<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Całą noe spać nie mogła. Myśl o tak wielkiej sumie, kołowała jej po głowie. Dwadzieścia tysięcy! dwadzieścia tysięcy franków! zkąd ona je weźmie? do kogo się uda? i to w tak krótkim przeciągu czasu! Myślą przebiegała różne nazwiska, osoby... napróżno! Freydet?... Tylko, co oddał jej podobną przysługę. Samy?... Bez grosza aż do ślubu! A zresztą czy w Paryżu można gdzie pożyczyć 20,000? Czy je kto da? Tylko taki poeta z prowincyi mógł to uczynić. W Paryżu, w towarzystwie, pieniądze są sprężyną ukrytą... Przypuszcza się, że każdy mieć je powinien, trzeba być wyższym po nad podobne błahostki, w przeciwnym razie, bywa się wykreślonym z listy osób „przyzwoitych“.
Podczas gdy rozgorączkowaną, panią Astier dręczyły podobne myśli, obok spał jej mąż, zwrócony do niej plecami, które poruszały się równomiernie od jego ciężkiego sapania. To łóżko, w którem od lat trzydziestu sypiali, nie mają w niem nic wspólnego prócz pościeli, było jedną ze smutnych stron ich pożycia, nigdy jednakże obojętnośé małżonka nie oburzała jej tak, jak w tej chwili. Obudzić go? Po co? Mówić mu o synu, o tem co mu grozi?
Wie dobrze, że jej nie uwierzy, nie odwróci nawet w inną stronę olbrzymiego grzbietu, pod którym jest ukrytym, jak żółw pod swoją tarczą. Przez chwilę chciała go bić, drapać, obudzić go z tego snu samoluba, krzycząc:
— Leonardzie, twoje archiwa się palą! — myśl o archiwach przemknęła jej przez głowę! o mało nie wyskoczyła z łóżka. Już ma swoje dwadzieścia tysięcy.
Znajdzie je na górze, w szafie z papierami... Że też dotąd nie przyszło jej to do głowy. Do samego świtu, do ostatniego błysku nocnej lamki, myślała o swym zamiarze, leżąc nieruchoma, spokojna, z otwartemi oczyma, ze złodziejskiem spojrzeniem.
Ubrawszy się od samego rana, cały dzień chodziła po mieszkaniu, śledząc ruchy męża, który miał wyjść, potem zmienił zamiar i rozgatunkowywał swoje papiery do samego śniadania. Profesor chodził ciągle ze swego pokoju do kąta, nosił papiery, nucił sobie z zadowoleniem, zbyt gruboskóry, aby odczuć niepokój nerwowy, który dawał się czuć w całym domu. Pisał ze zwykłym spokojem, przy śniadaniu był bardzo rozmowny, opowiadał idiotyczne anegdotki, które żona umiała na pamięć, jadł ulubiony ser, krusząc go nożem na talerzu; mówił ciągle, dokładając sera i anegdotek.
Marudził nieznośnie, wybierając się na posiedzenie Akademii i na sesyę komitetu, układającego słownik.
Żona pragnęła wypchnąć go jaknajprędzej, on jak na złość nie spieszył się wcale. Jak tylko wyszedł, pani Astier zawołała Korentyny:
— Sprowadź dorożkę! — żywo — i sama pobiegła do archiwum profesora. Z głową spuszczoną, by nie uderzyć o nizki sufit, próbowała dobrać klucza, ale nie mogła; chciała podważyć szufladę, do tego potrzeba było czegoś mocnego, dłuta, noża... Szukając, otworzyła stolik od kart i dziwnym trafem, na samym wierzchu, zobaczyła leżące trzy listy Karola V!
Pochylona przy oknie, chciała się przekonać, czy to rzeczywiście te listy, których szukała. Tak, to one!
„Do Franciszka Rabelais, mistrza nauk i umiejętności wszelakich“. Nie czytała już więcej, podnosząc się, stuknęła mocno głową o sufit, ale dopiero siedząc w dorożce, ból uczuła.
Wysiadła na rogu ulicy de l’Abbaye i poszła dalej piechotą. Przechodniów prawie nie było, po trotuarze spacerowały stada gołębi; weszła do sklepu, nad drzwiami którego wisiał szyld z napisem: „Bos, antykwaryusz, — paleograf“.
