Nasze serce/Część druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Nasze serce
Wydawca M. Skulska d. Wojnar
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre coeur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Powóz pani de Burne mknął szybko przez ulicę de Grenelle. Ostatnia śnieżyca kwietniowa uderzała z łoskotem o spuszczone szyby powozu i zaścielała ulice warstwą białych kulek. Przechodnie przyspieszali kroku, zasłaniając się parasolami i podnosząc kołnierze od paltotów. Po dwóch tygodniach prawdziwie wiosennej pogody, chwyciły znów przymrozki — ostatni pocisk zimy.
Oparłszy nogi na kamionce z wodą gorącą, otuliwszy się miękkiem, delikatnem futrem, grzejącem ją poprzez suknie i pieszczącem jej skórę unikającą brutalnego dotknięcia, młoda kobieta myślała z przykrością, że za godzinę najdalej będzie musiała dorożką jechać do Auteuil.
W pierwszej chwili ogarnęła ją pokusa zawiadomienia go listownie, że przybyć nie może, ale od dwóch miesięcy przeszło przyrzekła sobie czynić to jak najrzadziej, starając się ze wszech sił pokochać go tak, jak on ją kochał.
Wzruszona widokiem jego cierpienia, współczuciem zdjęta, starała się walczyć z własnem sercem i przez czas jakiś od chwili, gdy pocałowała go w oczy w przystępie rozrzewnienia, przywiązanie jej stało się naprawdę gorętsze.
Dziwiąc się mimowolnej swej oziębłości, zadawała sobie pytanie, dlaczego nie kocha go tak jak inne kobiety kochają swych kochanków, skoro przywiązała się do niego prawdziwie, skoro żaden mężczyzna nie podobał się jej więcej od niego.
Podobna opieszałość uczucia pochodzić mogła tylko z lenistwa serca, które siłą woli, pokonać należało jak inne formy lenistwa.
Zaczęła się przełamywać. Próbowała się podniecać myśląc o nim; rozmyślnie wprawiała się w stan wzruszenia, jadąc na schadzkę.
Udawało jej się to niekiedy taksamo, jak nam się udaje wprawić w strach, gdy w nocy myśleć zaczniemy o duchach lub upiorach.
Stopniowo, wżywając się w tę komedję namiętności, starała się być czulszą, pieszczotliwszą. Mariolle odchodził od zmysłów z nadmiaru szczęścia.
Sama uwierzyła wreszcie, że serce jej pała tą gorączką, która od tak dawna trawiła jego. Nadzieja miłości, która wydawała jej się możliwą do urzeczywistnienia owej nocy, gdy oddała mu się po raz pierwszy, nad zatoką św. Michała, odżyła znów w jej sercu, mniej ponętna, niespowita w mgłę poezji i ideału, ale wyrazistsza, bardziej ludzka, wolna od złudzeń, skutkiem nabytego doświadczenia.
Napróżno wyczekiwała jednak tego uniesienia, tego wybuchu namiętności, który jak powiadają rodzi się w chwilach, gdy ciała splatają się uściskiem i łączą dusze; uniesienie to pozostało jej nieznanem.
Pomimo to wytrwale udawała namiętność, domagała się coraz częstszych schadzek, powtarzała mu: „Czuję, że kocham cię coraz bardziej“. Ogarniało ją jednak nieprzezwyciężone znużenie, czuła, że nie potrafi nadal jego i samą siebie oszukiwać. Nie była obojętną na jego pocałunki a przecież ze zdziwieniem spostrzegała, że zaczynają ją nużyć. Nieokreślone jakieś uczucie niezadowolenia ogarniało ją stale, ilekroć nadszedł dzień schadzki w Auteuil. Dlaczegóż nie uczuwała podniecenia, dreszczu rozkoszy, jakiem oczekiwanie uścisków kochanka przejmuje ciała innych kobiet? Ona poddawała się tym pieszczotom, odpowiadała nawet na nie, z początku bierna, następnie zwyciężona i brutalną przemocą pokonana, ale nigdy nie upojona. Czyżby delikatne, wypieszczone jej ciało, tak wyjątkowo wyrafinowane, zachowało dotąd wstydliwość, której nowoczesna jej dusza nie znała wstydliwość zwierzęcia wyższego, uświęconego? Mariolle stopniowo zrozumiał. Widział jak gaśnie sztuczny zapał, rozumiał, co ją skłoniło do tej próby i głęboki śmiertelny smutek wpełznął mu w duszę.
