<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Pani Grermaina
de Freydet
w Clos-Jallanges.

Zmartwiły mię twoje listy, droga siostrzyczko! Nudzisz się, cierpisz, chciałabyś mieć mię jak najprędzej przy sobie, ale cóż na to poradzić? Przypomnij sobie radę, jaką mi dał mistrz:
— Pokazuj się, bywaj... niech cię widzą.
Nie sądzisz chyba, abym w Clos Jallanges, polując i gospodarując, mógł swoją kandydaturę popierać. Tymczasem chwila jest blizką, Loisillon niedaleki śmierci, a ja korzystam z tego powolnego konania, aby zjednać sobie w Akademii sympatyę członków, którzy z czasem głosować za mną będą. Leonard Astier przedstawił mię niektórym z tych panów, bardzo często wstępuję po niego, gdy wychodzi po odbytem posiedzeniu.
Co to za przyjemność! Wychodzimy razem z Instytutu... ci ludzie, wszyscy prawie równie sławni, jak wiekowi, idą, trzymając się pod ręce, gromadkami po trzech, po czterech, rzeźwi, rozpromienieni, rozmawiający głośno, z oczami jeszcze załzawionemi od niedawnego śmiechu!
— Ten Pailleron! — co to za dowcip!
— A jak Danjou, trafnie mu odpowiedział.
Ja trzymam się ramienia Astier Réhu i między Nieśmiertelnymi wyglądam tak, jak gdybym do ich grona należał.
Nareszcie gromadki się rozdzielają, żegnamy się na rogu ulicy słowami:
— Do czwartku!
Powracam na ulicę de Beaune, wciąż towarzysząc mistrzowi, który zachęca mię, ośmiela, radzi pewien powodzenia, powiada ze szczerym swym śmiechem:
— Patrz na mnie, Freydet, gdy ztamtąd wychodzę, czuję się o dwadzieścia lat młodszym.
Rzeczywiście, zaczynam wierzyć, że Instytut ich odmładza. Gdzie znaleźć starca, tak rzeźkiego, jak Jan Réhu, którego dziewięćdziesiątą ósmą rocznicę urodzin, obchodziliśmy wczoraj w restauracyi Voisin. Ta uczta, to pomysł Gavaux. Kosztuje mię wprawdzie pięćdziesiąt luidorów, ale mogę przynajmniej teraz wiedzieć, jaką liczbą przyjaciół rozporządzam.
Przy stole siedziało nas dwudziestu pięciu; prócz Gavaux, Picheral i mnie, sami akademicy, z tych siedmnastu lub ośmnastu mam już zjednajnych, pozostali niepewni, lecz przychylni. Obiad podany był bardzo starannie, rozmawiano dużo.
Ale! ale... dobrze, że sobie przypomniałem: zaprosiłem Gavaux do Clos-Jallanges. Pomieścimy go w dużym, narożnym pokoju, wprost bażantarni. Nie wydaje mi się być bardzo dobrym ten Gavaux, ale trzeba go sobie zjednać: jest „zebrą“ księżnej. Nie pamiętam, czy ci pisałem, że nasze światowe panie tak nazywają przyjaciela, który nie będąc żonatym i nie mając nic do roboty, przytem dyskretny i zręczny, może być zawsze pod ręką i załatwiać różne sprawunki i delikatne misye, których niepodobna powierzać służącym. Jest on jakby gońcem władz potężnych i dopóki młody, bywa kochankiem swej władczyni, zwykle jednak jest wstrzemięźliwy i niewymagający, zadawalnia się pochwałami i uznaniem, miejscem u szarego końca stołu, oraz zaszczytem służenia swej pani.
Przypuszczam, że Gavaux lepiej umiał swój urząd wyzyskać. Jest on bardzo zręcznym i po mimo dobrodusznej miny, obawiają się go nawet; główny kuchcik, jak sam się nazywa, akademickiej i dyplomatycznej kuchni, ostrzega mię przed sidłami i pułapkami, których pełno na drodze prowadzącej do Instytutu.
