Nasze serce/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasze serce |
Wydawca | M. Skulska d. Wojnar |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre coeur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kompozytor Massival, sławny twórca „Rebeki“, już od lat piętnastu noszący miano, „młodego i znakomitego mistrza“, zwrócił się pewnego dnia do swego przyjaciela, Andrzeja Mariolle z zapytaniem:
— Dlaczego nie starałeś się dotąd poznać pani Michaliny de Burne? Zapewniam cię, że jest to jedna z najbardziej interesujących kobiet w całym Paryżu.
— Dlatego, że nie czuję się stworzonym do jej salonu.
— Mylisz się, mój drogi. Jest to salon bardzo oryginalny, nowoczesny, ożywiony i artystyczny. Będziesz tam miał doskonałą muzykę i rozmowę równie wytworną, jak w najpierwszych salonach przeszłego stulecia. Poznają się też na tobie, po pierwsze, że świetnie grasz na skrzypcach, powtóre — że nieraz już tam o tobie mówiono, po trzecie wreszcie — że masz opinię człowieka nie banalnego i nie narzucającego się z częstemi odwiedzinami.
Przekonany już, ale opierając się jeszcze, przypuszczając zresztą, że tak usilne naleganie musiało być wynikiem życzenia młodej kobiety, Mariolle mruknął: — Ba! nie dbam o to!, lecz w głosie jego z poza wzgardy przebijało zezwolenie.
Massival mówił dalej:
— Czy chcesz, abym cię do niej wprowadził któregoś dnia? Znasz ją przecież ze słyszenia od nas wszystkich, bo należąc do poufnych jej przyjaciół, bardzo często o niej mówimy. Jestto przystojna, dwudziestoośmioletnia kobieta, bardzo inteligientna, która trafiwszy nieszczęśliwie po raz pierwszy, nie chce powtórnie wyjść za mąż. Dom jej stanowi punkt zborny wszystkich ludzi przyjemnych. Panów z klubu lub z wielkiego świata zastaniesz tam tylu tylko, ilu ich właśnie potrzeba dla efektu. Będzie zachwycona, gdy cię przyprowadzę.
Mariolle, zwyciężony, odrzekł:
— Dobrze, pójdziemy tam któregoś dnia.
Z początkiem następnego tygodnia, kompozytor wstąpił do przyjaciela i spytał:
— Czy masz czas jutro?
— Mam... a bo co?
— Bo chcę cię zaprowadzić na obiad do pani de Burne. Poleciła mi, abym cię zaprosił. Oto jej bilecik.
Zawahawszy się jeszcze chwilę, jak tego przyzwoitość wymagała, Mariolle odrzekł:
— Zgoda!
Andrzej Mariolle, trzydziestosiedmioletni mężczyzna, kawaler bez stałego zajęcia, dość majętny, aby żyć wygodnie, odbywać podróże, a nawet pozwolić sobie na ładny zbiór nowożytnych obrazów i starożytnych cacek, uchodził za człowieka wykształconego, trochę dziwaka, trochę kapryśnego, dzikiego i wyniosłego, pozującego na mizantropa raczej przez dumę, niż przez nieśmiałość. Dowcipny, bardzo zdolny, lecz niedbały, zdolny do zrozumienia wszystkiego i być może do wykonania wielu rzeczy, zadowolnił się w życiu rolą widza, a raczej amatora.
Gdyby był ubogim, bezwątpienia stałby się znanym i sławnym człowiekiem, mając jednak zapewnioną rentę, czynił sobie ciągle wyrzuty, że nie ma wytkniętego celu. Próbował co prawda swych sił na różnych polach: to na polu literatury, wydawszy przelotnie pamiętnik podróży, napisany żywo i wytwornie; to znów w muzyce, grywając na skrzypcach, i wśród fachowych nawet ludzi ciesząc się sławą utalentowanego amatora; to wreszcie w dziedzinie rzeźby, sztuki, w której zręczność, oryginalność, dar szkicowania śmiałych i ułudnych postaci zastępuje w oczach profanów wiedzę i pracę. Wykonany przez niego posążek z terrakoty:
„Masażysta“, miał nawet pewne powodzenie w przeszłorocznym „Salonie“.
— Znakomicie jeżdżąc konno, równie dobrze podobno się fechtował, chociaż nigdy nie popisywał się tem publicznie, ulegając zapewne tejsamej trwodze, która sprawiała, że unikał sfer światowych z obawy spotkania poważnych współzawodników.
Ale przyjaciele chwalili go jednogłośnie, dlatego może, że niczem ich nie zaćmiewał. W każdym razie uchodził za człowieka miłego i pewnego w stosunkach, o bardzo przyjemnej powierzchowności.
Wysokiego prawie wzrostu, z czarną brodą przystrzyżoną krótko po bokach i zakończoną śpiczasto, ze szpakowatemi ale pięknie wijącemi się włosami, śmiało podnosił na każdego niedowierzające trochę i surowe spojrzenie jasno piwnych żywych oczu.
Do przyjaciół jego należeli przeważnie artyści: powieściopisarz Gaston de Lamarthe, muzyk Massival, malarze Jobin, Rivollet, de Maudol, którzy unosili się głośno nad jego rozsądkiem, serdecznością, wykształceniem i bystrością sądu nawet, chociaż w głębi ducha z próżnością nieodłączną od zdobytego powodzenia uważali go za bardzo miłego i bardzo inteligientnego... dyletanta.
Wyniosły jego chłód zdawał się mówić: „Jestem niczem, bo nie chciałem być czemś“. Obracał się zatem w ciasnem kółeczku, gardząc elegancją wielkich salonów, w których inni błyszczeliby więcej od niego, strąciwszy go do szeregu pionków światowych. Bywał w tych tylko domach, w których pewien był, że jego poważne a dyskretne zalety zostaną ocenione; a na zawarcie znajomości z panią Michaliną de Burne dlatego tylko się zgodził, że najserdeczniejsi jego przyjaciele, ci właśnie, którzy głosili wszędzie sławę jego ukrytych zasług, pozostawali z młodą kobietą w stosunkach zażyłości.