Teraz i ona równie dobrze jak on wiedziała, że po nieudanej próbie wszelka nadzieja stracona dzisiaj, I oto, gdy otulona futrem, oparłszy nogi na gorącej flaszce, patrzyła na kulki gradu ej odbijające się od szyb powozu, nie czuła już W sobie odwagi podążenia w zimnej dorożce, ku nieszczęśliwemu kochankowi.
Ani na chwilę nie przyszło jej na myśl, aby z nim zerwać lub wzbronić mu pieszczot i pocałunków. Wiedziała dobrze, że chcąc zdobyć całkowicie serce mężczyzny zakochanego, zachować go dla siebie, należy oddać mu się, przykuć łańcuchem miłości cielesnej. Fatalna to konieczność, ale logiczna i nieunikniona. Nawet uczciwość wymagała takiego postępowania, ona zaś chciała pozostać prawą, uczciwą kochanką. Będzie mu się więc nadal oddawać; poco jednak tak często? Czyż dla niego nawet schadzki te nie nabrałyby więcej uroku i powabu nowości, gdyby stały się rzadsze, stanowiąc szczęście najwyższe, którem szafować nie należało? Ilekroć jechała do Auteuil, zdawało jej się, że składa mu w ofierze dar najcenniejszy, nieoszaCowany. Kobieta, oddająca się z takiem uczuciem, mniema zawsze, iż spełnia pewne poświęcenie: nie jest to upojenie niewolnicy, ale radość uszczęśliwienia ukochanego i duma z poczucia swej wspaniałomyślności.
Przyszła nawet do przekonania, że miłość Andrzeja byłaby także trwalszą, bo post podnieca uczucie głodu, a żądza zmysłowa jest równie głodem. Doszedłszy do tego wniosku postanowiła pojechać wprawdzie do Auteuil, ale udawać cierpiącą. I nagle, pomimo zimna i wiatru, z zadowoleniem myśleć zaczęła o wycieczce. Nagła ta przemiana wytłomaczyła jej wymownie, dlaczego rzecz tak normalna, była jej tak przykrą. Wzdrygała się przed chwilą, przechodząc myślą tysiące przykrych a nieuniknionych szczegółów schadzki Kłuła się szpilkami, z któremi nie umiała się obchodzić; nie mogła odnaleźć drobiazgów, rzuconych bezładnie przy szybkiem rozbieraniu się z góry już rozdrażniona przymusem ubierania się bez panny służącej.
Zatrzymała się dłużej nad tą myślą, która po raz pierwszy zwróciła jej uwagę. Czyż takie unie sienie miłosne o stałej godzinie, naznaczone jak porada u lekarza lub interes, dzień lub dwa dni przedtem, nie było przykrem a nawet wstrętnem poniekąd? Nic naturalniejszego nad to, że kochankowie, spotkawszy się niespodzianie, po długiej, upajającej rozmowie, łączą namiętnym pocałunkiem usta, pociągane, wabione urokiem wyznań czułych i gorących. Jakże odmiennemi były jednak te pocałunki, wpierw zapowiedziane, jakiemi ją obsypywał raz na tydzień o ściśle określonej godzinie! Musiało tak być w istocie, bo nieraz w nieobecności Andrzeja, ogarniało ją nieokreślone pragnienie ujrzenia go pragnienie, którego nie czuła nigdy w dnie, gdy dążyła do Auteuil ukradkiem, jak złodziej, w brudnej dorożce, roztargniona tysiącem drobnostek.
Ach! ta godzina schadzki! ileż to razy śledziła okiem ruch wskazówek na zegarach u wszystkich swoich znajomych: u pani de Frémines, u margrabiny de Bratiane, u pięknej pani Le Prieur, do których jeździła, nie chcąc spędzać poobiedzia w domu z obawy, aby niespodziana wizyta nie przeszkodziła jej stawić się o oznaczonej porze!
