Nasze serce/Część pierwsza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasze serce |
Wydawca | M. Skulska d. Wojnar |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre coeur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był udręczony, gdyż ją kochał. Niepodobny do przeciętnego kochanka, któremu ubóstwiana kobieta wydaje się zawsze ideałem doskonałości, patrzył na nią jasnowidzącym wzrokiem nieufnego mężczyzny, który nigdy nie zaznał niewoli. Umysł niespokojny, bystry, trochę leniwy, zawsze zajmujący stanowisko odporne, uchronił go dotąd od namiętności. Kilka przelotnych stosunków zmarłych na nudę, kilka miłostek za pieniądze zdobytych, a zerwanych z obrzydzeniem oto cała historja jego serca. Utrzymywał zawsze, że kobiety są bardzo użyteczne dla tych, którzy pragną mieć dzieci i dom dobrze prowadzony, oraz przedmiotem względnej przyjemności dla tych, którzy chcą się kochać dla rozrywki.
Wchodząc do domu pani de Burne, był do niej uprzedzony skutkiem zwierzeń jej przyjaciół. To, co o niej wiedział, zajmowało go, zaciekawiało, podobało mu się, lecz równocześnie trochę odpychało. Z zasady nie lubił graczy, którzy nigdy nie przegrywają. W pierwszych dniach znajomości uznał, że jest bardzo zajmująca i posiada pewien specjalny, a dziwnie zaraźliwy urok. Kibić jej wysmukła, szczupła i pełna zarazem, przepyszne ramiona, które zdawały się stworzone po to, aby przyciągać, oplątywać i ściskać w objęciach, a nogi przypuszczalnie długie i szczupłe, stworzone do ucieczki, jak nogi gazeli, o drobnych stopach, których stąpnięcie zdawało się nie pozostawiać śladów, wydawała mu się poniekąd symbolem ułudnych nadzieji. Przytem rozmowa z nią sprawiała mu przyjemność, której, jak mniemał, niepodobna doznać w rozmowach salonowych. Obdarzona umysłem pełnym wrodzonego zapału, w pieszczotach swych nawet drwiąca i ironiczna, miewała przecież chwilami przypływy uczuciowości, jak gdyby na dnie jej szyderczej wesołości, błąkał się jeszcze cień poetycznej sentymentalności prababek. To właśnie czyniło ją tak czarującą.
Wabiła go rozmyślnie, chcąc go przykuć do siebie jak tamtych, a on przychodził jak mógł najczęściej, niezdolny oprzeć się wciąż wzrastającej żądzy widywania jej coraz częściej. Wychodząc od niej często oburzony tem co uczyniła lub powiedziała, wracał jednak, jakby ulegając jakiejś tajemniczej sile przyciągania — nieprzepartej sile czaru, spojrzenia, słowa, uśmiechu.
Im więcej odczuwał swoją bezsilność wobec magnetycznego wpływu kobiecego, tem lepiej odgadywał i rozumiał jej naturę, tem boleśniej cierpiał, pragnąc zmienić ją zupełnie.
Ale wbrew własnej woli, wbrew głosowi rozsądku, te właśnie ujemne jej strony, czarowały go więcej, aniżeli prawdziwe jej zalety.
Kokieterja, którą bawiła się otwarcie jak wachlarzem, zamykając go i otwierając, zależnie od usposobienia tego lub owego mężczyzny; zwyczaj nie brania niczego poważnie, co go z początku bawiło, a teraz zatrważało; ustawiczna żądza rozrywek i nowości, nienasycona żądza znudzonego ciągle serca wszystko to doprowadzało go do takiej rozpaczy, że nieraz wracając do domu, postanawiał bywać tam coraz rzadziej i stopniowo rozluźnić stosunki ostatecznie.
Ale nazajutrz pod jakimkolwiek pretekstem, znów do niej powracał. Im więcej przywiązywał się do niej, tem jaśniej pojmował, że miłość ta nie przyniesie mu nic — prócz niezawodnego cierpienia.
O! nie był on wcale zaślepionym: pogrążał się powoli w to morze uczucia, jak człowiek, który nie mogąc dłużej walczyć z falą, tonie ze znużenia, gdyż łódka poszła na dno, a do wybrzeża zadaleko. Poznał ją o tyle, o ile to było możliwem, bo miłość uczyniła go jasnowidzącym, a jednak nie mógł się oprzeć pokusie myślenia o niej ustawicznie. Z niestrudzoną wytrwałością usiłował zanalizować i rozjaśnić tę ciemną głębię duszy kobiecej, tę niezrozumiałą mieszaninę ożywienia i rozczarowania, rozsądku i dziecięcej pustoty, pozorów przywiązania i niestałości wszystkie te sprzeczne skłonności, które w połączeniu wytworzyły istotę anormalną, czarującą i wiodącą na manowce.
