Nasze serce/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasze serce |
Wydawca | M. Skulska d. Wojnar |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre coeur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był to pokój obszerny i bardzo jasny, obity przepysznemi makatami perskiemi, które zdobył dla niej przyjaciel dyplomata. Na tle żółtem — niby powleczonem warstwą złotawej śmietany — rysowały się różnobarwne wzory, przedstawiające dziwaczne budowle, w około których biegały lwy w perukach, antylopy z nieskończenie długiemi rogami i unosiły się stada rajskich ptaków.
Sprzętów niewiele. Na trzech długich stołach, pokrytych płytami z zielonego marmuru, mieściło się wszystko, co może służyć do toalety kobiecej. na środkowym duże kryształowe miednice; na drugim cała armja słoików, flakonów, pudełek ze srebrnemi wieczkami, opatrzonemi monogramem i koroną. Na trzecim wreszcie, rozliczne a delikatne przybory i narzędzia, stanowiące wymysł nowożytnej kokieterji i do tajemniczego służące użytku. Oprócz tych stołów, dwa szezlongi tylko i kilka niziutkich, miękko wysłanych krzesełek służyło do odpoczynku zmęczonym członkom i obnażonemu ciału. Jedną ze ścian zajmowało olbrzymie lustro, do jasnego widnokręgu podobne. Złożone z trzech szyb, z których dwie boczne, obracając się na zawiasach, pozwalały młodej kobiecie widzieć swój obraz jednocześnie z przodu, z profilu i z tyłu zamykać się niejako w odbiciu własnej postaci. Na prawo, w niszy osłoniętej portjerą, znajdowała się wanna, a raczej głęboki basen z zielonego marmuru, do którego wiodły dwa schodki. Amorek ze złoconego bronzu dzieło rzeźbiarza Prédolé, siedział na brzegu wanny i bawił się muszelkami, z których tryskała gorąca i zimna woda. W głębi niszy, lustro weneckie, złożone z wielu, pod kątem ustawionych szkieł, biegło ku górze kolistem sklepieniem, ze wszystkich stron zamykając, chroniąc i odbijając wannę oraz kąpiącą się kobietę.
Pod przeciwległą ścianą stało biurko w stylu prostym angielskim zarzucone świstkami papieru, poskładanemi listami i małemi podartemi kopertami, na których błyszczały złocone monogramy. Tu bowiem pani de Burne pisywała, tutaj siadywała zwykle, będąc samą. Leżąc na szezlongu, w szlafroczku z chińskiego jedwabiu, z obnażonemi ramionami, kształtnie i jędrnie wyłaniającemi się z fałdów materji z zaczesanemi do góry włosami, które ciężarem swym przechylały w tył głowę, młoda kobieta marzyła po kąpieli.
Panna służąca zastukała do drzwi, potem weszła, przynosząc list.
Pani de Burne spojrzała na pismo, rozdarła kopertę i przebiegłszy oczyma kilka pierwszych wierszy, rzekła spokojnie:
— Zadzwonię na ciebie za godzinę.
Po wyjściu służącej, uśmiech triumfu przemknął po jej twarzy. Z pierwszych kilku słów domyśliła się, iż nareszcie ma w ręku wyznanie miłości Mariolle’a. Opierał się jej dłużej niż przypuszczała, bo już od trzech miesięcy, mimo że zużyła dla niego większy zasób wdzięku i czaru, niż dla kogokolwiek. On miał się ciągle na baczności, był nieufny, uprzedzony, wystrzegał się przynęty jej nigdy nienasyconej kokieterji. Iluż to potrzeba było rozmów poufnych, w których rozwijała cały czar swej piękności i dowcipu, iluż wieczorów, gdy jednem wzruszeniem przejęci, stali przy fortepianie, którego struny dźwięczały jeszcze duszą mistrzów, aby w jego oku dostrzec nareszcie to wyznanie odniesionej porażki, tę błagalną prośbę o litość nad uczuciem. Ach! jak dobrze się na tem znała! Wszak tyle już razy z prawdziwie kocią zręcznością i z niewyczerpanem zasobem ciekawości wywoływała błysk tego tajemniczego a dotkliwego cierpienia w oczach wszystkich mężczyzn, których zdołała oczarować! A jak ją to serdecznie bawiło, gdy nieprzezwyciężoną potęgą kobiecości zwyciężała ich, podbijała, stawała się ich bożyszczem, jedyną i najwyższą władczynią. Owa instyktowna żądza ustawicznych podbojów i łupów