Nieśmiertelny (Daudet, 1888)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nieśmiertelny | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1888 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | L'Immortel | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Alfons Daudet.
NIEŚMIERTELNY
POWIEŚĆ.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1888.
Дозволено Цензурою
Варшава 20 Іюля 1888 года.
w Drukarni Przeglądu Tygodniowego, ul. Czysta Nr. 4.
|
W Słowniku współczesnych Znakomitości, wydanie 1880 roku, w artykule Astier-Réhu, czytamy:
„Astier, zwany Astier-Réhu (Piotr Aleksander Leonard), członek Akademii francuzkiej, urodzony w roku 1816 w Sauvagnât, (Puy-de-Dômes) z rodziców ubogich rolników, okazywał od najmłodszego wieku niepospolite zamiłowanie do historyi; poważne, gruntowniejsze od dziś wymaganych studya, rozpoczęte w kolegium w Riom a ukończone w liceum Ludwika Wielkiego, w którem miał następnie zostać profesorem, otworzyły mu na oścież drzwi wyższej szkoły normalnej. Natychmiast po ukończonych naukach, otrzymał katedrę historyi w liceum w Mende; tam też została napisaną pierwsza jego praca o Marku Aureliuszu, nagrodzona przez Akademię francuzką. W roku następnym powołany przez pana de Salvandy do Paryża, młody i zaszczytnie znany profesor, potrafił usprawiedliwić ten trafny wybór, podając do druku, raz po raz, dzieła następujące:
„Wielcy ministrowie Ludwika XIV “, (nagrodzone przez Akademię francuzką); „Bonaparte i Konkordat“, (nagrodzona przez Akademię francuzką) i ten tak niepospolicie napisany „Wstęp do historyi Orleanów“, wstęp, godny olbrzymiego dzieła, któremu historyk miał poświęcić dwadzieścia lat swego życia. Tym razem Akademia nie znajdując odpowiedniejszej dlań nagrody, zaliczyła go w poczet swoich członków. Nie był już obcym w tem gronie wybranem; żona jego, z domu Réhu, była córką nieodżałowanej pamięci Paulina Réhu, znakomitego budowniczego, członka Akademii: des Inscriptions et Belles lettres a wnuczką poważanego Jana Réhu, dziekana Akademii francuzkiej, wykwintnego tłomacza „Owidyusza“, autora „Listów do Uranii“, pełnego rzeźkości starca, którego czerstwość jest przedmiotem podziwu całego Instytutu.
Powszechnie jest wiadomem, że powołany przez pana Thiersa, przyjaciela swego i kolegę, do pełnienia obowiązków archiwisty w ministeryum spraw zagranicznych, Leonard Astier-Réhu, z bezprzykładną bezinteresownością, ustąpił ze stanowiska po paru latach urzędowania (1878 r.), nie chcąc naginać bezstronnych sądów historyka i zaprzedawać pióra swego osobistościom stojącym u steru władzy. Pozbawiony pracy, do której był się przywiązał, potrafił on korzystnie zużytkować czas, który dawniej ukochanym archiwom poświęcał. W ciągu dwóch lat, wykończył trzy ostatnie tomy swej historyi i obecnie zapowiedział nowe dzieło pod tytułem „Nieznany Galileusz“, na podstawie nowych, niewydanych dokumentów. Wszystkie dzieła Astier-Réhu, sprzedają się u Petit-Séquard, księgarza Akademii“.
Ponieważ każdy wymieniony w Słowniku Znakomitości sam podaje szczegóły swego życia, nie można zatem wątpić o ich prawdziwości. Ale po co wmawiać w czytelników, że Astier-Réhu sam podał się do dymisyi, kiedy wszyscy wiedzą doskonale, że wymówiono mu poprostu miejsce, jak zwykłemu woźnemu, za jeden nieostrożny frazes w jego historyi domu Orleanów, w tomie V, na stronie 327: „W owym czasie, zarówno jak i dzisiaj, Francyę zalewały fale demagogii...“
Nieprzewidziane skutki może mieć jedno takie porównanie. Dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi, mieszkanie, światło i opał a nadewszystko nieoceniony skarb, jakim były dla niego archiwa historyczne, w których znajdował materyały do dzieł swoich, wszystko to zostało zatopione przez jego „fale demagogii“. Biedny człowiek był niepocieszonym. Dwa lata upłynęło od tego czasu a on dotąd jeszcze nie mógł odżałować utraconego dobrobytu, oraz zaszczytów przywiązanych do dawnego urzędu.
Żal ten wzmagał się od czasu do czasu, w niektóre dnie miesiąca lub tygodnia, szczególniej w „dzień Teyssèdre’a“.
Teyssèdre był to froter. Od dawien dawna przychodził stale co środa do państwa Astier; tego dnia bowiem w godzinach poobiednich, pani Astier przyjmowała gości w gabinecie swego męża, jedynym przyzwoitym pokoju w tem mieszkaniu na trzeciem piętrze przy ulicy de Beaune, które było częścią wspaniałego lecz niewygodnego apartamentu. Można sobie wyobrazić, do jakiej rozpaczy ów zamęt, powtarzający się co środa, doprowadzał zacnego historyka, któremu przerywano jego systematycznie prowadzoną pracę. Szczerze też znienawidził frotera, chociaż obaj z tych samych stron pochodzili. Teyssèdre, chłop, o ostrych rysach twarzy i cerze żółtej jak wosk, którym posadzkę pociągał, na mocy tego, że pan Astier pochodził z Sauvagnat on zaś rodził się tuż obok w Riom, czuł się w prawie potrącania poufale o ciężki stół założony książkami i papierami i bez ceremonii wypraszał pana Astier z jednego pokoju do drugiego, dopóki ten nie schronił się nareszcie do małej komórki, w której z powodu nizkiego sufitu mógł się zmieścić tylko w postawie siedzącej.
Ustawił tam sobie stary fotel, stolik od kart, półkę do książek i przy świetle wpadającem przez górną część okna pokoju będącego na dole, pracował skurczony, jak kardynał La Balue w klatce, w której go zamknięto.
Tam właśnie siedział pewnego poranku, gdy w przedpokoju, w którym w najlepsze hałasował Teyssèdre, rozległ się odgłos dzwonka.
— Czy to pan, panie Fage? — zapytał uczony, nizkim i dźwięcznym basowym głosem.
— Nie, proszę pana, to panicz przyszedł — odpowiedział Teyssèdre, otwierając drzwi, co zwykle czynił we środę rano, gdyż Korentyna ubierała panią.
— Jak zdrowie mistrza? — spytał Paweł, nie zatrzymując się wcale i idąc do pokoju matki.
Członek akademii nic nie odpowiedział. Ironiczny ton, jakim syn jego zwykł był mówić: mistrzu, drogi mój mistrzu, raził go zawsze.
— Jak tylko przyjdzie pan Fage, wprowadzić do mego pokoju — rzekł, zwracając się do frotera.
— Dobrze, proszę pana.
I znowu rozpoczęło się haśliwe froterowanie.
— Dzień dobry mamie!
— A! to ty Pawle! możesz wejść! Korentyno, uważaj na falbanę.
Pani Astier wkładała suknię przed lustrem; wysoka, szczupła, pomimo zmęczonej twarzy wyglądała jeszcze bardzo dobrze. Nie ruszając się z miejsca, nadstawiła synowi do ucałowania upudrowany policzek, który on musnął z lekka swą jasną, strzyżoną brodą. Oboje nie byli zwolennikami okazywania na zewnątrz swych uczuć:
— Czy pan Paweł zostanie na śniadaniu? — zapytała Korentyna, tęga, ospowata wieśniaczka, która przykucnąwszy na dywanie, jak pastuszka na łące, obszywała obdartą u spodu suknię swej pani; całe jej zachowanie się i sposób mówienia, zdradzały służącą źle płatną i wskutek tego niezadowoloną.
Pan Paweł nie zamierzał pozostać na śniadaniu. Zresztą czekano na niego; jego amerykan stał przed bramą; wpadł tylko na chwilkę, powiedzieć matce słów parę.
— Masz nowy amerykan? Muszę mu się przyjrzeć.
Pani Astier zbliżyła się do otwartego okna i uchyliła firanki, chroniące od słonecznego blasku; na dole stał połyskujący od nowości amerykan, w którym siedział Stenne, mały groom w nowiutkiej liberyi.
— Prześliczny! proszę pani! — rzekła Korentyna, która również wyglądała przez okno — pan Paweł musi wspaniale wyglądać w tym powozie.
Matka była uszczęśliwioną; naprzeoiwko otwierano okna, przypatrywano się pojazdowi, który był rzeczą niezwykłą w tym spokojnym kącie ulicy de Beaune. Pani Astier wyprawiła z pokoju służącą i usiadłszy na szezlongu, kończyła obszywać suknię.
Domyślała się wprawdzie, co sprowadziło syna, udawała jednak, że jest zajętą robotą i czekała aż Paweł sam pocznie mówić. Ale i Paweł rozsiadł się wygodnie w fotelu i bawiąc się wachlarzem z kości słoniowej, antykiem, który pamiętał u matki od najdawniejszych lat, nie zdawał się bynajmniej usposobionym do rozmowy.
Podobieństwo między matką a synem było uderzającem: oboje mieli różową, trochę śniadawą płeć, szare oczy o bystrem spojrzeniu, wysmukłą postać; oboje mieli tę samą właściwość rysów, cienki, trochę na bok skrzywiony nos, który nadając ironiczny wyraz twarzy, nie wzbudzał zarazem do nich zaufania.
Milczeli oboje, śledząc się wzajemnie spojrzeniami i oczekując, które pierwej mówić zacznie. W przyległym pokoju wciąż słychać było froterowanie Teyssèdre’a.
Paweł pierwszy przerwał milczenie:
— Wcale ładne — rzekł.
— Co ładne
Niedbałym ruchem wskazał wachlarzem obnażone ręce matki i jej ramiona, które odznaczały się wyraźnie pod cienkim batystowym kaftanikiem.
Roześmiała się:
— Tak, to ładne, ale za to patrz... — i pokazała bardzo długą szyję, której zmarszczki zdradzały wiek kobiety — a przytem...
Chciała dodać: „co mnie to już obchodzi, kiedy ty jesteś pięknym“, ale nie dokończyła. Zwykle gadatliwa, wprawna w szermierkę językową i nawykła do kłamstw towarzyskich, potrafiła wszystko wypowiedzieć lub dać do zrozumienia, nie umiała jednak wyrazić jednego uczucia, które rzeczywiście szczerem w niej było.
Właściwie nie należała ona do kobiet nie umiejących pogodzić się ze starością. Długi czas przed wygaśnięciem ognia, który — może być — u niej nigdy bardzo jasnym płomieniem nie płonął, całą zalotności swą, właściwą kobietom chęć podobania się, wszystkie pragnienia i uczucia skupiła na synu, zgrabnym dwudziestoośmio-letnim chłopcu, ubranym z wykwintem, o który dbają tegocześni artyści.
— Masz już lokatora na swoje mieszkanie? — odezwała się znowu matka.
— Aha! mam! ciekaw jestem, zkądby się wziął... Pies nawet się nie dowiaduje, pomimo ogłoszeń i wywieszonej karty. Jak mówił Védrine, urządzając swoją wystawę, nie wiem, co im się stało, ale faktem jest, że nie przychodzą.
Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie spokój i pewność siebie Védrine’a, zdziwionego bez gniewu jednak, że publiczność nie przychodzi oglądać jego rzeźb i emalij.
Ale pani Astier nie śmiała się.
Całe pierwsze piętro nie wynajęte od dwóch lat! Przepyszne mieszkanie, na ulicy Fortuny, w doskonałym punkcie, dom w stylu Ludwika XII, budowany zresztą przez jej syna! Czegóż oni mogą żądać więcej? Oni — to prawdopodobnie ci sami, którzy nie chcieli odwiedzać wystawy Védrine’a. Kończąc robotę, odgryzła zębami nitkę.
— Jednak jest to niezły interes...
— Interes wyborny, ale potrzeba pieniędzy na rozwinięcie go... Trzeba opłacać raty Towarzystwa, zaspokoić dostawców a co główniejsza — oddać stolarzowi dziesięć tysięcy franków, na co niema ani jednego luidora.
Pani Astier, która w tej chwili zapinała przed lustrem stanik, zbladła.
— Czy zapłacono ci już za odnowienie pałacu w Mousseaux?
— W Mousseaux? Od dawna!
— A za pomnik Rozena?
— Jeszcze nie. Védrine nie może wykończyć swego posągu.
— Niepotrzebnie umawiałeś się z Védrinem. Ojciec ci to przepowiedział.
— O! Ojciec! Wiem dobrze, że Védrine’a nie lubią w Instytucie.
Wstał i zaczął niespokojnie chodzić po pokoju.
— Mama mnie zna; wie, że należę do rzędu ludzi praktycznych; jeżeli Védrine’owi a nie komu innemu powierzyłem wykonanie posągu, musiałem mieć do tego przyczynę.
Zwrócił się nagle w stronę matki.
— Mama nie posiada przypadkiem dziesięciu tysięcy franków?
Zapytania tego spodziewała się od chwili, w której wszedł do pokoju; nigdy po nic innego nie przychodził.
— Dziesięć tysięcy franków? Zkądże chcesz żebym je miała?
Nie powiedziała nic więcej, ale wzrok jej i wyraz twarzy zdawały się mówić wyraźnie: „Wiesz, że oddałam ci już wszystko, że oszczędzam jak mogę na sukniach; od lat trzech nie sprawiam sobie nowego kapelusza a bieliznę Korentyna pierze w domu, bo wstydziłabym się oddawać do praczki podobne gałgany. Wiesz o tem równie dobrze, jak o tem, że odmawianie ci jest dla mnie największą przykrością, pocóż więc prosisz mię o to?“
Paweł zrozumiał dobrze, co mówiły oczy matki.
— O! niemyślałem też o tem naprawdę. Wiem, że gdyby mama miała te pieniądze... Ale mistrz! może mistrz je ma — dodał ze zwykłym sobie szyderczym trochę uśmiechem. — Od mistrza może mama co wydostanie? Mama tak to umie wybornie!!
— Ojciec nie da teraz ani grosza.
— Ależ dlaczego? Pracuje ciągle, utwory jego mają pokup, wydaje niewiele... — i rozejrzał się w około po starych meblach, spłowiałych firankach i wyszarzanych dywanach. Całe umeblowanie nie było zmieniane od dnia ślubu. Gdzież więc podziały się te pieniądze?
— Czy przypadkiem mój życiodawca nie puszcza ich po za domem?
Myśl, że Leonard Astier-Réhu mógł po za domem życia używać, wydawała się żonie jego tak nieprawdopodobną, że pomimo zmartwienia, roześmiała się. Nie! o to, mogła być najzupełniej spokojną, ale...
— Trudno! — tłomaczyła synowi — nie ufa nam i kryje się przed nami. Ciuła grosz do grosza, jak sknera. Już i tak naciągnęliśmy go nieraz.
Rozmawiali półgłosem, z oczami utkwionemi w ziemię, jakby wspólnie poczuwali się do winy.
— A dziadek? — odezwał się Paweł, lecz głos jego zdradzał widocznie, iż sam nie bardzo wierzył w skuteczność swej propozycyi — gdyby mama z dziadkiem pomówiła?
— Dziadek!? Chyba zmysły straciłeś? — Nie mógł przecie nie wiedzieć, jakim egoistą był stary Réhu, który wolałby widzieć ich umierających z głodu, niż odmówić sobie szczypty tabaki, lub stracić jednę z tych szpilek, których parę miał zawsze wpiętych w wyłogi surduta. Biedne dziecko! musi być rzeczywiście w ciężkiej potrzebie, jeżeli podobna myśl przyszła mu do głowy.
— Jeżeli zechcesz... mogę poprosić...
— Kogo?
— Na ulicy de Courcelles... jako zaliczkę na pomnik...
— Broń Boże! Tego nie chcę! — mówił stanowczo, z zaciśniętemi ustami i groźbą w oku, wnet jednak uspokoił się i zwykłym szyderczym tonem dodał — niech mama się nie niepokoi, przejdzie to, jak wiele innych chwil podobnych.
Matka podała mu kapelusz, którego szukał, widząc, że nic tu nie wskóra; aby zatrzymać go dłużej, zaczęła mu teraz opowiadać o swoich interesach. mianowicie o pewnem małżeństwie, które zamierzała skojarzyć.
Na wzmiankę o małżeństwie, Paweł drgnął, spojrzawszy z ukosa na matkę.
— Małżeństwo? czyje? — zapytał.
Zobowiązała się wprawdzie rzecz całą w tajemnicy zachować, ale zresztą... synowi...
— Księcia Athis — rzekła.
— Samy? Z kim?
Odwróciła się do niego bokiem:
— Nie znasz jej... Cudzoziemka, bardzo bogata. Jeżeli mi się uda, będę mogła ci dopomódz. Warunki już są ułożone, umowa zawarta listownie.
Paweł uspokojony, uśmiechał się.
— I cóż księżna?
— Księżna? Nie wie o niczem.
— Chcieć ożenić jej ukochanego Samy, jej księcia? Przecież ten stosunek trwa już od lat piętnastu.
Pani Astier machnęła ręką z okrutną obojętnością, jaką kobiety mają czasami jedna dla drugiej.
— To trudno — rzekła — w jej wieku...
— Wiele ona może mieć lat?
— Urodziła się w 1828, teraz mamy 1880, porachuj zatem... Ma o rok więcej odemnie.
— Nie może być! — wykrzyknął Paweł zdumiony.
Pani Astier roześmiała się.
— Ależ tak! Czy cię to dziwi? Z pewnością, zdawało ci się, że jest o dwadzieścia lat młodszą. Widocznie prawdą jest, co powiadają, że najdoświadczeńszy mężczyzna, nic się na tem nie zna. Rozumiesz jednak, że biedny książę, nie mógł całe życie dźwigać tego ciężaru. Zresztą stary książę może umrzeć lada chwila, a wtedy musiałby się z wdową ożenić. Wyobraź go sobie, jako małżonka tej starej baby...
— Do kroćset! nie koniecznie dobrze jest być przyjaciółką mamy...
Rozgniewała się. Księżna jej przyjaciółką! Kobieta, która pomimo stosunków łączących te panie i swych sześciukroć sto tysięcy franków rocznego dochodu, nie pomyślała nigdy o tem, ażeby jej, pani Astier, najmniejszą drobnostkę podarować, chociażby suknię, kapelusz, coś pożytecznego jednem słowem...
— Tak jak dziadek Réhu — dodał Paweł — który obdarowywa mię na Nowy Rok, atlasem lub globusem.
— Oh! Antonia jest daleko bardziej skąpą! Pamiętasz w Mousseaux, pomimo, że to była pora owoców, jakie śliwki, podawano nam na deser, kiedy Samy nie było przy stole. A przecież ma dosyć sadów i ogrodów, ale wszystko wysyła na targ do Blois lub Vendôme... U nich to familijne! Marszałek, jej ojciec, znanym był na dworze Ludwika Filipa, ze swego skąpstwa a dwór ten bynajmniej rozrzutnym nie był. Te wielkie korsykańskie rody wszystkie są takie! Próżne i skąpe! Na srebrnym, herbowym półmisku podają kasztany, których świnie nawet by nie tknęły. Czy uwierzysz, że księżna sama robi co dzień rachunki ze swoim marszałkiem, sama mięso kupione ogląda a wieczorem, leżąc w koronkowej pościeli i czekając na kochanka, — książę mi to sam opowiadał, — oblicza kasę.
Pani Astier mówiła prędko, głosem cienkim i piskliwym.
Syn słuchał jej z początku z zajęciem, prędko jednak zniecierpliwił się.
— Muszę iść — rzekł nagle — mam śniadanie proszone... ważny interes...
— Czy obstalunek?
— Nie... Tym razem nie myślę o budownictwie.
Chciała dowiedzieć się szczegółów:
— Nie, nie, potem mamie opowiem... jak się rzecz cała rozstrzygnie.
I żegnając się z matką, szepnął jej po cichu do ucha:
— Swoją drogą, niech mama pamięta o moich pieniądzach.
Gdyby nie syn, który był kością niezgody między małżonkami, państwo Astier-Réhu, byliby, według ogólnie przyjętych pojęć, bardzo przykładnem małżeństwem. Po trzydziestu latach wspólnego pożycia, temperatura ich uczuć była ciągle jednakową, nie podnosząc się wyżej zera, ale i niżej nie opadając.
Kiedy w roku 1850, profesor Astier, stypendysta Instytutu, oświadczył się o rękę panny Adelaidy Réhu, zamieszkałej naówczas u dziada swego, w pałacu Mazarini, nie uczynił tego bynajmniej pod wpływem zachwytu dla cudnej i delikatnej urody żony, nie łakomił się też na jej majątek, bo rodzice panny Adelajdy, zmarłszy nagle na cholerę, nie zostawili córce ani grosza a dziad, kreol z Martyniki, dawny birbant z czasów dyrektoryatu, gracz, pojedynkowicz i facecyonista, wyraźnie oświadczył, że ani szeląga nie dołoży do posagu wnuczki.
Nie to więc nęciło profesora; więcej ambitny niż chciwy, marzył on o akademii. Dwa duże dziedzińce, ponure korytarze i schody, któremi przechodził codziennie, niosąc bukiet narzeczonej, były dla niego drogą sławy nie miłości« Paulin Réhu, członek akademii literackiej, Jan Réhu, autor „Listów do Uranii“, gmach instytytutu, z jego lwami i kopułą, do tego to dążył on, jak pielgrzym do Mekki, z tem się pieścił w noc swoją poślubną.
Ideał jego miał tę dobrą stronę, że nie powszedniał mu nigdy; namiętności tej, ząb czasu nie mógł zniszczyć i zastąpiła mu ona miłość dla żony, wobec której zachowywał się zawsze, jak jeden z tych szczęśliwych synów ludzkich, których w czasach mitologicznych, boginie swemi względami obdarzały. Z czasem, wybrany do akademii i sam bogiem został.
Pani Astier wyszła za niego tylko dla tego, ażeby rozstać się ze swym dziadkiem, skąpcem i egoistą; nie wiele też czasu potrzebowała, aby poznać się na miernocie umysłowej pracowitego chłopa, który ciasnotę myśli pokrywał powagą akademika, fabrykanta dzieł naukowych, którego głos basowy nawet wskazywał, że był stworzonym do katedry uniwersyteckiej.