Nagle powiedziała sobie: „Dzisiaj urządzam bezrobocie pojadę bardzo późno, aby go nie drażnić napróżno“. Pochyliwszy się nieco, otworzyła maleńką szafkę, zasłoniętą czarnym jedwabiem i umieszczoną na przodzie powozu, który sprawiał wrażenie buduarku kobiecego. Tylną ścianę tej szafki stanowiło źwierciadło na zawiasach. Za lustrem, w przedziałkach, wysłanych jedwabiem, stały różne przybory toaletowe: srebrna puszka do pudru, ołówek do ust, dwa flakoniki perfum, kałamarz, pióro, nożyczki, nożyk do przecinania papieru, wreszcie ostatnia powieść — lektura na drogę. Wiszący na bocznej ścianie zegareczek, wielkości i kształtu włoskiego orzecha, wskazywał godzinę czwartą.
— „Mam jeszcze godzinę czasu“ — pomyślała pani de Burne i przyłożywszy usta do tuby, rozkazała lokajowi, siedzącemu obok furmana:
Do pałacu ambasady austrjackiej!
Następnie spojrzała w lustro. Przeglądała się długo z takiem zadowoleniem, jakiego doznajemy, spoglądając na najdroższą nam osobę, potem rozchyliła nieco futro, aby raz jeszcze ocenić piękność stanika. Nosiła tualetę zastosowaną do pory roku. Kołnierzyk z delikatnego białego puszku okalał jej szyję i spadając na ramiona przybierał szarawy odcień jak skrzydło ptaka. Kibić jej okalał także pasek z piór, nadający jej dziwny wygląd dzikiego ptaka. Na kapeluszu śmiało strzelała w górę egretka z piór, a cała jej piękna postać tak wyglądała, jakby wzlecieć miała ku niebu, zaciągniętemu ołowianemi chmurami.
Przeglądała się jeszcze w żwierciadle, gdy powóz stanął nagle przed wspaniałą bramą pałacu ambasady. Zapięła futro, zamknęła szafkę toaletową i gdy lokaj otworzył drzwiczki powozu, oświadczyła stangretowi:
— Wracaj do domu, nie jesteś mi potrzebnym.
Potem, zwracając się do kamerdynera stojącego przed bramą:
— Czy księżna w domu? — spytała.
— Tak, proszę pani.
Weszła w bramę, lekkim krokiem wbiegła na schody i udała się wprost do małego saloniku, w którym księżna de Malten pisała list.
Ujrzawszy przyjaciółkę, ambasadorowa podniosła się z wyrazem radości w oczach, z uśmiechem na ustach. Ucałowały się serdecznie w policzki i usta, poczem usiadły przed kominkiem, na dwóch niskich fotelikach. Kochały się bardzo, szukały nawzajem swego towarzystwa, rozumiały się doskonale, należąc do tego samego typu kobiet, wyrosłe w tej samej atmosferze, doznawały tych samych wrażeń, pomimo, że księżna de Malten była szwedką, zamężną za austrjakiem. Czuły ku sobie dziwny a tajemniczy jakiś pociąg, dzięki czemu znajdowały prawdziwe zadowolenie w swem towarzystwie. Dniami całemi prowadziły nieraz z sobą błahe rozmowy, które jednak wydawały im się interesującemi, gdyż ujawniały im tożsamość upodobań i gustów.
— Widzisz, jak cię kocham! — mówiła pani de Burne. — Nie mogłam oprzeć się pokusie wstąpienia tutaj, chociaż wiedziałam, że przyjedziesz dziś do mnie na obiad.
— Odpłacam ci się wzajemnością, moja droga — z uśmiechem odparła księżna.
Skutkiem nabytego przyzwyczajenia, starały się przypodobać sobie nawzajem, walczyły zwykłą bronią kokieterji inną jednak niżeli wobec mężczyzn. Każda z nich widziała w drugiej nie przeciwnika, lecz współzawodniczkę.
Tak gawędząc, pani de Burne spoglądała co chwila na zegar. Wybiła piąta. On tam czeka od godziny. — „To dosyć“ — pomyślała, podnosząc się z fotelu.
— Już? spytała księżna.
— Tak szybko odrzekła pani de Burne — spieszę się bardzo. Czekają na mnie i muszę się stawić, chociaż wolałabym zostać z tobą.
Uściskały się znowu, poczem pani de Burne kazała sprowadzić dorożkę i odjechała.
Zmęczony koń potykał się co chwila, z widocznym wysiłkiem ciągnąc stary powóz. Pani de Burne odczuwała takie samo zmęczenie; i jej droga ta wydawała się długą i ciężką do przebycia. Chwilami pocieszała się myślą zobaczenia Andrzeja, chwilami dręczył ją niepokój, czy zdoła uniknąć czekającej ją przykrości.