Na wystawie sklepowej było wszystkiego po trochu: stare rękopisy, książki naukowe w spleśniałych oprawach, staroświeckie mszały, zakładki i okucia starych ksiąg; na szybach rozlepione stare asygnaty, afisze, plany Paryża, splamione krwią kwity poczt wojennych, autografy z różnych epok, wiersze pani Lafargues, dwa listy Chateaubrianda do szewca Pertuzé, listy zapraszające na obiad z podpisami dawnych lub współczesnych znakomitości, czasem z prośbą o pożyczkę lub z wyznaniem miłosnem. Na każdym z tych autografów, wypisaną była cena; pani Astier, zatrzymawszy się chwilę przed oknem, mogła była zobaczyć obok listu słynnej Rachel, ocenionego na 300 franków, list Leonarda Astier-Réhu do Petit Séquard, wydawcy, oceniony na 2½ franka. Ale to ją teraz nie zajmowało; zaglądając przez okno w głąb sklepu, myślała, czy zastanie aby starego antykwaryusza. Na myśl, że jej Paweł się niecierpliwił, przestała się wahać i szybko przeszedłszy przez sklep, weszła do przyległego pokoju, w którym znajdował się pan Bos, gruby, czerwony mężczyzna, z rozczochraną głową, z miną mówcy ulicznego. Zaczęła mu opowiadać o położeniu, w jakiem chwilowo się znajdowali, mąż nie mógł się zdecydować! przyjść osobiście...
Bos nie dał jej czasu kłamać dalej: — W tej chwili służę pani, — wydał czek do banku i z grzecznym ukłonem odprowadził do dorożki.
— Bardzo dystyngowana kobieta, — mówił zadowolony z kupna.
— Bardzo uprzejmy człowiek, — myślała ona, — wpatrując się w cyfrę wypisaną na czeku. Zresztą nie czuła żadnego wyrzutu sumienia, po spełnieniu złego uczynku; kobiety nie znają takich rzeczy. Pochłonięte myślą o chwili obecnej, noszą one przyrodzone okulary, które zasłaniają im wzrok, nie uczuwają też wahań, które dręczą mężczyznę, gdy na coś stanowczego się odważa. Pani Astier od czasu do czasu myślała o gniewie męża, gdy ten kradzież dostrzeże, ale myślała o tem, jak o rzeczy odległej i czuła nawet pewne zadowolenie, że wszystko to robi dla swego dziecka.
Pomimo spokojnego pozoru światowej kobiety, żony akademika, w pani Astier było to, co jest we wszystkich światowych i nieświatowych kobietach, mianowicie — uczucie. Mąż nie zawsze potrafi uderzyć w tę strunę kobiecą. Kochanek czasem jej nie znajdzie, ale syn zawsze. W smutnym romansie, pozbawionym miłości, który jest udziałem tylu kobiet, syn jest bohaterem i on odgrywa pierwszą rolę.
Bo też ukochanemu Pawłowi, szczególniej odkąd wyrósł na mężczyznę, zawdzięczała pani Astier doznanie jedynie prawdziwych rozkoszy życia; on ją nauczył co to jest wzruszenie, jaką przyjemność sprawia niespokojne oczekiwanie ukochanej istoty, którą przeczuwa się sercem, zanim jeszcze zdąży się ukazać. Tego wszystkiego nie zaznała nawet w pierwszych latach po ślubie, gdy ludzie zarzucali jej lekkomyślność a Leonard Astier, odzywał się dobrodusznie:
— To dziwne, ja nigdy nie palę a woalki mojej żony czuć tytoniem.
To też trudno opisać jej niepokój, gdy nikt nie odezwał się na odgłos jej dzwonka w bramie przy ulicy Fortuny.
Mały pałacyk milczącym i głuchym był; podziwiała go wprzód, teraz wydał się jej równie ponurym, jak i stojąca obok kamienica, w której oknach widniały tabliczki z napisem: „do wynajęcia“.
Po raz drugi zadzwoniła głośno i silnie; na odgłos dzwonka zjawił się Stenne, mały groom z miną niezadowoloną, wyelegantowany, w błękitnej liberyi; zmięszał się, plącząc w odpowiedziach:
— Pan jest w domu... to prawda... tylko że...
Nieszczęśliwa matka, którą od wczorajszego dnia prześladowała ciągle myśl o samobójstwie syna, wyobraziła go sobie leżącego z roztrzaskaną głową i jednym skokiem przebywszy korytarz, weszła cała drżąca do pracowni.
Paweł pracował, stojąc przed wysokim stołem, umieszczonym pod oknem, przez które wchodzące światło oświecało zaczęty rysunek i pudełko z farbami, podczas gdy reszta przedmiotów pogrążona była w półcieniu. Zajęty swoją pracą, zdawało się, że nie słyszał turkotu powozu, dwukrotnego odgłosu dzwonka i szelestu sukni w korytarzu. Ale nie na tę on skromną, czarną suknię oczekiwał, nie dla niej pozował z profilu nad swoim rajsbretem, nie dla niej też były przygotowane bukiety z lilij i tulipanów, oraz pudełko z cukierkami i flakonik perfum na małym stoliczku. Gdy obróciwszy się zawołał:
— To mama!... Każda inna kobieta, nie matka, byłaby się wszystkiego domyśliła. Nie zwróciła jednak na to uwagi, rada, że go widzi przed sobą, zawsze pięknego i wytwornego; nic nie mówiąc, rozpięła rękawiczkę i uszczęśliwiona podała mu czek. Nie zapytał zkąd pochodzą te pieniądze; wielkiego cudu kosztowało ją zdobycie ich, przycisnął ją czule do piersi, starając się przytem nie miąć papierka:
— Mateczko moja!.... — rzekł; nic więcej.