Pani de Burne zajmowała śliczne mieszkanie przy ulicy Generała Foy, za kościołem św. Augustyna. Dwa pokoje: jadalny i salon, przeznaczony do przyjmowania wszystkich, wychodziły na ulicę; dwa drugie miały widok na ładny ogród, należący do właściciela kamienicy. Pierwszy z nich był długim prostokątnym salonem o trzech oknach, do których zaglądały gałęzie drzew z ogrodu — zapełnionym mnóstwem sprzętów i przedmiotów niezmiernie rzadkich o wytwornym czystym rysunku i niepospolitej wartości. Krzesełka, stoły, malutkie szafki i półeczki, obrazy, wachlarze, figurki porcelanowe pod szkłem stojące, wazony, posążki słowem wszystkie szczegóły tego umeblowania wabiły i przykuwały oko kształtem swym, epoką pochodzenia lub wytwornością. Dla urządzenia tego mieszkanka, z którego była równie dumna jak ze swej osoby, pani de Burne umiała zużytkować wykształcenie, przyjaźń i usłużność wszystkich znajomych artystów. Powolni życzeniu kobiety bogatej i dobrze płacącej, zgromadzili oni tutaj wszystkie te drobiazgi posiadające cechę oryginalności, nieuchwytnej dla oka przeciętnego amatora: dzięki im pani de Burne posiadała mieszkanie, którego podwoje nie dla każdego się otwierały, a w którem — jej zdaniem — dobrze spędzano czas i wracano chętniej, niż do banalnych mieszkań innych kobiet światowych.
Do jej ulubionych teoryj należało dowodzenie, że odcień obicia na ścianach i meblach, miękkość krzeseł, dobór barw i kształtów przyciągają i pieszczą oko, zarówno jak wdzięczny uśmiech. Mieszkanie sympatyczne i niesympatyczne, bogato lub ubogo urządzone — mawiała — może zachęcać lub odpychać równie silnie, jak mieszkające w niem istoty. Przyśpiesza ono lub powstrzymuje bicie serca, rozgrzewa lub lodem ścina umysł, zachęca do rozmowy lub do milczenia, wprawia w wesołe lub smutne usposobienie, wreszcie wzbudza w każdym gościu nieprzepartą chęć pozostania lub odejścia.
W pośrodku tej komnaty nieco przyćmionej, pomiędzy dwoma koszami pełnemi kwiatów, duży fortepian zajmował miejsce honorowe, wyglądając niby władca wszystkich drobniejszych sprzętów. Nieco dalej wysokie drzwi prowadziły z salonu do sypialni, poza którą znajdował się jeszcze obszerny, wytwornie urządzony, perskiemi makatami obity buduar, gdzie pani de Burne przebywała zwykle, będąc samą.
Wydana młodo za dystyngowanego nicponia, jednego z tych tyranów domowych, przed którymi wszyscy giąć się muszą i korzyć, była z początku bardzo nieszczęśliwą. Przez lat pięć znosiła wymagania, wybuchy zazdrości, brutalności nawet tego nieubłaganego władcy, a przerażona, oniemiała ze zdziwienia, zmiażdżona despotyczną wolą brutalnego samca, którego stała się łupem, nie śmiała podnieść buntu, odkrywszy smutną tajemnicę małżeńskiego pożycia.
mogąc Pewnego wieczoru pan de Burne, wracając do domu, skończył nagle na anewryzm serca, a żona ujrzawszy zwłoki męża, nie uwierzyć w rzeczywistość swego oswobodzenia, patrzyła na nie z głęboką tłumioną radością i z równie głęboką obawą zdradzenia tego uczucia.
Niezależna z natury, wesoła, czasem nawet nadmiernie żywa, miła i pełna wdzięku, z wrodzonym dowcipem, który niewiadomo skąd dostaje się niekiedy do umysłów młodziutkich córek Paryża, oddychających od dzieciństwa pikantną atmosferą bulwarów, wyniosła przecież z pięcioletniej niewoli pewne onieśmielenie, dziwnie zlewające się z wrodzoną jej śmiałością, pewną obawę powiedzenia lub zrobienia czegoś zbytecznego, oraz gorącą żądzę niezależności i stanowcze postanowienie zachowania na zawsze swej swobody.
Mąż jej, światowiec, wytresował ją, aby wobec gości zachowywała się jak niema, elegancka, uprzejma i strojna niewolnica. Pomiędzy przyjaciółmi owego despoty znajdowało się wielu artystów, których pani de Burne przyjmowała z ciekawością, słuchała bardzo chętnie, nie śmiejąc nigdy okazać, że ich ocenia i rozumie.
Po ukończonym okresie żałoby, zaprosiła kilku z nich na obiad. Dwaj wymówili się; trzej inni, przyjąwszy zaproszenie, ujrzeli się ze zdziwieniem wobec młodej, czarującej kobiety o wrażliwej duszy, która z wdzięcznym uśmiechem, zapewniała ich, z jaką przyjemnością przyjmowała ich niegdyś u siebie.
Tak więc, stopniowo zgromadziwszy kilkunastu dawnych znajomych, którzy jej wpierw nie doceniali, wdowa ta i kobieta niezależna, lecz pragnąca zostać uczciwą, zaczęła przyjmować u siebie wszystkich prawie wybitniejszych mężczyzn Paryża i kilka tylko kobiet.