Ale dlaczego go tak czarowała? Rozmyślał nad tem nieustannie i nie mógł dojść do wniosku, bo posiadając naturę refleksyjną, badawczą i pełną spokojnej godności, musiał z konieczności szukać w kobiecie stałości i przywiązania tkliwego — owych cichych zalet, które zdają się mężczyźnie zapewniać szczęście.
Tymczasem miał przed oczyma coś nieoczekiwanego, zjawisko zapowiadające jakoby przekształcenie rodzaju ludzkiego, a nowością swą zachwycające: jedną z tych istot, które dają początek nowemu pokoleniu, różnią się od wszystkiego, cośmy znali dotychczas, a mocą swych niedoskonałości właśnie rozsiewają dokoła groźny urok budzącego się życia.
Po namiętnych i romantycznych marzycielkach z czasów Restauracji, zjawiły się w epoce Cesarstwa kobiety, umiejące się bawić, dla których zabawa stanowiła jedyny cel życia; a oto znów nowa transformacja wiecznej kobiecości w postaci istoty wyrafinowanej, chwiejnej, niestałej, dręczonej nieustannym niepokojem, istoty, która zaznała już prawdopodobnie wszystkich narkotyków, uspakajających nerwy: chloroformu, który usypia, eteru i morfiny, które sprowadzają marzenia, przytępiają zmysły i zagłuszają uczucie.
Ona czyniła na nim wrażenie istoty sztucznej, wprawionej do czarowania mężczyzn.
Była przedmiotem zbytku, rzadkim, ponętnym i delikatnym na którym zatrzymują się nasze spojrzenia, wobec którego bije serce i wzmaga się żądza, podobnie jak widok wykwintnych potraw, widzianych przez szybę, pobudza apetyt przechodniów.
Raz przekonawszy się, że zwolna stacza się w głąb przepaści, rozmyślać począł nad następstwami swego upadku. Co się z nim stanie? Co ona z nim uczyni? To bezwątpienia, co nieraz już przedtem uczyniła z innymi. Doprowadzi go do takiego stanu, w którym mężczyzna słucha ślepo kaprysów kobiety, jak pies idący za panem i zaliczy w poczet swych ulubieńców mniej lub więcej sławnych. Ale czy naprawdę bawiła się ze wszystkimi? Czyż ani jednego z nich nie kochała szczerze, prawdziwie, bodaj przez miesiąc, przez dzień, przez godzinę w jednym z owych porywów, które wnet tłumić umiała?
Rozmawiał z nimi o niej nieskończenie długo, gdy wychodzili razem podnieceni jej obecnością. Przekonał się, że wszyscy są jeszcze niespokojni, rozdrażnieni, zmieszani, jak ludzie, których pragnienia nie zostały nigdy zaspokojone.
Nie, ona nie kochała żadnego z tych mężczyzn, powszechnie znanych i wzbudzających ogólną ciekawość; ale on, który w porównaniu z nimi był niczem, którego w salonach nie śledzono ciekawem spojrzeniem, który ginął w tłumie lub w salonie, czemże on będzie dla niej? Niczem? — niczem! zwykłym znajomym, jednym z tych panów, którzy dla kobiety światowej są potrzebą konieczną, ale nie mającą żadnych właściwości odrębnych, niby wino zmieszane z wodą.
Gdyby jeszcze był człowiekiem sławnym, przyjąłby może taką rolę w nadziei, że sława uczyni ją mniej poniżającą. Nie będąc nim, nie mógł się na to zgodzić. Napisał więc do niej kilka słów pożegnalnych.
Otrzymawszy krótką odpowiedź uczuł się tak wzruszonym, jak gdyby niespodzianie spadło nań szczęście, a przyrzekłszy pozostać na jej życzenie, odetchnął swobodniej, jak człowiek z ciężkiej niedoli wybawiony.
Kilka dni upłynęło, nie przynosząc żadnej zmiany w ich stosunku; ale gdy minęło owe ukojenie, które następuje zwykle po wielkich przełomach, uczuł, że w jego sercu wzmaga się paląca żądza. Zakazała mu wprawdzie mówić o swej miłości, ale nie wzbroniła pisywać, to też pewnego wieczoru, gdy myśl o niej płoszyła mu sen z powiek, bezwiednie prawie usiadł przy biurku i zaczął przelewać swe uczucie na papier. Nie był to list; raczej luźne zdania, myśli, uwagi, dreszcze cierpienia, przeobrażające się w słowa:
Uspokoiło go to, przyniosło nawet pewną ulgę i położywszy się, zasnął.