rozwinęła się w niej niepostrzeżenie. Może za życia męża jeszcze, pragnienie odwetu kiełkowało w jej sercu; może wtedy już żywiła zamiar odpłacenia mężczyznom za wszystko, co od jednego z nich znosić musiała; okazania się kiedyś silniejszą, uginania ich woli, pokonywania oporu i skazywania ich także na cierpienia. Przedewszystkiem jednak urodziła się kokietką; to też odzyskawszy swobodę, poczęła ścigać i poskramiać wielbicieli jak myśliwy, który ściga zwierzynę poto tylko, by ją powalić. W sercu jej nie było owego pragnienia wzruszeń, właściwego tkliwym i uczuciowym kobietom; nie chciała miłości jednego człowieka; nie szukała szczęścia w uczuciu, Chciała tylko powszechnego uwielbienia; chciała, aby na klęczkach składano jej holdy, aby atmosfera uczucia — niby dym kadzideł — zawsze ją otaczała. Ktokolwiek należał do stałych gości, musiał stać się niewolnikiem jej piękności, a żadna siła nie zdołałaby przywiązać jej na długo do tych, którzy opierali się jej kokieterji, czy to dlatego, że lekceważyli uczucie, czy też że innej kobiecie serce swe oddali. Trzeba było ją kochać, by zostać jej przyjacielem. Wtedy jednak z niezrównaną uprzejmością, czuła, serdeczna, uprzedzająca, przykuwała do siebie jeńców zabranych w niewolę. Raz zaciągnąwszy się do szeregu jej wielbicieli, należało na mocy prawa silniejszego, pozostać jej własnością na zawsze. Zręcznie umiała nimi władać, uwzględniając wady, zalety, odcień zazdrości każdego. Zbyt wymagających oddalała od siebie, a gdy przejęci pokorą wracali, przyjmowała ich łaskawie, stawiając warunki bardzo surowe. Perwersyjna swawolnica, bawiła się kosztem serc ludzkich z takiem zamiłowaniem, że z równą przyjemnością doprowadzała do szaleństwa starców, jak młodych ludzi.
Zdawałoby się nawet, że przywiązanie swe mierzyła stopniem wzbudzonego zapału, bo otyły Fresnel, pospolity i ciężki pasażer, należał do jej ulubieńców, dzięki szalonej miłości, jaką wytrwale ku niej pałał.
Nie była też całkiem obojętną na zalety mężczyzn i kilkakrotnie serce jej żywiej zabiło, co dla wszystkich pozostawało tajemnicą; zawsze bowiem umiała zatrzymać się w chwili, gdy poczuła, że grozić jej może niebezpieczeństwo.
Niegdyś każdy nowy gość, wnosząc nowy ton do miłosnej piosnki, każdy zwłaszcza artysta, w którym przeczuwała zdolność odczuwania subtelniejszych, tkliwszych delikatniejszych wzruszeń onieśmielał ją, wprawiał w zadumę, budząc przelotne marzenie o wzniosłej i stałej miłości. Ale nieufna, przezorna, chwiejna, dręczona tysiącem obaw, bacznie strzegła swego serca, dopóki nie nauczyła się obojętnie przyjmować składane jej hołdy. Obdarzona zresztą sceptycznem spojrzeniem kobiety nowoczesnej, w ciągu kilku tygodni umiała najznakomitszego nawet człowieka krytycznie zanalizować. Skoro tylko zakochawszy się w niej, miotani walką z własnem sercem, zapominali o przybraniu stosownej pozy, dostrzegała wnet, że — wszyscy są do siebie podobni wszyscy bezsilni, obezwładnieni jej potęgą.
Ileż to zalet niepospolitych posiadać musiałby mężczyzna, aby zasłużyć na miłość kobiety tak doskonałej, za jaką uważała siebie!
A jednak się nudziła! Nie lubiąc życia światowego, od którego przesądy tylko nie pozwalały jej się uchylać, na balach tłumiła nieraz ziewanie i odpędzała sen klejący powieki, znajdując jedyną przyjemność w chwilowych zachciankach lub w przelotnej ciekawości, jaką wzbudzały w niej pewne osoby lub przedmioty; przywiązując się o tyle tylko, aby nie zniechęcić się zbyt prędko do tego, co wzbudzało przed chwilą jej podziw za mało jednak, aby znaleźć istotne zadowolenie w danem uczuciu lub upodobaniu; powodowana nerwami nie pragnieniami, nie znając tych trosk i niepokojów, któremi biją serca proste lub pełne zapału — żyła w atmosferze wesołej nudy, bez wiary w szczęście, goniąc za rozrywkami jedynie, opanowana już znudzeniem, pomimo że uważała się za zadowoloną.