Jednakże, kiedy po długich trudach, proźbach i zachodach, pani Astier zdołała wkręcić swego męża do akademii, mimowoli nabrała dla niego pewnego szacunku, zapominając, że to ona pomogła mu przywdziać haftowany mundur.
W doskonałej tej spółce nie było kłótni, ani radości wspólnych; jedyna rzecz, która powinna była ich łączyć — dziecko — mąciło ich zgodne pożycie.
Przedewszystkiem, o czem ojciec marzył dla syna: nagrody uniwersyteckie, odznaczenie na konkursie — szkoła normalna i wreszcie katedra profesorska, wszystko to ominęło Pawła. W liceum otrzymał tylko nagrody za gimnastykę i fechtunek a odznaczał się przeważnie uporem i zuchwałością, zdradzając od dzieciństwa zmysł praktyczny i przedwczesne pojmowanie życia. Dbały o swoją powierzchowność i zawsze starannie ubrany, ile razy wychodził na spacer, przyznawał się otwarcie, że ma nadzieję podobania się jakiej bogatej kobiecie.
Kilkakrotnie ojciec, zniecierpliwiony jego lenistwem, chciał ostro, po chłopsku, wziąć się do niego, ale matka umiała zawsze wstawić się za jedynakiem.
Stary Astier gniewał się, zgrzytał zębami (które to przyzwyczajenie, zjednało mu u uczniów przydomek krokodyla) i ostatecznie groził, że zabierze manatki i powróci do Sauvagnat uprawiać wino.
— Ale co ty pleciesz, Leonardzie! — mawiała zwykle w takich razach, z łagodnym uśmieszkiem pani Astier i na tem kończyło się całe zajście.
Raz jednakże profesor na dobre zaczął się pakować. Po trzech latach studyów budownictwa w szkole Sztuk pięknych, Paweł nie chciał stanąć do konkursu o nagrodę rzymską. Ojciec był oburzony:
— Bój się Boga! nieszczęsny chłopcze, nagroda rzymska!... Chyba nie wiesz... nagroda rzymska!... to wstęp do Instytutu...
Ale Paweł drwił sobie w najlepsze z nagrody z Instytutu. On pragnął majątku a instytut go nie zapewniał; jego ojciec, dziad i pradziad, byli najlepszym tego dowodem.
Robienie interesów, któreby odrazu duże zyski przynosiły, o to, o czem marzył, ale nie o haftach na zielonym mundurze!
Leonard Astier wściekał się, słysząc wygłaszane przez syna bluźnierstwa, którym matka, z rodu Réhu pochodząca, nie zaprzeczała nawet. Tym razem profesor kazał znieść ze strychu swój kufer, prawdziwy kufer profesorski, okuty żelazem i tak wielki, że nietylko cały rękopism „Marka Aureliusza“ mógł się weń swobodnie zmieścić, ale jeszcze można było dołożyć ambitne marzenia historyka. Napróżno pani Astier powtarzała raz po raz:
— Co ty wyprawiasz, Leonardzie!
Leonard pakował się zawzięcie. Przez całe dwa dni kufer stał na środku gabinetu, potem jednak przeniesiono go do przedpokoju, gdzie ostatecznie już pozostał, służąc za skrzynię do drzewa.
Tym razem Paweł Astier zwyciężył; dzięki stosunkom swej matki, oraz własnej swej zręczności i talentowi, dostał wnet parę zamówień i zwrócił na siebie uwagę ogółu. Księżna Padovani, żona byłego ministra i posła, powierzyła mu odnowienie wspaniałego zamku Monsseaux nad Loarą, będącego dawniej siedzibą królewską, lecz teraz zupełnie opuszczonego. Paweł tak zręcznie i chlubnie wywiązał się z zadania, że jak na miernego ucznia szkoły Sztuk pięknych, było to zadziwiającem. Wykonanie tej pracy zjednało mu nowe zamówienia: budował pałac poselstwa tureckiego a obecnie księżna Rozen, powierzyła mu wystawienie wspaniałego grobowca przeznaczonego dla księcia Herberta, który zginął śmiercią waleczną, podczas wyprawy Chrystyana, króla Iliryi.
Wobec takiego powodzenia Pawła, stary Astier, namówiony przez żonę, dał 80,000 franków na zakupienie placu przy ulicy Fortuny. Paweł zbudował sobie pałacyk, który właściwie był oficyną domu; odnajmowanego lokatorom. Młody Astier był człowiekiem praktycznym i jeżeli chciał, jak wszyscy modni i znani artyści mieć swój dom, to pragnął, aby dom ten przynosił mu dochód.
Na nieszczęście, lokatora nie zawsze znaleźć można a cały tryb życia młodego budowniczego: dwa konie na stajni, jeden wierzchowy, drugi do zaprzęgu, klub, bywanie w świecie, wszystko to drogo kosztowało; nie zawsze wypłacano mu się regularnie a nie mógł czekać na pieniądze. W dodatku stary Astier oświadczył nagle, że nie da więcej ani grosza i wszystko co matka próbowała uczynić, aby przełamać upór starego, na nic się nie przydało. Ojciec postawił na swojem. Od tego czasu toczyła się między nimi nieustanna walka.
Matka używała różnych wybiegów, ażeby tylko oszczędzić cokolwiek na zwykłych wydatkach, ojciec podejrzliwy i uparty, sprawdzał rachunki.
W tej upakarzającej walce, żona z natury szlachetna, uległa pierwsza i ukochany jej Paweł musiał być rzeczywiście w ciężkiej potrzebie, jeżeli teraz odważała się na krok nowy. Wszedłszy do ponurego jadalnego pokoju, który przedtem był refektarzem księży, pani Astier zastała męża siedzącego przy stole, z miną posępną i zamyśloną. Zazwyczaj jednak mistrz przychodził do stołu w dobrym humorze, uśmiechnięty i z apetytem wieśniaka, jadł wszystko nie wybredzając. Dla jego zdrowych, jak u psa górskiego, zębów, nic nie było zbyt twardem: czerstwy chleb i łykowate mięso gryzł z równą łatwością jak twarde orzechy, któremi los tak hojnie częstuje.
— To dzień Teyssèdre’a prawdopodobnie — pomyślała pani Astier, siadając do stołu i szeleszcząc swą suknią. Zdziwiło ją, że mąż, który zwykle co środa chwalił jej toaletę, wcale zresztą dobrze wyglądającą, dzisiaj nie odezwał się wcale. Nie rozpoczynała też szturmu, rachując na to, że zaspokoiwszy pierwszy głód, rozjaśni oblicze.
Mistrz jadł za czterech, ale humor mu się nie poprawiał i gderał bez ustanku: wino było zwietrzałe, kotlety przypalone...
— A wszystko to dla tego, że ten pański pan Fage, wyłudził dzisiaj od pana trochę pieniędzy — dał się słyszeć gniewny głos Korentyny, której połyskujące i ospowate oblicze, ukazało się w okienku, przez jakie podawano półmiski.
— Ta dziewka jest niemożliwa — mruknął Leonard Astier, bardzo niezadowolony z tego, że nazwisko Fage zostało wymówione w obecności żony.
Innym razem pani Astier niebyłaby omieszkała powiedzieć: — Znowu ten pan Fage... znowu ten twój introligator i bez wątpienia byłaby nastąpiła scena małżeńska, którą Korentyna spodziewała się wywołać swem powiedzeniem. Ale dzisiaj pani Astier nie chciała drażnić męża, owszem chodziło jej o ułagodzenie go. W takim razie używała zawsze wypróbowanego środka; naprowadzała rozmowę na temat choroby dożywotniego sekretarza akademii pana Loisillon, o którym mówiono, że był już blizkim śmierci.
Posadę i mieszkanie po Loisillon miał zająć Leonard Astier, jako kompensatę za stracony urząd archiwisty i chociaż z chorym kolegą łączyły go węzły przyjaźni, nie bez pewnej przyjemności jednak myślał o dobrej pensyi i wygodnem mieszkaniu. Myśli tych wstydził się co prawda i wyjawiał je tylko w ścisłem kółku rodzinnem.
Dziś jednak i to nie mogło go rozweselić.
— Szkoda biednego Loisillon, mówiła pani Astier — podobno mówić już nie może. Wczoraj, u księżnej, opowiadał mi Gavaux, że zapomina znaczenia wyrazów... A jest przecie członkiem komisyi pracującej nad redagowaniem słownika — dodała uszczypliwie.
Astier-Réhu nie rozmarszczył czoła.
— Dowcip ci się udał — rzekł profesorskim tonem i mlaskając językiem — ale powiedziałem kiedyś, wykładając historyę, że „we Francyi tylko tymczasowość trwa długo“. Loisillon dziesięć lat już jest blizkim śmierci a zobaczysz, że przeżyje nas wszystkich — i ukrajawszy sobie kawałek chleba, powtórzył ze złością; — wszystkich przeżyje! Było widocznem, że Teyssèdre źle wpłynął na jego humor.
Pani Astier zwróciła rozmowę na temat przyszłego posiedzenia pięciu wydziałów Akademii; miał być obecnym Leopold wielki książę Finlandyi a Astier-Réhu, na którego wypadała kolej przewodniczenia, miał zagaić posiedzenie powitaniem Jego Wysokości. Wypytywany zręcznie przez żonę, Leonard w ogólnych zarysach opowiedział treść mowy, którą zamierzał wygłosić. Miał wystąpić z ostrą krytyką nowej szkoły powieściopisarskiej i publicznie sprawić łaźnię tym pismakom, tym błaznom literackim. Z pod krzaczastych, czarnych brwi, stanowiących dziwną sprzeczność z białą brodą, rzucał groźne spojrzenia, twarz czerwona, jak zwykle u ludzi lubiących zjeść dobrze, poczerwieniała mu jeszcze bardziej.
— A mój mundur? — rzekł nagle — czy opatrzony? Ostatni raz miałem go na pogrzebie Monribot...
Ale kobiety pamiętają o wszystkiem.
Pani Astier nie dalej, jak dzisiejszego dnia, oglądała galowy strój: podszewka była już zniszczoną, hafty wytarte... Nic dziwnego: mundur był sprawiony w roku... bah! w 1866, roku przyjęcia starego Astier do Akademii. Wypadałoby sprawić nowy mundur na taką uroczystość. Wszystkie wydziały Akademii, wielki książę, wszystkie znane w Paryżu osobistości... dlatego samego trzeba ponieść ten wydatek.
Leonard nie bardzo się sprzeczał, znajdował jednak, że wydatek jest zbyt znaczny. Sprawiając nowy mundur, należy sprawiać chociażby tylko kamizelkę, ponieważ mundurowych spodni już nie noszą.
Pani Astier obstawała przy swojem.
— To koniecznie potrzebne, mój drogi — przekładała mężowi. Ludzie śmieją się z ich oszczędności, mieszkanie ich wygląda niemożliwie, w jej pokoju meble tak już są zniszczone, że wstyd jej przyjmować znajome i przyjaciółki.
— Głupie baby! — Szepnął po cichu, nie przebierając w wyrażeniach, Astier-Réhu, którego czoło pokryło się zmarszczkami.
Tyle już razy dawał pieniądze na zapłacenie modniarek, sprawienie nowej bielizny stołowej lub obicia a nigdy nic nie było sprawionem lub zapłaconem: pieniądze szły zawsze na ulicę Fortuny.
Teraz go już na to nie złapią; wcisnął głowę w ramiona, oczy utkwił w kawałek sera leżący na talerzu i nie odzywał się więcej.
Pani Astier znała dobrze uporczywe milczenie swego męża, który bronił się w ten sposób, wiele razy była mowa o pieniądzach, ale dzisiaj postanowiła zmusić go do odpowiedzi.
— A! udajesz głuchoniemego? Myślisz, że nie wiem co to ma znaczyć? Nie chcesz dać ani grosza?...
Stary milczał uparcie.
— Ale dla pana Fage, masz zawsze dość pieniędzy...
Profesora dreszcz przebiegł; spojrzał na żonę niespokojnym wzrokiem.
— Dla pana Fage? jakie pieniądze?... nie wiem o niczem...
— Przecie oprawa musi sporo kosztować — ciągnęła dalej pani Astier, szczęśliwa, że udało jej się wydobyć z męża słówko — chciałabym też wiedzieć, co to za pożytek ze starych szpargałów.
Obawa profesora minęła.
Żona widocznie nie wiedziała o wszystkiem i próbowała tylko na oślep. Jednakże wyrażenie „szpargały“ uraziło go: nazywać szpargałami, nieocenione autografy, listy z własnoręcznemi podpisami Richelieu’go, Colberta, Newtona, Galileusza i Pascala! Skarby, które były warte krocie!
— Tak, proszę pani, krocie! — unosił się gniewem, wymieniał sumy, które mu ofiarowywano, Bos, znany Bos z ulicy Abbaye, dawał mu dwadzieścia tysięcy franków, tylko za trzy listy, pisane przez Karola V do Rabelais’go — i ona śmie nazwać to szpargałami!
Pani Astier słuchała zdziwiona. Wiedziała wprawdzie, że od dwóch lub trzech lat, mąż jej zbierał stare papiery, opowiadał jej czasami o jakim cennym nabytku, ale zazwyczaj słuchała go z roztargnieniem kobiety, która od trzydziestu lat słyszy jeden i ten sam głos męzki. Dwadzieścia tysięcy franków! tego nigdy nie przypuszczała. Dlaczego nie wziął tych pieniędzy?
Stary uniósł się gniewem, jak gdyby go kto miną podsadził.
— Miałbym sprzedać moje listy? podpisy Karola V!... Za nic w świecie! Żebyście nawet żebrać mieli o kawałek chleba, nie sprzedam ich, rozumiesz pani!
Blady, z wykrzywionemi ustami, krzyczał, bijąc w stół pięścią.
Żona nigdy go jeszcze takim nie widziała. Nagły wybuch ukrytych namiętności, zmienia nieraz ludzi tak, że nawet najbliżsi ich nie poznają. Wkrótce uczony ochłonął z gniewu i trochę zawstydzony, począł się tłomaczyć: dokumenta te były dlań niezbędne, szczególniej teraz, gdy nie mógł korzystać z archiwum. Gdyby sprzedał, musiałby przestać pisać i dlatego zamierzał nawet powiększyć swój zbiór.
Nakoniec, tonem, w którym czuć było miłość rodzicielską i zawiedzione nadzieje ojcowskie, dodał:
— Po mojej śmierci, pan Paweł, mój syn, robić będzie co się mu podoba a ponieważ chce zostać bogatym, mogę ci zaręczyć, że zrobi majątek.
— Tak... lecz tymczasem...
To „tymczasem“, wypowiedziane słodkim głosem żony, było tak okrutne, że Leonard, zazdrosny o syna, który zajął jego miejsce w sercu pani Astier, wybuchnął gniewem:
— Tymczasem, moja pani, niech każdy tak robi jak ja! Ja nie mam pałaców, koni i amerykanów! Jeżdżę zazwyczaj tramwajem, mieszkam na trzeciem piętrze w oficynie i jestem ofiarą Teyssèdre’a. Pracuję dniem i nocą, piszę tom za tomem, wydaję ich dwa lub trzy do roku, należę do dwóch komisyj w Akademii, nie opuszczam ani jednego posiedzenia, ani jednego pogrzebu nawet. W lecie nie przyjmuję żadnego zaproszenia, ażeby nie stracić ani grosza. Życzę swemu synowi, aby, gdy dojdzie do lat moich, miał dosyć sił i potrafił pracować tak jak ja!
Nigdy jeszcze tak dużo i z taką goryczą nie mówił o Pawle. Matka słuchała oszołomiona, a w spojrzeniach, dotychczas niechętnych prawie, które rzucała na męża, przebijał się szacunek, którego przed tem nie było.
— Ktoś dzwoni — rzekł nagle Leonard, wstając od stołu i składając serwetę — to pewno do mnie.
— To do pani. Dzisiaj od rana się już zchodzą — rzekła Korentyna, podając bilet wizytowy, brudnemi tylko co otartemi o fartuch palcami.
Pani Astier spojrzała na bilet.
— Wicehrabia de Freydet — rzekła zadowolona, dodając głośno: — To wicehrabia jest w Paryżu?
— Tak, w interesie swojej książki...
— O! mój Boże! a ja nie zdążyłam nawet jej przeczytać. O czem on pisze w swojej książce?
Kończyła pośpiesznie śniadanie, końce swych białych palców umyła w szklance, słuchając uwag, które czynił jej mąż o nowym utworze pana de Freydet. Był to poemat filozoficzny pod tytułem: „Bóg w naturze“. Autor ubiegał się o nagrodę imienia Boisseau.
— Dostanie tę nagrodę, nieprawdaż?
Powinien ją otrzymać... On i jego siostra są tak uprzejmi... dla tej biednej paralityczki jest zawsze pełen dobroci...
Astier uczynił ręką ruch nieokreślony. Nie mógł za nic odpowiadać, ale z pewnością będzie popierał de Freydeta, który zresztą robi widoczne postępy.
— Gdyby pytał się o moje zdanie, powiedz mu tak: Jak na mój gust, jest tam jeszcze trochę za wiele, ale zawsze mniej, niż w innych jego utworach. Możesz mu oświadczyć, że dawny jego profesor, jest z niego zadowolonym.
Czego było za dużo a czego za mało? Pani Astier musiała o tem wiedzieć, bo nie czekając dalszych objaśnień, wstała od stołu i lekkim krokiem przeszła do gabinetu, który dzisiaj służył za salon.
Po jej wyjściu, Leonard Astier, czas jakiś siedział, coraz więcej zamyślony i kruszył nożem resztki sera na talerzu, wkrótce jednak przeszkodziła mu Korentyna, która sprzątała nakrycie, nie zwracając najmniejszej na niego uwagi.
Profesor wstał od stołu i ciężkim krokiem wszedł po stromych schodkach do swojego kąta, a zasiadłszy przed biurkiem, począł rozpatrywać jakiś stary szpargał przez szkło powiększające.
Dwukołowym swym amerykanem, którym zręcznie i według wszelkich zasad powoził, Paweł Astier jechał szybko, śpiesząc się na proszone śniadanie, jak mówił matce.
Pędząc tak, wśród otaczającej go zieleni, mógłby, mając bogatszą wyobraźnię, myśleć, że to skrzydła fortuny go unoszą; ale nie jest on wcale romantycznego usposobienia i woli zająć się praktycznemi rzeczami: przygląda się nowej uprzęży i małemu groomowi, który siedząc za nim skurczony, z miną złą i hardą, wygląda jak szczur stajenny, wypytuje o codzienne pożywienie koni. Groom odpowiada mu z niechęcią, ale Paweł już o czem innem myśli. Przypomina sobie zwierzenia, które dopiero co robiła mu matka. Pięćdziesiąt lat miałaby już mieć piękna Antonia! to niemożebne! Takie piękne plecy i ramiona! taki biust niezrównany.
Pamiętał ją zeszłego lata w parku Monsseaux, gdy wstawszy wcześniej od innych, spacerowała ze swemi psami po parku, z rozpuszczonemi włosami. Nie wygląda na kobietę, której wdzięki byłyby sztuczne... pamięta nawet, jak raz w powozie, dotknął z lekka jej nóżki, zgrabnej jak u Hebe, silnej a okrągłej...
Nie powiedziała mu nic, spojrzała tylko na niego jak na lokaja... trudno wierzyć, ażeby pięćdziesięcio-letnia kobieta mogła mieć taką nóżkę. Niemniej jednakże brzydki spisek knują teraz przeciwko niej.
Niech tam mama mówi sobie co chce, ale zawsze salon księżnej bardzo był im pomocnym...
Gdyby nie księżna, ojciec nie byłby członkiem Akademii, a on sam, nie miałby tyle obstalunków... A spadek po Loisillonie i obietnica wspaniałego mieszkania w gmachu Akademii?
Nie, stanowczo, kobiety są podłe... no i mężczyźni im nie ustępują... Ten książę d’Athis! jak się pomyśli o wszystkiem, co ona dla niego zrobiła! Był zrujnowany, bez grosza wtedy, kiedy ją poznał... teraz jest ministrem i za napisanie książki (właściwie ani słowa nawet sam nie napisał) p. t. „Stanowisko i zadanie kobiety w społeczeństwie“ został członkiem Akademii. Teraz ona się stara o wyrobienie mu poselstwa a on czeka tylko urzędowego zatwierdzenia, ażeby po piętnastu latach szczęścia urządzić jej figla i umknąć, nie pożegnawszy się nawet...
Ot! ten zrozumiał dokładnie, jakie jest stanowisko i zadanie kobiety... trzeba się postarać o to, aby nie być głupszym od niego...
Monolog się skończył i amerykan stanął przed bramą pałacu przy ulicy de Courcelles. Podwoje bramy otworzyły się ciężko i powoli, jak gdyby rzadko się to im zdarzało.
W pałacu tym, jak za klasztorną kratą mieszkała, od czasu tragicznej śmierci męża, księżna Koletta de Rozen.
Onego czasu opowiadano sobie o gwałtownej rozpaczy młodej wdowy, która do trumny męża włożyć kazała ucięte sploty swych włosów, pokój swój przybrała jak kaplicę żałobną, a obiady jadała samotnie przy stole, nakrytym na dwie osoby, W przedpokoju na zwykłem miejscu, leżały zawsze w pogotowiu laska, kapelusz i rękawiczki nieboszczyka księcia.
O tem mówili wszyscy, ale nikt nie wiedział, jaką macierzyńską troskliwość i poświęcenie okazała księżnej w tych chwilach pani Astier.
Panie te znały się od lat paru...
Astier-Réhu zdawał w Akademii sprawozdanie z dzieła treści historycznej, za napisanie którego książę de Rożen otrzymał nagrodę.
Różnica wieku i pozycyi społecznej nie dozwalała na bliższe stosunki, które zawiązały się dopiero teraz, od czasu żałoby.
Zerwawszy z całym światem, księżna jedną tylko panią Astier przyjmowała, jej jednej wolno było przekroczyć próg klasztoru, w którym rozpaczała nieszczęsna zakonnica z ogoloną głową; jej jednej wolno było być obecną na mszу świętej odmawianej za duszę świętej pamięci Herberta i ona jedna czytała listy, pisywane codziennie przez Kolettę do nieobecnego małżonka, któremu szczegółowo zdawała sprawę z całodziennego przepędzenia dnia.
