wyłączna miłość piękna, filozofując na ten temat, bardzo subtelnie, lecz nużąco.
Massival, znudzony tak długiem rozprawianiem o sztuce, której sam nie uprawiał, zbliżył się do księżnej de Malten. Lamarthe, ustępując mu miejsca, powrócił do grona mężczyzn.
— Może już pójdziemy? rzekł do Mariolle’a.
— I owszem, bardzo chętnie.
Powieściopisarz lubił mówić wieczorami, odprowadzając znajomych. Ostry, przenikliwy, ucinkowy głos jego zdawał się czepiać murów i pełzać po nich. Podczas tych nocnych przechadzek czuł się wymownym, dowcipnym, jasnowidzącym, to też właściwie mówiąc, monologował raczej, niż rozmawiał. Zadowolony takiem powodzeniem, pewien był dobrego snu po zmęczeniu nóg i płuc.
Mariolle czuł się zupełnie wyczerpanym. Gorycz, żal, rozpacz, zniechęcenie, wrzały w jego sercu, odkąd przestąpił próg tego domu.
Nie mógł i nie chciał cierpieć dłużej. Postanowił wyjechać na zawsze. Pani de Burne żegnała go roztargniona.
Obaj mężczyźni wyszli na ulicę. Wiatr ucichł, powietrze ciepłe było i ciche jak zwykle na wiosnę po chwilowej wichurze. Niebo gwiazdami usiane, iskrzyło nad ich głowami, jak gdyby ciepły podmuch potęgował migotanie gwiazd. Na chodnikach sucho było zupełnie, tylko na bruku kałuże wody srebrzyły się gdzieniegdzie przy świetle gazu.
— Co za szczęśliwy człowiek, ten Prédolé — zaczął Lamarthe. — Nie kocha nic, prócz sztuki, o niej tylko myśli, dla niej żyje, w niej znajduje radość, szczęście i cel życia... Doprawdy, wielki to artysta, należący do dawnego pokolenia! Ach! on wcale nie dba o kobiety, o nasze kobiety, przystrojone w koronki i tysiące świecideł. Widziałeś, że nie zwrócił wcale uwagi na obie nasze piękne panie, chociaż wyglądały czarująco? I nic dziwnego! Taki człowiek zachwyca się tylko plastyką naturalną, nie zaś sztuczną. Jestem pewien, że boska pani de Burne nazywa go w duchu nieznośnym głupcem. Dla niej popiersie Houdona, posążki Tanagry lub kałamarz Benwenuta Celliniego, to tylko wspaniałe ramy arcydzieła sztuki, które się zwie Ona... ona i jej suknie, bo to dwie nieodłączne części jej samej. Obrazy lub rzeźby o tyle wartości, o ile dodają nowego czaru ich właścicielce. Cóż to za marna egoistyczna mają istota, taka kobieta!
Stanął na chwilę i uderzał laseczką po trotuarze. Po chwili podjął:
— Znają one i rozumieją wartość tego, co ich blask podnosi, tj. kosztownych sukien i klejnotów, wychodzących z mody co lat dziesięć — ale nie pojmują wartości trwałych, świadczących o wzniosłej duszy artysty, nie umieją ćwiczyć swych zmysłów z czysto estetycznych, bezinteresownych pobudek. Zresztą kobieta ma zmysły bardzo pierwotne, nieudoskonalone, chwytające tylko to, co pozostaje w bezpośrednim związku z kobiecym egotyzmem, który pochłania i absorbuje całą ich istotę. Spryt ich przypomina spryt indjanina, obmyślającego coraz to nowe zasadzki. Nie są nawet zdolne do odczuwania uciech czysto materjalnych, wymagających wyższego rozwoju fizycznego i wydoskonalenia pewnego organu. Wyjątkowo zdarza się niekiedy, że kobieta lubi dobrą kuchnię, nigdy jednak nie wzniesie się do tego, aby rozumiała wartość dobrego wina, które przemawia tylko do podniebienia mężczyzn, bo wino ma przecież swoją wymowę.
Znów uderzył laseczką po bruku, jak gdyby skandując ostatnie wyrazy; poczem podjął:
— Zresztą, nie można od nich wiele wymagać. Zupełny ten brak gustu, który je czyni niezdolnemi do pojmowania rzeczy wzniosłych, zaślepia je stokroć więcej, gdy chodzi o nas. Na nic się dziś nie zda posiadać gorącą duszę, wielki rozum, wyjątkowe zasługi i przymioty; niegdyś, to niewiasta ceniła nadewszystko w mężczyźnie wartość moralną i odwagę. Dzisiejsze kobiety to kabotynki, kabotynki miłości, powtarzające dla szyku tradycyjne uczucie, w które nie wierzą Potrzebują też kabotynów, umiejących równie dobrze grać tą samą komedję.