Mniemała, że jest zadowoloną, uważając się za najbardziej czarującą ze wszystkich kobiet i najhojniej przez przyrodę uposażoną. Dumna ze swego wdzięku, którego siły tylokrotnie dowiodła, rozkochana we własnej piękności tak niezwykłej a pełnej uroku, przeświadczona o bystrości swego umysłu, dzięki któremu odgadywała, przeczuwała, rozumiała tyle rzeczy niewidzialnych dla innych; pyszna ze swego rozumu, którym zachwycało się tylu wykształconych ludzi, a nieświadoma ciasnych granic swej inteligencji, wierzyła, że jest cudowną, wyjątkową istotą rzadką perłą rzuconą na ten marny świat, który wydawał jej się czczym i bezbarwnym, gdyż nie dorównywał jej wartością.
Ani na chwilę nie przypuszczała, że w niej to właśnie kryć się może przyczyna owej ustawicznie ją dręczącej nudy, lecz oskarżała o to innych, czyniąc ich odpowiedzialnymi za swój smutek. Oczywista, że nie posiadali prawdziwych zalet, skoro nie umieli jej rozerwać, zabawić, a nawet roznamiętnić w jakimś kierunku. „Nieznośni są ludzie! — mawiała nieraz z uśmiechem. — Pewną wartość mają tylko ci, którzy mi się podobają, jedynie dlatego, że mi się podobają“.
A najniezawodniejszym sposobem podobania jej się było uznanie jej za niezrównaną. Wiedząc, że niczego nie można zdobyć bez trudu, wytężała wszystkie swe siły w celu ujarzmiania, oczarowywania ludzi i nie znała większej rozkoszy nad hołd rozrzewnionego spojrzenia lub serca tego potężnego mięśnia, którego ruchy umiała przyspieszyć jednem słowem.
Z początku dziwiła się ogromnie, że z takim trudem zdobywać musi serce Andrzeja Mariolle, gdyż od pierwszego już dnia wiedziała, że mu się podoba. Potem odgadując stopniowo jego charakter posępny, trochę zawistny, bardzo subtelny i skupiony, zaczęła okazywać mu taką życzliwość i tak szczerą sympatję, że ostatecznie i on musiał złożyć broń!...
Od miesiąca szczególniej pewną już była zwycięstwa, widząc, że w jej obecności Mariolle staje się milczącym, niespokojnym i rozgorączkowanym, powstrzymując się jednak z wyznaniem swego uczucia. Ach! te wyznania! Prawdę mówiąc, nie lubiła ich zbytnio, bo nieraz zmuszona była kłaść im tamę, skoro się stawały zbyt wyraźnemi. Parę razy nawet musiała wielbicielom swoim pokazać drzwi. Celem jej zabiegów były delikatniejsze objawy uczucia; lubiła na pół czynione zwierzenia, dyskretne aluzje, prostracje moralne; i trzeba przyznać, że z godnym podziwu taktem, z niezrównaną zręcznością umiała nakazywać wielbicielom ową wstrzemięźliwość w sposobie wyrażania uczuć.
Od miesiąca już z upragnieniem wyczekiwała chwili, kiedy na usta Mariolle’a wybiegną słowa, zależnie od usposobienia jednostki więcej lub mniej wyraźne, wylew udręczonego serca.
Nie wypowiedział tych słów, ale napisał je wreszcie. Długi list: aż cztery stronice! Trzymała go teraz w rękach, drżących z radości. Położyła się na szezlongu, by jej było wygodniej, pantofelki zrzuciła na dywan i zaczęła czytać.
List ten zadziwił ją niezmiernie. Mariolle oświadczał tonem poważnym, że nie chce cierpieć przez nią; że zanadto dobrze ją poznał, aby mógł zaliczać się do rzędu jej ofiar. W grzecznych, pełnych uznania wyrazach, w których przebijało się tłumione uczucie, dawał do zrozumienia, że zna jej sposób postępowania z mężczyznami, że on również uległ czarowi, ale pragnąc wyzwolić się z tej niewoli, postanawia się oddalić. Rozpocznie znów życie tułacze, prowadzone przed laty. Wyjedzie.
Było to pożegnanie wymowne i stanowcze.