Nic tak nie razi uczucia boleści, jak myślenie o zadośćuożenieniu zwyczajom towarzyskim; pani Astier, chcąc przyjaciółce oszczędzić przykrości zajmowania się szczegółami żałoby, obstalowywaniem liberyi i t. d., sama zajęła się wszystkiem i wzięła dom cały pod swoją opiekę. Młoda wdowa mogła zatem dosyć czasu poświęcać swej rozpaczy; modlić się, płakać, pisywać listy do nieboszczyka lub nosić całe naręcza rzadkich kwiatów na cmentarz, na którym pod dozorem Pawła Astier wznoszono olbrzymie mauzoleum z kamieni przywiezionych z miejsca, na którem poległ książę Herbert.
Na nieszczęście, trudność wydobycia i przewiezienia dalmackich skał, twardość granitu, który nie łatwo dawał się obrobić, wreszcie coraz nowe projekta i kaprysy młodej wdowy, dla której nic nie było dosyć pięknem i wspaniałem dla jej zmarłego bohatera, wszystko to było powodem ciągłego opóźnienia i w maju 1880 roku, w dwa lata po katastrofie i rozpoczęciu robót, pomnik nie był jeszcze ukończonym.
Dwa lata, stanowi bardzo dużo, szczególnie dla tak gwałtownej boleści, w zamkniętym i cichym jak grób pałacu, żałoba trwała ciągle, z pozoru równie ciężka jak przedtem, ale zamiast żywego posągu zatopionego ciągle w łzach i modlitwie, mieszkała tam teraz młoda i ładna kobieta, której włosy odrastały, gęste jak przedtem, lecz zarazem wracała chęć do życia.
Przy jasnych blond włosach, żałoba niewydawała się tak czarną i zdawała się być tylko kaprysem elegancyi; w postawie i głosie księżnej czuć było wiosenne ożywienie i spokój, właściwy młodym wdowom, podczas drugiego okresu wdowieństwa, Stan ten jest nader przyjemnym. Kobieta czuje się zupełnie niezależną i po raz pierwszy używa rozkoszy swobody, której nieznała dawniej, przeszedłszy z pod władzy rodzicielskiej pod opiekę męża; nie jest już narażoną na brutalność męża a przedewszystkiem wolną już od tej obawy, dręczącej nowoczesne mężatki i zaprawiającej goryczą chwile miłości, obawy zostania matką.
Przejście od gwałtownej rozpaczy do zupełnego ukojenia, odbywało się powoli i bez zmiany dotychczasowego trybu życia wdowy.
Koletta nie robiła tego przez obłudę, bo jak, nie narażając się na uśmiechy służby, kazać sprzątnąć kapelusz i laskę z przedpokoju, lub nakrycie ze stołu i powiedzieć, że „książę nie będzie dzisiaj na obiedzie“.
Tylko mystyczne listy, adresowane do „Herberta w niebie“, zostały cokolwiek zaniedbane i przeszły w rodzaj dziennika, pisanego z wielkim spokojem, czem bawiła się bardzo, nic nie mówiąc, dowcipna przyjaciółka Koletty.
Bo też pani Astier miała swój plan, myśl, która przyszła jej do głowy pewnego wieczoru, w teatrze, gdy książę d’Athis, szepnął jej do ucha:
— Nie masz pojęcia, droga Adelajdo, jak ja się nudzę.
Odrazu postanowiła ożenić go z Kolettą i zmieniła odpowiednio swój sposób postępowania z przyjaciółką.
Taktyka jej była równie zręczną i delikatną jak poprzednio.
Teraz nie wypadało już prawić ciągłych kazań o dotrzymaniu na wieczne czasy przysięgi; nie potrzebowała w Joubercie i innych poczciwych filozofach wyszukiwać sentencyj, podobnych do tej, którą księżna wypisała, na pierwszej stronicy swego dziennika: „Kobieta uczciwa, raz jeden może być żoną i wdową“; nie było już powodu zachwycania się ciągłego męzką urodą młodego bohatera, którego podobizny w rozmaitych postawach rzeźbione i malowane, znajdowały się w każdym kącie pałacu.
Teraz przeciwnie, trzeba było ganić stopniowo i umiejętnie.
— Czy nie uważasz, moja droga, że książę, na tym portrecie, ma wystającą brodę? co prawda, on cały był trochę za ciężki i za silny... — i w ten sposób, półsłówkami, zręcznie poprawiając się, jeżeli zaszła za daleko, śledząc wrażenie, jakie jej słowa wywierały na Kolettę, przekonała ją po trochu, że jej Herbert wyglądał zawsze jak dragon i że miał więcej nazwisko pańskie niż obejście, nie tak jak naprzykład, książę d’Athis, którego spotkały w zeszłą niedzielę, wchodząc do kościoła.
— Gdybyś tylko zechciała, najdroższa... Książe jest do wzięcia — mówiła to od niechcenia, jakby żartem, następnie powracała znowu do tego przedmiotu, stawiając kwestyę jasno.
Cóżby było w tem złego? rodzina znana, wybitne stanowisko w dyplomacyi, zresztą żadnej zmiany tytułu a nawet korony herbowej, co w gospodarstwie domowem ma też swoje znaczenie: — zresztą jeżeli chcesz wiedzieć, moja droga, człowiek ten żywi dla ciebie najgłębsze uczucie.
Wyraz „uczucie“, raził z początku Kolettę, powoli jednak przywykła go słyszeć.
Księcia d’Athis spotykały te panie z początku tylko w kościele, następnie w wielkiej tajemnicy — na ulicy de Beaune i Koletta przyznawała, że dla niego jednego, zdecydowałaby się porzucić stan wdowieński. Ale biedny tak głęboko ją kochał, jedną tylko.
— O! czyż ciebie jedną tylko! — zaprzeczała pani Astier, uśmiechając się dwuznacznie i wzbudzając w Kolecie zwątpienie swemi półsłówkami — wyłącznej miłości i wiernych mężów niema, moja droga, są tylko ludzie uczciwi i dobrze wychowani, którzy starają się nie martwić i nie upakarzać żony, nie naruszać harmonii małżeńskiego pożycia...
— Przypuszczasz więc, że Herbert?...
— Mój Boże! tak jak wszyscy!...
Księżna się oburzała, dąsała, płakała nawet, temi nic nie kosztującemi łzami, po których kobieta wydaje się świeża, jak trawnik po deszczu...
Z tem wszystkiem nie ustępowała, ku wielkiemu zmartwieniu pani Astier, nie domyślającej się bynajmniej przyczyny tego uporu. Właściwie przyczyną było to, że rozpatrując plany mauzoleum, przy częstem zetknięciu rąk a nawet i głów, pochylonych nad szkicami grobowca lub rysunkiem posągów, Paweł i Koletta poczuli wzajemną sympatyę, która rosła coraz bardziej, aż dnia pewnego, w spojrzeniu Koletty, Paweł dostrzegł coś, jakby zmieszanie chwilowego kaprysu, prawie miłosne.
Wtedy wydało mu się możebnem spełnienie cudu: Koletta wraz z dwudziestoma lub trzydziestoma milionami franków, mogła należeć do niego. Nie zaraz, nie, trochę później, trzeba tylko być cierpliwym i umiejętnie zdobywać fortecę. Przedewszystkiem nie zdradzić się przed mamą; mama jest bardzo zręczną i przebiegłą ale zgrzeszy zbytkiem gorliwości, szczególniej, gdy będzie szło o jej jedynaka. Popsułaby wszystko, chcąc przyśpieszyć bieg wypadków.
Ukrywał się zatem przed panią Astier, nie wiedząc o jej usiłowaniach podjętych w tym samym, lecz niekorzystnym dla niego celu i działał sam powoli, oczarowując młodą kobietę, młodzieńczym wdziękiem, wesołością i sceptyczną werwą, którą miarkował umiejętnie, wiedząc, że kobiety tak, jak dzieci, lud prosty i w ogóle istoty naiwne i uczuciowe, nie lubią ironii, której się lękają i w której czują przeciwniczkę zachwytów i marzeń miłosnych.
Tego dnia, młody Astier przybywał pewniejszy siebie niż zazwyczaj.
Pod pozorem wspólnej wycieczki na cmentarz Père-Lachaise i obejrzenia na miejscu robót koło pomnika, był dzisiaj po raz pierwszy zaproszony na śniadanie do pałacu Rozen. Jakby za wspólną umową, dla uniknienia konieczności proszenia pani Astier, naznaczono spacer na środę, która była dniem jej przyjęcia.
To też zwykle ostrożny Paweł, wchodząc na ganek, rozejrzał się niedbale dokoła, po obszernym dziedzińcu i oficynach, jakby spojrzeniem swem obejmował to wszystko w posiadanie.
Ochłonął trochę, przechodząc przez przedpokój, w którym szwajcar i lokaj, obaj w grubej żałobie, drzemali na ławce, jak straż żałobna u kapelusza nieboszczyka, przepysznego, popielatego kapelusza, który oznaczał piękną pogodę i zarazem uparte postanowienie księżnej wiecznego zachowania tej pamiątki.
Pawła to złościło, jak gdyby spotkał współzawodnika; nie rozumiał, jak trudnem było dla Koletty wyjście z tego położenia, które sama sobie wytworzyła.
— Czy i śniadanie każe mi jeść z nim razem? — myślał ze złością, gdy lokaj odbierając mu z rąk laskę i kapelusz, oznajmił, że księżna pani oczekuje nań w małym saloniku.
Uspokoił się jednak niebawem, gdy wszedłszy do oszklonej rotondy, pełnej rzadkich roślin, zobaczył na małym stoliku, ustawionym pod okiem samej księżny dwa tylko nakrycia.
— Przyszło mi do głowy, na widok pięknej pogody, że będziemy zupełnie jak na wsi.
Całą noc zastanawiała się nad sposobem uniknięcia jedzenia śniadania z tym ładnym chłopcem, wobec nakrycia nieobecnego męża. Nie wiedząc co zrobić, ażeby niezwrócić uwagi służby, postanowiła, jakby z kaprysu, urządzić śniadanie w oranżeryi.
Śniadanie, przy którem miał być „obrobionym interes“, zapowiadało się nieźle.
Promienie słońca, odbijając się o gładkie zielone liście rododendronów i łamiąc się w kryształowej zastawie stołu, oświecały dwoje młodych ludzi, którzy siedzieli na przeciwko siebie, dotykając się prawie kolanami. On, spokojny, z chłodnem i namiętnem spojrzeniem, ona biało-różowa z blond włosami, które rosły swobodnie, na jej kształtnej, małej główce. Rozmawiali o rzeczach obojętnych, ukrywając prawdziwe swe myśli a Paweł cieszył się, widząc w pustym, jadalnym pokoju, od którego drzwi, usługujący lokaje ciągle otwierali, puste nakrycie nieboszczyka, skazanego po raz pierwszy na samotne nudy.
Opiszę ci najdokładniej, droga moja siostro, w jaki sposób przepędzam czas w Paryżu. Zamierzam przez cały czas mego pobytu tutaj, pisywać do ciebie regularnie co wieczór i list dwa razy na tydzień regularnie wysyłać.
Przyjechałem zatem dzisiaj rano: zatrzymałem się jak zwykle w hotelu na ulicy Serwandoni, gdzie hałas Paryża nie dochodzi mię wcale; słyszę tylko dzwony od świętego Sulpicyusza i stuk młotów poblizkiej kuźni, co mi wieś ulubioną przypomina.
Natychmiast po przyjeździe, pobiegłem do swego wydawcy:
— Kiedy wyjdzie nasza książka?
— Pańska książka? — wyszła już od tygodnia!
Wyszła już z druku i nie znać jej było w olbrzymiej księgarni Maniveta, ciągle nowych rzeczy poszukującego. Teraz świeżo wydali w niezliczonej ilości egzemplarzy, nową powieść Herschera p. t. „Dryada“. Księgarnia była zawalona stosami tej powieści i możesz sobie wyobrazić z jakiem zdziwieniem i roztargnieniem słuchali mię subiekci i nawet sam poczciwiec Manivet, kiedy mówiłem o moim skromnym utworze i o nadziei otrzymania nagrody Boisseau. Wziąłem parę egzemplarzy przeznaczonych dla członków komisyi i wyniosłem się z tej powodzi Dryad.
W powozie przerzucałem kartki dzieła; tytuł, „Bóg w naturze“ skromny i poważny zarazem, podoba mi się; wydrukowano go, cokolwiek małemi literami i niezbyt wyraźnie, ale trudno! może za to, ładne twoje imię „Grermaine“, umieszczone nad dedykacyą, przyniesie szczęście memu utworowi.
Dwa egzemplarze zostawiłem na ulicy de Beaulnes u państwa Astier, którzy, jak wiesz, nie mieszkają już w ministeryum spraw zagranicznych; pani Astier przyjmuje zawsze w te same dnie tygodnia, w przyszłą środę dopiero będę mógł opowiedzieć ci, co mistrz sądzi o mojem dziele.
Od państwa Astier popędziłem do Instytutu, gdzie też robota kipiała.
Dziwna rzecz, jacy w Paryżu są ludzie ruchliwi, przynajmniej nam mieszkańcom wsi, przywykłym do spokoju pól, lasów, gorączkowa ruchliwość paryżan, wydaje się czemś nadzwyczajnem.
Zastałem pana Picherat — pamiętasz go, to ten grzeczny sekretarz, który trzy lata temu na konkursie, dał ci takie dobre miejsce — otóż zastałem pana Picherat i jego urzędnika, w ogromnym ruchu. Jeden drugiemu dyktował nazwiska, adresy, gatunkowali karty wejścia, niebieskie, żółte, zielone. do lóż galeryi, parterów, jednem słowem zamęt, jak zwykle przed każdem wielkiem posiedzeniem, kiedy trzeba rozsyłać listy zapraszające. Ze względu na wielkiego księcia Leopolda, który będzie obecny na posiedzeniu, liczba zaproszonych będzie większą niż zazwyczaj.
Picherat zaledwie chwilkę czasu mógł mi poświęcić. — „Nie mam czasu, panie wicehrabio“, starym obyczajem, zawsze mię tak nazywa. — Nic nie szkodzi panie Picherat — odrzekłem.
Ten pan Picherat, grzeczny bardzo człowieczyna, lecz nader zabawny, przypomina mi naszego dawnego nauczyciela tańców. Również jak i tamten gniewa się, gdy mu zaprzeczają.
Żałuję, że nie mogłaś słyszeć jego rozmowy z hrabią de Bretigny, ex-ministrem, magnatem, który jest członkiem Akademii. Hrabia przyszedł reklamować o dwa żetony, które mu się należały za odbyte posiedzenia.
Nie wiesz pewno o tem, że członek Akademii, za każde posiedzenie, na którem jest obecny, dostaje 6 franków; ponieważ akademików jest czterdziestu, wypada zatem dwieście czterdzieści franków, które się dzielą, pomiędzy obecnych akademików. Im jest ich mniej, tem większą kwotę każdy z nich dostaje.
Wypłata odbywa się miesięcznie; każdy z nich, otrzymuje należne pieniądze w srebrze, w papierowej torebce, na której napisane jest jego nazwisko.
Hrabiemu de Brétigny, brakowało dwóch żetonów i nie było nic zabawniejszego, jak widzieć tego bogatego starca, prezesa, niewiem wielu rad zarządzających, który własnym powozem, przyjechał kłócić się o dwanaście franków. Dostał ostatecznie sześć a i te, Picherat, rzucił mu z góry, jak posłańcowi.
„Nieśmiertelny“ schował je do kieszeni z głębokiem zadowoleniem, bo też najprzyjemniejszemi są pieniądze, zarobione w pocie czoła. Nie myśl, ażeby w Akademii próżnowano; przeróżne komisye i posiedzenia, ogromna ilość dzieł, które przeczytać należy z urzędu, raporta, dykcyonarz, mowy... wszystko to dużo czasu zabiera.
— Zostaw pan swoją książkę, ale sam się nie pokazuj — rzekł mi Picherat — nawał roboty, której ciągle przybywa, nie dobrze usposabia panów akademików dla przedstawiających swe prace.
W istocie, pamiętam dobrze, jak mię przyjęli Ripault-Babin i Laniboire, ostatnim razem, kiedy przysądzono mi nagrodę. Postać rzeczy zmienia się natychmiast, jeżeli prosząca jest ładną kobietą: Laniboire puszcza się wtedy na dwuznaczne koncepta a Ripault-Babin, zawsze pełen ognia, pomimo osiemdziesięciu lat skończonych, częstuje kandydatkę szlazowemi cukierkami i mówi drżącym już głosem:
— Dotknij go pani swemi usteczkami, będzie mi słodszy.
Opowiadano mi to w kancelaryi, gdzie z nieśmiertelnych nie wiele sobie robią.
— Ubiegasz się pan o nagrodę imienia Boisseau? Zaraz. Masz pan za sobą dwóch panów, trzech gryzipiórków i dwóch komedyantów. W ten sposób urzędnicy między sobą nazywają akademików. Członkowie akademii, herbowni lub biskupi — zowią się „panami“, profesorowie i uczeni „gryzipiórkami“, nazwą „komedyantów“, oznaczają adwokatów, artystów dramatycznych, literatów i dziennikarzy.
Poprosiwszy o potrzebne mi adresa panów, gryzipiórków i komedyantów, ofiarowałem jeden egzemplarz mego dzieła uprzejmemu Picherat, drugi, dla formy tylko, posłałem panu Loisillon, który już dogorywa, poczem resztę egzemplarzy rozdałem różnym osobom we wszystkich krańcach Paryża.
Wracając od Ripault-Babin, poszedłem do Lasku Bulońskiego. Pogoda była prześliczną, w powietrzu pachniały fiołki; zdawało mi się, że jestem u siebie, na wsi, podczas wczesnej, ciepłej wiosny...
Miałem ochotę rzucić wszystko i powrócić do ciebie, do Jallanges. Zjadłem sam obiad na bulwarach, wieczorem poszedłem do teatru; grano „Ostatniego z Frontynów“ utwór jednego z moich przyszłych sędziów, Desminières’a; tobie jednej mogę wyznać, jak mię znudziły jego wiersze. Wskutek gorąca, dostałem zawrotu głowy; słuchając aktorów deklamujących nudne wiersze, myślałem ciągle o Jallagens i o świeżem wonnem, tamtejszem powietrzu.
Wtorek... Cały dzień biegałem po Paryżu, odwiedzając księgarnie i wypatrując po wystawach mojej książki. Dryada... wszędzie Dryada!...
Wszędzie było pełno tej Dryady, z napisem: „wyszła z druku“, a mój biedny „Bóg w naturze“ zaledwo gdzieniegdzie, z kąta wyglądał. Gdy nikt się na mnie nie patrzył, wydobywałem go z ukrycia i kładłem na widoku, ale nikt się nie zatrzymywał. Raz jeden tylko, jakiś murzyn, przyzwoicie wyglądający, z inteligentnym wyrazem twarzy, zatrzymał się i przez chwilę przerzucał kartki, poczem odszedł, nic nie kupiwszy. Miałem ochotę dogonić go i ofiarować mu książkę.
Przy śniadaniu, w angielskiej restauracyi, czytałem dzienniki. Żaden z nich o mnie nie wspomina, nawet najmniejszego ogłoszenia niema. Niedbałość Maniveta jest nie do wybaczenia, ręczę, że nie porozsyłał nawet książek, chociaż mi to obiecywał. Zresztą, tyle książek codzień wychodzi... cały Paryż zasypany jest książkami.
Smutnym jest los poety...
Wiersze, które pisał z głową płonącą, w gorączce niemal, które mu się zdawały tak pięknemi, że świat cały będzie się niemi zachwycał, te wiersze, rzucone teraz na pastwę publiczności, są nieledwie mniej znane, niż wtedy, kiedy w bezładnych myślach, krążyły po głowie poety. Dzieje się z niemi to samo, co z balowemi sukniami, które wobec zachwytu całej rodziny nakłada się z myślą, że wszystkie inne zaćmią, a one tymczasem giną wśród masy innych toalet.
Zazdroszczę Herscherowi... Wszyscy go czytają i rozumieją. Ciągle spotykam panie, trzymające w ręku powieść jego, w świeżej, żółtej okładce.
Trudno, trzeba się z tem pogodzić.
Napróżno poeta chce się wznieść duchem po nad tłum, pisywać będzie zawsze dla tłumu. Gdyby rzucony na odludną wyspę Robison Kruzoe, obdarzony był największemi nawet zdolnościami poetycznemi, nie napisałby z pewnością ani jednego wiersza. Rozmyślałem długo na ten temat, spacerując po Polach Elizejskich, wpośród tłumów obojętnych mi ludzi.
W niewesołem usposobieniu, jak to łatwo możesz sobie wyobrazić, powracałem do hotelu na obiad, gdy w tem przed zwaliskami dawnej Izby obrachunkowej, potrąciłem o wielkiego draba:
— Freydet! — Védrine — bo to on był, Védrine, jeżeli go pamiętasz, przyjaciel mój, rzeźbiarz, który kiedyś w tym czasie gdy pracował w Mousseaux, odwiedził nas wraz z swą żoną, młodą i śliczną kobietą. Nie zmienił się nic od tego czasu, posiwiał tylko trochę na skroniach; prowadził za rękę swoje dziecko, którego śliczne oczy podziwiałaś i szedł wolnym, spokojnym krokiem; za nim szła pani Védrine, popychając przed sobą wózek z młodszem dzieckiem.
— Ma ich troje, rachując w to i mnie — powiedział mi Védrine, wskazując na żonę, która rzeczywiście spoglądała na męża, wzrokiem pełnym macierzyńskiej czułości i zdawała się podobną do flamandzkiej madonny, patrzącej z zachwytem na swego syna i boga.
Rozmawiałem z niemi długo, stojąc na ulicy, bo zetknięcie się z tymi zacnymi ludźmi sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
Védrine jest jednym z tych, którzy drwią sobie z powodzenia, publiczności i z nagród Akademii. Mając takie stosunki, będąc krewnym Loisillona i barona Huchenard, potrzebowałby tylko chcieć zatrzeć trochę zbyt odrębne cechy swego talentu, aby jutro otrzymał nagrodę, zamówienia i został członkiem Instytutu. Ale jego nie nęci nic... nawet sława.
— Dwa lub trzy razy w życiu swojem próbowałem już czem jest sława — mówił do mnie — wiem dobrze jak to smakuje. Zdarzało ci się czasem, przez roztargnienie, włożyć cygaro ogniem do ust... otóż to jest sława. — Dobre cygaro włożone ogniem do ust...
— Ale ostatecznie, jeżeli nie pracujesz ani dla sławy, ani dla pieniędzy...