Była dostatecznie wynagrodzoną, w jedynaku swym jednakże, zamiast oczekiwanej radości, dostrzegła coś, jakby zmięszanie.
— Gdzie mama pójdzie, wyszedłszy ztąd? — zapytał, — trzymając ciągle czek w ręku.
— Wyszedłszy ztąd? — Spojrzała na niego smutnie i z wyrzutem. Przecież dopiero co przyszła, miała zamiar przepędzić z nim chwilę czasu.... zresztą, jeżeli mu przeszkadza....
— Gdzie pójdę? do księżnej. O! to nic pilnego... taka już jest z tą nieustanną rozpaczą po zmarłym Herbercie... Zdaje się zapominać juž o nim... tymczasem nie... zaczyna na nowo.
— Wargi Pawła drgnęły; chciał coś powiedzieć, lecz zawahał się.
— Jeżeli tak, może mama zechce oddać mi jedną przysługę. Oczekuję tu kogoś... niech mama odbierze za mnie pieniądze i wykupi weksle. Dobrze?... Czy dobrze? Wszak zajmując się jego interesami, z nim samym dłużej pobędzie.
Podczas, gdy on kładł swój podpis na czeku, matka rozglądała się po pracowni, obitej materyą i dywanami; prócz rajsbretu na stalugach z orzechowego drzewa, paru planów i modeli nic nie ukazywało, jakie jest zajęcie pana domu. Przypomniawszy sobie swój strach przed paru minutami i widząc wspaniałe bukiety i zakąski, przygotowane na stoliku przed kanapą, pani Astier mimowoli pomyślała, że przygotowania te były co najmniej niestosownemi dla samobójcy. Uśmiechnęła się jednak bez żadnej urazy. — Co to za urwis! — pomyślała i, wskazując parasolką bombonierkę pełną cukierków:
— Czy tem sobie w łeb wypalisz? — zapytała.
On się także roześmiał.
— O! od wczoraj, wszystko się zmieniło! Wie mama, ten interes, o którym wspominałem.... teraz jest już na najlepszej drodze...
— Tak?! to zupełnie tak, jak i mój...
— A to ożenienie Samy!...
Ładne ich, szare, fałszywe oczy, podobne do siebie, choć wyblakłe już trochę u matki, zamieniają badawcze spojrzenia.
— Zobaczy mama, że z czasem będziemy bogaci... — rzekł wreszcie Paweł, wyprowadzając matkę, — niech mama idzie, do widzenia.
Tego dnia rano, księżna zawiadomiła Pawła, że wstąpi po niego, aby zabrać go „tam“. „Tam“ miało oznaczać — „na cmentarz“.
Od niejakiego czasu Herbert znowu „się odzywał“, jak mówiła pani Astier. Dwa razy na tydzień, wdowa znosiła na cmentarz kwiaty, świeczniki i klęcznik do kaplicy i zachęcała robotników do roboty: miłość wdowy powracała z dawną siłą. Przyczyną tego była długa i ciężka walka, między próżnością i uczuciem, chęcią pozostania przy książęcym tytule — i urokiem, jaki na nią wywierał zachwycający Paweł Astier; walka była tem cięższą, że opowiadała o nich tylko biednemu Herbertowi, pisząc wieczorem dziennik; naraz nominacya księcia d’Athis na posła, przechyliła szalę i uważała teraz, że wypada zanim znajdzie drugiego męża, pochować ostatecznie pierwszego, skończyć raz z tym grobowcem i niebezpiecznym a czarującym budowniczym.