Ci, z którymi najdawniejsze łączyły ją stosunki, stali się jej przyjaciółmi, przyciągali innych, nadając domowi jej pozór małego dworu, do którego każdy wnosić musiał bądź wartość osobistą, bądź też nazwisko, bo kilka szumnych tytułów łączyło się tu z tłumem inteligencji.
Ojciec jej, pan de Pradon, mieszkający o piętro niżej, odgrywał rolę opiekuna. Dowcipny, elegancki staruszek, po rycersku nadskakujący córce, prezydował zawsze na czwartkowych obiadach, o których wkrótce mówić zaczęto w całym Paryżu, Prośby o przedstawienie się i uzyskanie zaproszenia napływały ze wszystkich stron, podlegały dyskusji i niejednokrotnie bywały odrzucane po głosowaniu najściślejszego kółka. Dowcipne rozmowy tego grona obiegały całe miasto. Aktorowie, artyści i młodzi poeci odbywali tu pierwsze próby, otrzymując niejako chrzest sławy. Natchnieni wieszcze wprowadzeni przez Gastona de Lamarthe, zastępowali przy fortepianie węgierskich skrzypków przedstawionych przez Massivala, a zagraniczne tancerki prezentowały tu swe najwdzięczniejsze pozy przed ukazaniem się na deskach „Edenu“ lub „Folies Bergères“.
Pani de Burne zazdrośnie strzeżona przez przyjaciół, a pamiętna przykrych wspomnień, jakie wyniosła z epoki władzy mężowskiej, nie starała się wcale o powiększanie grona znajomych. Zadowolona ze swego położenia, a zarazem trwożna o to, co ludzie o niej będą myśleć i mówić, z prawdziwie mieszczańską rozwagą szła za wrodzonemi skłonnościami. Dbała o dobre imię, utrzymywała w karbach swe fantazje, przestrzegając pilnie, aby nikomu nie dać prawa do podejrzywania jej o jakikolwiek stosunek miłosny lub intrygę.
Wszyscy próbowali kolejno zdobyć jej serce, żaden jednak celu nie dopiął. Nie taili się z tem; jeden drugiemu wyznawał to ze zdziwieniem, bo mężczyźni słusznie poniekąd nie wierzą w cnotę kobiety niezależnej. Utworzyła się o niej istna legenda. Opowiadano nawet, że oburzająca brutalność i wygórowane żądania jej męża wyleczyły ją na zawsze z miłości do mężczyzn.
Bliżsi znajomi zastanawiali się nieraz nad tem, dochodząc niechybnie do wniosku, że szorstkie i prostacze wyjawienie wymagań małżeńskich musi wywołać bunt w duszy młodego dziewczęcia, wzrosłego w marzeniu o przyszłej miłości, w oczekiwaniu tajemnicy, przejmującej dziwną trwogą lecz także rozkoszą.
Filozof światowy, Jerzy de Maltry, uśmiechał się szyderczo, mówiąc: — Godzina jej nadejdzie. Dla takich kobiet musi ona nadejść, a im później, tem dla nich gorzej. Zważywszy artystyczne upodobania naszej przyjaciółki, przewiduję, że wcześniej lub później zakocha się w jakimś śpiewaku lub muzyku.
Gaston de Lamarthe innego był zdania. Jako powieściopisarz, obserwator i psycholog, studiujący charaktery ludzi światowych, których zresztą odtwarzał ironicznie lecz trafnie, rościł sobie pretensję do tego, iż nikt dorównać mu nie zdoła. Zaliczał on panią de Burne do liczby owych współczesnych wykolejonych kobiet, których typ skreślił w zajmującym utworze p. t. „Jedna z nich“. On pierwszy opisał ten nowo powstały gatunek kobiet histeryczek, trawionych tysiącem sprzecznych pożądań, które nigdy nawet nie skrystalizują się w pragnienie — znudzonych wszystkiem, niczego nie zakosztowawszy — z winy wypadków, ducha czasu i literatury; kobiet, pozbawionych zapału i uniesienia, łączących zachcianki rozpieszczonego dziecka z oschłością starego sceptyka.
Ale podobnie jak inni, nie zdołał pozyskać jej miłości.
Wszyscy bowiem członkowie małej grupki kochali się kolejno w pani de Burne, zachowując dla niej, po przebytym przełomie, uczucie mniej lub więcej silne. Utworzyli niejako świątynię, której ona była bóstwem: mówili o niej nieustannie między sobą i zdala nawet będąc, pozostawali pod jej urokiem. Wysławiali ją, chwalili, pałali gniewem lub oburzeniem, zależnie od dnia, od urazy, rozdrażnienia lub większej serdeczności, którą jednemu z nich okazała. Zazdrościli sobie wzajemnie, szpiegowali się niekiedy, lecz zawsze zwartym szeregiem bronili przystępu jakiemukolwiek groźnemu współzawodnikowi. Siedmiu ich było najgorliwszych: Massival, Gaston de Lamarthe, otyły Fresnel, Jerzy de Maltry, młody filozof, bardzo modny światowiec znany ze swych paradoksów, z wielostronnej wiedzy, niezrozumiałej dla najgorętszych nawet wielbicieli i z ubioru równie oryginalnego jak jego teorje. Obok tych jednostek wybitnych dobrała sobie kilku ludzi światowych, słynących z dowcipu, jak hrabia de Marantin, baron de Gravil i dwóch lub trzech innych.
W przybocznej tej straży największemi przywilejami cieszyli się Lamarthe i Massival, posiadający w najwyższym stopniu dar zabawiania młodej kobiety blagą swą zręcznem szydzeniem ze wszystkich, a niekiedy nawet i z niej samej, o ile na to pozwalała. Ale prawdziwe czy też udane z jej strony starania, by żadnemu z wielbicieli przez czas dłuższy nie okazywać większej niż innym sympatji, jej zachowanie się pełne figlarnej a swobodnej kokieterji i sprawiedliwy podział łask, utrzymywały między nimi stosunki przyjazne, z drobną przymieszką nieufności, oraz złośliwości, dodającej rozmowie trochę pikanterji.