Nazajutrz rano odczytał te kilka stronic, uznał za dość wymowne, włożył w kopertę, napisał adres i późnym dopiero wieczorem wrzucił do skrzynki, chcąc, żeby je otrzymała natychmiast po przebudzeniu.
Nie przypuszczał ani na chwilę, aby te ćwiartki mogły ją oburzyć. Najniedostępniejsze nawet kobiety z bezgraniczną pobłażliwością sądzą listy, szczerze mówiące o miłości. Z drugiej strony listy takie, drżącą ręką skreślone, obejmowane oczyma pełnemi miłości, działają na ich serca z siłą nieprzepartą.
Wieczorem poszedł do niej, chcąc się przekonać, jak go przyjmie i co mu powie. Zastał w salonie pana de Pradon, który, paląc cygaro, rozmawiał z córką. Starzec przesiadywał z nią raczej jak z damą, niż z córką. Umiała przywiązaniu jego nadać ten cień miłosnego hołdu, który samej sobie składała i którego domagała się od wszystkich.
Na widok wchodzącego Mariolle’a, radość zajaśniała na jej twarzy; serdecznie podała mu rękę: uśmiech jej mówił: „Bardzo mi się podobasz“.
Mariolle miał nadzieję, że ojciec wkrótce odejdzie. Ale pan de Pradon nie odchodził. Pomimo, że znał usposobienie córki i oddawna już przestał ją podejrzywać, uważając ją za istotę bezpłciową, czuwał nad nią jednak z pewnym niepokojem, roztaczając mężowską poniekąd opiekę. Teraz pragnął dowiedzieć się, kim jest ten nowy przyjaciel i o ile posiada warunki do zdobycia trwałego powodzenia. Czy będzie to jeden z tych przelotnych gości, czy też stały członek kółka?
Siedział więc, ulokowawszy się wygodnie w fotelu, a Mariolle wnet zrozumiał, że nie pozbędzie się tego świadka. Pogodziwszy się z losem, usiłował go podbić w przekonaniu, że życzliwość lub przynajmniej obojętność, zawsze lepsza od niechęci. Starał się zatem być wesołym, ożywionym, nie pozując na nieszczęśliwego.
Pomyślała z zadowoleniem: „Nie głupi jest i dobrze gra komedję“.
A pan de Pradon myślał: „Bardzo przyjemny człowiek zdaje mi się, że moja córka nie zawraca mu głowy jak tamtym“.
Uznawszy za stosowne oddalić się wreszcie, Mariolle wyszedł, zostawiając oboje pod wrażeniem zachwytu.
Sam jednak wychodził znękany. Wobec tej kobiety czuł już przygniatający ciężar włożonego przez nią jarzma; czuł, że daremnieby pukał do jej serca, jak więzień daremnie uderza pięścią w żelazne wrota.
Wiedział, że jest w jej mocy i nie próbował nawet się wyzwolić, ale nie mogąc uniknąć tego losu, postanowił być przebiegłym, cierpliwym, skrytym, zdobyć ją zręcznością, hołdami, których tak była żądną, uwielbieniem, które ją tak upajało, dobrowolnem znoszeniem niewoli.
List się jej podobał. Trzeba pisywać nadal. I pisywał. Co noc prawie, wróciwszy do domu o godzinie, w której umysł podniecony wrażeniami dnia, niby przez szkła powiększające spogląda na wszystko, co go wzrusza lub zajmuje — w rodzaju halucynacji siadał przy biurku i wprawiał się w zachwyt, myśląc o niej. Zarodek poezji, któremu tylu ludzi przez lenistwo zmarnieć pozwala, kiełkuje i wzrasta w takiem uniesieniu. Ciągłe pisywanie o tymsamym przedmiocie, o swej miłości — wcielanie go w coraz to nowe kształty, ustawiczne podniecanie swej namiętności, wzbudzało w nim gorączkowy zapał do tych czułości literackich. Przez cały dzień szukał i znajdował dla niej te nieprzeparte wyrazy, które pod wpływem silnego uczucia tryskają z mózgu jak iskry. Rozdmuchiwał więc — w swem sercu pożar straszliwy, bo listy miłosne prawdziwą tchnące namiętnością, bywają częstokroć niebezpieczniejsze dla piszącego, niż dla odbierającego.