Mistrz mój Astier, dotąd jeszcze nie zna tych wszystkich sztuczek; poczciwy i naiwny, nie wiedział o niebezpieczeństwach, szedł wprost przed siebie, z oczyma utkwionemi w kopułę Instytutu; ufny w potęgę swej pracy, byłby sto razy kark skręcił, gdyby nie żona, najsprytniejsza ze sprytnych, która nim bez jego wiedzy kierowała.
Gavaux mi poradził, ażebym nie wydawał swego tomu „Myśli wieśniaka“, zanim nie otworzy się wakans w Akademii.
— Nie, nie, — mówił mi, — i tak zrobiłeś pan dosyć. Byłoby nawet pożądanem, byś pan dał im do zrozumienia, że już nic pisać nie będziesz, żeś się wyczerpał i jesteś tylko zwykłym śmiertelnikiem, człowiekiem z towarzystwa.... Akademia przepada za takimi.
Dołączył przytem szacowne ostrzeżenie Picherala:
— Nie noś im pan swoich książek. — Widzę, że im mniej dzieł kto napisał, tem ma większe szanse dostania się do Akademii.
Ten Picheral, to bardzo wpływowa osobistość; i jego także zaprosiłem na lato, dasz mu może pokój na drugiem piętrze, zresztą jak sama będziesz uważać. Przyczyniam ci dużo kłopotów, droga Germaino, i to przy twojem cierpieniu, ale cóż robić. I tak już bardzo żałuję, że podczas zimy nie prowadzę domu w Paryżu i nie mogę przyjmować jak Dalzon, Moser lub inni współzawodnicy moi. O! Boże, żebyś mogła wyleczyć się i wyzdrowieć jak najprędzej!
Powracam do mojego obiadu: naturalnie mówiono przy nim dużo o Akademii, jej obowiązkach, o wyborach i o tem co publiczność o nich myśli. Zdaniem naszych Nieśmiertelnych, ci, któгzу napadają na Akademję, są wszyscy, mizernymi biedakami, których nie chciano przyjąć, co się zaś tyczy pewnych pominięć, których powód jest pozornie nieodgadniony, to wszystkie miały swoje przyczyny. A gdy nieśmiało wymieniłem nazwisko wielkiego ziomka naszego, Balzaca, powieściopisarz Desminières, autor szarad grywanych niegdyś w Compiègne, uniósł się gniewem.
— Balzac!? pan go chyba nie znałeś? nie wiesz pan, o kim mówisz? Ależ to biedota, cygan... to panie był człowiek, który dwudziestu franków nie miał nigdy w kieszeni... szczegół ten powiedział mi przyjaciel jego Fryderyk Lemaitre, nigdy dwudziestu franków nie miał... i pan chciałbyś ażeby Akademia....
Tu stary Jan Réhu, zwinąwszy dłoń w trąbkę przy uchu i myśląc że mowa o żetonach, pobieranych za odbyte posiedzenia, opowiedział nam charakterystyczny fakt o przyjacielu swym, akademiku Suard, który, zjawiwszy się sam jeden na posiedzenie Akademii, 21 stycznia 1793 roku w sam dzień śmierci króla, skorzystał z nieobecności kolegów i zabrał całe dwieście czterdzieści franków za posiedzenie.
Staruszek zajmująco opowiada: „Sam byłem tego świadkiem“ — dodaje i gdyby nie głuchota, rozmowa z nim byłaby bardzo przyjemną.
Wzniosłem wierszami toast, na cześć jego zadziwiającej starości, stary odpowiedział mi bardzo uprzejmie, mówiąc:
— Kochany kolego.
Mistrz mój Astier poprawił:
— Przyszły kolego.
Śmiano się, przyklasnąwszy i wszyscy nazywali mię: „przyszłym kolegą“; na pożegnanie ściskano mi rękę w znaczący sposób, mówiąc: „do widzenia, wkrótce się zobaczymy“, robiąc aluzyę do moich odwiedzin.