Przez jakiś czas szli obok siebie w milczeniu. Rozpaczliwie smutne słowa powieściopisarza dźwięczały echem prawdy w sercu Mariolle’a. Wiedział on, że jakiś awanturnik, przybyły z Włoch do Paryża, książę Epilati, który elegancją swą i zręcznością podbijał serca pań high-life’u i dystyngowanych kokotek — był obecnie przedmiotem zalotów baronowej de Frémines.
Gdy Lamarthe zamilkł, Mariolle rzekł:
— To nasza wina. Dlaczegóż tak zły wybór czynimy?... Istnieją przecież inne kobiety...
— Tak — odrzekł powieściopisarz — ale wśród magazynierek lub ubogich sentymentalnych mieszczanek, nieszczęśliwych w małżeństwie. One tylko potrafią przywiązywać się szczerze. Nieraz pocieszałem zbolałe ich serca. Zalewają wprost miłością, ale miłością tak pospolitą, że przyjmując ich uczucie, doznajesz wrażenia, jak gdybyś dawał jałmużnę. To też twierdzę, że dzisiaj, gdy młode a bogate kobiety do niczego nie dążą, niczego nie pragną prócz rozrywki, nie grożącej żadnem niebezpieczeństwem, mężczyźni zaś uregulowali przyjemności swoje podobnie jak pracę, — musiała zniknąć dawna piękna a potężna siła e naturalnego pociągu, która stanowiła ongi o stosunkach obu płci.
— Masz słuszność — szepnął Mariolle.
Z każdą chwilą wzrastało w jego sercu pragnienie ucieczki od tych ludzi, którzy dla zabicia czasu odgrywali komedję miłości, niezdolni odczuć jej sercem.
— Dobranoc! — rzekł po chwili — idę spać.
Wróciwszy do domu, siadł przy biurku i napisał:
„Zegnam cię, pani! Czy pamiętasz pierwszy mój list? I wtedy cię żegnałem, lecz nie wyjechałem. Jakże ciężko za to pokutuję! Gdy czytać będziesz te słowa, mnie już nie będzie w Paryżu. Zbytecznem byłoby tłómaczyć, co mnie do tego skłania. Mężczyźni, tacy jak ja, nie powinniby nigdy spotykać kobiet, tobie podobnych. Gdybym był artystą, gdybym w wyrażeniu mych uczuć mógł znaleźć ulgę, stałabyś się może dla mnie źródłem natchnienia, ale niestety! jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, któremu miłość ku tobie przyniosła srogie, nieznośne cierpienie. Poznawszy cię, nie przypuszczałem, abym potrafił czuć i cierpieć tak żywo. Inna kobieta na two jem miejscu, natchnęłaby mi serce boską radością. Ty zadałaś mu tylko katusze. Nie twoja w tem wina; nie czynię ci wyrzutów i nie mam żalu do ciebie. Nie mam nawet prawa pisać w ten sposób. Wybacz pani. Wiem, że nie możesz czuć tak, jak czuję, że nie możesz nawet odgadnąć, co się dzieje w mem sercu, gdy patrzę na ciebie i słucham twego głosu. Nie stawiasz mi oporu, przyzwalasz, pragnęłabyś nawet obdarzyć mnie cichem, spokojnem szczęściem, za które przez całe życie na klęczkach dziękowaćbym ci powinien. Ale ja nie mogę. Ach! jakże okropną jest miłość nieustannie żebrząca o gorące słowo, o namiętną pieszczotę a nigdy jej nie otrzymująca. Serce moje pustem jest teraz, jak żołądek nędzarza, który z wyciągniętą ręką biegł za tobą na ulicy. Rzuciłaś mu piękne rzeczy, ale nie dałaś chleba. Ja także łaknę chleba!... miłości! Odchodzę nieszczęśliwy, ubogi, głodny, głodny kruszyny twej miłości, która mnie mogła nakarmić... Nie pozostało mi już nic, prócz rozpaczliwej myśli, którą należy zabić. Będę też usiłował to uczynić. Zegnam cię pani i dziękuję. Przebacz mi, dzięki i przebacz! Dziś jeszcze kocham cię całą duszą. Zegnaj!

Andrzej Mariolle“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.