Wprawiając się dobrowolnie w ten stan gorączkowy, rozpalając swą krew słowami i zajmowaniem się jedną myślą wyłącznie, tracił stopniowo trafny sąd o tej kobiecie. Przestawszy ją widzieć taką, jaka mu się z początku wydawała, widział ją teraz jedynie przez pryzmat liryzmu słów własnych, a każde z tych słów, wypisanych w nocy, stawało się w jego sercu nową prawdą. To codzienne idealizowanie jej ukazało mu ją nareszcie taką, jaką widzieć ją pragnął. Przytem, przywiązanie, jakie pani de Burne wyraźnie mu okazywała, łamało powoli dawny jego opór. Nie mówili wprawdzie nigdy o swych uczuciach, widocznem jednak było, że przekładała go teraz nad wszystkich i wyraźnie to okazywała. To też oszalały nadzieją myślał, że może go przecież pokocha.
Istotnie poddawała się urokowi tych listów z dziwnie skomplikowaną i naiwną zarazem radością. Nikt dotąd nie uwielbiał jej i nie kochał w taki sposób, z taką bezbrzeżną dyskrecją. Nikomu nie przyszła nigdy myśl składania jej codzień owego rannego hołdu uczucia, które panna służąca przynosiła na srebrnej tacy i stawiała przy jej łóżku. Najwięcej podobało się jej to, że Mariolle nigdy o tem nie wspominał, że zdawał się sam o tem nie wiedzieć, że w salonie okazywał się najchłodniejszym ze wszystkich jej przyjaciół, że nigdy nie napomknął nawet o tej wichurze uczucia, którą owiewał ją potajemnie.
Nieraz już otrzymywała od swych wielbicieli listy, ale w innym tonie, mniej wstrzemięźliwe, więcej nalegające i natarczywe. Przez całe trzy miesiące — okres nieuniknionej choroby — Lamarthe poświęcał jej korespondencję powieściopisarza bałamucącego się po literacku. Dotąd chowała w oddzielnej szufladce biurka te czułe, dowcipne i zręczne listy dowcipnie rozkochanego powieściopisarza, który dopóty pieścił ją swem piórem, dopóki nie utracił nadzieji zwycięstwa.
Listy Mariolle’a były całkiem inne; świadczyły o takiej koncentracji uczucia, tak silnem przywiązaniu, tak bezwzględnej uległości, że odbierała je, czytywała, rozkoszowała się niemi, jak żadną lekturą dotychczas.
Zadowolenie to oddziaływało na jej przyjaźń do autora listów; a zapraszała go tem chętniej, że nigdy słowem nie zdradzał swej tajemnicy i mówiąc z nią zdawał się zapominać, iż kiedykolwiek wylewał na papier uwielbienie, jakiem tchnęły listy. Taka sytuacja wydawała jej się oryginalną, godną mistrzowskiego utworu; czuła się też głęboko zadowoloną w obecności człowieka, który wydawał się niejako subtelnym fluidem uczucia.
Dotąd pomimo próżności swej i kokieterji, we wszystkich zdobytych sercach znajdowała obce jakieś czynniki: nie królowała w nich wszechwładnie, napotykała, widziała w nich liczne inne troski, które zgoła nie dotyczyły jej osoby. Zazdrosna o muzykę w stosunku z Massivalem, o literaturę, w stosunku z Lamarthem, lub o coś innego, niezadowolona z połowicznych dotychczas triumfów, nie mogąc wyrzucić wszystkiego, będącego poza nią z duszy tych ludzi dążących do sławy, rozgłosu — z duszy artystów zwłaszcza, którzy sztukę ukochali i których nic od tej miłości odwieść nie zdoła — poraz pierwszy w życiu napotkała wreszcie człowieka, dla którego była wszystkiem. Tak ją przynajmniej zpewniał. Tylko otyły Fresnel kochał ją równie gorąco. Ale Fresnel nie wchodził w rachubę.
Odgadywała, że nikogo dotąd nie opanowała tak całkowicie, a samolubna wdzięczność dla człowieka, który jej taki zapewnił triumf, przybierała pozory uczucia. Potrzebną jej była teraz jego obecność, spojrzenie, służalczość i niewolnicze przywiązanie. Jakkolwiek mniej od innych schlebiał jej próżności, więcej jednak schlebiał tym wszechwładnym wymaganiom, które rządzą duszą i ciałem zalotnej kobiety, dumie, dzikiej żądzy panowania oswojonej samicy. Niby zdobytą krainą stopniowo zawładnęła jego życiem, drogą nieznacznych, a z dniem każdym liczniejszych podbojów. Urządzała wycieczki, teatra amatorskie, obiady w restauracji, aby on brał w nich udział; ciągnęła go za sobą, z satysfakcją zdobywcy; nie mogła już obejść się bez niego, a raczej bez widoku tej bezsilności, do której go doprowadziła.
A on szedł za nią, szczęśliwy z przywilejów, oczarowany spojrzeniem jej, głosem, wszystkiemi jej kaprysami, żył w ciągłem uniesieniu żądzy i miłości uniesieniu, trawiącem go jak gorączka.