— Dla pieniędzy? jeszcze mniej...
— Otóż to! Wiem, że niemi gardzisz. Dlaczego więc pracujesz z taką gorliwością?
— Dlaczego? dla mojej własnej przyjemności, mój drogi, dlatego, że czuję potrzebę tworzenia, wyrażenia mych myśli...
Widocznie należał on do tych, którzy nawet na bezludnej wyspie nie przestaliby tworzyć. Jest on prawdziwym artystą, zawsze niespokojnym i szukającym nowego sposobu wyrażenia swych myśli a w chwilach wolnych od pracy uganiającym się za nowemi wrażeniami, któreby zadowolniły jego oryginalny umysł.
Robił już majoliki, emalie, prześliczne mozajki, które można podziwiać w Mousseaux. Gdy raz trudność przezwycięży i utwór swój wykończy, bierze się do innego dzieła; obecnie marzy o spróbowaniu malarstwa, przedtem jednakże chce wykończyć swego rycerza z bronzu, przeznaczonego na pomnik dla Rozena. Żona jego zgadza się z nim we wszystkiem i podziela wszystkie jego złudzenia; prawdziwa żona artysty, w milczeniu usuwająca od niego wszystko, co mogłoby przeszkodzić jego marzeniom.
Widok takiej kobiety zachęca do małżeństwa; gdybym znał taką, przywiózłbym ci ją do Clos-Jallanges i pewien jestem, żebyś ją pokochała, ale uspokój się... Kobiety takie, jak pani Védrine zdarzają się rzadko i dla tego będziemy nadal żyć we dwoje, tak jak żyliśmy dotąd.
Przy rozstaniu, umówiliśmy się, że w przyszły czwartek spotkamy się znowu, nie u nich w Neuilly, lecz w pracowni przy ulicy d’Orsay, gdzie zwykle oboje dzień cały przepędzają.
Pracownia ta jest bardzo oryginalną: Védrine, uzyskawszy pozwolenie, urządził ją sobie w kącie dziedzińca dawnej Izby obrachunkowej, wśród zwalisk pokrytych zielenią.
Pożegnawszy się z państwem Védrine, parę razy oglądałem się za siebie, aby raz jeszcze spojrzeń na tę szczęśliwą rodzinę; widziani zdala w oświetleniu złotych promieni zachodzącego słońca, stanowili oni prześliczną grupę.
Wieczorem, w hotelu, myśląc o nich, napisałem parę wierszy; ale nie czuję się tu u siebie, sąsiedzi mi przeszkadzają; potrzebuję koniecznie swego pokoju w Clos-Jallanges, z trzema oknami, z których mam widok na rzekę i wzgórza pokryte winnicami.
Nareszcie doczekałem się środy... dziś zatem, dowiem się ważnych dla mnie nowin, o których natychmiast ci doniosę.
Przyznam ci się, że wizyty u pp. Astier oczekiwałem z bijącem sercem; niepokój mój wzmagał się w miarę jak wchodziłem na poważne i ciemne schody mieszkania ich przy ulicy de Beaune. Czego też dowiem się u nich? Stary mistrz, Astier, nie miał może czasu przejrzeć mojej książki. Wielką wagę przywiązuję do zdania tego zacnego człowieka, wobec którego zawsze będę się czuł uczniem i który wywiera na mnie dotychczas ten sam wpływ, jak ongi, gdy z katedry do mnie przemawiał.
Bezstronny i pewny sąd jego wpłynie bezwarunkowo na członków Akademii, przysądzających nagrodę imienia Boisseau.
To też z uczuciem niewypowiedzianego niepokoju siedziałem w gabinecie mistrza, który żonie ustępuje zwykle pokoju na dnie przyjęcia.
Nie jest to już wspaniały apartament w ministeryum. Stół uczonego zasunięty w głąb pokoju, zasłonięty jest parawanem, który zakrywa jednocześnie część biblioteki. Naprzeciwko, w najwidoczniejszem miejscu, wisi portret pani Astier, uderzająco podobny do syna i zarazem do starego Réhu, którego miałem przyjemność poznać.
Portret ten sprawia wrażenie trochę ponure i chłodne, tak jak ten wielki pokój bez dywanów, z ciemnemi firankami i oknami wychodzącemi na równie ciemne podwórko.
Gdy weszła pani Astier, zrobiło się jaśniej w pokoju.
Paryż musi mieć własność zachowywania urody kobiecej w stanie świeżości. Ta blondynka o delikatnych rysach i przenikliwem spojrzeniu, odmłodniała o lat trzy.
Mówiła mi o tobie, dopytywała się z zajęciem o twoje zdrowie i o nasze wspólne, pożycie braterskie.
— Poezye pana czytałam przez noc całą... Zachwycające!...
Obsypała mię tysiącem pochwał, przytoczyła trafnie parę wierszy i powiedziała, że mistrz mój Astier, był zadowolony, polecił jej nawet zapewnić mię o tem, wrazie gdyby sam nie mógł opuścić archiwum i zejść do salonu.
Zwykle jestem czerwony na twarzy, ale wtedy musiałem być pąsowy, jak po dobrym obiedzie, zadowolenie moje minęło jednak szybko, gdy biedna kobieta zwierzyła mi się z ciężkiego położenia, w jakiem znajdowali się teraz.
Straty pieniężne i dymisya męża, nadwerężyły ich dobrobyt: mąż dniem i nocą pracował, pisząc dzieła, które dużo trudu i pieniędzy kosztują, a których publiczność nie kupuje. Przytem trzeba dopomagać dziadkowi, staremu Réhu, który nie ma nic prócz swojej pensyi, a którego podeszły wiek, — ma bowiem dziewięćdziesiąt ośm lat, — wymaga ciągłych starań i opieki. Bezwątpienia, Pawełek jest dobrym synem, pracowitym i z pewnością zrobi karyerę, ale w tych czasach niełatwo dobijać się stanowiska. To też pani Astier, ukrywa swe kłopoty, zarówno przed nim jak i przed mężem, biednym, zacnym uczonym, którego kroki słyszałem nad swoją głową, podczas gdy żona jego, drżącym głosem, z trudnością jakby szukając wyrażeń, pytała mię, czybym nie mógł....
Ach! boska, boska istota! byłbym w tej chwili chciał ucałować kraj jej sukni!
Zrozumiesz teraz, droga siostro, co miał znaczyć telegram, który odebrałaś i dla kogo przeznaczone są te dziesięć tysięcy franków, o które cię prosiłem. Przypuszczam, że natychmiast dałaś znać panu Gobineau. Nie udałem się wprost do niego, bo wiem, że oboje robimy wszystko na współkę i że uczucia nasze są wspólne tak jak i wszystko inne... Straszna rzecz, wiele cierpienia kryje się pod tą błyszczącą i gładką powłoką paryzkiego życia!
W pięć minut po uczynieniu mi tych bolesnych zwierzeń, pani Astier przyjmowała zupełnie swobodnie gości, którzy zapełnili salon i rozmawiała głosem tak spokojnym, że nie mogłem nie być zdumionym.
Spotkałem się z panią Loisillon, żoną sekretarza Akademii... lepiejby zrobiła, siedząc przy chorym mężu, niż nudząc całe towarzystwo opowiadaniem o swem pięknem, najwygodniejszem w całym Instytucie mieszkaniu, do którego dodano jej trzy pokoje, opowiadając to tonem faktora zachwalającego towar i powtarzając co najmniej z dziesięć razy, wobec przyjaciółki swej, mającej ciasne mieszkanie po dawnej restauracyi.
Widziałem też i panią Ancelin, której nazwisko bywa często wspominanem przez dzienniki. Poczciwa kobieta, gruba i czerwona, rozmawia cienkim głosem, a właściwie zbiera ploteczki, które potem gdzieindziej roznosi; bardzo miła osoba. Ona także czytała moje wiersze przez noc całą. Zresztą może to tylko taki sposób wyrażania się.
Prosiła mię, ażebym ją odwiedził... cały Instytut u niej bywa.
Picheral nie omieszkałby powiedzieć, że u pani Ancelin, wielkiej zwolenniczki teatru, zbierają się przeważnie „komedyanci“, u p. Astier — „gryzipiórki“, a księżna Padovani najchętniej przyjmuje „panów“, całą śmietankę Instytutu.
Ostatecznie, te trzy kółka łączą się ze sobą, bo we środę, u państwa Astier, spotkałem wybór nieśmiertelnych, należących do wszystkich towarzystw. Był Danjou, komedyopisarz, baron Huchenard z Akademii nadpisów starożytnych, książę d’Athis, członek Akademii nauk filozoficznych i politycznych, Dumas, Brétigny i wielu innych.
Teraz przybywa jeszcze jeden salon u pani Ewiza, dobrej tuszy żydówki z małemi oczyma, która kokietuje cały Instytut i nosi jego barwy: zielone wyszycia na staniku i mały kapelusz ze skrzydłami kaduceum. Niemożliwa kokietka... słyszałem, jak zapraszając do siebie Danjou, mówiła do niego:
— U pani Ancelin — dają jeść, u mnie — kochają.
— Chcę mieć jedno i drugie... wikt i wszelkie wygody, — odparł chłodno Danjou, który wydaje mi się być skończonym cynikiem ze swym niewzruszonym spokojem na twarzy i gęstą, czarną czupryną, jak u pastucha dawnego Latium.
Pani Ewiza, bardzo rozmowna i oczytana, przytacza baronowi Huchenard, całe zdania z jego „Mieszkańców jaskiń“, lub dysputuje o Scheleyu z młodym krytykiem, eleganckim i poważnym, w wysokim kołnierzyku, na którym wspiera się jego ostry podbródek. Za moich młodych lat, zaczynano zwykle od pisywania wierszy, a kończono jak się trafiło, na literaturze, handlu, lub sądownictwie. Obecnie rozpoczynają od pisania krytyk, przeważnie studyów nad Shelleyem. Pani Astier przedstawiła mię temu młodzieńcowi, którego zdanie ma już pewną wagę w świecie literackim, ale zdaje mi się, że moja wąsata, ogorzała twarz żołnierza i rolnika, nie musiała mu się podobać. Zamieniliśmy zaledwo słów parę, poczem przypatrywałem się z zajęciem komedyi, odegrywanej przez kandydatów do Akademii.
Ribault Babin już bardzo stary, Loisillon niedługo pociągnie, to też schodzą się przypuszczalni następcy, chcąc się pokazać, wybadać grunt, a krążąc koło dwóch foteli, zamieniają złośliwe spojrzenia lub jadowite docinki. Pamiętasz Dalzona, ulubionego twego powieściopisarza? — Był i on także. Twarz ma poczciwą, szczerą i dowcipną — tak jak jego powieści. Ale z przykrością byś widziała, jaki był pokorny i uniżony wobec Brétigny’ego, który nigdy nic nie napisał, a w Akademii zajmuje miejsce przeznaczone dla „człowieka z towarzystwa“, tak jak na wsi biedni zajmują miejsce przy stole w dzień Trzech Króli. Nietylko wobec Brétigny’ego, Dalzon bywa pokornym, ale wobec każdego członka Akademii. Wysłuchuje anegdotek starego Réhu, śmieje się z dowcipów Danjou, śmieje się nizkim, żakowskim śmiechem, który Védrine w szkole nazywał „śmiechem dla belfra“. Wszystko to robi dla tego, ażeby w przyszłym roku otrzymać potrzebną mu większość głosów, zamiast dwunastu, które miał w roku zeszłym.
Zjawił się na chwilkę i Jan Réhu, zadziwiająco jeszcze zdrów i czerstwy, trzymający się prosto, w obcisłym tużurku; twarz ma pomarszczoną, jak gdyby upieczoną w popiele i białą, wełnistą brodę, porastającą jak mech na starym kamieniu. Spojrzenie ma bystre i pamięć zadziwiającą, — głuchy jest tylko, co go bardzo smuci, bo wskutek tego skazanym jest na mało zajmujące monologi i osobiste wspomnienia. Opowiadał nam o życiu cesarzowej Józefiny, która tak jak i on, była kreolką z Martyniki. Opisywał jej stroje, szale i muśliny, pachnącą piżmem i otoczoną podzwrotnikowemi kwiatami, które nawet podczas wojny, flota nieprzyjacielska uprzejmie przewozić pozwalała. Potem opowiadał o znanym malarzu Dawidzie i naśladował go, jak z ustami pełnemi jedzenia, wymyślał swym uczniom.
Stary dziad, który tylu wypadków był świadkiem, skończywszy opowiadanie, potrząsał głową i dodawał:
— Na własne oczy to widziałem, — jak gdyby poręczał prawdziwość tego, co mówił.
Muszę dodać, że prócz Dalzona, który słuchał z udanem zajęciem, ja jeden tylko słuchałem bardzo uważnie opowieści starego patryarchy, bo zaciekawiały mnie one daleko więcej niż historyjki niejakiego Gavaux, dziennikarza, korespondenta dzienników zagranicznych, wszystkowiedzącego gaduły.
— Oh! Gavaux! Gavaux przyszedł — dało się słyszeć w salonie, równocześnie z jego wejściem i w tej samej chwili otoczono go kołem; najpoważniejsi z Nieśmiertelnych zachwycali się anegdotami tego tłuściocha, który ze swą czerwoną twarzą i wyłupiastemi oczyma, wyglądał jak spasiony kanonik.
Opowiadał, wtrącając ciągle: „Mówiłem księciu de Broglie,... Dumas powiedział mi wczoraj.... wiem od księżnej.... i przytaczał znane przez wszystkich nazwiska.
Jest ulubieńcem pań, którym znosi ploteczki ze sfer akademickich, literackich, dyplomatycznych lub high life’u, mówi po imieniu Danjou, z księciem d’Athis, z którym wszedł, jest na stopie poufałej, a Dalzona i młodego krytyka z góry traktuje, wogóle zdaje się mieć wpływ i powagę, — dla czego? — Tego pojąć nie mogę.
Ze wszystkich anegdotek, które opowiadał, a których ja, w parafiańskiej prostocie ducha, po większej części nie rozumiałem, podobała mi się jedna tylko: historya młodego papiezkiego gwardzisty, hrabiego Adriani, który towarzysząc jakiemuś dygnitarzowi Kościoła, przysłanemu do Paryża, dla wręczenia komuś kapelusza i biretu kardynalskiego, zapomniał tych insygnij u jakiejś podejrzanej piękności, którą napotkał na dworcu kolei żelaznej, a której adresu następnie zapomniał. Biedny chłopak zmuszony był pisać do Rzymu, prosząc o przysłanie nowego kapelusza, a z zapomnianym piękna grzesznica prawdopodobnie nie wie co robić. Najzabawniejszem jest to, że hrabia Adriani jest rodzonym siostrzeńcem nuncyusza i że na ostatnim wieczorze u księżnej (mówi się tutaj po prostu „księżna“, tak jak w Mousseaux), z całą naiwnością opowiadał swoje zdarzenie, zabawnym włoskim akcentem, który Gavaux znakomicie naśladuje:
— Na dworcu, Jego Eminencya powiada do mnie: Pepino, nieś kapelusz — biret trzymałem już w ręku. Razem dwie sztuki....
I tu naśladuje zachwycony wyraz twarzy ognistego gwardzisty, osłupiałego na widok pięknej dziewczyny:
— Kroćset!! jaka ona śliczna!...
Wszyscy się śmieją.
— Doskonałe! znakomite! Ach ten Gavaux!
Pytam się pani Ancelin, siedzącej tuż przy mnie:
— Kto jest pan Gavaux? co on robi?
Poczciwa dama jest zdumioną.
— Gavaux? jakto? pan go nie znasz?! Ależ on jest zebrą księżnej!
Ale w tej chwili wstała i pobiegła za Danjou, a ja niczego się nie dowiedziałem. Dziwnym jest ten świat paryzki, który co kwartał zmienia swój słownik. Zebra? co to jest zebra? co to może oznaczać?
Przypominam sobie, że wizyta moja trwa dłużej niż wypada, a mistrz mój Astier, nie myśli się ukazać. Trzeba się wynosić. Przeciskam się między krzesłami, aby pożegnać panią domu; po drodze spostrzegam pannę Mozer, roniącą łzy na białą kamizelkę pana de Brétigny. Biedny Mozer! już dziesiąty rok upływa, jak podał się na członka Akademii, teraz nie umie już sam się ukazywać. Posyła natomiast swoją córkę, pannę doletnią i nieładną, która poświęca się jak druga Antygona, która drapie się po piętrach, załatwia sprawunki akademików i ich żon, pielęgnuje ich reumatyzmy, to wszystko w celu zapewnienia ojcu fotela, na którym ten nigdy siedzieć nie będzie; skromnie, czarno ubrana, w uczesaniu nie do twarzy, stoi niedaleko Dalzona, który bardzo wzruszony, broni się dwom akademikom z sędziowskiemi minami i głosem zdławionym krzyczy:
— To podłość! fałsz! tego nie napisałem!
Znowu zagadka! Pani Astier, która mogłaby mi ją objaśnić, zajęta jest poufną rozmową z Gavaux i księciem d’Athis.
Musiałaś nieraz widzieć jadącego z księżniczką powozem, drogą do Mousseaux, tego d’Athis, Samy, jak go tu nazywają. Wysoki, chudy, łysy i zgarbiony, twarz zużyta, woskowej bladości, z brodą długą do pasa, jak gdyby wszystkie włosy z głowy do niej się przeniosły. Mówi mało, a gdy patrzy na ciebie, zdaje się być oburzonym, że śmiesz oddychać tem samem, co i on, powietrzem. Jest ministrem uwierzytelnionym, ostrożny, w sobie zamknięty, na sposób angielski; wnuk Palmerstona — cenionym jest bardzo tak w Instytucie jak w ministeryum spraw zagranicznych. Jest on podobno jedynym z naszych posłów, który ośmiela się stawić czoło Bismarkowi. Powiadają, że otrzyma wkrótce jedną z ważniejszych ambasad. Co zrobi wtedy księżna? Czy opuści Paryż i pojedzie za nim? Dla kobiety tak światowej, jest to rzecz wielkiej wagi. Zresztą zachodzi pytanie, czy za granicą zgodzą się na ten dwuznaczny stosunek przyjęty w Paryżu, dzięki ich taktowi i ostrożności, oraz chorobie i wiekowi księcia, który od żony, zarazem swej siostrzenicy, o dwadzieścia lat był starszym.
Prawdopodobnie, książę rozmawiał o tych ważnych rzeczach z panią Astier i Gavaux, kiedy zbliżyłem się do nich.
Nie znając nikogo w danem kółku, od razu się widzi, że nie rozumiejąc o co chodzi, w rozmowie jest się zupełnie zbytecznym.
Chciałem już odejść, gdy poczciwa pani Astier zatrzymała mię:
— Zajdź pan do niego.... będzie ci rad...
Po ciasnych schodach wdrapałem się do pokoiku swego starego mistrza.
W korytarzu jeszcze usłyszałem jego gruby głos:
— Czy to pan, panie Fage?
— Nie — to ja mistrzu!
— A! de Freydet! Ostrożnie, schyl głowę.
— Istotnie, w tej dziurze nie można nawet się wyprostować. Co za różnica z temi wysokiemi salami pełnemi szaf w archiwach ministeryum, w których widziałem go ostatnim razem.
— Buda? co? — rzekł do mnie zacny człowiek, — ale żebyś wiedział, co to za skarby! I wskazał ręką na szafę, zawierającą co najmniej z dziesięć tysięcy co najrzadszych autografów, które zebrał w ciągu dziesięciu lat ostatnich.
— Z tego można nauczyć się historyi, — ciągnął dalej, roznamiętniając się i potrząsając szkłem powiększającem, które trzymał w ręku, — i to prawdziwej historyi.
Wydał mi się rozdrażnionym i ponurym. Obeszli się z nim bardzo surowo; nagła dymisya, a w dodatku, gdy napisał historyę, w której rzeczywiście liczne dokumenta przytacza, oskarżyli go, że przywłaszczył sobie różne akta z archiwum Burbonów. Wiesz, kto był tym oszczercą? Oto baron Huchenard, członek Akademii, który sam się zwie „królem francuzkich autografilów“, a którego zbiór Astiera do rozpaczy doprowadza. Z tego powodu wojna podjazdowa, pełna zdradzieckich napaści.
— Nawet moje dokumentu z podpisem Karola V, nawet to mi zaprzeczają, — gorączkował się stary — i dla czego? pytam się, dla czego? Dla drobnostki, głupstwa! Napisane: „Mistrz Rabelais“, zamiast „Brat Rabelais“, jak gdyby cesarz nie mógł się omylić! To zła wiara! zła wiara! — powtarzał stary, a widząc, że podzielam jego oburzenie, ujął mię za rękę:
— Dajmy pokój tym brudnym napaściom! Pani Astier mówiła ci o twojej książce, nieprawdaż? Na mój gust, jest tam jeszcze trochę za wiele, ale to mniejsza! rad jestem z ciebie!
To, co on twierdzi, że jest tego za wiele w mojej książce i co złem zielskiem nazywa, jest to bujna wyobraźnia; w szkole jeszcze, kłócił się o to z nami, starając się ją wyplenić! A teraz słuchaj, siostrzyczko, słowo w słowo powtórzę ci koniec naszej rozmowy:
Ja — Czy sądzisz, mistrzu, że mam jaką szansę otrzymania nagrody?
Mistrz: — Po napisaniu tej książki, nie tylko nagrody, ale akademickiego fotela możesz się spodziewać, moje dziecko. Loisillon dogorywa, Ripault nie długo pociągnie... Siedź cicho i spuść się na mnie... Od tej chwili, uważam cię za kandydata do Akademii.
Czy odpowiedziałem mu co na to? Nie wiem... nie pamiętam... Tak byłem zmieszany, że dotąd nie wiem, czy to nie sen. Ja! ja! w Akademii. Pielęgnuj swe zdrowie jak najstaranniej, siostrzyczko droga i wylecz twe chore nogi, abyś mogła przyjechać do Paryża na dzień, w którym brat twój ze szpadą u boku, w mundurze z zielonemi, haftowanemi palmami, zajmie miejsce pomiędzy najsławniejszymi ludźmi we Francyi.
W głowie mi się kręci!... Całuję cię serdeczniei spać idę.
Pojmujesz, że wobec tych wszystkich zajść, zapomniałem o nasionach, drzewkach, słomiankach i innych sprawunkach, załatwię je wkrótce, bo jeszcze czas jakiś myślę tu zabawić.