Stał w ogrodzie, skostniały z zimna. Wicher świszczał przerażliwie, gnąc ku ziemi gałęzie. Kulki gradu dzwoniły o parasol. Nogi grzęzły w błocie, gdy podążali do pawilonu.
Ogród wydawał się martwy, ponury i niewypowiedzianie smutny. Andrzej był blady, wyraz cierpienia malował się na jego twarzy.
Gdy weszli wreszcie do niego, zawołała:
— Boże! jak tu zimno!
Ogień palił się wprawdzie w obu pokojach na kominkach, nie zdołał jednak rozgrzać murów przesiąkniętych wilgocią.
— Nie mam ochoty zdjąć futra — dodała. Osunęła je tylko z ramion, ukazując stanik przystrojony w pióra, a czyniący ją podobną do ptaków wędrownych, nie mogących wytrwać na jednem miejscu.
Mariolle usiadł przy niej.
— Będziemy się dziś bawić przy obiedzie — rzekła. — Zawczasu się już cieszę.
— Kogóż się spodziewasz?
— Przedewszystkiem... ciebie; następnie pana Prédolé, którego mam ochotę poznać.
— Doprawdy? Prédolé będzie?
— Tak, Lamarthe obiecał go przyprowadzić.
— Nie jest to towarzystwo odpowiednie dla ciebie. Rzeźbiarze wogóle nie posiadają daru podobania się ładnym kobietom, a Prédolé mniej niż inni.
— Mylisz się, mój drogi. Zachwycam się nim.
Od wystawienia swych prac w galeryi Varinu, Prédolé stał się bożyszczem całego Paryża. Uwielbiano go, podziwiano, mówiono o nim: „Tworzy cudne posążki“. A gdy artyści i znawcy sztuki wydali sąd pochlebny o pracach młodego rzeźbiarza, uwielbienie to przeszło w zachwyt bezgraniczny.
W twórczości tej było tyle oryginalnego, świeżego wdzięku, taki dar interpretowania czaru i elegancji, że patrząc na te posążki doznawało się wrażenia, jakoby się z nich wyłaniały nowe zupełnie formy piękna.
Jego tancerki przedewszystkiem — figurynki na wpół tylko osłonięte, gestem i pozą, niezrównaną harmonją ruchów ujawniały najskrytszy i najsubtelniejszy urok ciała kobiecego.
Od miesiąca przeszło pani de Burne starała się wszelkiemi sposobami sprowadzić go do siebie. Ale artysta był odludkiem, trochę nieokrzesanym nawet jak mówiono. Wreszcie dzięki pośrednictwu Lamarthe’a, który z zapałem go reklamował i na wszystkie strony głosił jego sławę, artysta zgodził się wreszcie.
— Kogo jeszcze prosiłaś? — zapytał Mariolle.
— Księżnę de Malten.
Skrzywił się niezadowolony. Nie lubił ambasadorowej.
— I kogo więcej?
— Massivala, Bernhausa i Jerzego de Maltry. Nikogo więcej... najbliższe tylko kółko znajomych. Czy znasz Prédolégo?
— Trochę.
— Jak ci się podoba?
— Lubię go bardzo. Jest to człowiek prawdziwie rozmiłowany w sztuce i mówiący o niej ogromnie zajmująco.
— Ach! to będzie przyjemnie! — odrzekła z zadowoleniem pani de Burne.
Mariolle ujął jej rękę pod futrem i przycisnął do ust. Nagle przyszło jej na myśl, że zapomniała uprzedzić go o swem niezdrowiu i szukając innej wymówki, szepnęła po raz drugi:
— Boże, jakże tu zimno!
— Doprawdy?
— Zziębłam do szpiku kości.
Mariolle podniósł się, spojrzał na termometr i przekonawszy się, że rtęć w istocie stała dość nisko, usiadł znów przy niej.
Ona powtórzyła: „Boże, jakże tu zimno!“ Zrozumiał wszystko. Od trzech tygodni już podczas każdej schadzki spostrzegał, że sztuczne jej podniecenie zaczyna się wyczerpywać. Odgadywał, że znudzona tą komedją nie miała siły odgrywać jej dłużej; sam zaś, zrozpaczony swą bezsiłą, dręczony daremnem a wzmagającem się wciąż pożądaniem tej kobiety, myślał nieraz w chwilach samotności i rozpaczy: „Wolałbym zerwać, niż pędzić nadal takie życie“.