Od czasu do czasu jeden z nich, chcąc podrażnić innych, przyprowadzał swego przyjaciela. Że jednak nowoprzybyły nie bywał nigdy osobistością zbyt wybitną ani zbyt interesującą, więc sprzysiężeni przeciw niemu, wykluczali go prędzej lub później.
Z kolei zatem Massival wprowadził kolegę swego, Andrzeja Mariolle.
Lokaj w czarnym fraku oznajmił:
— Pan Massival! Pan Mariolle!
Pod różowym obłokiem olbrzymiego abażuru, który przyćmiewał światło lampy, wznoszącej się na wysokiej kolumnie ze złoconego bronzu, widać było jedną głowę kobiecą i trzy męskie pochylone nad albumem, przyniesionym przed chwilą przez Lamarthe’a. Stojąc pośrodku, powieściopisarz odwracał kartki i udzielał objaśnień.
Jedna z osób odwróciła się i Mariolle, podszedłszy bliżej, ujrzał twarz jasną otoczoną wijącemi się nad czołem blond włosami, które zdawały się rzucać ogniste blaski. Cienki i zadarty nosek nadawał tej twarzy wyraz wesołości. Wargi wyraźnie zarysowane, głębokie dołeczki na policzkach, trochę wystająca i rozdwojona broda znamionowała szyderstwo, gdy oczy dziwnym kontrastem, przesłonięte były wyrazem melancholji. Oczy to były niebieskie, barwy wyblakłej, jakby spłowiałej, zniszczonej, a czarne źrenice lśniły pośrodku, okrągłe i rozszerzone. Błyszczące i dziwne spojrzenie zdawało się opowiadać o marzeniach wywołanych morfiną, lub może... było poprostu wynikiem używania belladonny.
Pani de Burne, powstawszy, podała mu rękę, witała i dziękowała serdecznie.
— Oddawna już prosiłam moich przyjaciół, aby mi pana przyprowadzili — mówiła do Andrzeja — ale taką prośbę muszę zawsze powtórzyć kilka razy, zanim zostanie spełnioną.
Wysoka, dystyngowana, trochę powolna w ruchach, obnażona była bardzo dyskretnie, odsłaniając zaledwie brzeżek pięknych ramion, niezrównanych w świetle lampy. Włosy jej nie były rude, lecz tej nieokreślonej barwy, jaką przybierają niektóre liście spalone słońcem jesiennem.
Następnie przedstawiła pana Mariolle swemu ojcu, który skłonił się i podał rękę.
Panowie, podzieleni na trzy grupy, gawędzili swobodnie, czując się jak u siebie lub w klubie, w którym obecność kobiety nakłada pewną wytworność form.
Otyły Fresnel rozmawiał z hrabią de Marantin. Częste odwiedziny pana Fresnel, oraz wyraźna sympatja, jaką mu okazywała pani de Burne, gniewały nieraz i oburzały jej przyjaciół. Młody jeszcze, ale nadzwyczaj otyły, wiecznie zadyszany i zasapany, prawie bez zarostu, z gęstą czupryną jasnych i kędzierzawych włosów, nudny i pospolity miał bezwątpienia jedną tylko zasługę, niemiłą dla innych, ale bardzo ważną w oczach młodej kobiety: tę mianowicie, że kochał ją ślepo, głębiej i prawdziwiej niż inni. Nazywano go zazwyczaj „foką“. Żonaty, nie wyraził nigdy życzenia przyprowadzenia tu żony, która — jak mówiono — była bardzo zazdrosną.
Lamarthe’a i Massivala szczególniej oburzała widoczna sympatja ich przyjaciółki do tego „miecha kowalskiego“, ale ilekroć nie mogli powstrzymać się od zarzucania jej tego gustu wulgarnego samolubnego, odpowiadała z uśmiechem:
— Lubię go jak wiernego, przywiązanego pieska.
Jerzy de Maltry rozmawiał z Gastonem de Lamarthe o najnowszem, niestwierdzonem jeszcze odkryciu mikrobjologicznem.
Pan de Maltry rozwijał swą tezę, popierając ją licznemi, subtelnemi argumentami, a Lamarthe przyjmował ją z zapałem, z łatwością, z jaką literaci przyjmują wszystko, co nowe i oryginalne.
Filozof high life’u, o jasnych jak len włosach, szczupły i wysoki, miał na sobie tużurek bardzo obcisły w biodrach. Z białego kołnierzyka wysuwała się cienka szyja i twarz blada, okolona blond włosami, które zdawały się jakoby przyklejone do głowy.
Co się tyczy Gastona de Lamarthe, który dzięki szlacheckiemu nazwisku miał pretensje człowieka dobrze urodzonego i światowca, to był on przede wszystkiem literatem nieubłaganym i zawziętym literatem. Uzbrojony w oko, chwytające obrazy, ruchy, postawy, z szybkością i dokładnością przyrządu fotograficznego, obdarzony przytem przenikliwością — owym zmysłem właściwym powieściopisarzom, jak węch bywa właściwy chartom — od rana do wieczora gromadził potrzebne materjały. Przy pomocy obu tych bardzo zresztą prostych zmysłów: dokładnego spostrzegania kształtów i instynktownego odgadywania szczegółów ukrytych, nadawał on koloryt, ton, pozór, życie, dziełom swoim, które, nie zdradzając nigdy zamiarów właściwych pisarzom-psychologom, zawsze jednak czyniły wrażenie fragmentów życia ludzkiego, wyrwanych z rzeczywistości.