Te niepokoje i dreszcze jej malutkiej duszy oszalałej, bawiły Pawła Astier, chociaż nie rozumiał tych objawów i tłomaczył je najlepiej dla siebie, jako przesilenie stanowcze, poprzedzające wielkie postanowienia. Tylko to wszystko trwało zbyt długo, a jemu było pilno. Trzeba było przyspieszyć rozwiązanie; skorzystać z tej wizyty Kolety, wizyty odkładanej tak długo, jak gdyby, mimo ciekawości, bała się tego sam na sam, zupełniejszego tam a niżeli w jej własnym domu, albo w powozie, pod okiem zawsze przytomnej służby. Strach księżnej nie pochodził ztąd, by młody człowiek okazał się był zbyt zuchwałym; próbował się zbliżyć, pociągnąć, — nic więcej. Ale ona bała się siebie samej, tem samem oddając sprawiedliwość młodemu impertynentowi, który, jako zręczny strategik w miłości, od pierwszego spojrzenia zaliczył ją do kategoryi miast otwartych. Tem mianem odróżniał światowe panie bardzo obronne i opancerzone z pozoru, strzeżone fortami i bastyonami, pod osłoną góry, pod ochroną rzeki, wysoko wzniesione, nienadające się do napaści, a które w rzeczywistości zdobyć można za jednym zamachem. Tym razem jednak, nie miał zamiaru przypuścić szturmu; zaryzykować chciał jedynie kilka żywych wycieczek, jedną lub ze dwie godziny napastniczego flirtażu, tyle tylko, by dać poczuć kobiecie swoją lwią siłę, nie upokarzając jej; w drodze łaski, na ostatek, chciał życie darować; tym sposobem pragnął doprowadzić do małżeństwa i zdobyć trzydzieści milionów. Takie to szczęśliwe marzenia przerwała pani Astier, a gdy odeszła, on snuł je dalej przy tym samym stole, w tej samej zamyślonej pozycyi, kiedy nowe pociągnięcie dzwonka zabrzmiało w całym domu. Gawędy jakieś, opóźnienia; Paweł, zniecierpliwiony, otworzył drzwi:
— Co się tam stało?
Głos wielkiego liberyjnego lokaja, ubranego czarno, którego sylwetka rysowała się na ulicy deszczem obryzganej, odpowiedział mu z zuchwalstwem, pokrytem pozorami uszanowania, że księżna pani, czeka go w powozie.
Paweł Astier z wysiłkiem krzyknął zdławionym głosem:
— Idę!
Ale co za wściekłość, co obelg wyszeptanych przeciw temu umarłemu, temu nędznemu nieboszczykowi, bo niezawodnie jego to wspomnienie powstrzymało ją. Prawie natychmiast wróciła mu nadzieja odwetu, zapewne blizkiego i koniecznego; pod jej wpływem twarz mu się uspokoiła i mógł pójść do księżnej, zapanowawszy nad sobą tak jak zwykle, a z gniewu chwilowego tylko więcej bladości pozostało mu na policzkach.
Gorąco było w podwójnej karecie, której okna trzeba było podnieść, z powodu nagłej ulewy. Ogromne bukiety fiołków, wieńce ciężkie jak torty, zalegały poduszki wokół pani de Rosen i nawet jej kolana.
— Może te kwiaty zawadzają panu, może pan woli żeby okna spuścić? — pytała z tą ładną, a podstępną pieszczotliwością kobiety, która przed chwilą spłatała ci figla, ale życzy sobie nadal w przyjaźni pozostać.
Paweł odpowiedział ruchem nieokreślonym, pełnym godności. Wszystko mu było jedno czy okna będą podniesione, czy spuszczone. Cała złocista i różowa, pod długim wdowim welonem, do którego powracała w dnie cmentarne, księżna była jakaś nierada, byłaby wolała wyrzuty. Była tak okrutną względem tego młodego człowieka, o wiele okrutniejszą, niestety! niż on sądził.... I z ręką łagodnie położoną na dłoni Pawła, spytała: — Masz pan żal do mnie? — On? ani trochę. Za cóż miałby żal do niej?
Za to, że nie wstąpiła do niego... Prawda, że obiecała.... potem, w ostatniej chwili... Nie sądziła, żeby mu to było przykrem.
— I bardzo jest przykrem.
Oh! ci ludzie chłodni, ci ludzie powściągliwi w pozorach, kiedy się zdradzą z uczuciem, bodaj w jednem słowie, jakiejże wagi to słowo nabiera dla kobiecego serca! Ona wtedy doznaje prawie takiego wstrząśnienia, jakby widziała we łzach oficera w mundurze.
— Nie, nie, proszę pana, niech się pan nie martwi z mego powodu... niech mi pan powie, że się pan nie gniewa....
Mówiąc, pochylała się do niego, zrzucając i gniotąc kwiaty, bezpieczna w sąsiedztwie pary czarnych barów i dwóch wysokich kapeluszy z kokardami czarnemi, które siedziały na koźle, kryjąc się od deszczu, pod jeden wielki parasol.
— Niech pan posłucha... obiecuję, że przyjdę kiedyś; choć raz jeden, zanim.... Urwała przestraszona. W napadzie szczerości o mało mu nie wyznała, że się prędko rozstaną, że wyjedzie do Petersburga. I poprawiając się bardzo pospiesznie, dała mu słowo, że niespodzianie wpadnie do niego kiedyś, w popołudniowych godzinach, jak nie będzie miała zamiaru jechać tam, potem...
— Ależ tam, jeździ pani codzień — odparł przez zaciśnięte zęby, tak zabawnym tonem wściekłości na zimno, że pod woalem wdowy zadrżał uśmiech, który ukryła spuszczając okno.