Bezwątpienia zadziwić się musiała, czytając odczytując i raz jeszcze przebiegając oczyma te cztery stronice, tchnące takiem oburzeniem i tak silnem uczuciem. Podniosła się, wsunęła pantofelki i gorączkowym krokiem chodzić zaczęła po pokoju, nawpół wsunąwszy ręce do kieszonek szlafroczka, a w jednej trzymając zmięty list.
Oszołomiona tem niespodziewanem wyznaniem, myślała „Trzeba przyznać, że pisze bardzo dobrze: prosto, szczerze i z uczuciem. Lepiej od Lamarthe’a, który zawsze trąci powieściopisarzem“.
Zebrała ją ochota na papieros. Zbliżyła się więc do stołu, na którym obok perfum stała szkatułka z saskiej porcelany, wyjęła z niej papierosa, zapaliła go, poczem podeszła do zwierciadła, w którego trzech lustrach spostrzegła trzy młode kobiety, idące na jej spotkanie. Stanąwszy przed lustrem, skłoniła się samej sobie, z uśmiechem mówiącym: „Bardzo ładna, bardzo ładna“. Przyjrzała się oczom swym, pokazała ząbki, podniosła ramiona, oparła ręce na biodrach, wreszcie przechyliwszy nieco głowę, odwróciła się profilem, aby widzieć dokładnie postać swoją we wszystkich trzech lustrach.
Długo tak stała, lubując się widokiem samej siebie, otoczona potrójnem odbiciem swej postaci, która wydawała się jej uroczą; przejęta samolubną i fizyczną radością wobec swej piękności, rozkoszując się nią z takiem samem niemal uniesieniem zmysłowem, jak mężczyźni.
Codzień prawie wpatrywała się tak w siebie, to też panna służąca, zastawszy ją kilka razy przy lustrze, mawiała złośliwie:
— Pani tak się ciągle przegląda, że niedługo zużyje wszystkie lustra w domu.
Ale w tej miłości do siebie samej kryła się właśnie tajemnica jej powabu, władzy nad mężczyznami. Przejęta uwielbieniem dla swego ciała, rozkochana w każdym rysie twarzy, ustawicznie szukając wszystkiego, co mogłoby podnieść jej wdzięki, odkrywając niedostrzegalne odcienie, które dodawały czaru jej spojrzeniu, używając wszelkich środków, zdobiących ją we własnych oczach musiała oczywiście odgadnąć, co się innym najwięcej podoba.
Stokroć nawet piękniejsza kobieta, ale więcej na własną piękność obojętna, nie zdołałaby nigdy posiąść tego uroku, czyniącego ją wszystkich serc władczynią.
Zmęczona wreszcie długiem staniem, rzekła z uśmiechem do swego obrazu (a obraz w potrójnem zwierciedle poruszył ustami, aby powtórzyć te słowa): Zobaczymy, mój panie.
Potem usiadłszy przy biurku, napisała:
„Kochany panie Mariolle! Proszę przyjść do mnie jutro o czwartej. Zastanie mnie pan samą i mam nadzieję, że zdołam uspokoić pańskie obawy co do rzekomego niebezpieczeństwa.
Uważam się za pańską przyjaciółkę i dowiodę, że nią jestem.
W jakże pojedynczej toalecie czekała nazajutrz Andrzeja Mariolle!... Skromna suknia popielatego koloru o liljowym odcieniu i melancholijna jak zmrok wieczorny, zupełnie gładka, ze stojącym kołnierzykiem, z rękawami, które obciskały ręce, ze stanikiem, który obciskał kibić, ze spódnicą, która obciskała biodra i uda.
Zobaczywszy gościa wchodzącego z obliczem nieco posępnem, podeszła na jego spotkanie, wyciągając doń obydwie ręce. Pocałował ją w rękę i usiedli oboje. Rozmyślnie nie wszczynała rozmowy, chcąc się przekonać o jego zakłopotaniu.
On znów nie wiedział co powiedzieć i czekał aż ona rozpocznie rozmowę.
Zdecydowała się wreszcie:
— No, przystąpmy odrazu do rzeczy. Cóż to się dzieje? Czy pan wie, że list pański był bardzo zuchwały?
On odparł:
— Wiem o tem i serdecznie panią przepraszam. Wobec wszystkich postępowałem i zawsze postępuję z szczerością, graniczącą nawet z rubasznością. Mogłem wyjechać bez tych wyjaśnień, zarówno przykrych jak niestosownych. Zdawało mi się jednak, że postąpię uczciwiej, działając zgodnie ze swą naturą i zdając się zresztą na panią.
Z odcieniem współczucia i zadowolenia w głosie odrzekła:
Patrzcie! patrzcie! Cóż to za szaleństwo!