Astier-Réhu kazał mi nic nikomu nie mówić, ale bywać u członków Instytutu. Jak najwięcej się pokazywać, ażeby mię widziano; to narazie jest najważniejszem.
— Miej się na ostrożności, Freydet. Ja znam ten ich sposób werbunku... Widzisz, ci ludzie czują, że koniec ich blizki, że pleśnieją w swoich fotelach... Akademia wyszła już z mody... jest to instytucya przeżyta.. Jej powodzenie jest tylko pozornem... To też już od lat paru prześwietne grono nie czeka, aż gość sam przyjdzie, ale idzie na ulicę i tam zaczepia przechodniów. Wszędzie... w salonie, w pracowniach artystów, w księgarniach i w teatrze, wszędzie gdzie bywają artyści i literaci, znajdziesz werbującego akademika, uśmiechającego się do młodych talentów: — „Młodzieńcze! Akademia zwróciła uwagę na ciebie“.
Jeżeli autor jest już znanym, napisał dwie lub trzy rzeczy, jak ty, wtedy zaproszenie jest wyraźniejszem: — „Dlaczego nie pomyślisz o nas, mój drogi, teraz sama pora“, — lub też po prostu z rubaszną otwartością: — „Cóż to? pan stanowczo nie chcesz należeć do naszego grona?“ — W taki sam sposób, lecz delikatniej i ostrożniej postępują z autorem, należącym do wyższego towarzystwa, z tłomaczem Ariosta naprzyklad, lub fabrykantem salonowych komedyjek: — „He! he! wiesz pan co? możeby się dało...“ — a jeżeli pisarz salonowy będzie prawił o tem, że czuje się niegodnym tego zaszczytu, że zbyt mało jest zasłużonym, wtedy posługuje się utartym frazesem: „Akademia jest salonem“. — Kroćset dyabłów! Wiele to już razy, słyszałem ten frazes: — „Akademia jest salonem... zwraca uwagę nietylko na dzieło same, lecz i na człowieka...“ Tymczasem werbownik wszędzie jest zapraszanym, wszędzie bywa i wszędzie mile go przyjmują. Jak mszyca, żyje na krzewie nadziei, którą sam wzbudził i starannie podtrzymywał.
Poczciwy de Freydet oburzył się. Nigdy w życiu mistrz jego, Astier, nie zajmowałby się podobnemi rzeczami. Védrine wzruszył ramionami.
— Astier? ależ on jest najgorszym ze wszystkich werbowników, bo działa z przekonania i bezinteresownie. On wierzy w Akademię, która jest celem jego życia. Kiedy ci mówi: „żebyś wiedział, jakie to smaczne“ i mlaska językiem, jak gdyby zjadł co dobrego, wtedy święcie wierzy w to co mówi i dlatego jego przynęta jest niebezpieczniejszą. Za to raz, kiedy się już ją połknie, wtedy Akademia nie zajmuje się już więcej swoją zdobyczą, pozwala się jej szarpać, wiele zechce... Ty, naprzykład, lubisz rybołówstwo, nieprawdaż? Gdy ci się zdarzy złapać na wędkę ładną sztukę, dużego szczupaka, przywiązujesz go na sznurku i ciągniesz za łódką. To się nazywa w języku rybackim...
— Zatopić rybę.
— Otóż to, zatopić rybę.... Czy taki Mozer, nie jest podobnym do zatopionej ryby, którą ciągną na sznurku za łódką. A Salèle? a Guerineau? a wielu innych, którzy też haczyk połknęli....
— Ale przecież są tacy, którzy dostają się do Akademii, których przyjmują ostatecznie?...
— Tak! są tacy... ale nie ci, których się łapie... A zresztą, przypuśćmy, że kogoś wybiorą. Co mu z tego przyjdzie? Będzie miał pieniądze? Ty, z gospodarstwa będziesz ich miał więcej. Sława? znaczenie? Tak, jest się znanym, w jednym kościele, maleńkim jak komórka. Rozumiem jeszcze, gdyby przyjęcie do Akademii dodawało talentu, ale zwykle zatraca się go w tej dusznej atmosferze. Akademia jest to salon, rozumiesz? są tam zwyczaje, do których trzeba się stosować, są rzeczy, o których mówić wolno i takie, o których nie wypada wspominać. Pożegnaj się wtedy z pięknami oryginalnemi pomysłami! niewolno ci być śmiałym nowatorem! Najruchliwsi zachowują się spokojnie, z obawy niesplamienia zielonego munduru. Zupełnie jak dzieci, ubrane od święta, mówi się im: bawcie się, ale nie pobrudźcie sukienek. — Możesz sobie wyobrazić, jak się bawią...
Prawda! pozostaje im jeszcze uwielbienie niektórych pań, sfiksowanych na punkcie Akademii, alе to strasznie nudne. Mówię z doświadczenia, spróbowałem już tego.
— Widziałem to na własne oczy, — jak powiada stary Astier-Réhu. Baby pełne przesady, kładły mi w uszy całe zdania, wyczytane w dziennikach a które powtarzały jak pozytywki, aż do znudzenia.
Nasłuchałem się dość pani Ancelin poczciwej starej kumoszki, ograniczonej jak stołowe nogi, krztuszącej się ze śmiechu od dowcipów Danjou, dowcipów wypracowanych, wymuszonych, sztucznych jak jego peruka...
Freydet żachnął się:
— Danjou?! z taką czupryną? miałby nosić perukę?...
— O! pół peruki tylko,., jeżeli ci o to idzie... Otóż... u pani Astier musiałem wysłuchiwać odczytów o etnografii, któreby hipopotama zabiły a u księżnej Padovani słyszałem, jak ten niedołęga obrzydły, Laniboire, siedząc przy stole na pierwszem miejscu, wyplatał tak niemożliwe rzeczy, że każdy inny, zwykły śmiertelnik, byłby został wyrzuconym za drzwi.
Najzabawniejszem jest to, że księżna sama pomogła Laniboire’owi wejść do Akademii. Dopóty łasił się, jęczał i błagał, aż znudzona, prosiła krewnego mego Loisillona:
— Wybierzcie go już raz, niech mię nudzić przestanie, — a teraz czci go jak bożka, sadza przy swoim stole i zamiast dawnego lekceważenia okazuje najwyższe uwielbienie. Zupełnie jak dziki, korzący się przed bałwanem, którego sam wystrugał....
— Ja, mam już dosyć tych salonów akademickich, w których same tylko błazeństwa, śmieszności i babskie intrygi! I ty miałbyś tam włazić? Pytam się, po co? Pędzisz żywot tak przyjemnie, jak mało kto; ja sam, który mało o co dbam, zazdrościłem ci prawie, widząc cię z siostrą w Clos-Jallanges: idealny dom na wzgórzu, wysokie pokoje, kominki takie, że wołu w nich upiecby można, stare dęby, pola, winnica, rzeka... jednem słowem, byt taki, jak szlachcica w powieściach Tołstoja, polowanie, rybołóstwo, dobre książki i przyjemne sąsiedztwo, chłopi nie bardzo kradną a w dodatku, żebyś nie zardzewiał w tym ciągłym dobrobycie, masz siostrę, zawsze uśmiechniętą, żywą i dowcipną (pomimo choroby przykuwającej ją do fotela), uszczęśliwioną, gdy wróciwszy z przechadzki, przeczytasz jej ładny jaki wiersz, napisany gdzie w polu, ołówkiem na ćwiartce papieru, położonej na siodle, lub też w lesie, leżąc w trawie, tak jak my teraz, wyjąwszy tylko ten przebrzydły turkot wozów i trąbienie w koszarach...
Védrine musiał umilknąć. Ciężkie furgony, naładowane żelaztwem, przejeżdżały z hałasem, wstrząsając ziemią i przyległemi domami, w poblizkich koszarach słychać było trąbienie, a świst lokomotywy, katarynka i dzwony kościoła św. Klotyldy, sprawiały piekielny koncert, którym codziennie można się uraczyć w wielkiem mieście. Pracownia mieściła się na rogu bulwaru d’Orsay i ulicy Bellechasse, w gmachu dawnej Izby obrachunkowej, na zrujnowanym tarasie, zarośniętym pachnącemi ziołami, jak polanka w gęstym lesie. Klomby okwitłych już bzów, gaj wiązów i klonów, rosnących wzdłuż kamiennych poręczy, obsadzonych bluszczem i dzikiem winem, wszystko to tworzyło bezpieczne schronienie dla stada gołębi i dostarczało pożywienia pszczołom. W głębi widać było spokojny i piękny profil pani Védrine, karmiącej najmłodszą córeczkę, podczas, gdy starszy chłopak ciskał kamieniami do licznych czarnych, szarych i pręgowanych kotów, które były, jak gdyby tygrysami w tej puszczy, leżącej w środku Paryża.
— A teraz, kiedy już mówimy o książkach, powiem ci parę słów o twoich wierszach. Wszak możemy być ze sobą otwarcie, prawda, stary kolego? Otóż w książce twojej, którą przejrzałem zaledwie, nie ma już tej wiosennej świeżości, zapachu ziół leśnych, tego uczucia, którem się inne twoje wiersze odznaczały. W twoim „Bogu w naturze“, czuć już wawrzyny akademickie i obawiam się, że teraz zatracisz odrębne swe cechy i wdzięczny twój talent złożysz Krokodylusowi w ofierze.
Przydomek „Krokodylus“, który przypomniał sobie Védrine, rozśmieszył ich obu. Widzieli Astier-Réhu, jak ze spoconem czołem, z beretem zsuniętym na tył głowy i z łokciową czerwoną wstążką przy czarnej todze, deklamował swe napuszone tyrady stylem Vick d’Azira, którego miejsce w Akademii miał zająć wkrótce.
Poecie sumienie wyrzucało ośmieszanie starego mistrza, począł wychwalać dzieła jego historyczne, pracowitość z jaką odgrzebywał stare, nieznane szpargały, zasypane kurzem w archiwach.
— To głupstwo, — rzekł Védrine pogardliwie. Dla niego najciekawsze archiwa w ręku głupca znaczyły tyleż, co osławione „dokumenty ludzkie“, gdy niezdarny powieściopisarz z nich użytkuje. Dukat zamieniony w liść zeschły. Rozgadawszy się, prawił dalej:
— Czy można nazwać historykiem tego, kto rozwadnia niewydane dokumenta i przerabia je na ciężkie tomy, których nikt nie czyta, które zapełniają miejsce w księgozbiorach dzieł poważnych, a wyglądają jak lekarstwa z etykietą: „zamięszać przed użyciem“.
Tylko francuzka płytkość bierze na seryo te kompilacye, ale niemcy i anglicy drwią z nas sobie. „Ineptissimus vir Astier-Réhu“, — jak powiada Mommsen w jednej ze swych uwag...
— Ty sam nawet, okrutniku, dałeś ją staremu do przeczytania i to wobec całej klasy.
— Zwymyślał mię też od osłów, jeszcze bardziej niż owego dnia, pamiętasz, kiedy nudził nas ciągle powtarzając, że wola jest to najlepszy motor, używając którego można się wzbić jak najwyżej, a ja krzyknąłem z ławki, naśladując głos jego — A skrzydła, panie profesorze, a skrzydła?
Freydet roześmiał się i widząc że nie obroni historyka, począł wychwalać profesora.
Védrine oburzył się:
— Śliczny mi profesor! — zawołał, — człowiek, który całe życie spędził, pieląc i wyrywając z tysiąca umysłów to, co on zielskiem nazywał a co było wyobraźnią, samoistnością, pierwiastkiem twórczym, to jest zarodkami życia, które profesor przedewszystkiem rozwijać i pielęgnować powinien. A gałgan! dosyć się nas naskrobał i naobierał.... Byli tacy, którzy opierali się, ale stary podwajał wysiłków i polerował nas i tarł jak szkolną tablicę. To też spójrz na tych, którzy z rąk jego wyszli... prócz paru buntowników takich jak Herscher, który z nienawiści do rzeczy oklepanych popadł w przesadne zamiłowanie rażących wybryków, lub jak ja, który także temu staremu zawdzięczam swój gust do gwałtownych skurczy i niemożliwych muskulatur, — wszyscy znędzniali, niedołężni i płytcy...
— A ja? — zapytał de Freydet z komiczną rozpaczą.
— O ty! twoja natura cię ocaliła, jak dotąd przynajmniej, ale strzeż się, żebyś nie popadł w łapy Krokodylusa. I pomyśleć, że dla dostarczania nam podobnych profesorów są założone szkoły narodowe, ustanowione pensye i ordery, że nawet Instytut po to tylko istnieje....
Wyciągnąwszy się jak długi na trawniku, oparłszy na łokciu głowę zasłoniętą od słońca liściem łopianu, Védrine wygłaszał gwałtowną swoją mowę łagodnie, nie poruszając ani jednym muskułem swej szerokiej, pełnej, jak u indyjskiego bożka twarzy, ożywionej tylko spojrzeniem małych, śmiejących się oczu.
Freydet słuchał, czując się dotkniętym w szacunku, do którego był nawykł:
— Wytłómacz że mi, w jaki sposób godzisz nienawiść do ojca z przyjaźnią dla syna?
— Kiedy ja ani jednej, ani drugiej nie czuję... Zajmuje mię tylko Paweł swą bezczelnością, malującą się na ładnej twarzyczce kokotki... Chciałbym żyć długo, aby módz zobaczyć co z niego będzie...
— Żebyś pan wiedział, panie de Freydet, — rzekła pani Védrine, wtrącając się do rozmowy, — żebyś pan wiedział, jak on wyzyskuje mojego męża... Całe odnowienie zamku w Mousseaux, galerya nowa nad rzeką, altana dla orkiestry, kaplica — wszystko to robota mojego męża. A pomnik Rozena? Zapłacą mu tylko za rzeźbę, podczas, kiedy sam pomysł, urządzenie — wszystko jest jego....
— Daj pokój, — rzekł artysta obojętnie; — z pewnością, że ten smarkacz nigdyby sam nie był odkrył wspaniałych gzemsów pod warstwą tynku, którego „architekty“ nie żałowali od lat trzydziestu, ale miałem za to okolice śliczne, przyjemne i nie krępujące towarzystwo księżnej, ciebie zresztą... A przytem jak wiesz, mam za dużo pomysłów; zawadzają mi, duszą mię... Robią mi prawdziwą przysługę, uwalniając mię od nich... Mój mózg jest jak stacya środkowa: na wszystkich szynach, we wszystkich kierunkach stoją gotowe do drogi lokomotywy... Ten młokos zrozumiał to... brak mu pomysłów, kradnie moje i podaje publiczności, pewien, że się o nie nie upomnę. Ale żebym ja miał się na tem nie poznać... Cóż znowu... Widzę doskonale, kiedy ma zamiar ściągnąć mi co.... robi drwiącą minę, spogląda niby obojętnie, potem nagle nerwowy grymas ust i już.... złapał mię.... Musi nieraz myśleć: „Boże, jaki ten Védrine głupi!“ a nie domyśla się, że ja go przez skórę czuję i bawię się nim.... A teraz, — rzekł rzeźbiarz, powstając z ziemi, — pokażę ci mego rycerza i pracownię... Ciekawa jest, zobaczysz!
Opuścili taras aby dostać się do pałacu; po paru schodkach, weszli do dużej czworokątnej sali, dawnej kancelaryi Rady państwa; w pokoju tym ani podłóg, ani sufitów nie było, górne piętra się zapadły i przez żelazne, pokręcone od ognia szyny, widać było niebo. W jednym z kątów, pod murem, wśród rur żelaznych, oplecionych bluszczem, leżał w pokrzywach model pomnika Rozena.
Widzisz — rzekł Védrine — ale prawda, że nic nie możesz widzieć... — i opisał mu pomnik.
Niełatwo zadowolnić tę małą księżniczkę i jej zachcianki budownicze; trzeba było różnych szkiców grobowców asyryjskich, egipskich, niniwijskich — zanim zdecydowała się na projekt Védrina, na który krzyczeć będą architekci, chociaż jest wspaniałym. Grób wojskowy, namiot otwarty z podniesionem płótnem, w głębi przed ołtarzem, sarkofag nizki i szeroki, naśladujący obozowe łóżko, na którem sypiał żołnierz, poległy za wiarę i króla: obok niego złamany oręż a u stóp duży chart rozciągnięty.
Praca była ciężką, wskutek twardości dalmackiego granitu, przy którym uparła się księżna; Védrine musiał wziąć się za młot i dłuto, i jak prosty robotnik pracować na cmentarzu, nareszcie po wielu trudach i mozołach, grobowiec był już prawie ukończony.
— I ten kiep, Paweł Astier, będzie się nim szczycił — dodał rzeźbiarz, uśmiechając się bez żadnej niechęci, poczem podniósłszy stary dywan zasłaniający dziurę, będącą niegdyś drzwiami. Wprowadził Freydeta do olbrzymiej sieni, bez sufitu, zawieszonej matami, będącej jego pracownią.
Sień wyglądała jak wielka szopa lub podwórko; w kącie rósł duży figowiec, który rozpościerał szeroko okryte liśćmi konary, a obok niego pęknięty kaloryfer, owity bluszczem i kapryfolium, podobnym był do starej studni.
Tutaj pracował od dwóch lat, zimą i latem, wśród mgły unoszącej się nad poblizką rzeką, lub na zimnym wietrze; pracował, „nie kichnąwszy nawet ani razu“, jak twierdził, spokojny i wytrwały, jak jeden z tych wielkich mistrzów epoki Odrodzenia, do których podobnym był z silnej postaci i płodnej twórczości.
Teraz miał już dosyć rzeźby i budownictwa... jak tylko wykończy i odda swój posąg, dostanie pieniądze, zabierze żonę i dzieci, i łódką popłynie w górę Nilu; będzie malować od świtu do nocy; — rozmawiając, odsuwał stołki i osłony, a przywiódłszy przyjaciela przed olbrzymią, ociosaną bryłę:
— Oto mój rycerz — rzekł — mów szczerze, jak ci się podoba?
Freydet czuł się nieswój wobec olbrzymich rozmiarów leżącego wojownika, więcej niż naturalnej wielkości, zastosowanej do rozmiarów namiotu; gwałtowna i przesadzona muskulatura, utworom Védrina, niecierpiącego „wylizanej rzeźby“, nadawała cechę niewykończonego, przedhistorycznego arcydzieła, jednakże poecie, w miarę jak wpatrywał się i pojmował, zdawało się, że od tego posągu bije jakieś światło promieniste, że czuć w nim tę siłę przyciągającą, która jest pięknem w sztuce.
— Przepyszny — rzekł tonem głębokiego przeświadczenia.
Rzeźbiarz roześmiał się, zmrużywszy oczy.
— Ale nie od pierwszego wejrzenia, co? Do mojej rzeźby trzeba się przyzwyczaić i obawiam się księżny, jak przyjdzie oglądać tego szkaradnego bałwana.
Paweł Astier miał przyprowadzić którego dnia księżnę, gdy wszystko będzie już wykończonem, ogrodzonem i gotowem do odlewu.
Rzeźbiarza niepokoiły te odwiedziny, bo znał gust światowych pań, słyszał nieraz na wystawie, w dniu podwyższonej ceny wejścia, ich banalne i płytkie zdania, krążące po sali i obijające się o rzeźby wystawione.
— Jak one kłamią i udają te panie! Prawdziwemi są tylko ich stroje wiosenne, włożone po raz pierwszy na wystawę, która jest tylko pretekstem do popisania się nową toaletą.
— Zresztą, mój drogi — ciągnął Védrine, wyprowadzając z pracowni przyjaciela, ze wszystkich paryzkich grymasów, ze wszystkich kłamstw towarzyskich, najbezczelniejszem i najzabawniejszem zarazem jest udane zamiłowanie sztuki. Wszyscy udają a nikt nie wierzy... To samo z muzyką... gdybyś je widział w niedzielę...
Szlі, rozmawiając, długim sklepionym korytarzem, wiatr z różnych stron świata poznosił tu nasiona i bujna roślinność okrywała ziemię, wciskając się nawet między szczeliny ścian popękanych i zakopconych; weszli w główny dziedziniec, dawniej wysypany piaskiem, a teraz porośnięty owsem, trawą i chwastami; w środku, ogrodzony deskami warzywny ogródek, parę grządek poziomek, obok mały domek z cegieł, wszystko razem sprawiało wrażenie osady squattera, położonej na skraju dziewiczej puszczy.
— To ogródek introligatora i jego mieszkanie — rzekł Védrine, wskazując na szyld, na którym łokciowemi literami wypisane było:
wykonywa wszelkie roboty, wchodzące w zakres
Ten Fage, dawny introligator Izby obrachunkowej i Rady państwa, mając sobie dozwolonem zatrzymanie dawnego swego pomieszczenia, które pożar oszczędził, był teraz wraz ze stróżem jedynym mieszkańcem pałacu.
— Wejdźmy na chwilę, — rzekł Védrine, — poznasz ciekawy typ, — i podszedłszy bliżej, zawołał: — hej! panie Fage!
Ale nikogo nie było przy introligatorskim warsztacie, ustawionym pod oknem i zarzuconym skrawkami papieru, nożycami i wielkiemi księgami, ściśniętemi pod prasą. W mieszkaniu odrazu uderzało to, że wszystkie sprzęty, jak: warsztat, krzesła, półki do książek, a nawet małe lusterko do golenia, zawieszone na oknie, wszystko to było małych rozmiarów i zdawało się być przeznaczonem dla dwunastoletniego dziecka. Można było myśleć, że się jest w mieszkaniu jakiegoś karła, oprawiającego książki liliputom.
— Jest to garbus, — szepnął Védrine do ucha de Freydetowi, — i w dodatku, garbus kobieciarz, używający perfum i pomady.
Mdły i nieznośny zapach fryzyerskiego gabinetu, olejku różanego i perfum, połączony z wonią klajstru, uderzał nieprzyjemnie węch wchodzącego.
Védrine raz jeszcze zawołał, zwracając się w głąb pokoju, ale nikt się nie odezwał i obaj wyszli. Freydet się śmiał, słuchając co rzeźbiarz opowiadał o garbatym Lowelasie.
— Może jest gdzie na umówionej schadzce?