Deszcz ustał; na ulicy podmiejskiej, nędznej i wesołej, po której toczyła się kareta, gorące słońce, prawie letnie, obwieszczało koniec niedoli, rozświecało szkaradne wystawy, małe wózki nad rynsztokiem, jaskrawe malowania afiszów, łachmany wiszące u okien. Księżna patrzyła obojętnie, bo dla ludzi nawykłych patrzeć na trywialności ulicy z poduszek powozu, zawieszonych o dwie stopy ponad ziemią, trywialności te nie istnieją zupełnie. Łagodne kołysanie, czyste szkła szyb, stwarzają dla tych uprzywilejowanych zjawiska całkiem odrębne, oderwane od wszystkiego, co nie jest na wysokości ich spojrzenia.
Pani de Rosen myślała: Jak on mnie kocha, jaki on miły! Tamten miał niezawodnie wygląd więcej pański, ale o ileż z tym byłoby przyjemniej! A! życie najszczęśliwsze, jest zawsze ucztą niezupełną.
Zbliżali się do cmentarza. Z obu stron żwirówki, budy rzeźbiarzy pełne były twardych białości, płyt, posągów, krzyżów, pomieszanych ze złotą barwą nieśmiertelników, czarnym dżetem wieńców i wotów.
— A Védrine?... ten jego posąg?... na czemże stanie? — zapytał Paweł, tonem człowieka, który chce mówić tylko o interesach.
— Ależ bo... i rozżalona urwała: — Ah! mój Boże! znowu pana zmartwię.
— Mnie?... Jakim sposobem?
— Wczoraj raz jeszcze chodzili oglądać posąg, zanim miał być posłany do odlewu. Już za pierwszą bytnością, księżniczka była źle usposobiona, nie tyle jeszcze przez pracę Védrina, zaledwie zauważoną, co przez tę dziwaczną pracownię, wśród której rosły drzewa, a jaszczurki i stonogi biegały po ścianach; na około ruiny, sufity zawalone, od których czuć dotąd było pożarem i rewolucyą. Ale za drugim razem, biedna kobieta powróciła chora.
— Okropność! okropność! moja droga — wypowiadała tegoż wieczoru, prawdziwe swoje wrażenia, pani Astier, bo nie śmiała tego powiedzieć Pawłowi, wiedząc o jego przyjaźni z rzeźbiarzem i także dla tego, że nazwisko Védrina, było jednem z trzech, czy czterech, które konwenans światowy, na przekorę gustom i wychowaniu swemu wybiera i uwielbia szalenie, sam nie wiedząc za co, przez pewną pretensyę do oryginalności artystycznej.
Ta niekształtna i brutalna postać, miała ozdabiać grób jej Herberta!... oh! nie, nie... ale szukała powodu odmowy i znaleźć go nie mogła.
— Panie Pawle — mówiąc między nami — dzieło to jest znakomite.... noszące piętno Védrina.... ale przyznaj pan, że trochę smutne!
— Jak przystaje na grób...
— Potem... jeśli już mam prawdę powiedzieć... Wyznawała wśród wahania, że ten człowiek zupełnie nagi, wydawał się jej niewłaściwym, możnaby sądzić, że z natury wzięty. — A widzi pan, ten biedny Herbert, taki był przyzwoity, tak dobrze wychowany... na coby to wyglądało?
— Prawda... po namyśle odpowiedział Paweł bardzo poważnie; i rzucając w wodę przyjaciela Védrina, równie spokojnie jak się topi kocięta dodał: Zresztą, mniejsza, jeśli ta figura nie podoba się pani, można ją zastąpić, a nawet żadnej nie pomieścić. To będzie bardziej przejmujące; namiot pusty, łoże usłane a na niem — nikt...
Księżna zachwycona, szczególniej z powodu, że się pozbyła tego brzydkiego nagiego człowieka, wołać zaczęła:
— Oh! co za szczęście — jaki pan dobry... Teraz mogę powiedzieć, że z tego powodu całą noc przepłakałam.
Zatrzymano się jak zwykle, u wielkiej bramy, lokaj wziął wieńce i szedł z tyłu w pewnem oddaleniu za Koletą i Pawłem, którzy wstępowali pod ciężkiemi promieniami słońca, po drodze oślizłej przez minioną ulewę. Ona opierała się na jego ramieniu, tłómacząc się co chwil kilka:
— Ciężę panu!
On przeczył ruchem głowy, uśmiechając się smutno. Mało osób na cmentarzu. Ogrodnik, stróż, kłaniali się z uszanowaniem przechodzącej księżnej, jako dobrej znajomej; ale kiedy zeszli z głównej alei i minęli tarasy wyższe, otoczyła ich pustka i cień, ożywione jedynie śpiewem ptaków między liśćmi, pomieszanym z tarciem piły i z metalicznemi uderzeniami narzędzi kujących marmur, które zawsze słyszeć się dają w Père Lachaise, mieście nigdy nieskończonem, budującem się nieprzerwanie.