Ukazanie się każdego z jego utworów wywoływało w towarzystwie gniew i śmiechy, niepokój i przypuszczenia: poznawano w nich bowiem wybitniejsze osobistości, zaledwie przesłonięte bardzo przejrzystą maską. Wejście jego do salonu wywoływało ogólne pomieszanie. Przed kilku laty wydał tom wspomnień osobistych, w których pomieścił sylwetki wielu znajomych mężczyzn i kobiet — sylwetki skreślone bez rozmyślnej złośliwości, ale tak wierne i dokładne, że wszyscy uczuli się obrażonymi. Ktoś nazwał to dzieło: „Baczność, przyjaciele“.
Mówiono, że człowiek ten o duszy zagadkowej i sercu nieprzystępnem, kochał niegdyś szalenie i że za doznany zawód mścił się teraz na innych kobietach.
Massival i on rozumieli się doskonale, chociaż muzyk miał naturę nieco odmienną, szczerszą, rozlewniejszą, mniej może wyrafinowaną, ale widoczniej wrażliwą. Odniósłszy dwa wielkie triumfy: jeden dzięki sztuce granej w Brukseli, a następnie wystawionej z powodzeniem w Opera-Comique, drugi dzięki utworowi, który przyjęto w Wielkiej-Operze, jako zapowiedź niepospolitego talentu przeszedł w fazę zupełnego zastoju, który niby przedwczesny paraliż, niszczy większość współczesnych artystów. Nie dochodzą do starości okryci sławą jak ich przodkowie, bo już w kwiecie wieku grozi im widmo bezsiły. Lamarthe mawiał: „Obecnie mamy we Francji same tylko poronione wielkości“.
W tej chwili Massival zdawał się być szalenie zakochanym w pani de Burne, o czem zresztą szeptano po cichu; to też wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, gdy z uwielbieniem całował jej rękę.
— Czy spóźniliśmy się? — zapytał.
— Nie — odparła — spodziewam się jeszcze barona de Gravil i margrabiny de Bratiane.
— Ach! i margrabiny! co za szczęście! Więc będziemy mieć muzykę?
— Zapewne.
Spóźniona para weszła do salonu. Margrabina, włoszka z pochodzenia, trochę za niska może, żywa, z czarnemi oczyma, rzęsami, brwiami iz czarnemi także włosami tak bujnemi i gęstemi, że zdawały się wchłaniać całe czoło i zagrażać oczom, miała najpiękniejszy głos ze wszystkich pań wielkiego świata.
Baron, człowiek bardzo dystyngowany, z zapadłą piersią i olbrzymią głową, zdawał się jakby niezupełnym, o ile nie trzymał w ręku wiolonczeli. Namiętny meloman, bywał w tych tylko domach, w których pielęgnowano muzykę.
Podano obiad i pani de Burne, ująwszy pod rękę Andrzeja Mariolle, puściła przodem wszystkich gości. Następnie, gdy we dwoje już tylko zostali w salonie, z ukosa i szybko spojrzała na niego blado-niebieskiemi oczyma, o czarnej źrenicy, a on w spojrzeniu tej kobiety odczuł myśl głębszą i większe zainteresowanie się niźli to, jakie piękne panie okazywać raczą panom, których po raz pierwszy przyjmują u siebie.
Obiad był trochę nudny i monotonny. Lamarthe niezwykle tego dnia rozdrażniony, wprawdzie tego nie okazywał, pragnąc uchodzić za dobrze wychowanego człowieka, jednakowoż ów niedostrzegalny prawie zły humor, wiejąc od niego, mroził zapał rozmawiających. Massival, milczący, roztargniony, jadł mało i od czasu do czasu spoglądał ukradkiem na panią domu, która zachowywała się w sposób niezwykły. Roztargniona, odpowiadała uśmiechem, to znów nagle wpadała w zadumę, myśląc widocznie o czemś, co ją niezbyt żywo obchodziło, lecz jednak było dla niej więcej zajmującem od grona gości zebranych przy stole. Podtrzymywała rozmowę z margrabiną i Andrzejem Mariolle, o ile przyzwoitość tego wymagała, ale czyniła to jedynie z obowiązku, z przyzwyczajenia, wybiegając myślą poza progi własnego domu. Fresnel i pan de Maltry spierali się o kierunek nowoczesnej poezji. Fresnel miał o poezji przeciętne wyobrażenie światowca, zaś pan de Maltry niedostępne dla tłumu poglądy o twórcach subtelniejszych.
Podczas obiadu, Mariolle zauważył kilka razy zwrócone na siebie spojrzenie młodej kobiety, spojrzenie równie badawcze, ale przelotniejsze i mniej ciekawe. Tylko margrabina de Briatane, hrabia de Marantin i baron de Gravil rozmawiali bez przerwy i powiedzieli sobie mnóstwo rzeczy.
Wieczorem Massival, wpadając w coraz głębszą melancholję, usiadł przy fortepianie i wziął kilka akordów. Pani de Burne odżyła nagle i wnet ułożyła program małego koncertu, składającego się z jej najulubieńszych utworów.
Margrabina była tego dnia przy głosie, a podniecona obecnością Massivala śpiewała jak prawdziwa artystka. Mistrz akompanjował jej z wyrazem rozmarzenia, jaki twarz jego przybierała zwykle podczas gry. Długie jego włosy, muskając koniec tużurka, dotykały brody, ufryzowanej, lśniącej i delikatnej. Wiele kobiet szalało za nim dawniej, a i dotąd prześladowały go swemi względami. Pani de Burne siedząc przy fortepianie, cała zasłuchana, zdawała się wpatrywać w grającego, a równocześnie go nie widzieć, co wzbudziło zazdrość w Andrzeju de Mariolle. Właściwie mówiąc, nie był on zazdrosnym ani o niego ani o nią, ale wobec tego spojrzenia kobiety, spoczywającego na twarzy człowieka sławnego, czuł się upokorzonym w swej dumie męskiej; wiedział w jaki sposób one nas klasyfikują, zależnie od pozyskanej przez nas sławy. Nieraz już w głębi serca cierpiał srodze, zetknąwszy się ze znakomitymi ludźmi w obecności tych istot, których względy stanowią dla wielu mężczyzn najwyższą nagrodę powodzenia.