— Nie kpij sobie z niego, mój drogi, trzeba ci wiedzieć, że ten garbus wynajduje sobie najpiękniejsze kobiety w Paryżu, jeżeli wierzyć wiszącym w jego gabinecie fotografiom z napisami: „mojemu Albinkowi“... „kochanemu panu Fage“. Nie lubi żadnych szurgotów, same aktorki, kokotki wyższej sfery; nie sprowadza ich nigdy tutaj, ale od czasu do czasu, po dwu lub trzydniowej hulance, powraca w różowym humorze. Opowiada mi ze szkaradnym uśmiechem, że zafundował sobie przepyszny tom w ósemce, lub ładny tomik w dwunastce, bo tak zwykle nazywa według dużego lub małego formatu, przedmioty swych miłosnych zapałów.
— I brzydki jest, powiadasz?
— Potwornie!
— I niemajętny?
— Biedny zupełnie introligator, utrzymujący się ze swej pracy i sprzedaży jarzyn, ale inteligentny, niezmiernej erudycyi i pamięci. Znajdziemy go pewno spacerującego gdzie koło pałacu... Jak wszyscy ludzie namiętni, jest on marzycielem... Pójdźmy... tylko uważaj, bo droga nie wszędzie jest równa.
Weszli na obszerne schody, których pierwsze stopnie żelazne i poręcz, były jeszcze w dobrym stanie, lecz dalej trzeba iść było po wątłym drewnianym pomoście, między wysokiemi murami, na których widniały na pół zatarte freski, zakopcone i odrapane; goły tors kobiecy, zad koński i zaledwie czytelne litery napisów: „Rozmyślanie,“ „Milczenie“, „Handel zbliżający narody“...
Na pierwszem piętrze, długi, sklepiony korytarz ciągnął się między okopconemi murami, przez szpary i pęknięcia których widać było gęste krzaki. Przy wejściu znajdował się napis: „Korytarz woźnych“. Korytarz ten, podobnie jak i dolny, był w smutnym stanie; dachu nad nim nie było, gałęzie krzaków, dobywając się przez wierzch i wijąc koło ścian, tworzyły zeń rodzaj zielonej alei. Przez otwory widać było dachy domów sąsiednich, białe mury koszar i wierzchołki jaworów, rosnących koło pałacu Padovani.
— Patrzaj, kolego, — rzekł Védrine, wskazując bujną roślinność, pokrywającą cały pałac, — zieloności tu nie brak. Gdyby Krokodylus to widział! Dopieroby się gniewał... Nie! tego już zanadto!... zawołał, cofając się nagle.
Na dole, przy domku introligatora, stał Astier-Réhu, którego łatwo było można poznać po długim tabaczkowym surducie, starym, znanym w całej dzielnicy cylindrze, zsuniętym zwykle w tył, na kędziory długich siwych włosów, będących aureolą bakalaureatu; jednem słowem, sam Krokodylus w swojej osobie. Rozmawiał żywo z maleńkim człowieczkiem, z gołą, błyszczącą od pomady głową, w obcisłej jasnej kurtce, uwydatniającej niekształtne jego plecy.
Nie można było dosłyszeć, co mówili, ale Astier wydawał się być bardzo poruszonym, wymachiwał laską, pochylając się do twarzy małego stworzania, stojącego przeciwnie bardzo spokojnie, z rękami skrzyżowanemi z tylu, pod garbem.
— Czyżby ten połamaniec miał jaką robotę do Instytutu? — zapytał Freydet, — przypomniawszy sobie, że nazwisko Fage słyszał już raz z ust swego mistrza.
Védrine nie odpowiadał, przyglądał się z uwagą gestykulacyi obu mężczyzn, których rozmowa urwała się nagle: garbus powrócił do siebie, zrobiwszy ręką ruch jak gdyby powiedział: „Jak pan sobie chcesz“, a Astier-Réhu wielkiemi krokami zdążał ku wyjściu od ulicy de Lille, lecz zawahał się i zawróciwszy do sklepu, wszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.
— To dziwne, mruknął rzeźbiarz. Dla czego Fage nigdy nic mi o tem nie wspominał? Co za tajemniczy człowiek! Bardzo być może, że jaki kawał urządzają na współkę... jakiego białego kruka wynajdują...
— Cóż znowu! Védrine! — rzekł oburzony Freydet.
Freydet, po odbytej wizycie, szedł wolnym krokiem ulicą d’Orsay, mocno poruszony brutalnemi słowami, które dopieroco usłyszał od Védrina. Jak jednak ludzie mało się zmieniają! Jak wcześnie w dziecku zapowiada się człowiek! Po dwudziestu pięciu latach, pomimo siwych włosów i zmarszczek, pomimo tej maski, w którą czas ludzi ubiera, obaj żacy z lyceum Ludwika, odnaleźli się takimi, jakimi rozstali się na szkolnej ławce: jeden gwałtowny i egzaltowany, zawsze buntujący się, drugi uległy i pełen poszanowania dla władzy, natura powolna i w tym kierunku rozwijająca się dalej śród ciszy wiejskiej...
Zresztą, może Védrine miał słuszność: czy warto zadawać sobie tyle pracy, nawet pewnym będąc powodzenia. Najbardziej lękał się o swoją siostrę, biedną kalekę, która pozostała sama w Clos-Jallanges, podczas gdy on popiera swoją kandydaturę. Już teraz, po paru dniach rozłąki, smuci się i niepokoi; dzisiaj taki smutny list od niej odebrał.
Tak rozmyślając, przechodził obok koszar dragonów; zwróciła jego uwagę gromada zgłodniałych obdartusów, stojących po drugiej stronie szosy i czekających aż im dadzą resztki zupy. Przyszli już od dawna, z obawy by kto ich miejsca nie zajął; oparci o baryerę, lub siedząc na ławce, brudni, obdarci, jak stado zwierząt, czekali nieruchomie, rychło w dziedzińcu koszar ujrzą kotły ze strawą i oficer służbowy da znak, że mogą się zbliżyć. Wśród pięknego, jasnego dnia, strasznym był widok tych dzikich spojrzeń, zgłodniałych twarzy, które ze zwierzęcym wyrazem zwracały się ku otwartej bramie.
— Cóż tutaj porabiasz, kochany chłopcze? — Astier-Réhu, rozradowany, wsunął rękę pod ramię swego ucznia.
Spojrzał w kierunku, w którym uczeń jego ukazywał mu wzruszający obraz nędzy paryzkiej.
— Rzeczywiście.... rzeczywiście.... — ale jego profesorskie oczy umiały tylko na książkach czytać i nie pojmowały, ani rozczulały się nad obrazem życia. Nawet po sposobie, w jaki ujął ramię de Freydeta i prowadził go, mówiąc;
— Odprowadź mię do Instytutu — czuć było, że mistrz nie pochwala tych scen ulicznych i żąda większej powagi od swego ulubionego ucznia; oparłszy się o jego ramię, opowiadał mu powoli o zachwycie swym i uradowaniu z powodu cudownego odkrycia, które zrobił: List własnoręczny królowej Krystyny do Akademii francuzkiej. Jak to dobrze się składało! miał właśnie powitać potomka jej, księcia Leopolda. Ten list, rzadkość nad rzadkościami, przeczyta publicznie na posiedzeniu, i nawet może w imieniu Akademii, ofiaruje księciu autograf prababki... Baron Huchenard pęknie z zazdrości.
— Ale... wiesz... te listy Karola V? To było oszczerstwo, najpodlejsze oszczerstwo! mam tu dowody! przekonam tego Zoila! — szeroką, grubą swoją ręką, uderzał w safianową ciężką tekę i uniesiony radością, chcąc ażeby i de Freydet brał w niej udział, powrócił do wczorajszej ich rozmowy, o kandydaturze poety na pierwsze opróżnione krzesło.
— Jakiby to był śliczny widok! mistrz i uczeń, siedzący obok siebie, pod kopułą Instytutu. — Zobaczysz, jakie to przyjemne... nadzwyczaj przyjemne... nie można mieć o tem pojęcia, zanim się nie spróbuje!
Słuchając go, można było myśleć, że dostawszy się raz do tego miejsca, człowiek zapominał trosk i kłopotów życiowych, które zatrzymywały się u progu, nie śmiejąc wejść dalej. Ponad krytyką i zawiścią, unosił się wybraniec wśród światła i spokoju....
— Wszystko się ma! wszystko! niczego się nie pragnie! Oh! Akademia! Akademia! jej przeciwnicy gadają, bo nie znają jej wcale, lub dostać się do niej nie mogli, niedołęgi!
Jego silny głos rozlegał się po ulicy, zwracając uwagę przechodniów. Niektórzy poznawali go i wymawiali nazwisko Astier-Réhu. Stojąc na progu swych sklepów, księgarze lub kupcy rycin i starożytności, kłaniali mu się z uszanowaniem, przywykłszy widywać go stale w tym czasie.
— Popatrzno! Freydet! — i mistrz ukazywał pałac Mazarini, przed który dopiero co przybyli. — Oto mój Instytut, taki, jakim wyobrażałem go sobie w młodości, gdy tylko z rycin go znałem. Powiedziałem sobie:
— Dostanę się tam! I dostałem się! Teraz na ciebie kolej, moje dziecko. Oby to wkrótce na stąpiło..
Lekkim krokiem przeszedł bramę i zniknął niedługo w głębi brukowanych, poważnych dziedzińców, pełnych spokoju i ciszy.
Freydet stał nieruchomy, spoglądając za nim, a na jego pełnej i opalonej twarzy, w łagodnych okrągłych oczach, malował się taki sam wyraz, jak na twarzach zgłodniałych nędzarzy, oczekujących na resztki jadła przed koszarami.
Odtąd Freydet już zawsze z takim wyrazem spoglądać będzie na Instytut.
Dziś wieczorem obiad proszony, poczem wieczór w gronie ściśle dobranych osób w pałacu Padovani. Książe Leopold przyjmuje u stołu swej, jak ją zwykle nazywa „dostojnej przyjaciółki“, paru wybranych członków różnych wydziałów Instytutu i w ten sposób wywzajemnia się pięciu Akademiom za uprzejme przyjęcie i pochlebne powitanie prezesa. Jak zawsze, w salonach byłej ambasadorowej, jest dosyć przedstawicieli dyplomacyi, ale Akademia przeważa i nawet z miejsc zajmowanych przy stole przez współbiesiadników, można poznać, w jakim celu obiad został wydanym.
Po prawej stronie księcia, siedzącego naprzeciwko pani domu, zajmuje miejsce pani Astier, po lewej hrabina Poder, żona pierwszego sekretarza ambasady szwedzkiej, pełniącego obowiązki posła. Po prawej stronie księżnej Padovani, siedzi Leonard Astier, po lewej monsignor Adriani, nuncyusz papiezki, następnie przeplatając się kolejno, idą: baron Huchenard z Akademii literackiej, Murad-bej poseł turecki, chemik Delpech z Akademii nauk ścisłych, minister belgijski, Landry, muzyk, członek Akademii sztuk pięknych, Danjou autor dramatyczny, jeden z tych, których Picheral do rzędu komedyantów zaliczał, wreszcie książę d’Athis, który jako minister pełnomocny, a zarazem członek Akademii, podwójne miał prawo wstępu na salony księżnej. Na szarym końcu stołu siedział generał-adjutant księcia, hrabia Adriani, młody gwardzista papież ki, oraz niezbędny uczestnik wszelkich uroczystości Gavaux.
Płeć piękna nie była świetnie przedstawioną. Drobna i ruda, po sam koniec spiczastego noska owinięta w koronki, hrabina Foder, miała minę zakatarzonej wiewiórki. Baronowa Huchenard, wąsata, w nieokreślonym wieku, wyglądała jak stary, tłusty, wygorsowany jegomość. Pani Astier w zaledwo wyciętej aksamitnej sukni, darze księżnej, zrobiła poświęcenie dla swej przyjaciółki i odmówiła sobie przyjemności, ukazania tego, co jej jeszcze z dawnej urody pozostało, — pięknych rąk i ramion. Dzięki jej delikatności, księżna Padovani jedna wygląda rzeczywiście po kobiecemu. Dużego wzrostu, biała, ślicznie ubrana, główka mała, oczy żywe, z wyrazem dumy i dobroci, czułości i gniewu, czarne, wyraźnie zarysowane brwi, prawie złączone ze sobą, nosek niewielki, usta pełne i zmysłowe, przytem cera jak u młodej kobiety, co zawdzięcza swemu zwyczajowi kładzenia się do łóżka na całe poobiedzie przed każdym balem lub wieczorem. Mieszkając długo za granicą, po pierwszorzędnych stolicach europejskich,, przywykła nadawać ton modzie, wskutek czego nabrała profesorskiego sposobu mówienia; paryżanki mają jej to za złe, gdyż objaśniała im zwykle rzeczy dobrze znane, jak gdyby były cudzoziemkami. W salonie swym przy ulicy Poitiers, księżna zdaje się wciąż być przedstawicielką Paryża między dzikimi ludźmi i to jedno tylko można zarzucić tej pięknej i miłej osobie.
Wobec braku jasnych toalet damskich, przerywających jednostajność czarnych fraków, rolę tę spełnia fioletowa jedwabna, z szerokim pasem, suknia nuncyusza. purpurowy kaftan Murad-beja, oraz czerwony mundur gwardzisty papiezkiego, ze złotym kołnierzem, z błękitnemi szamerowaniami na piersiach, ozdobionych wielkim krzyżem legii honorowej, którą młody włoch dzisiaj rano otrzymał za szczęśliwe wykonanie powierzonej sobie misyi. Przytem zielone, błękitne i czerwone wstęgi, blask złotych i srebrnych gwiazd i krzyżów, dopełniają obrazu.
Godzina dziesiąta: obiad zbliża się ku końcowi, a żaden z kwiatów ubierających stół, nie jest zmiętym, żadne słówko głośniej wymówionem nie zostało. A jednak w pałacu Padovani bywa zazwyczaj doskonała kuchnia i co się coraz rzadziej napotyka w Paryżu, doskonała piwnica.
Widocznie ktoś z domowników musi być smakoszem; nie księżna jednak, bo tej, jak każdej światowej francuzce, obiad zawsze smakuje, gdy ma suknię do twarzy a zastawa jest ładną i wytworną; lecz przyjacielowi jej, księciu d’Athis, wybrednemu smakoszowi, o podniebieniu zepsutem, nie wystarcza widok przepysznej zastawy i galowej liberyi lokajów z łydkami w pończochach nieposzlakowanej białości, dla niego też jedynie piękna Antonia stara się o dobór najsmaczniejszych potraw i najszlachetniejszych gatunków win.
Przy deserze ten sam spokój; zaledwie policzki kobiet zaczerwieniły się nieco. Obiad robił wrażenie obiadu figur woskowych, wspaniałego, oficyalnego obiadu; to samo wrażenie sprawiała obszerna sala, wysokie sufity i rozsunięte krzesła, niedozwalające na poufną między zaproszonymi gawędkę. Pomimo ciepłego, czerwcowego wietrzyka, który przedostawał się przez opuszczone firanki, w sali panował chłód przejmujący.
Rozmawiano ze sobą zdaleka, jakby od niechcenia, z obojętnym, przykutym na ustach uśmiechem: nieledwie każde słowo wymówione, było kłamstwem, a ukryte znaczenie wymienianych zdań, było równie trudno odgadnąć; jak wyraz twarzy zaproszonych. Co za popłoch powstałby w tem dostojnem gronie, gdyby każdy pozwolił otwarcie czytać w swych myślach!
Książe, tęgi człowiek, z bladą, szeroką twarzą, okoloną czarnemi, jak kruk, faworytami, zdawał się rozpytywać ciekawie barona Huchenard o ostatnią jego pracę, myśląc przytem:
— Boże, jakże ten uczony, wraz ze swemi szałasami, nudzi mię okropnie. O ile bym się lepiej bawił na nowym balecie „Roxolana“, w którym występuje śliczna Dea... Podobno jest tutaj autor „Roxolany,“ stary, nudny jegomość.... O! co za nóżki! co za nóżki posiada moja Dea!...
Nuncyusz z dużym nosem i wązkiemi wargami, rozumna twarz rzymianina, o czarnych oczach i żółciowej cerze, słucha także, przychyliwszy się nawet nieco, badacza przedhistorycznych mieszkań i przyglądając się paznokciom swym, połyskującym jak masa perłowa, myśli w duchu:
— Jadłem dziś rano w pałacu poselskim doskonałe misto-frito, ale dotąd je czuję w żołądku.... Gioachimo zanadto ścisnął mi pas.... Wolałbym już wstać od stołu...
Poseł turecki, pękaty, żółty, opasły człowiek, z grubym karkiem i fezem nasuniętym na same oczy, nalewa wino baronowej Huchenard, myśląc:
— Te psy niewierne przyprowadzają na bal kobiety swoje w stanie rozkładu... wolałbym być wbitym na pal, niż być posądzonym o miłość dla takiej kobiety....
W wymuszonyш uśmiechu, z jakim baronowa Huchenard dziękowała Jego Ekscelencji, można było wyczytać:
— Obrzydliwy turek.... wstręt mi sprawia!
Rozmowa pani Astier także nie ma nic wspólnego z jej ukrytemi myślami:
Żeby tylko Paweł nie zapomniał przyprowadzić dziadka... sprawi to wielkie wrażenie! dziad wsparty na ramieniu prawnuka.... Gdyby się tak dało uzyskać jaki obstalunek od księcia... — i spojrzawszy czule na księżnę — ślicznie dzisiaj wygląda, musi mieć pomyślne nowiny o swojem poselstwie. Goń resztkami, kochaneczko! Samy ożeni się za miesiąc!
Pani Astier nie myliła się. Książe zaraz po przybyciu oznajmił dostojnej swej przyjaciółce o mającej za dni parę spełnić się obietnicy, danej w ministeryum.
Księżna mało nie szaleje z radości, którą ukrywa z trudnością; blask bije z jej rozpromienionego oblicza. O!! co zrobiła, do czego doprowadziła ukochanego mężczyznę.
Teraz już myśli o przeniesieniu się do obcej stolicy i zamieszkaniu w pobliżu księcia.
Książe d’Athis, blady, ze zmęczoną twarzą, z nieruchomym wzrokiem, którego siły nawet Bismark znieść nie może, z pogardliwym uśmiechem, łączącym powagę Akademii z tajemniczością dyplomacji, także jest pogrążony w myślach:
— Teraz Koletta powinnaby się ostatecznie zdecydować... mogłaby tam przyjechać, pobraliby się cicho, bez hałasu, w dworskiej kaplicy, — zanim księżna się dowie, będzie już po wszystkiem,...
Na każdym z zaproszonych gości, znać to samo oderwanie się myślą od reszty współbiesiadników.
Widać to także po zadowolonej twarzy Leonarda Astier, który otrzymał dziś od księcia wysoki order, w zamian za list własnoręczny Krystyny, przypięty na pierwszej stronicy egzemplarza mowy powitalnej.
Listem tym zajmowano się na posiedzeniu, piszą o nim w gazetach, rozgłaszają sławę nazwiska Astier po całej Europie, opowiadając o jego dziełach i ciekawych zbiorach.
Teraz baron Huchenard może go gryźć i szarpać wiele zechce: słodkim swym głosem może powtarzać: „Zwracam uwagę szanownego kolegi“.... nikt go już słuchać nie będzie. Czuje też to doskonale książę autografilów i wściekłe spojrzenia rzuca na swego współzawodnika, ciągnie dalej naukowy wykład, wykrzywiając ze złości swą twarz pomarszczoną, podobną do kawałka pumeksu.
Piękny Danjou wścieka się także, ale ten z innego niż baron powodu. Księżna nie zaprosiła jego żony. To wyłączenie zraniło boleśnie jego miłość własną i pomimo chęci pokazania się w najlepszem świetle księciu, cały zapas świeżych, nie znanych dotąd dowcipów, uwiązł mu w gardle.
Jest jeszcze niezadowolony: chemik Delpech, któremu książę w chwili przedstawiania, winszował powodzenia w badaniu pisma ćwiekowego, wziął go bowiem za imiennika i kolegę, filologa z Akademii nadpisów. Trzeba bowiem wiedzieć, że prócz Danjou, którego komedye znane są za granicą książę nie znał ani jednego z zaproszonych akademików. Tego samego dnia rano, Gavaux przy pomocy adjutanta przygotował całą seryę karteczek; na każdej wypisane było nazwisko oraz wymienione tytuły główniejszych prac każdej ze znakomitości. Jeżeli książę nie poplątał się w powiedzeniu każdemu komplementu, który mu się należał, dowodzi to tylko, że posiadał znakomitą pamięć i przytomność umysłu. Ale na szczęście wieczór nie skończył się jeszcze, nowe znakomitości przybędą! książę będzie mógł pomylić się jeszcze; słychać już turkot powozów i trzaskanie drzwiczek w bramie.
Tymczasem grubym, nosowym głosem, dobierając z trudnością słów, których połowa ginie w bujnych wąsach, książę dyskutuje z Astier-Réhu o jakiejś zawiłej kwestyi historycznej, z powodu listu królowej Krystyny. Oddawna podano już płukanki z wodą, nikt nie je i nie pije, nie oddycha nawet, bojąc się przerwać dostojnemu gościowi, wszyscy zahypnotyzowni, uniósłszy się trochę z siedzeń, zawiśli prawie na ustach książęcych.
Naraz książe przestaje mruczeć, i Leonard Astier, który opierał się tylko pozornie, aby tem świetniejszem uczynić zwycięztwo, robi teraz rękami, jak gdyby ciskał broń złamaną i mówi tonem przekonania:
— Jestem pobity! Wasza Książęca Mość!
Czar prysnął, wszyscy powstają wśród szmeru rozmowy, roztwierają drzwi: książę podaje rękę pani domu, Murad-bej — baronowej i podczas gdy reszta towarzystwa z szelestem wychodzi parami, Firmin, marszałek, sztywny i poważny, oblicza:
— U kogo innego, zarobiłbym co najmniej tysiąc franków, na takim obiedzie, a tu... nawet trzystu nie będę miał.... — poczem głośno dodał, jakby chciał splunąć na tren sukni dumnej pani:
— Sknera obrzydła!
— Wasza Książęca Mość, pozwoli sobie przedstawić: dziad mój, Jan Réhu, senior pięciu Akademij, — rozlega się piskliwy głos pani Astier, wśród salonów pustych prawie, bo dopiero najbliżsi znajomi przybyli, pani Astier krzyczy głośno, ażeby dziadek zrozumiał komu jest przedstawianym i odpowiedział stosownie.
Stary Réhu dzielnie jeszcze wyglądający, prosto trzyma głowę, twarz ma poczerniałą od wieku; wsparty jest na ramieniu przystojnego i wytwornego Pawła Astier, córka stoi po drugiej stronie obok męża, — cała rodzina tworzy w ten sposób sentymentalną grupę w rodzaju Greuze’a, godną, by ją pędzel malarza uwiecznił.