Nieznośna to rzecz, składanie tych akademickich wizyt, ale cóż robić, wszyscy muszą przejść tę próbę.
Astier Réhu opowiadał mi po obiedzie, że podczas jego wyborów, stary Dufause, zmusił go dziesięć razy przychodzić do siebie i dopiero za jedenastym przyjął.
Jak widzisz, trzeba tylko chcieć. Ostatecznie, wrazie śmierci Loisillona lub Ripault-Babina, (obaj są chorzy, ale więcej nadziei mam na Ripault-Babina); jedynym groźnym moim współzawodnikiem byłby Dalzon. Zdolny, bogaty» żyje dobrze z książętami[1] i piwnicę ma doskonale zaopatrzoną. W młodości swojej popełnił za to grzech literacki; jest to utwór wierszowany р. n.: „Goła od stóp do głów“, wydany w Eropolis, bez podpisu autora — niemożliwy. Powiadają, że całe wydanie wycofał z obiegu i zniszczył, ale krąży jeszcze po ludziach parę egzemplarzy z własnoręcznym jego podpisem i dedykacyą.
Biedny Dalzon zaprzecza temu i kręci się jak piskorz, ale Akademia się wstrzymuje z wydaniem wyroku aż do ukończenia śledztwa.
Dla tego to powodu, zacny mój mistrz rzekł do mnie, nie chcąc wdawać się w bliższe szczegóły:
— Nie będę głosować za panem Dalzon. Trzeba przedewszystkiem pamiętać o tem, że Akademia — to salon. Można wejść do niego, ale w przyzwoitem odzieniu i z czystemi rękoma!
W każdym razie, zbyt jestem uczciwym człowiekiem i zbyt przeciwnika swego szanuję; abym miał walczyć podstępem, zburczałem też porządnie pana Fage, introligatora z Izby obrachunkowej, tego garbuska, którego parę razy spotkałem w pracowni Védrina. Fage, znający dokładnie białe kruki bibliograficzne, proponował mi nabycie jednego egzemplarza „Gołej od stóp do głów“, z podpisem autora.
— To będzie dla pana Moser, — rzekł obojętnie, gdy mu odmówiłem.
Kiedy mowa o Védrinie, muszę ci wyznać, że położenie moje jest cokolwiek przykrem. Spotkawszy Védrina, w pierwszem uniesieniu radości, zaprosiłem go na wieś, z żoną i dziećmi, ale jak po godzić teraz jego bytność z bytnością Gavaux i państwa Astier, którzy go nie cierpią. On taki rubaszny i oryginalny! Wyobraź sobie, że będąc szlachcicem, margrabią de Védrine, jeszcze w gimnazyum ukrywaj swoje pochodzenie i tytuł, któregoby mu tyle osób zazdrościło w tych demokratycznych czasach, kiedy wszystko, prócz tego właśnie, kupuje się za pieniądze. Powiada, że chce być szanowanym dla osobistych swych zalet: staraj że się to zrozumieć.
Tymczasem księżna Rosen odmawia przyjęcia przeznaczonego na nagrobek dla księcia, rzeźbionego rycerza, o którym tyle tu mówiono, w tej rodzinie artystów, będących często w niedostatku.
— Jak się sprzeda rycerza, kupią mi konika, — szczebiotało dziecko, a biedna matka miała za miar zaopatrzyć trochę próżną spiżarnię. Co do samego Védrina, to ten myślał tylko o tem, aby za otrzymane pieniądze wyjechać na trzy miesiące do Egiptu i jeździć łódką po Nilu. Tymczasem rycerz niesprzedany, pieniądze będą, Big wie kiedy, po przeprowadzeniu procesu, wydaniu świadectwa przez biegłych i t. d, ale mylisz się przypuszczając, że to ich choć cokolwiek strapiło. Na drugi dzień, po otrzymaniu tej smutnej wiadomości, byłem w Izbie obrachunkowej. Védrine siedział przed stalagami i uszczęśliwiony malował dziewiczy las, rosnący na zwaliskach spalonego budynku. Za nim żona i dzieci zachwyceni, a pani Védrine, kołysząc córeczkę, — szepnęła mi po cichu:
— Widzi pan, jesteśmy uradowani... Védrine maluje olejno... — czy nie warte to płaczu i śmiechu zarazem?