Około dziesiątej przybyła jeszcze hrabina de Frémines, a za nią dwie żydówki, córki bogatych bankierów. Zaczęto rozmawiać o mającem się wkrótce zawrzeć małżeństwie i o przewidywanym rozwodzie innego.
Mariolle przyglądał się pani de Burne, która siedziała teraz obok marmurowej kolumny, dźwigającej olbrzymią lampę.
Cienki, nieco zadarty nosek, dołeczki na policzkach i delikatna zmarszczka, rozdwajająca podbródek, nadawały jej twarzy wyraz dziecięcej figlarności, chociaż zbliżała się już do trzydziestki, a oczy do przekwitającego kwiatu podobne, rzucały na tę twarz niepokojące blaski. Przy świetle lampy płeć jej przybierała odcień jasno złotego aksamitu: włosy zaś przy każdym ruchu głowy, migotały płowym odcieniem.
Poczuwszy utkwione w swej twarzy spojrzenie mężczyzny, który zmierzał do niej z przeciwległego końca salonu, podniosła się i jakby odpowiadając na wezwanie, podeszła ku niemu z uśmiechem.
— Pan się nudzi zapewne! — zagadnęła dyskretnie. — Niepodobna uniknąć nudów, znalazłszy się w obcem towarzystwie.
Zaprzeczył.
Ona przysunąwszy krzesło, usiadła obok niego.
I natychmiast rozpoczęli rozmowę. Ożywili się oboje tak szybko, jak szybko zapałka jasnym płomieniem wybucha, gdy nią dotkniemy ognia. Zdawało się, że znali już swoje poglądy i wrażenia, że jednakowe usposobienie, wychowanie, skłonności i upodobania, pozwalały zrozumieć się wzajemnie przy pierwszem zetknięciu.
Być może, że przyczyniła się do tego poniekąd zręczność młodej kobiety, ale Mariolle niezwykle się ożywił spotkawszy kogoś, kto nas słucha, odgaduje i odpowiedziami na rzucone pytania dostarcza materjału do dalszej rozmowy. Uszczęśliwiony zresztą doznanem przyjęciem, zjednany wyzywającym wdziękiem pani domu i czarem, który umiała rzucać na mężczyzn, starał się rozwinąć w całej pełni swą umysłowość, mglistą trochę, ale indywidualną i subtelną, jednającą mu szczerą i prawdziwą życzliwość osób, bliżej go znających.
Nagle pani de Burne oświadczyła:
— Doprawdy, rozmowa z panem jest niezwykle przyjemna. Uprzedzono mnie o tem, coprawda.
Czując, że się rumieni, Mariolle rzekł śmiało:
— Mnie zaś uprzedzano, że pani jest...
— Kokietką! — przerwała. — Istotnie, jestem nią wobec ludzi, którzy mi się podobają. To wszystkim wiadomo, nie robię z tego tajemnicy, ale przekona się pan, że moja kokięterja jest bardzo bezstronną, dzięki czemu mogę zatrzymywać lub odzyskiwać przyjaciół, nie tracąc ich nigdy, a przykuwając wszystkich do siebie.
W tej chwili miała przebiegłą minkę, zdającą się mówić: „Nie łudź się, nie bądź zarozumiałym i zachowaj spokój, bo nie otrzymasz nic więcej niż tamci“.
Mariolle odparł:
— Tu przynajmniej ostrzega się ludzi o grożącem niebezpieczeństwie! Dziękuję pani, lubię taki sposób postępowania.
Utorowała mu drogę do rozpoczęcia rozmowy o niej, z czego też skorzystał. Z początku zrobił kilka komplimentów i przekonał się, że je lubi, następnie podniecił jej kobiecą ciekawość powtarzając sądy, jakie o niej słyszał w rozmaitych kółkach znajomych. Siląc się na obojętność, a jednak trochę zaniepokojona, nie umiała ukryć chęci dowiedzenia się, co ludzie myśleć mogą o jej życiu i upodobaniach.
Skreślił więc obraz pochlebny niezależnej, niepospolitej, inteligentnej i pełnej powabu istoty, która zgromadziła dokoła siebie grono znakomitych ludzi, pozostała przecież kobietą światową w całem tego słowa znaczeniu.
Ona zaprzeczała z figlarnym uśmiechem i zadowolona z szczegółów, które schlebiały jej miłości własnej, a żądna pochlebstw, domagała się ich coraz więcej.
On patrząc na nią, myślał: „W gruncie rzeczy jest to zepsute dziecko jak wszystkie kobiety“. I zręcznemi słowy sławił jej miłość dla sztuki zaletę tak rzadko spotykaną u kobiet.
Wówczas niespodzianie przybrała ton drwiący, stanowiący cechę Francuzów.
Mariolle zadaleko posunął się w pochwałach. Chciała przekonać go, że nie jest ograniczoną.
— Mój Boże! — rzekła — prawdę mówiąc, nie wiem czy kocham sztukę, czy też artystów.
On odparł:
— Jakże można kochać artystów, nie kochając sztuki?
— Ponieważ są nieraz zabawniejsi od innych ludzi.
— Zapewne, ale miewają też bardzo niemiłe wady.
— To prawda.
— Pani zatem nie lubi muzyki?
Spoważniała nagle.
— O przepraszam! namiętnie lubię muzykę. Zdaje mi się, że kocham ją nadewszystko. Massival jednak jest przekonany, że jej wcale nie rozumiem.
— Czy to pani powiedział?
— Nie, ale tak myśli.