Pani de Rosen, zauważyła kilkakrotne rozdrażnione spojrzenia, jakie towarzysz jej rzucał na wielkiego lokaja, odzianego w długi płaszcz czarny, z kokardą u kapelusza, wiecznego, żałobnego świadka ich miłości i chcąc dziś dogodzić Pawłowi, zatrzymała się:
— Niech pan zaczeka.
Obciążyła się sama wieńcami i kwiatami, potem odesłała służącego i zostali we dwoje, zupełnie sami, w krętej alei. Ta uprzejmość nie rozmarszczyła Pawła, a ponieważ włożył był sobie na ramię, które miał wolne, kilka kręgów fiołków, nieśmiertelników i bzu perskiego, złość jego przeciw umarłemu jeszcze bardziej wzrosła. Myślał z wściekłością:
— Zapłacisz mi za to!
Ona przeciwnie, czuła się wyjątkowo szczęśliwą, rozpromienioną tym egoizmem życia i zdrowia, który uczuwamy w miejscach obumarłych. Być może, że upajało ją gorąco dzienne, woń kwiatów, pomieszana z zapachem cisów i bukszpanów, wyziewy ziemi rozpościerające się w słońcu, a także inny odór przykry, mdły, przenikający, znany jej dobrze, ale który dziś nie budził w niej zwykłego wstrętu.
Nagle zadrżała. Młody człowiek pochwycił nagle jej rękę, którą miał wspartą na swojem ramieniu i ściskał tę biedną rączkę bezsilną, nie mającą odwagi usunąć się, obejmował, jak gdyby była całem ciałem kobiety. Próbował rozsunąć drobne palce, żeby je skrzyżować ze swojemi, wejść wewnątrz, posiąść ją całą; ale ręka stawiała opór, kurczyła się pod rękawiczką: „Nie nie!“ a tymczasem szli ciągle, jedno obok drugiego, nie patrząc na siebie, bardzo wzruszeni, bo wszystko jest względne w rozkoszy i opór wywołuje pragnienie. Wreszcie oddała się, otworzyła się, ta malutka, ściśnięta ręka i palce ich zahaczyły się o siebie, tak silnie, że rękawiczki pękały; była to rozkoszna chwila zupełnego wyznania, całkowitego posiadania. Ale w tejże chwili zbudziła się duma kobieca. Zapragnęła oderwać się, stwierdzić, że pozostała nietkniętą, że to co było, działo się zdala od niej, że nic nawet o tem nie wiedziała i nie znajdując nic do powiedzenia, przeczytała głośno płaski nagrobek wśród cierni: „Augusta 1847“, — a on głosem urywanym wyjąkał: — jakaś miłośna historya niezawodnie.
Kosy gwizdały nad ich głowami, głos ich przypominał to nieustające zgrzytanie w oddali.
Dochodzili do dwudziestego oddziału, tej części cmentarza, która jest niby starym Paryżem Père Lachaise, gdzie aleje są węższe, drzewa wyższe, groby bardziej ścieśnione — pomieszanie nagromadzonych krat, kolumn, świątyń greckich, piramid, aniołów, geniuszów, popiersi, skrzydeł rozwiniętych lub złożonych. Wśród tych grobów pospolitych, śmiesznych, oryginalnych, skromnych, napuszystych, przesadnych lub nieśmiałych jak te istnienia, które pod niemi się ukryły — jedne miały kamienie mogilne świeżo odnowione, obciążone kwiatami, wotami, drobnemi ogródkami, wdziękiem swoim drobnym, przypominającemi chińszczyznę, — u innych zieleniały, lub pękały omszałe płyty, pokryte cierniami, albo wysokiem zielskiem; wszystkie one miały na sobie imiona znane, prawdziwie paryzkie: notaryuszów, urzędów wyższych, wybitnych kupców, szeregujących się tam, jak na wystawie, a nawet podwójne imiona rodzin, współki majątku albo stanowiska, podpisy, które już znikły z żyjącego świata, a tu na grobowych pomnikach odnajdowały się niezmienne.
Pani Rosen wskazywała: „O — tacy“ — z tym samym okrzykiem prawie wesołego powitania, jak powozy na spacerze: „Mario!... — Czy nie śpiewak?“ — wszystko zaś dla tego, by udać, że nic nie wiedziała o uścisku dwóch rąk.
Drzwi jednego z grobów zgrzytnęły w pobliżu, ktoś się ukazał, gruba dama w żałobie, okrągła i świeża, z polewaczką w ręku. Gospodarzyła wśród trupów, uprzątała ogródek, kaplicę, tak spokojna, jak gdyby była na wsi, w marsylskiej chałupce. Ponad grobami przesłała im uśmiech serdeczny i zrezygnowany, jakby powiedzieć chciała:
— Kochajcie się, życie jest krótkie, a to jedno coś warte.