Po bezładnej treści tego listu, poznasz, droga siostro, w jakiej gorączce i niepokoju żyję od chwili postawienia swej kandydatury. Bywam na przyjęciach u tych, na obiadach i wieczorach u tamtych... nazywają mię już „zebrą“, tej zacnej pani Ancelot, dla tego, że uczęszczam na jej zebrania co piątek i bywam co wtorek wieczór w loży jej, w teatrze Francuzkim.
W każdym razie ta „zebra“ ma bardzo wieśniaczy wygląd, pomimo różnych zmian w mojej powierzchowności, zmian w kierunku światowym i akademickim. Zadziwisz się, gdy wrócę!
W zeszły poniedziałek, było zebranie szczupłej liczby osób, w pałacu Padovani. Przed stawiono mnie Jego Wysokości księciu Leopoldowi. Książe bardzo pochlebnie wyraził się o ostatniej mojej książce i o wszystkich moich utworach, które czytał. Zadziwiający są ci cudzoziemcy!
Najprzyjemniej jednak upływa mi czas u państwa Astier, tej patryarchalnej, zgodnej i zacnej rodziny. Jednego dnia, po śniadaniu, przyniesiono mistrzowi nowy mundur akademicki, który przymierzaliśmy razem; powiadam „przymierzaliśmy“, bo mistrz chciał zobaczyć, jak wyglądam we fraku z haftowanemi palmami.
Włożyłem mundur, kapelusz, przypasałem szpadę, prawdziwą, wyobraź sobie szpadę, która wyjmuje się z pochwy i wzdłuż klingi ma rowek dla odpływu krwi!
Muszę wyznać, że czułem się wzruszonym. Piszę ci o tem, ażebyś wiedziała, jak poufałym jest ten, tak cenny dla mnie stosunek.
Gdy wracam do cichej mej celi, a zapóźno już jest na pisanie listu do ciebie, obrachowuję wtedy swoich stronników. Mam spis wszystkich akademików i odkreślam tych, którzy będą głosować za mną i tych, którzy stronę Dalzona trzymają. Dodaję, odejmuję, bawię się znakomicie. Nauczę cię tego, powróciwszy do domu.
Mówiłem ci już, że książęta Orleańscy trzymają stronę Dalzona, ale autor „Historyi domu Orleanów“, obiecał wprowadzić mię do Chantilly i przedstawić książętom. Jeżeli się podobam — a w tym celu uczę się na pamięć pewnego opisu bitwy pod Rockroy, jak widzisz, uczę się przebiegłości — otóż, jeżeli się podobam, autor „Gołej od stóp do głowy“, straci najpewniejsze poparcie. Przekonań swych się nie zapieram. Jestem repu blikaninem, ale znajduję, że posuwają się za daleko. Zresztą, przedęwszystkiem jestem kandydatem do Akademii.
Po odbyciu przejażdżki do Chantilly, mam za miar wrócić do mojej drogiej siostrzyczki, którą proszę, aby się nie niepokoiła i myślała o blizkim dniu wielkiej radości. Bądź spokojną, droga siostro, wejdziemy do „zaczarowanego ogrodu“, jak powiada ten narwany Védrine, ale trzeba odwagi i cierpliwości!

Twój kochający cię brat
Abel de Freydet.

P.S Rozpieczętowałem list: z porannych dziennków, dowiaduję się o śmierci Loisillona. Niektóre zrządzenia losu mimowoli wzruszają człowieka, choć się je przeczuwa i przewiduje. Co za strata nieodżałowana dla francuzkiej literatury!
Droga moja siostro, wyjazd mój znowu się opóźnia! Do widzenia!
Wkrótce napiszę.





  1. Mowa o książętach Orleańskich, których prawie wszyscy członkowie Akademii, są stronnikami. (Przyp. tł.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.