— Skądże pani wie o tem?
— O! my, kobiety domyślamy się niemal wszystkiego, czego nie wiemy.
— Zatem Massival sądzi, że pani wcale nie pojmuje muzyki?
— Najniezawodniej. W przekonaniu tem utwierdza mnie sposób, w jaki mi objaśnia znaczenie takiego utworu i podkreśla wszystkie odcienie, myśląc zarazem: „Na nic się to nie przyda: tłómaczę dlatego tylko, że pani taka miła“.
— Mówił mi jednak, że w salonie pani można nieraz słyszeć grę bardziej artystyczną, niż gdziekolwiek w Paryżu.
— Dzięki jemu.
— A literatury pani nie lubi?
— Bardzo; roszczę sobie nawet pretensje do pewnej samodzielności sądu... wbrew zdaniu Lamarthe’a.
— Który także sądzi, że pani nie umie ocenić wartości dzieła?
— Naturalnie!
— Ale on również tego pani nie powiedział?
— Przeciwnie, powiedział mi to całkiem wyraźnie. Jego zdaniem, niektóre kobiety dość trafnie a nawet subtelnie oceniają prawdopodobieństwo występujących postaci i wogóle psychologiczną wartość utworu; żadna jednak nie zdoła ująć wyższych pierwiastków sztuki. Ilekroć wymawia ten wyraz: sztuka, mam zawsze ochotę wyrzucić go za drzwi!
Mariolle zapytał z uśmiechem:
— A co pani o tem myśli?
Zamyśliła się chwilę, potem spojrzała na niego badawczo, chcąc się przekonać czy zdolny jest do wysłuchania i zrozumienia tego, co powie.
— Zdaje mi się, że zapomocą uczucia... powtarzam: za pomocą uczucia... kobieta może wszystko przeniknąć... tylko na nieszczęście, zazwyczaj prędko się to ulatnia. Czy pan zrozumiał?
— Niezupełnie.
— Otóż twierdzę, że chcąc, abyśmy coś pojęły równie dobrze jak wy, trzeba odwołać się przedewszystkiem do naszej kobiecości, a potem dopiero do rozumu. To, czego mężczyzna nie potrafi nam uczynić sympatycznem, wcale nas nie zajmuje, gdyż patrzymy na świat przez pryzmat uczucia. Nie mówię, miłości, nie uczucia tylko, które posiada tysiące kształtów i odcieni w tysiącznych objawia się postaciach. Uczucie jest czemś, co do nas należy w zupełności, czego wy zrozumieć nie możecie, bo ono was zaślepia, gdy nam przeciwnie wszystko rozjaśnia. Przeczuwam, że to co mówię, wvdaje się panu niejasnem tem gorzej! Jednem słowem, mężczyzna, który nas kocha i jest nam sympatycznym... bo musimy czuć się kochanemi, by zdobyć się na podobny wysiłek... mężczyzna obdarzony przytem wyższym umysłem może, — zadawszy sobie trochę trudu, nauczyć nas wszystko odczuć, dostrzec, przeniknąć... może stopniowo przelać na nas cały zasób swej wiedzy. Och nieraz wprawdzie wszystko to znika, zaciera się, gaśnie... och, bo my zapominamy prędko, równie prędko jak dźwięk słów rozpływa się w powietrzu! Posiadamy dużo intuicji i zapału, ale jesteśmy zmienne, wrażliwe, ulegamy wpływom wszystkiego, co nas otacza. Gdyby pan wiedział, przez ile różnorodnych faz ja przechodzę, a jak każda z nich czyni ze mnie zupełnie inną istotę, zależnie od pogody, stanu mego zdrowia, tego co przeczytałam lub usłyszałam w danej chwili. Czasami czuję się wzorową matką rodziny bez dzieci, czasami znów kurtyzaną... bez kochanków!
Pełen zachwytu rzucił pytanie:
— Czy pani sądzi, że wszystkie prawie kobiety inteligentne posiadają umysł równie ruchliwy?
— Tak — odparła. — Tylko niektóre z nich niedołężnieją, a przytem mają zwykle określony cel życia, pociągający je w tę lub w tamtą stronę.
Mariolle spytał jeszcze:
— Więc pani nade wszystko kocha muzykę?
— Tak. Ale to co panu powiedziałam przed chwilą, jest szczerą prawdą! Nie ulega wątpliwości, iż bez pomocy tego anioła, Massivala, nie zachwycałabym się tak muzyką, nie umiałabym jej tak uwielbiać. I dawniej już lubiłam namiętnie utwory wielkich kompozytorów, ale teraz dopiero, grywając pod jego kierunkiem, odczułam całą ich duszę. Jaka szkoda, że Massival ma żonę!
Ostatnie to zdanie powiedziała z wesołą minką, ale szczery żal brzmiący w jej słowach zagłuszył i jej uwielbienie dla sztuki, i teorję o właściwościach umysłu kobiecego.
W istocie, Massival był żonatym. Przed zdobyciem głośnego imienia, zawarł on jeden z tych związków, których ciężar, artysta okryty sławą — dźwigać musi aż do śmierci.
Nigdy zresztą nie wspominał o żonie, sam dużo bywając, nigdzie jej nie wprowadzał i mało kto wiedział, iż jest ojcem trojga dzieci.
Mariolle roześmiał się głośno. Stanowczo, czarująca to kobieta, oryginalna, a przytem bardzo przystojna! I nie mogąc się jej dość napatrzeć, z uporczywością, która nie zdawała się jej wcale onieśmielać, przyglądał się tej twarzy poważnej a tak zarazem wesołej, o nosku wyzywającym, cerze niezwykle świeżej, o odcieniach tak ciepłych i delikatnych, iż zdawało się, że w tym właśnie roku, w tym miesiącu, w tej nawet godzinie, dosięgła całej pełni swego rozkwitu. Zadając sobie w duchu pytanie: „Czy ona się nie maluje?“, bezskutecznie śledził oczyma w gęstwie jej włosów za jakimś jaśniejszym lub ciemniejszym punkcikiem.