Zawstydzone ręce puściły się, i nagle uwolniona od złego uroku, zmieszana księżna przeszła przodem i najkrótszą drogą, między mogiłami, podążyła ku grobowcowi swego męża.
Grobowiec stał w głębi alei, na środku obszernego trawnika, okolonego nizką kratą, kutą z żelaza, na wzór kraty przy grobowcu Scaligerów we Florencyi, Całość robiła wrażenie czegoś grubego i potężnego — prawdziwego, pierwotnego namiotu o ciężkich i sztywnych fałdach z grubego płótna, wykutego z dalmackiego różowego granitu. Trzy szerokie, z tego samego kamienia wyciosane stopnie prowadziły do kaplicy, u drzwi której stały na trójnogach żałobne świeczniki z czarnego bronzu. U góry herbowe godła Rosenów, ulane również z bronzu, wyglądały jak tarcza rycerska, zawieszona nad namiotem.
Wszedłszy za kratę i porozkładawszy w różnych miejscach, na stopniach grobowca i w kątach namiotu, żałobne wieńce, księżna uklękła na jednym z dwóch haftowanych srebrem kluczników, stojących koło ołtarza, który błyszczał od złota dwóch masywnych świeczników i staroświeckiego gotyckiego krzyża, stojącego w pośrodku.
Dobrze było się tutaj modlić, w zaciszu grobowca, wśród chłodu wiejącego od płyt kamiennych i tablic z czarnego marmuru, na których wyryte było nazwisko i tytuły zmarłego księcia Herberta, oraz urywki z Eklezyasty i Pieśni Salomonowych. Ale księżna, zamiast modlitwy, znajdowała dzisiaj tylko słowa bez związku i całkiem świeckie myśli, których się wstydziła. Wstała, pokręciła się obok wazonów z kwiatami, odeszła w tył parę kroków, aby lepiej się przyjrzeć pomnikowi. Na kamiennem łożu leżała już poduszka z czarnego bronzu ze srebrną cyfrą i księżna znajdowała, że to twarde, puste łoże, skromnie a zarazem pięknie wygląda. Trzeba było jednak poradzić się Pawła, który przechadzał się przed grobowcem; oceniając jego dyskrecyę, księżnа chciała go zawołać, gdy nagle niebo się zachmurzyło i gęste krople deszczu zabrzęczały po oszklonej kopule.
— Panie Pawle!... panie Pawle!.... — wołała księżna.
Paweł siedział nieruchomy na stopniach pomnika, znosił cierpliwie deszcz i na wezwanie odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
— Ale wejdź że pan!
Opierał się potem nagle szepnął:
— Nie... niechcę.... pani jeszcze zbyt go kochasz!...
— Ale chodź pan!...
Pociągnęła go za rękę ku drzwiom kaplicy, lecz krople deszczu padając w kałużę, obryzgiwały ich wodą, cofnęli się pomału do samego sarkofagu i stojąc blizko siebie, spoglądali na leżący przed nimi stary gród umarłych, na szarzejące wśród mgły posągi, kaplice i grobowce. Nie było słychać ani śpiewu ptaków, ani hałasu pracujących robotników, tylko nieprzerwany, jednostajny szmer deszczu i rozmowę dwóch kamieniarzy, którzy schroniwszy się do jednej z kaplic, opowiadali sobie wzajemnie o przykrościach swej ciężkiej pracy.
Wśród gorąca, które zwykle bywa wewnątrz budynku, gdy deszcz pada na dworze, tem silniej dawała się czuć woń kwiatów. Księżna podniosła woalkę; robiło się jej słabo, usta miała suche, jak przed chwilą gdy szła aleją.
Oboje stali nieruchomo, w takiem milczeniu, że zdawali się być częścią grobowca; jakiś mały szary ptaszek sfrunął na stopnie, chcąc schwytać robaczka, pełzającego po kamiennej posadzce.
— To słowik, — rzekł po cichu Paweł, przerywając rozkoszne milczenie.
Ona chciała zapytać:
— Czy one śpiewają jeszcze w tym miesiącu, — ale w tej chwili Paweł, siedząc na brzegu kamiennego łoża, przyciągnął ją na swoje kolano i przechyliwszy w tył jej głowę, wycisnął na jej ustach namiętny pocałunek, który ona równie namiętnie oddała.
„Bo miłość silniejszą jest od śmierci“, opiewały słowa Sulamity, wyryte nad ich głowami, na czarnym marmurze.
Gdy księżna wróciła do domu, zastała tam panią Astier. Z objęć syna, przeszła w objęcia matki, choć jedno było równie niepewne jak drugie, i wsparta na jej ramieniu płakała długo, skarżąc się urywanemi słowy:
— Ach droga przyjaciółko! żebyś wiedziała, jaka ja jestem nieszczęśliwa!... ach! żebyś wiedziała.