Książe poruszony tym widokiem, chciałby powiedzieć coś stosownego, ale autora „Listów do Uranii“, nie zamieszczono na karteczce i książę ratuje się, jak może, paru ogólnikami, na które stary Réhu, przekonany, że jak zwykle, zapytują go o wiek, odpowiada:
— Za dwa tygodnie kończę dziewięćdziesiąt ośm lat, Wasza Ks. Mość, — poczem znowu odpowiada, nie dosłyszawszy powinszowań księcia: — nie byłem od 1803 r., miasto musiało zmienić się bardzo.
Podczas tej dziwnej rozmowy, Paweł szepcze na ucho matce:
— Chyba mama będzie go odprowadzać, bo ja uprzedzam, że się tego nie podejmuję. Jest w okropnie złym humorze!... W powozie całą drogę kopał mię nogami, mówił, że mu to nerwy uspakaja.
Paweł także jest rozdrażniony dzisiejszego wieczoru, głos ma zmieniony i przykry, na twarzy maluje się niezadowolenie, matka zna dobrze ten stan jego humoru i odrazu go dostrzegła. Coby mu się stało? Przygląda mu się bacznie, starając się wyczytać co z jego jasnych o zimnem, ostrem spojrzeniu oczach, które syn odwraca, unikając oczu matki.
Chłód i przymus panują ciągle między zaproszonymi; kobiety siedzą na nizkich taburetach, mężczyźni stoją lub chodzą, udając zajętych poważną rozmową, a myśląc jedynie o zwróceniu na siebie uwagi księcia.
W tym celu jedynie, muzyk Landry, oparłszy się o kominek, marzy, wzniósłszy do góry genialne czoło i gładząc iście patryarchalną brodę. W tym celu również po drugiej stronie kominka, chemik Delpech stoi zamyślony, oparłszy brodę na ręku i zmarszczywszy brwi, jakby badał jaką mieszaninę piorunująca.
Filozof Laniboire, głośny z podobieństwa do Paskala, przechadza się tam i napowrót przed kanapą, na której książę siedząc, słucha cierpliwie opowiadań starego Réhu; biednego filozofa nie przedstawiono księciu, to też nos nieboraka spuszczony na kwintę, zdaje się mówić: — Przypatrzcie się, czy to nie jest nos Paskala!
Ku księciu też, pani Ewiza z pod powiek na wpół przymkniętych ciska spojrzenia, które obiecują wszystko, co tylko Jego Książęca Mość zechce, jak zechce i kiedy zechce, byle tylko Jego Ks. Mość raczył ukazać się na jej poniedziałkowem przyjęciu.
O! dekoracye mogą się zmieniać, ale treść sztuki zawsze taką samą pozostanie: próżność i podłość, płaszczenie się i dworacka chęć upodlenia. Dostojni goście mogą przybywać, w składzie naszym znajdziemy dosyć zasobów, aby godnie ich przyjąć!
— Generale!
— Co Wasza Książęca Mość rozkaże?
— Spóźnię się na balet!
— Dla czego więc Wasza Książęca Mość pozostaje tu tak długo?
— Ma być jakaś niespodzianka podobno... Czekają tylko aż nuncyusz odjedzie...
Te słów parę zamieniają półgłosem, nie patrząc na siebie, w ich urzędowych obliczach ani jeden muskuł nie drgnie. Adjutant, wyprostowany, jak gdyby na paradzie lub w loży królewskiej, siedzi z ręką opartą na biodrze, obok swego pana, którego sposób mówienia przez nos, oraz sztywną i uroczystą postawę naśladuje.
Stary Réhu stoi przed kanapą i nie chce usiąść, ani przestać mówić i poruszać swych wspomnień stuletnich. Znał tylu ludzi, w tak różny sposób się ubierał! Im dawniej się coś działo, tem lepiej to pamięta. — „Widziałem to sam, na własne oczy“ — ze wzrokiem w przestrzeń wlepionym, zatrzymuje się chwilkę, skończywszy opowiadanie, poczem nową anegdotkę rozpoczyna. Bywał u Taimy w Brunoy i w buduarze Józefiny, pełnym szkatułek grających, lub brylantowych kolibrów śpiewających i trzepoczących skrzydłami. Opowiada jak jadł śniadanie z panią Tallien, opisuje ją jak przyjmowała gości, wpół naga, w długiej kaszmirowej zarzutce, spadającej aż do stóp, obutych w koturny, z włosami rozpuszczonemu Widział piękne ciało hiszpanki, pulchne i białe, karmione słodyczami i na to wspomnienie, jego drobne, bez rzęs oczki błyszczą z pod powiek zapadłych.
Na dworze noc ciepła: w ogrodzie, na balkonie, rozmawiają półgłosem, tłumione śmiechy przerywają ciszę, w ciemności widać błyszczące punkciki tlejących cygar.
Gavaux, dla zabawienia Danjou i Pawła Astier, rozpytuje młodego gwardzistę o historyę z kapeluszem kardynalskim.
— Monsignor powiada do mnie: Pepino....
— A ta dziewczyna, hrabio, ta dziewczyna na kolei?
— Cristo! jaka była śliczna! — wykrzykuje stłumionym głosem włoch i w tej chwili, nie chcąc by zachwyt jego wydał się zbyt zmysłowym, dodaje słodkim głosem: — i sympatyczna, głównie sympatyczna. Wszystkie paryżanki wydają mu się piękne i sympatyczne. Ah! gdyby nie jego służba... I rozgrzany szlachetnemi winami Francyi, opowiada o życiu gwardzistów papiezkioh, widokach, jakie służba przedstawia, o nadziei, którą wszyscy żywią: bogatego ożenienia się, lub oczarowania kiedykolwiek podczas pontyfikalnej audyencyi, bogatej angielki katoliczki, lub fanatycznej hiszpanki, przybyłej z południowej Ameryki z darami dla papieża.
— Mundur, uważacie panowie, bardzo ładny, a przytem nieszczęścia ojca świętego, nadają nam, jego żołnierzom, jakąś cechę rycerską, romantyczną, coś, co się kobietom wogóle podoba.
Istotnie, urodziwy mężczyzna w haftowanym złotem mundurze i białych łosiowych rajtuzach, przypominał bohaterów Ariosta lub Tassa.
— Jeżeli o to ci idzie, drogi Pepino, — rzekł Gravaux, zwykłym szyderskim i złośliwym tonem, — znajdziesz to czego szukasz, tutaj, pod ręką....
— Jakto? tu, pod ręką?
Paweł Astier drgnął i uszu nastawił: gdy mowa o bogatem ożenieniu, obawia się, czy czasem jego partyi z przed nosa mu nie sprzątną.
— Do kroćset! przecież jest księżna Padovani... Stary książę umierający....
— No.... a książę d’Athis.
— Książe d’Athis? nigdy się z nią nie ożeni...
— Gravaux można wierzyć: jest przyjacielem księcia, jest także i księżnej przyjacielem, ale przewidując blizkie zerwanie, stanął po stronie, którą czuł silniejszą.
— Bierz się ostro, kochany hrabio. Pieniądze są i nawet grube... przytem stosunki.... baba nie bardzo stara...
— Criste! śliczna kobieta! — westchnął hrabia.
— I sympatyczna, głównie sympatyczna, przekomarza się Danjou.
Gwardzista z początku trochę zadziwiony, rad jest jednak, że tak rozumny akademik jest jednego z nim zdania.
— Tak, tak, sympatyczna, właśnie to samo myślałem...
— A przytem — ciągnie Gavaux — jeżeli pan jesteś amatorem eliksirów, malowania, bandaży i fałszów wszelakich, będziesz pan zadowolony. Księżna, podobno, cała w stal i rzemień zakuta... najlepsza klientka Charriera...
Gavaux mówi głośno, nie krępując się wcale; stoi nawprost jadalnego pokoju i w świetle wpadającem przez drzwi, widać jego tłustą, cyniczną twarz wyzwoleńca, pasożyta, który zjadłszy tylko co wspaniały obiad, zwraca go teraz pod postacią niecnych oszczerstw.
Masz za swoje nadziewane trufle i jarząbki! za swoje wino po luidorze kieliszek! On i Danjou, we dwóch bawią się w sposób, najzupełniej w towarzystwie przejęty. A mają co opowiadać. Gavaux powie coś brudnego, Danjou poprawia a naiwny gwardzista, nie wiedząc na pewno czemu ma wierzyć, próbuje się uśmiechać i drży z obawy na myśl, że księżna może ich usłyszeć. Z prawdziwem też zadowoleniem usłyszał; głos wuja, który z drugiego końca tarasu, woła:
— Oh! Pépino!...
W nuncyaturze idą spać wcześnie a za karę, za niepowodzenie z kapeluszem, każą mu teraz prowadzić się przyzwoicie.
— Dobranoc panom!
— Powodzenia, młodzieńcze!
Nuncyusz już poszedł. Teraz... niespodzianka! Na dany przez księżnę znak, autor Roxolany siada do fortepianu i brodą zamiatając klawisze, uderza parę miękkich akordów. W tej chwili rozsuwają się portyery i w głębi salonów widać zachwycającą brunetkę, w trykotach i gazowych spódniczkach, zbliżającą się a raczej biegnącą drobnym truchtem. Prowadzi ją śniady, ponury jegomość, z długiemi włosami i długim czarnym wąsem.
To Dea, Dea, bożyszcze dnia, ulubienica publiczności, a z nią profesor jej, Walery, baletmistrz opery.
Dziś w teatrze dawano po raz pierwszy Roxolanę i odtańczywszy tylko co sarabandę na scenie, Dea śpieszyła popisać się ze swym tańcem przed dostojnym gościem księżny.
Przyjemniejszej niespodzianki, nie można było księciu zrobić.
Mieć tuż przed sobą, wyłącznie dla siebie ten śliczny obłoczek gazy i muślinu, czuć ten oddech gorący, widzieć grę jej muskułów naprężonych i drgających jak struny, co za rozkosz! i nie jeden książę tylko jej doznawał. Od pierwszego piruetu, mężczyźni przybliżyli się, tworząc obręcz czarnych fraków, po za którą zostały nieliczne kobiety. Książę jest ściśnięty i popychany w tym tłoku, w miarę bowiem ożywienia tańca, obręcz ściska się coraz bardziej, tak że wreszcie przeszkadza ruchom tancerki. Pochyleni naprzód, sapiąc głośno, dzwoniąc orderami, cisną się dyplomaci i akademicy; lubieżny grymas zadowolenia odchyla wilgotne ich wargi, ukazując pozbawione dziąseł usta, śmieją się śmiechem do rżenia podobnym. Nawet pogardliwy wyraz twarzy księcia d’Athis złagodniał wobec młodości i wdzięku tancerki, która końcem swej nóżki, zrzuca maski z twarzy światowców; Murad-bej, który przez cały wieczór ani jednego słowa nie wymówił, siedzi w pierwszym rzędzie z rozdętemi nozdrzami i wytrzeszczywszy oczy, gestykuluje żywo, wydając od czasu do czasu okrzyk gardłowy. Wśród frenetycznych wiwatów i oklasków, dziewczyna tańczy i skacze, ukrywając tak znakomicie wysiłek muskułów, że taniec jej wydawałby się łatwą igraszką, fruwaniem motyla, gdyby nie parę kropel potu, który wystąpił na jej pięknem ciele i gdyby nie uśmiech na ustach, uśmiech umyślny, wymuszony, okrutny prawie, w którym znać wysiłek i zmęczenie zachwycającego zwierzątka.
Paweł, który tańców nie lubił, wyszedł na taras wypalić cygaro. Z daleka dochodziły go dźwięki fortepianu i odgłos oklasków; stał oparty o balustradę i myślał... Niełatwo cel zamierzony osięgnąć... trzeba się dobrze namęczyć... czasami się zdaje, że już, już jest się u mety, tymczasem nie... znowu naprzód... znów nowe trudy.
Naprzykład Koletta! nieraz mu się zdaje, że lada chwila padnie mu w objęcia... wraca nazajutrz... wszystko na nowo rozpoczynać trzeba! Można pomyśleć, że podczas jego nieobecności, ktoś całą jego pracę w niwecz obraca... Ale kto? Do dyabła! to ten nieboszczyk, nikt inny, tylko nieboszczyk, bodaj z piekła nie wyjrzał! Należało nie opuszczać jej od rana do nocy... ale tu znowu zajęcie, interesa i tyle biegania zanim się pieniądze potrzebne wynajdzie!...
Usłyszał lekkie kroki i szelest aksamitnej sukni: to matka zaniepokojona jego zniknięciem, szukała go:
— Co mu się stało? dlaczego od ludzi ucieka? — oparła się o poręcz tuż przy nim i wypytywała niespokojnie:
— Co ci się stało?
— Ależ nic... nic ważnego... — wobec natarczywych zapytań matki, począł się przyznawać powoli — stało się to, że już mu zbrzydło takie życie... Ciągle weksle, protesta... Urwać w jednem miejscu, żeby w drugiem załatać.. Już ma tego dosyć, zresztą nie widzi ratunku... Ot! co się stało!...
Z salonu dochodzą śmiechy i odgłos ożywionej rozmowy.
— Wiele ci potrzeba? — szepnęła przestraszonym głosem matka.
Nigdy jeszcze nie widziała go w tym stanie!
— Ale nie! nic na to, matko, nie pomożesz... to za duża suma...
Pani Astier nalegała:
— Wieleż zatem?
— Dwadzieścia tysięcy! i to jutro, o piątej, koniecznie, inaczej komornik, zajęcie i tym podobne rzeczy... — gryzł w rozdrażnieniu cygaro, mrucząc: — tego nie zniosę, prędzej w łeb sobie palnę...
Więcej matce nie było potrzeba.
— Nie mów tego! jutro o piątej... — i gwałtownie rękami zatykała mu usta, nie chcąc dopuścić, ażeby wymówił straszne słowo „śmierć“.
Całą noe spać nie mogła. Myśl o tak wielkiej sumie, kołowała jej po głowie. Dwadzieścia tysięcy! dwadzieścia tysięcy franków! zkąd ona je weźmie? do kogo się uda? i to w tak krótkim przeciągu czasu! Myślą przebiegała różne nazwiska, osoby... napróżno! Freydet?... Tylko, co oddał jej podobną przysługę. Samy?... Bez grosza aż do ślubu! A zresztą czy w Paryżu można gdzie pożyczyć 20,000? Czy je kto da? Tylko taki poeta z prowincyi mógł to uczynić. W Paryżu, w towarzystwie, pieniądze są sprężyną ukrytą... Przypuszcza się, że każdy mieć je powinien, trzeba być wyższym po nad podobne błahostki, w przeciwnym razie, bywa się wykreślonym z listy osób „przyzwoitych“.
Podczas gdy rozgorączkowaną, panią Astier dręczyły podobne myśli, obok spał jej mąż, zwrócony do niej plecami, które poruszały się równomiernie od jego ciężkiego sapania. To łóżko, w którem od lat trzydziestu sypiali, nie mają w niem nic wspólnego prócz pościeli, było jedną ze smutnych stron ich pożycia, nigdy jednakże obojętnośé małżonka nie oburzała jej tak, jak w tej chwili. Obudzić go? Po co? Mówić mu o synu, o tem co mu grozi?
Wie dobrze, że jej nie uwierzy, nie odwróci nawet w inną stronę olbrzymiego grzbietu, pod którym jest ukrytym, jak żółw pod swoją tarczą.
Przez chwilę chciała go bić, drapać, obudzić go z tego snu samoluba, krzycząc:
— Leonardzie, twoje archiwa się palą! — myśl o archiwach przemknęła jej przez głowę! o mało nie wyskoczyła z łóżka. Już ma swoje dwadzieścia tysięcy.
Znajdzie je na górze, w szafie z papierami... Że też dotąd nie przyszło jej to do głowy. Do samego świtu, do ostatniego błysku nocnej lamki, myślała o swym zamiarze, leżąc nieruchoma, spokojna, z otwartemi oczyma, ze złodziejskiem spojrzeniem.
Ubrawszy się od samego rana, cały dzień chodziła po mieszkaniu, śledząc ruchy męża, który miał wyjść, potem zmienił zamiar i rozgatunkowywał swoje papiery do samego śniadania. Profesor chodził ciągle ze swego pokoju do kąta, nosił papiery, nucił sobie z zadowoleniem, zbyt gruboskóry, aby odczuć niepokój nerwowy, który dawał się czuć w całym domu. Pisał ze zwykłym spokojem, przy śniadaniu był bardzo rozmowny, opowiadał idiotyczne anegdotki, które żona umiała na pamięć, jadł ulubiony ser, krusząc go nożem na talerzu; mówił ciągle, dokładając sera i anegdotek.
Marudził nieznośnie, wybierając się na posiedzenie Akademii i na sesyę komitetu, układającego słownik.
Żona pragnęła wypchnąć go jaknajprędzej, on jak na złość nie spieszył się wcale. Jak tylko wyszedł, pani Astier zawołała Korentyny:
— Sprowadź dorożkę! — żywo — i sama pobiegła do archiwum profesora. Z głową spuszczoną, by nie uderzyć o nizki sufit, próbowała dobrać klucza, ale nie mogła; chciała podważyć szufladę, do tego potrzeba było czegoś mocnego, dłuta, noża... Szukając, otworzyła stolik od kart i dziwnym trafem, na samym wierzchu, zobaczyła leżące trzy listy Karola V!
Pochylona przy oknie, chciała się przekonać, czy to rzeczywiście te listy, których szukała. Tak, to one!
„Do Franciszka Rabelais, mistrza nauk i umiejętności wszelakich“. Nie czytała już więcej, podnosząc się, stuknęła mocno głową o sufit, ale dopiero siedząc w dorożce, ból uczuła.
Wysiadła na rogu ulicy de l’Abbaye i poszła dalej piechotą. Przechodniów prawie nie było, po trotuarze spacerowały stada gołębi; weszła do sklepu, nad drzwiami którego wisiał szyld z napisem: „Bos, antykwaryusz, — paleograf“.
Na wystawie sklepowej było wszystkiego po trochu: stare rękopisy, książki naukowe w spleśniałych oprawach, staroświeckie mszały, zakładki i okucia starych ksiąg; na szybach rozlepione stare asygnaty, afisze, plany Paryża, splamione krwią kwity poczt wojennych, autografy z różnych epok, wiersze pani Lafargues, dwa listy Chateaubrianda do szewca Pertuzé, listy zapraszające na obiad z podpisami dawnych lub współczesnych znakomitości, czasem z prośbą o pożyczkę lub z wyznaniem miłosnem. Na każdym z tych autografów, wypisaną była cena; pani Astier, zatrzymawszy się chwilę przed oknem, mogła była zobaczyć obok listu słynnej Rachel, ocenionego na 300 franków, list Leonarda Astier-Réhu do Petit Séquard, wydawcy, oceniony na 2½ franka. Ale to ją teraz nie zajmowało; zaglądając przez okno w głąb sklepu, myślała, czy zastanie aby starego antykwaryusza. Na myśl, że jej Paweł się niecierpliwił, przestała się wahać i szybko przeszedłszy przez sklep, weszła do przyległego pokoju, w którym znajdował się pan Bos, gruby, czerwony mężczyzna, z rozczochraną głową, z miną mówcy ulicznego. Zaczęła mu opowiadać o położeniu, w jakiem chwilowo się znajdowali, mąż nie mógł się zdecydować! przyjść osobiście...
Bos nie dał jej czasu kłamać dalej: — W tej chwili służę pani, — wydał czek do banku i z grzecznym ukłonem odprowadził do dorożki.
— Bardzo dystyngowana kobieta, — mówił zadowolony z kupna.
— Bardzo uprzejmy człowiek, — myślała ona, — wpatrując się w cyfrę wypisaną na czeku. Zresztą nie czuła żadnego wyrzutu sumienia, po spełnieniu złego uczynku; kobiety nie znają takich rzeczy. Pochłonięte myślą o chwili obecnej, noszą one przyrodzone okulary, które zasłaniają im wzrok, nie uczuwają też wahań, które dręczą mężczyznę, gdy na coś stanowczego się odważa. Pani Astier od czasu do czasu myślała o gniewie męża, gdy ten kradzież dostrzeże, ale myślała o tem, jak o rzeczy odległej i czuła nawet pewne zadowolenie, że wszystko to robi dla swego dziecka.
Pomimo spokojnego pozoru światowej kobiety, żony akademika, w pani Astier było to, co jest we wszystkich światowych i nieświatowych kobietach, mianowicie — uczucie. Mąż nie zawsze potrafi uderzyć w tę strunę kobiecą. Kochanek czasem jej nie znajdzie, ale syn zawsze. W smutnym romansie, pozbawionym miłości, który jest udziałem tylu kobiet, syn jest bohaterem i on odgrywa pierwszą rolę.
Bo też ukochanemu Pawłowi, szczególniej odkąd wyrósł na mężczyznę, zawdzięczała pani Astier doznanie jedynie prawdziwych rozkoszy życia; on ją nauczył co to jest wzruszenie, jaką przyjemność sprawia niespokojne oczekiwanie ukochanej istoty, którą przeczuwa się sercem, zanim jeszcze zdąży się ukazać. Tego wszystkiego nie zaznała nawet w pierwszych latach po ślubie, gdy ludzie zarzucali jej lekkomyślność a Leonard Astier, odzywał się dobrodusznie:
— To dziwne, ja nigdy nie palę a woalki mojej żony czuć tytoniem.
To też trudno opisać jej niepokój, gdy nikt nie odezwał się na odgłos jej dzwonka w bramie przy ulicy Fortuny.
Mały pałacyk milczącym i głuchym był; podziwiała go wprzód, teraz wydał się jej równie ponurym, jak i stojąca obok kamienica, w której oknach widniały tabliczki z napisem: „do wynajęcia“.
Po raz drugi zadzwoniła głośno i silnie; na odgłos dzwonka zjawił się Stenne, mały groom z miną niezadowoloną, wyelegantowany, w błękitnej liberyi; zmięszał się, plącząc w odpowiedziach:
— Pan jest w domu... to prawda... tylko że...
Nieszczęśliwa matka, którą od wczorajszego dnia prześladowała ciągle myśl o samobójstwie syna, wyobraziła go sobie leżącego z roztrzaskaną głową i jednym skokiem przebywszy korytarz, weszła cała drżąca do pracowni.