On przerwał:
— Wolałbym nie mówić o tem!
— Ależ ja po to pana sprowadziłam — przerwała żywo — i będziemy o tem mówić dopóty, aż się pan przekona, że żadne nie grozi niebezpieczeństwo.
Roześmiała się jak podlotek, a skromna sukienka nadawała jej teraz pozór dziecięcej pra wie naiwności.
On wyjąkał:
— Napisałem pani prawdę, szczerą prawdę, przerażającą prawdę, która mnie przejmuje lekiem.
Przestała się śmiać i poważniej nieco odrzekła:
— Niechże będzie; wszyscy moi przyjaciele przez to przechodzą. Napisał mi pan także, że jestem straszną kokietką: nie przeczę temu, ale moja kokieterja nikogo nie uśmierca, a nawet... o ile mi się zdaje... nie rani boleśnie. Lamarthe wprawdzie utrzymuje, że każdy musi przebyć kryzys. Teraz kolej na pana... ale to mija prędko, pozostawiając po sobie... jakby to powiedzieć... ot, miłość chroniczną ogień, który już nie parzy, a który ja podsycam zwolna w sercach wszystkich moich przyjaciół, aby byli bardzo wierni, bardzo stali i bardzo przywiązani. No, czyż nie jestem szczerą, otwartą i zuchwałą?... Czy zna pan dużo kobiet, które ośmieliłyby się powiedzieć mężczyźnie to, co ja mówię panu?
Miała teraz minkę tak zabawną i stanowczą, tak naiwną i pełną prostoty zarazem, że mimowoli musiał się uśmiechnąć.
— Wszyscy przyjaciele pani — rzekł — są ludźmi, którzy sparzyli się tym ogniem już nieraz, zanim pani wystawiła ich na tę próbę. Opaleni, przywędzeni, mogą bez niebezpieczeństwa stać przy tym ogniu, ale ja nigdy tego nie doświadczałem i przewiduję, że byłoby coś strasznego, gdybym poddał się uczuciu wzrastającemu w mem sercu.
Stała się nagle poufalszą i pochyliwszy się ku niemu, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach rzekła:
— Proszę mnie posłuchać: mówię teraz poważnie. Nie mam ochoty tracić przyjaciela, skutkiem obawy, którą uważam za urojoną. Zakochał się pan we mnie... przypuśćmy, że tak jest, ale w naszych czasach mężczyźni nie kochają kobiet tak, aby miłość sprawiała im cierpienie. Wierzaj mi pan, znam ja dobrze jednych i drugie.
Umilkła, potem z dziwnym uśmiechem kobiety, która mówi prawdę, w przeświadczeniu, że kłamie, rzekła:
— Zresztą, nie posiadam tych zalet, które mogą wzbudzić miłość szaloną. Jestem zbyt nowoczesną. A zatem, będę panu przyjaciółką... szczerą i wierną przyjaciółką, dla której wolno panu żywić spokojnie przywiązanie... ale nic więcej... będę nad tem czuwać.
I poważniejszym tonem dodała:
— W każdym razie muszę pana uprzedzić, że ja nie potrafiłabym zakochać się naprawdę, że będę obchodziła się z panem tak jak z innymi, ale nie lepiej... Nienawidzę despotyzmu i zazdrości. Od męża musiałam wszystko znosić w milczeniu; ale przyjacielowi... prawdziwemu przyjacielowi nie pozwoliłabym nigdy na tę okrutną tyranję miłości, która jest plagą serdecznych stosunków. Widzi pan, że staram się być bardzo względną i mówię do pana jak do przyjaciela nic nie ukrywam. Czy się pan godzi na moja lojalną propozycję? Gdyby okazała się niewygodna, będzie pan wtedy mógł doprowadzić do skutku zamiar wyjazdu. Co z oczu, to z myśli! Zwyciężony już głosem jej, ruchami, upajającym czarem całej postaci, Mariolle patrzył na nią w milczeniu. Tonem głębokiej rezygnacji, upojony jej blizkością, szepnął:
— Niechże będzie, a jeżeli zginę, tem lepiej! Warto nawet cierpieć dla pani.
Ona przerwała:
— A teraz nie mówmy już o tem!... I nigdy do tego nie wracajmy!
I swobodnie podjęła obojętny przedmiot rozmowy.
Po upływie godziny, Mariolle wyszedł udręczony, bo ją kochał i pełen radości, bo chciała go zatrzymać, a on przyrzekł pozostać.