Wzdrygnął się nagle i odwrócił głowę, usłyszawszy za sobą stłumiony odgłos kroków, stąpających po dywanie. Dwóch lokai wzniosło stolik z zastawą do herbaty. Nad niebieskim płomykiem lampki spirytusowej cicho szemrała woda w dużej, posrebrzanej maszynce, lśniącej i sztucznie urządzonej jak przyrząd fizyczny.
— Można panu służyć szklanką herbaty? — spytała.
Gdy się zgodził, podniosła się i krokiem śmiałym, pewnym, trochę może za sztywnym podeszła do stołu, na którym woda szumiała we wnętrzu maszynki, wpośród różnobarwnego klombu ciastek, biszkoptów, osmażonych owoców i cukierków.
Teraz wyraźny cień jej postaci padał na obicie salonu. Mariolle, który przed chwilą zachwycał się szerokiemi jej ramionami i pełną kibicią, zauważył teraz jak smukłą była w pasie i szczupłą w biodrach. Jasna powłóczysta suknia spływając na dywan, zdawała się przedłużać jej postać w nieskończoność, co mu nasunęło myśl: „Oto syrena! Jest tem, co zapowiada“.
Zbliżała się kolejno do wszystkich gości, z niewymownym wdziękiem podając ciastka i herbatę.
Mariolle wodził za nią oczyma, gdy nagle zbliżył się do niego Lamarthe, który z filiżanką w ręku chodził po salonie.
— Czy wychodzimy razem?
— Oczywiście.
— Chodźmy więc. Jestem bardzo zmęczony.
— Służę ci. Chodźmy.
Wyszli.
Na ulicy powieściopisarz zapytał:
— Idziesz do domu, czy do klubu?
— Wstąpię na godzinkę do klubu Tambourins.
— Odprowadzę cię, a potem wsiądę do doróżki. Te lokale mnie nudzą. Nigdy tam nie bywam.
Czas jakiś szli w milczeniu w kierunku Saint-Augustin, wreszcie Mariolle zauważył:
— Dziwna kobieta! Co o niej myślisz?
Lamarthe zaczął się nagle śmiać.
— Aha, pierwsze symptomata choroby! Musisz to przebyć, jak my wszyscy ja jestem już rekonwalescentem. Widzisz, mój drogi, charakterystyczny objaw choroby jej przyjaciół na tem polega, że gdziekolwiek się spotykają, zawsze o niej tylko muszą mówić.
— W każdym razie jestem o tyle usprawiedliwiony, że jej prawie nie znam... Pierwszy raz ją widziałem.
— Mówmy więc o niej. No cóż, zaczynasz się w niej kochać? To istne fatum, nikt mu nie może ujść.
— Czy w istocie ma tyle powabu?
— Tak i nie. Ludzie, którzy lubią kobiety dawniejsze, marzące, sentymentalne, bohaterki dawno przebrzmiałych romansów, odwracają się od niej z nienawiścią i spotwarzają ją poprostu. My jednak, umiejąc cenić wdzięk nowoczesny, przyznać musimy, że jest to czarująca istota, aby się tylko do niej nie przywiązać. A na nieszczęście każdy popełnia tensam błąd. Co prawda, nie grozi to śmiercią ani nawet bardzo dotkliwem cierpieniem, niemniej człowiek wścieka się na jej obojętność. I ciebie to spotka, jeżeli ona zechce; rzuciła już pierwszy pocisk.
Odpowiedź Mariolle’a była echem najskrytszych jego myśli.
— Och! co znowu? Dla niej jestem zwykłym śmiertelnikiem, a zdaje mi się, że pani de Burne przywiązuje wagę do wszelkich tytułów.
— Tak, dba o nie poniekąd, ale równocześnie z nich drwi. Zapewniam cię, że najsławniejszy, najznakomitszy, najbardziej dystyngowany nawet człowiek nie powróci tam dziesięć razy, jeżeli nie miał szczęścia jej się podobać, co jej nie przeszkadza przywiązać się do takiego idioty, jak Fresnel lub do takiego ślimaka jak de Maltry. Niewiadomo, za co i dlaczego przywiązuje się do tych głupców może dlatego, że bawią ją więcej od nas, lub też że szczerzej ją kochają, na co wszystkie bez wyjątku kobiety są jednak najczulsze.
I Lamarthe szeroko rozwodził się o niej, sądząc, analizując, zbijając własne twierdzenia; zapytywany przez Mariolle’a odpowiadał ze szczerym zapałem człowieka, którego przedmiot rozmowy zajmuje, porywa, a nawet wprawia w pewne zakłopotanie, gdyż w umyśle swym nagromadził był mnóstwo spostrzeżeń trafnych i fałszywych.
Wreszcie oświadczył:
— Nie jest ona zresztą wyjątkiem: mógłbym ci wyliczyć kilkadziesiąt kobiet do niej podobnych. Ot np. pani Frémines, którą dziś u niej poznałeś, tem się tylko od niej różni, że mniej dba o pozory i posiada za męża dziwaka, który zamienia swój dom w przytułek najzabawniejszych warjatów z całego Paryża. Ja także często bywam w tej spelunce.
Tak rozmawiając, minęli bulwar Malesherbes, ulicę Królewską, pola Elizejskie i zbliżali się do Luku Triumfalnego, gdy nagle Lamarthe spojrzał na zegarek:
— Mój drogi — rzekł — gadamy już o niej godzinę i dziesięć minut; wystarczy na dzisiaj. Odprowadzę cię do klubu innym razem. Teraz idź spać, a ja się także położę.