Chcąc przeniknąć do głębi jej myśl, zapytał:
— Nie zdejmiesz nawet futra?
— O nie! — odrzekła — kaszlę dziś trochę od samego rana. Boję się zapalenia gardła w tę słotę.
Po chwili milczenia dodała:
— Nie byłabym przyjechała, gdyby nie to, że chciałam koniecznie cię zobaczyć.
A gdy on, szalony bólem i cierpieniem, nic nie odpowiadał, podjęła znowu:
— Takie nagłe słoty po ślicznej pogodzie bywają bardzo zdradliwe.
Patrzyła w ogród, gdzie pod białym szronem drzewa były niemal zielone.
On przyglądał się jej myśląc: „Oto jak mnie kocha!“ Po raz pierwszy uczuł do niej rodzaj nienawiści; nienawiść zawiedzionego samca czuł do tej twarzy, do tego nieuchwytnego serca, tego ciała tak gorąco pożądanego a wiecznie wzbraniającego się pieszczotom.
— Powiada, że jej zimno! — mówił sam do siebie. — Skarży się na chłód dlatego tylko, że ja jestem przy niej. Gdyby chodziło o jakąkolwiek z niedorzecznych zachcianek, które stanowią treść życia tych próżnych i lekkomyślnych istot, nie wahałaby się narazić życia. Ileż to razy w największe mrozy wyjeżdżała odkrytym powozem po to tylko, aby pokazać kosztowną toaletę! Ach! one wszystkie teraz jednakowe!
Siedziała naprzeciw niego spokojna, uśmiechnięta. A on, patrząc na nią, wiedział, że w ślicznej tej główce trzepoce teraz jedyne pragnienie: zakończenie tego sam na sam, które stawało się coraz przykrzejsze.
Czyż możliwe, aby kiedykolwiek istniały kobiety, które cierpią, płaczą, oddają się w namiętnem uniesieniu; kobiety, które kochają ciałem zarówno jak duszą, usty, spojrzeniem oczu, biciem serca, pieszczotliwem ręki dotknięciem: kobiety, gotowe wyzwać do walki cały świat, idące śmiało dniem i nocą na spotkanie ukochanego i omdlewające ze szczęścia w jego objęciach?
Ach! jakże okropna miłość go skuwała! Miłość bez wyjścia, bez końca, bez radości i triumfu, bez słodyczy i upojenia, przywodząca do rozpaczy, nie dająca nigdy rozkoszy pieszczoty podzielanych, a tylko świadomość, że żadna siła nie zdoła skłonić do namiętnego pocałunku ust tych zimnych i martwych, jak liście wiatrem jesiennym zwarzone.
Patrzył na nią, uwięzioną w tej pierzastej sukni. Czyż owe suknie, zazdrosne strażniczki, zalotne a cenne zapory, broniące przed nim ciała kochanki, nie były trudniejsze do zwalczenia od niej samej?
— Prześliczną masz dziś suknię! — rzekł; nie chcąc wyjawić dręczących go myśli.
Zobaczysz, jak się ubiorę wieczorem — odrzekła z uśmiechem, potem zakaszlawszy kilka razy dodała: — Dostanę tu kataru. Nie zatrzymuj mnie dłużej, mój przyjacielu. Słońce wnet wróci, a ja z niem.
Mariolle nie nalegał, zniechęcony, rozumiejąc, że niczem nie zdoła zdobyć teraz istoty tej bezwładnej, że napróżno, napróżno oczekiwać serdeczniejszego słowa z tych ust spokojnych lub gorętszego oczu spojrzenia. I nagle zrodziło się w nim postanowienie niezłomne wyzwolenia się z tych więzów hańbiących. Przybiła go do krzyża, gdzie krew upływała z wszystkich jego członków, gdy ona nie pojmując jego cierpienia, z pewnem zadowoleniem patrzyła na jego konanie. Ale on oderwie się od tego słupa, zostawiając na nim strzępy ciała swego i serce rozdarte! Ratować się będzie ucieczką, jak zwierzę przez myśliwych ranione, w samotnem schronieniu zabliźni rany, po których nie pozostanie może innego śladu prócz głuchego bólu, jaki od czasu do czasu przenika chore ciało kaleki.