Rozpacz jej była równie wielką, jak trudnem było jej położenie; formalnie przyrzekłszy swoją rękę księciu d’Athis, związała się z tym zdobywcą serc, który ją oczarował, a którego z całego serca przeklinała teraz.
Najgorszem było to, że z popełnionego błędu; nie mogła zwierzyć się czułej przyjaciółce, czuła bowiem dobrze, że po pierwszem słowie, matka stanie po stronie syna, przeciwko księciu d’Athis — po stronie serca, przeciwko rozumowi i namawiać ją będzie do tego mezaliansu, który byłby niemożliwem poniżeniem jej książęcej godności.
— Cóż znowu! Cóż znowu! — mówiła pani Astier, niewzruszona bynajmniej tym wybuchem czułości. Wracasz pewno z cmentarza, droga księżno, i znowu niepotrzebnie się rozczulasz. Ostatecznie, droga Artemiso.... i znając próżność księżnej, wydrwiwała długotrwałe objawy czułości, której skutkiem będzie to, że w oczach świata się ośmieszy, a sama co najmniej zbrzydnie. I jeszcze gdyby zamierzała powtórnie wyjść za mąż z miłości.... ale tu będzie tylko związek dwóch świetnych rodów, dwóch jednakich tytułów.... Herbert nawet, jeżeli patrzy się tam z niebios, może się tylko radować z tego związku.
— To prawda, on wszystkoby zrozumiał, drogi mój przyjaciel, — westchnęła Koleta, księżna Rosen, z domu Sauvadon, której dużo zależało na ambasadzie, a jeszcze więcej na książęcym tytule.
— Wiesz co, księżno? dam ci dobrą radę.... uciekaj ztąd jak najprędzej. Samy wyjedzie dopiero za tydzień... jedź, nie czekając na niego.... weź ze sobą Gavaux, on zna wybornie tamte strony i urządzi cię tymczasowo.... Przytem oszczędzisz sobie przykrej sceny z księżną Padovani... Te korsykanki. wiesz; do wszystkiego są zdolne.
— Tak... pojadę być może... Koleta widziała tylko tę dobrą stronę, że w ten sposób uchroni się od dalszych zabiegów Pawła, zatrze to co się stało, chwilowe zapomnienie się swoje — tam.
— Myślisz o grobie?... — zaczęła znów pani Astier, widząc jej wahanie się, — czy to cię niepokoi? Ależ Paweł go skończy bez ciebie! Ukój łzy, moja droga, bardzo ci w nich do twarzy, ale rozmiękłabyś w końcu....
Oczekując na omnibus, mający ją zawieźć z powrotem do domu, pani Astier wzdychała po cichu:
— Uf, Athis nigdy się nie dowie, wiele jego małżeństwo trudu mię kosztuje.
Teraz dopiero uczuła zmęczenie i potrzebę wypoczynku i myśląc o zajęciach, które w domu na nią oczekiwały, przypomniała sobie, że najgorsza rzecz jeszcze ją nie minęła, mianowicie scena po powrocie do domu. Nie miała dotąd czasu o tem pomyśleć, ale teraz za każdym kół obrotem, zbliżała się ta chwila fatalna. Naprzód już drżała, choć wprawdzie nie z obawy; ale krzyk, gniew, gruby, brutalny głos męża... potrzeba wytłómaczenia się, wreszcie ten kufer, historyczny kufer, który znowu się ukaże... wszystko to było bardzo nieprzyjemnem... Tak bardzo była zmęczoną, tak źle przepędziła noc przeszłą... gdyby przynajmniej do jutra tę historyę można było odłożyć... Przychodziło jej na myśl, aby zamiast otwarcie powiedzieć: „to ja“, odwrócić podejrzenie chociażby do jutrzejszego dnia na kogo innego, naprzykład na Teyssedre’a; w ten sposób, noc przynajmniej będzie miała spokojną.
— A, przyszła już pani... Mamy tutaj nowinę... — rzekła na wstępie Korentyna, przybiegłszy drzwi otworzyć. Kucharka była bardzo zmieszaną i jak zwykle, w silnem wzruszeniu, wydawała się jeszcze bardziej dziobatą.
Pani Astier chciała przejść do swego pokoju, lecz naraz drzwi od gabinetu się otwarły i usłyszawszy nakazujące wołanie:
— Adelajdo! — musiała wejść do pokoju męża.
Twarz profesora, oświecona blaskiem lampy, miała niezwykły wyraz! Ujął ją za ręce, podprowadził do światła i rzekłszy drżącym głosem; — Loisillon umarł, — pocałował ją w oba policzki.
A zatem nic! Nic jeszcze nie wiedział, nie był widocznie w archiwum; od dwóch godzin chodził po swoim pokoju, niecierpliwie jej oczekując i pragnąc jak najprędzej podzielić się z nią wiadomością o zmianie zaszłej w ich życiu, zmianie zawartej w dwóch słowach:
— Loisillon umarł!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.