— Więc żegnam cię! — rzekł cicho.
Zdziwiona smutnem brzmieniem jego głosu, odparła:
— Do wieczora mój przyjacielu.
— Do wieczora! — powtórzył jak echo.
Potem odprowadziwszy ją do furtki ogrodu, powrócił i usiadł sam przed kominkiem.
Sam!... W istocie, jakże tu było zimno!... i jak smutno!.. Wszystko skończone! Jakież to straszne! Skończyły się wszystkie nadzieje, oczekiwania, tęsknota za nią z tym żarem w sercu, który pozwala nam chwilami żyć na tym ponurym świecie nakształt ogni weselnych, rozjaśniających nocne ciemności! Skończyły się już noce samotnych wzruszeń, gdy do rana prawie chodził po pokoju, myśląc o niej! Skończyły się poranki, gdy otworzywszy oczy, wołał z radością: „Zobaczę ją dziś w naszym domu!...“
Jak on ją kochał szalenie! Jak trudno mu będzie wyleczyć się z tej miłości!... Odeszła od niego, bo jej było zimno!... Przed chwilą jeszcze siedziała tutaj, czarując go spojrzeniem, aby lepiej jeszcze pchnąć go w serce!... Jakże głęboko mu je przeszyła!... Czuł ranę, która dawniej już zadana, chwilowo przez nią zagojona, stała się teraz nieuleczalną, gdy następnie zatopiła w niej nóż śmiertelnej obojętności. Zdawało mu się, że krew brocząca z serca rozlewa się po ciele całem, dochodzi do gardła i dusi go, dławi. Wtedy oburącz zakrywszy oczy, jak gdyby przed samym sobą wstydził się tej słabości, — płakać zaczął. Odeszła, bo jej zimno. On brnąłby w śniegu po kolana, poszedłby boso na drugi koniec świata, gdyby wiedział, że ją tam spotka! Bez chwili wahania zeskoczyłby z dachu, aby paść do jej stóp!... Nagle przyszła mu na myśl legenda, którą słyszał niegdyś w okolicach Rouen. Młoda dziewczyna, ulegając kaprysowi okrutnego ojca, który nie pozwalał jej zostać żoną ukochanego, jeżeli go nie wniesie na wierzchołek stromej góry, czołgała się na rękach i na kolanach dźwigając drogi ciężar, ale stanąwszy na szczycie, skonała. Więc miłość stała się legendą, służącą tylko za temat do poezji lub opowieści?
Zresztą, czyż własna jego kochanka podczas jednej z pierwszych schadzek nie powiedziała mu słów, których nigdy nie mógł wymazać z pamięci. „Mężczyźni nie kochają dziś kobiet tak, aby miłość sprawiała im cierpienie, Wierzaj mi, jednych i drugie“. Omyliła się w sądzie o nim, lecz nie o sobie, dodała bowiem: „Bądź bądź, uprzedzam cię, że nie potrafiłabym w nikim zakochać się szalenie“. znam CO Czy to prawda? Wiedział już, że w nim szalenie się nie kochała, ale czy kto inny nie wzbudziłby w niej takiego uczucia?
Nie. Ona kochać go nie mogła!... Dlaczego?
Wówczas uczucie, że wszystko w życiu go zawiodło, uczucie oddawna kiełkujące w jego sercu, wprawiło go w stan niewypowiedzianego przygnębienia i unicestwienia. Niczego nie do konał, nic mu się nie udało, nic nie uzyskał, nie zdobył. Rozmiłowany w sztuce, nie znalazł w sobie dość odwagi, aby poświęcić się całkowicie jednej z jej gałęzi, ani dość cierpliwości, aby wytrwać na raz obranej drodze. Powodzenie nigdy nie sprawiało mu radości, miłość piękna nie uszlachetniła, nie podniosła mu serca. Jedyny wysiłek, na jaki się zdobył, wysiłek podjęty w celu zawładnięcia sercem tej kobiety, zakończył się także porażką.
Płakał długo, przyciskając ręce do oczu. Grube łzy toczyły mu się po twarzy, spływając na wąsy i słoną wilgocią zwilżając usta.
Gorzki ich smak potęgował jego rozpacz...
Gdy podniósł wreszcie głowę, ciemno już było w pokoju. Zerwał się z miejsca i pobiegł do domu, aby przebrać się na obiad u niej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.