Paweł pracował, stojąc przed wysokim stołem, umieszczonym pod oknem, przez które wchodzące światło oświecało zaczęty rysunek i pudełko z farbami, podczas gdy reszta przedmiotów pogrążona była w półcieniu. Zajęty swoją pracą, zdawało się, że nie słyszał turkotu powozu, dwukrotnego odgłosu dzwonka i szelestu sukni w korytarzu. Ale nie na tę on skromną, czarną suknię oczekiwał, nie dla niej pozował z profilu nad swoim rajsbretem, nie dla niej też były przygotowane bukiety z lilij i tulipanów, oraz pudełko z cukierkami i flakonik perfum na małym stoliczku. Gdy obróciwszy się zawołał:
— To mama!... Każda inna kobieta, nie matka, byłaby się wszystkiego domyśliła. Nie zwróciła jednak na to uwagi, rada, że go widzi przed sobą, zawsze pięknego i wytwornego; nic nie mówiąc, rozpięła rękawiczkę i uszczęśliwiona podała mu czek. Nie zapytał zkąd pochodzą te pieniądze; wielkiego cudu kosztowało ją zdobycie ich, przycisnął ją czule do piersi, starając się przytem nie miąć papierka:
— Mateczko moja!.... — rzekł; nic więcej.
Była dostatecznie wynagrodzoną, w jedynaku swym jednakże, zamiast oczekiwanej radości, dostrzegła coś, jakby zmięszanie.
— Gdzie mama pójdzie, wyszedłszy ztąd? — zapytał, — trzymając ciągle czek w ręku.
— Wyszedłszy ztąd? — Spojrzała na niego smutnie i z wyrzutem. Przecież dopiero co przyszła, miała zamiar przepędzić z nim chwilę czasu.... zresztą, jeżeli mu przeszkadza....
— Gdzie pójdę? do księżnej. O! to nic pilnego... taka już jest z tą nieustanną rozpaczą po zmarłym Herbercie... Zdaje się zapominać juž o nim... tymczasem nie... zaczyna na nowo.
— Wargi Pawła drgnęły; chciał coś powiedzieć, lecz zawahał się.
— Jeżeli tak, może mama zechce oddać mi jedną przysługę. Oczekuję tu kogoś... niech mama odbierze za mnie pieniądze i wykupi weksle. Dobrze?... Czy dobrze? Wszak zajmując się jego interesami, z nim samym dłużej pobędzie.
Podczas, gdy on kładł swój podpis na czeku, matka rozglądała się po pracowni, obitej materyą i dywanami; prócz rajsbretu na stalugach z orzechowego drzewa, paru planów i modeli nic nie ukazywało, jakie jest zajęcie pana domu. Przypomniawszy sobie swój strach przed paru minutami i widząc wspaniałe bukiety i zakąski, przygotowane na stoliku przed kanapą, pani Astier mimowoli pomyślała, że przygotowania te były co najmniej niestosownemi dla samobójcy. Uśmiechnęła się jednak bez żadnej urazy. — Co to za urwis! — pomyślała i, wskazując parasolką bombonierkę pełną cukierków:
— Czy tem sobie w łeb wypalisz? — zapytała.
On się także roześmiał.
— O! od wczoraj, wszystko się zmieniło! Wie mama, ten interes, o którym wspominałem.... teraz jest już na najlepszej drodze...
— Tak?! to zupełnie tak, jak i mój...
— A to ożenienie Samy!...
Ładne ich, szare, fałszywe oczy, podobne do siebie, choć wyblakłe już trochę u matki, zamieniają badawcze spojrzenia.
— Zobaczy mama, że z czasem będziemy bogaci... — rzekł wreszcie Paweł, wyprowadzając matkę, — niech mama idzie, do widzenia.
Tego dnia rano, księżna zawiadomiła Pawła, że wstąpi po niego, aby zabrać go „tam“. „Tam“ miało oznaczać — „na cmentarz“.
Od niejakiego czasu Herbert znowu „się odzywał“, jak mówiła pani Astier. Dwa razy na tydzień, wdowa znosiła na cmentarz kwiaty, świeczniki i klęcznik do kaplicy i zachęcała robotników do roboty: miłość wdowy powracała z dawną siłą. Przyczyną tego była długa i ciężka walka, między próżnością i uczuciem, chęcią pozostania przy książęcym tytule — i urokiem, jaki na nią wywierał zachwycający Paweł Astier; walka była tem cięższą, że opowiadała o nich tylko biednemu Herbertowi, pisząc wieczorem dziennik; naraz nominacya księcia d’Athis na posła, przechyliła szalę i uważała teraz, że wypada zanim znajdzie drugiego męża, pochować ostatecznie pierwszego, skończyć raz z tym grobowcem i niebezpiecznym a czarującym budowniczym.
Te niepokoje i dreszcze jej malutkiej duszy oszalałej, bawiły Pawła Astier, chociaż nie rozumiał tych objawów i tłomaczył je najlepiej dla siebie, jako przesilenie stanowcze, poprzedzające wielkie postanowienia. Tylko to wszystko trwało zbyt długo, a jemu było pilno. Trzeba było przyspieszyć rozwiązanie; skorzystać z tej wizyty Kolety, wizyty odkładanej tak długo, jak gdyby, mimo ciekawości, bała się tego sam na sam, zupełniejszego tam a niżeli w jej własnym domu, albo w powozie, pod okiem zawsze przytomnej służby. Strach księżnej nie pochodził ztąd, by młody człowiek okazał się był zbyt zuchwałym; próbował się zbliżyć, pociągnąć, — nic więcej. Ale ona bała się siebie samej, tem samem oddając sprawiedliwość młodemu impertynentowi, który, jako zręczny strategik w miłości, od pierwszego spojrzenia zaliczył ją do kategoryi miast otwartych. Tem mianem odróżniał światowe panie bardzo obronne i opancerzone z pozoru, strzeżone fortami i bastyonami, pod osłoną góry, pod ochroną rzeki, wysoko wzniesione, nienadające się do napaści, a które w rzeczywistości zdobyć można za jednym zamachem. Tym razem jednak, nie miał zamiaru przypuścić szturmu; zaryzykować chciał jedynie kilka żywych wycieczek, jedną lub ze dwie godziny napastniczego flirtażu, tyle tylko, by dać poczuć kobiecie swoją lwią siłę, nie upokarzając jej; w drodze łaski, na ostatek, chciał życie darować; tym sposobem pragnął doprowadzić do małżeństwa i zdobyć trzydzieści milionów. Takie to szczęśliwe marzenia przerwała pani Astier, a gdy odeszła, on snuł je dalej przy tym samym stole, w tej samej zamyślonej pozycyi, kiedy nowe pociągnięcie dzwonka zabrzmiało w całym domu. Gawędy jakieś, opóźnienia; Paweł, zniecierpliwiony, otworzył drzwi:
— Co się tam stało?
Głos wielkiego liberyjnego lokaja, ubranego czarno, którego sylwetka rysowała się na ulicy deszczem obryzganej, odpowiedział mu z zuchwalstwem, pokrytem pozorami uszanowania, że księżna pani, czeka go w powozie.
Paweł Astier z wysiłkiem krzyknął zdławionym głosem:
— Idę!
Ale co za wściekłość, co obelg wyszeptanych przeciw temu umarłemu, temu nędznemu nieboszczykowi, bo niezawodnie jego to wspomnienie powstrzymało ją. Prawie natychmiast wróciła mu nadzieja odwetu, zapewne blizkiego i koniecznego; pod jej wpływem twarz mu się uspokoiła i mógł pójść do księżnej, zapanowawszy nad sobą tak jak zwykle, a z gniewu chwilowego tylko więcej bladości pozostało mu na policzkach.
Gorąco było w podwójnej karecie, której okna trzeba było podnieść, z powodu nagłej ulewy. Ogromne bukiety fiołków, wieńce ciężkie jak torty, zalegały poduszki wokół pani de Rosen i nawet jej kolana.
— Może te kwiaty zawadzają panu, może pan woli żeby okna spuścić? — pytała z tą ładną, a podstępną pieszczotliwością kobiety, która przed chwilą spłatała ci figla, ale życzy sobie nadal w przyjaźni pozostać.
Paweł odpowiedział ruchem nieokreślonym, pełnym godności. Wszystko mu było jedno czy okna będą podniesione, czy spuszczone. Cała złocista i różowa, pod długim wdowim welonem, do którego powracała w dnie cmentarne, księżna była jakaś nierada, byłaby wolała wyrzuty. Była tak okrutną względem tego młodego człowieka, o wiele okrutniejszą, niestety! niż on sądził.... I z ręką łagodnie położoną na dłoni Pawła, spytała: — Masz pan żal do mnie? — On? ani trochę. Za cóż miałby żal do niej?
Za to, że nie wstąpiła do niego... Prawda, że obiecała.... potem, w ostatniej chwili... Nie sądziła, żeby mu to było przykrem.
— I bardzo jest przykrem.
Oh! ci ludzie chłodni, ci ludzie powściągliwi w pozorach, kiedy się zdradzą z uczuciem, bodaj w jednem słowie, jakiejże wagi to słowo nabiera dla kobiecego serca! Ona wtedy doznaje prawie takiego wstrząśnienia, jakby widziała we łzach oficera w mundurze.
— Nie, nie, proszę pana, niech się pan nie martwi z mego powodu... niech mi pan powie, że się pan nie gniewa....
Mówiąc, pochylała się do niego, zrzucając i gniotąc kwiaty, bezpieczna w sąsiedztwie pary czarnych barów i dwóch wysokich kapeluszy z kokardami czarnemi, które siedziały na koźle, kryjąc się od deszczu, pod jeden wielki parasol.
— Niech pan posłucha... obiecuję, że przyjdę kiedyś; choć raz jeden, zanim.... Urwała przestraszona. W napadzie szczerości o mało mu nie wyznała, że się prędko rozstaną, że wyjedzie do Petersburga. I poprawiając się bardzo pospiesznie, dała mu słowo, że niespodzianie wpadnie do niego kiedyś, w popołudniowych godzinach, jak nie będzie miała zamiaru jechać tam, potem...
— Ależ tam, jeździ pani codzień — odparł przez zaciśnięte zęby, tak zabawnym tonem wściekłości na zimno, że pod woalem wdowy zadrżał uśmiech, który ukryła spuszczając okno.
Deszcz ustał; na ulicy podmiejskiej, nędznej i wesołej, po której toczyła się kareta, gorące słońce, prawie letnie, obwieszczało koniec niedoli, rozświecało szkaradne wystawy, małe wózki nad rynsztokiem, jaskrawe malowania afiszów, łachmany wiszące u okien. Księżna patrzyła obojętnie, bo dla ludzi nawykłych patrzeć na trywialności ulicy z poduszek powozu, zawieszonych o dwie stopy ponad ziemią, trywialności te nie istnieją zupełnie. Łagodne kołysanie, czyste szkła szyb, stwarzają dla tych uprzywilejowanych zjawiska całkiem odrębne, oderwane od wszystkiego, co nie jest na wysokości ich spojrzenia.
Pani de Rosen myślała: Jak on mnie kocha, jaki on miły! Tamten miał niezawodnie wygląd więcej pański, ale o ileż z tym byłoby przyjemniej! A! życie najszczęśliwsze, jest zawsze ucztą niezupełną.
Zbliżali się do cmentarza. Z obu stron żwirówki, budy rzeźbiarzy pełne były twardych białości, płyt, posągów, krzyżów, pomieszanych ze złotą barwą nieśmiertelników, czarnym dżetem wieńców i wotów.
— A Védrine?... ten jego posąg?... na czemże stanie? — zapytał Paweł, tonem człowieka, który chce mówić tylko o interesach.
— Ależ bo... i rozżalona urwała: — Ah! mój Boże! znowu pana zmartwię.
— Mnie?... Jakim sposobem?
— Wczoraj raz jeszcze chodzili oglądać posąg, zanim miał być posłany do odlewu. Już za pierwszą bytnością, księżniczka była źle usposobiona, nie tyle jeszcze przez pracę Védrina, zaledwie zauważoną, co przez tę dziwaczną pracownię, wśród której rosły drzewa, a jaszczurki i stonogi biegały po ścianach; na około ruiny, sufity zawalone, od których czuć dotąd było pożarem i rewolucyą. Ale za drugim razem, biedna kobieta powróciła chora.
— Okropność! okropność! moja droga — wypowiadała tegoż wieczoru, prawdziwe swoje wrażenia, pani Astier, bo nie śmiała tego powiedzieć Pawłowi, wiedząc o jego przyjaźni z rzeźbiarzem i także dla tego, że nazwisko Védrina, było jednem z trzech, czy czterech, które konwenans światowy, na przekorę gustom i wychowaniu swemu wybiera i uwielbia szalenie, sam nie wiedząc za co, przez pewną pretensyę do oryginalności artystycznej.
Ta niekształtna i brutalna postać, miała ozdabiać grób jej Herberta!... oh! nie, nie... ale szukała powodu odmowy i znaleźć go nie mogła.
— Panie Pawle — mówiąc między nami — dzieło to jest znakomite.... noszące piętno Védrina.... ale przyznaj pan, że trochę smutne!
— Jak przystaje na grób...
— Potem... jeśli już mam prawdę powiedzieć... Wyznawała wśród wahania, że ten człowiek zupełnie nagi, wydawał się jej niewłaściwym, możnaby sądzić, że z natury wzięty. — A widzi pan, ten biedny Herbert, taki był przyzwoity, tak dobrze wychowany... na coby to wyglądało?
— Prawda... po namyśle odpowiedział Paweł bardzo poważnie; i rzucając w wodę przyjaciela Védrina, równie spokojnie jak się topi kocięta dodał: Zresztą, mniejsza, jeśli ta figura nie podoba się pani, można ją zastąpić, a nawet żadnej nie pomieścić. To będzie bardziej przejmujące; namiot pusty, łoże usłane a na niem — nikt...
Księżna zachwycona, szczególniej z powodu, że się pozbyła tego brzydkiego nagiego człowieka, wołać zaczęła:
— Oh! co za szczęście — jaki pan dobry... Teraz mogę powiedzieć, że z tego powodu całą noc przepłakałam.
Zatrzymano się jak zwykle, u wielkiej bramy, lokaj wziął wieńce i szedł z tyłu w pewnem oddaleniu za Koletą i Pawłem, którzy wstępowali pod ciężkiemi promieniami słońca, po drodze oślizłej przez minioną ulewę. Ona opierała się na jego ramieniu, tłómacząc się co chwil kilka:
— Ciężę panu!
On przeczył ruchem głowy, uśmiechając się smutno. Mało osób na cmentarzu. Ogrodnik, stróż, kłaniali się z uszanowaniem przechodzącej księżnej, jako dobrej znajomej; ale kiedy zeszli z głównej alei i minęli tarasy wyższe, otoczyła ich pustka i cień, ożywione jedynie śpiewem ptaków między liśćmi, pomieszanym z tarciem piły i z metalicznemi uderzeniami narzędzi kujących marmur, które zawsze słyszeć się dają w Père Lachaise, mieście nigdy nieskończonem, budującem się nieprzerwanie.
Pani de Rosen, zauważyła kilkakrotne rozdrażnione spojrzenia, jakie towarzysz jej rzucał na wielkiego lokaja, odzianego w długi płaszcz czarny, z kokardą u kapelusza, wiecznego, żałobnego świadka ich miłości i chcąc dziś dogodzić Pawłowi, zatrzymała się:
— Niech pan zaczeka.
Obciążyła się sama wieńcami i kwiatami, potem odesłała służącego i zostali we dwoje, zupełnie sami, w krętej alei. Ta uprzejmość nie rozmarszczyła Pawła, a ponieważ włożył był sobie na ramię, które miał wolne, kilka kręgów fiołków, nieśmiertelników i bzu perskiego, złość jego przeciw umarłemu jeszcze bardziej wzrosła. Myślał z wściekłością:
— Zapłacisz mi za to!
Ona przeciwnie, czuła się wyjątkowo szczęśliwą, rozpromienioną tym egoizmem życia i zdrowia, który uczuwamy w miejscach obumarłych. Być może, że upajało ją gorąco dzienne, woń kwiatów, pomieszana z zapachem cisów i bukszpanów, wyziewy ziemi rozpościerające się w słońcu, a także inny odór przykry, mdły, przenikający, znany jej dobrze, ale który dziś nie budził w niej zwykłego wstrętu.
Nagle zadrżała. Młody człowiek pochwycił nagle jej rękę, którą miał wspartą na swojem ramieniu i ściskał tę biedną rączkę bezsilną, nie mającą odwagi usunąć się, obejmował, jak gdyby była całem ciałem kobiety. Próbował rozsunąć drobne palce, żeby je skrzyżować ze swojemi, wejść wewnątrz, posiąść ją całą; ale ręka stawiała opór, kurczyła się pod rękawiczką: „Nie nie!“ a tymczasem szli ciągle, jedno obok drugiego, nie patrząc na siebie, bardzo wzruszeni, bo wszystko jest względne w rozkoszy i opór wywołuje pragnienie. Wreszcie oddała się, otworzyła się, ta malutka, ściśnięta ręka i palce ich zahaczyły się o siebie, tak silnie, że rękawiczki pękały; była to rozkoszna chwila zupełnego wyznania, całkowitego posiadania. Ale w tejże chwili zbudziła się duma kobieca. Zapragnęła oderwać się, stwierdzić, że pozostała nietkniętą, że to co było, działo się zdala od niej, że nic nawet o tem nie wiedziała i nie znajdując nic do powiedzenia, przeczytała głośno płaski nagrobek wśród cierni: „Augusta 1847“, — a on głosem urywanym wyjąkał: — jakaś miłośna historya niezawodnie.
Kosy gwizdały nad ich głowami, głos ich przypominał to nieustające zgrzytanie w oddali.
Dochodzili do dwudziestego oddziału, tej części cmentarza, która jest niby starym Paryżem Père Lachaise, gdzie aleje są węższe, drzewa wyższe, groby bardziej ścieśnione — pomieszanie nagromadzonych krat, kolumn, świątyń greckich, piramid, aniołów, geniuszów, popiersi, skrzydeł rozwiniętych lub złożonych. Wśród tych grobów pospolitych, śmiesznych, oryginalnych, skromnych, napuszystych, przesadnych lub nieśmiałych jak te istnienia, które pod niemi się ukryły — jedne miały kamienie mogilne świeżo odnowione, obciążone kwiatami, wotami, drobnemi ogródkami, wdziękiem swoim drobnym, przypominającemi chińszczyznę, — u innych zieleniały, lub pękały omszałe płyty, pokryte cierniami, albo wysokiem zielskiem; wszystkie one miały na sobie imiona znane, prawdziwie paryzkie: notaryuszów, urzędów wyższych, wybitnych kupców, szeregujących się tam, jak na wystawie, a nawet podwójne imiona rodzin, współki majątku albo stanowiska, podpisy, które już znikły z żyjącego świata, a tu na grobowych pomnikach odnajdowały się niezmienne.
Pani Rosen wskazywała: „O — tacy“ — z tym samym okrzykiem prawie wesołego powitania, jak powozy na spacerze: „Mario!... — Czy nie śpiewak?“ — wszystko zaś dla tego, by udać, że nic nie wiedziała o uścisku dwóch rąk.
Drzwi jednego z grobów zgrzytnęły w pobliżu, ktoś się ukazał, gruba dama w żałobie, okrągła i świeża, z polewaczką w ręku. Gospodarzyła wśród trupów, uprzątała ogródek, kaplicę, tak spokojna, jak gdyby była na wsi, w marsylskiej chałupce. Ponad grobami przesłała im uśmiech serdeczny i zrezygnowany, jakby powiedzieć chciała:
— Kochajcie się, życie jest krótkie, a to jedno coś warte.
Zawstydzone ręce puściły się, i nagle uwolniona od złego uroku, zmieszana księżna przeszła przodem i najkrótszą drogą, między mogiłami, podążyła ku grobowcowi swego męża.
Grobowiec stał w głębi alei, na środku obszernego trawnika, okolonego nizką kratą, kutą z żelaza, na wzór kraty przy grobowcu Scaligerów we Florencyi, Całość robiła wrażenie czegoś grubego i potężnego — prawdziwego, pierwotnego namiotu o ciężkich i sztywnych fałdach z grubego płótna, wykutego z dalmackiego różowego granitu. Trzy szerokie, z tego samego kamienia wyciosane stopnie prowadziły do kaplicy, u drzwi której stały na trójnogach żałobne świeczniki z czarnego bronzu. U góry herbowe godła Rosenów, ulane również z bronzu, wyglądały jak tarcza rycerska, zawieszona nad namiotem.
Wszedłszy za kratę i porozkładawszy w różnych miejscach, na stopniach grobowca i w kątach namiotu, żałobne wieńce, księżna uklękła na jednym z dwóch haftowanych srebrem kluczników, stojących koło ołtarza, który błyszczał od złota dwóch masywnych świeczników i staroświeckiego gotyckiego krzyża, stojącego w pośrodku.
Dobrze było się tutaj modlić, w zaciszu grobowca, wśród chłodu wiejącego od płyt kamiennych i tablic z czarnego marmuru, na których wyryte było nazwisko i tytuły zmarłego księcia Herberta, oraz urywki z Eklezyasty i Pieśni Salomonowych. Ale księżna, zamiast modlitwy, znajdowała dzisiaj tylko słowa bez związku i całkiem świeckie myśli, których się wstydziła. Wstała, pokręciła się obok wazonów z kwiatami, odeszła w tył parę kroków, aby lepiej się przyjrzeć pomnikowi. Na kamiennem łożu leżała już poduszka z czarnego bronzu ze srebrną cyfrą i księżna znajdowała, że to twarde, puste łoże, skromnie a zarazem pięknie wygląda. Trzeba było jednak poradzić się Pawła, który przechadzał się przed grobowcem; oceniając jego dyskrecyę, księżnа chciała go zawołać, gdy nagle niebo się zachmurzyło i gęste krople deszczu zabrzęczały po oszklonej kopule.
— Panie Pawle!... panie Pawle!.... — wołała księżna.
Paweł siedział nieruchomy na stopniach pomnika, znosił cierpliwie deszcz i na wezwanie odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
— Ale wejdź że pan!
Opierał się potem nagle szepnął:
— Nie... niechcę.... pani jeszcze zbyt go kochasz!...
— Ale chodź pan!...
Pociągnęła go za rękę ku drzwiom kaplicy, lecz krople deszczu padając w kałużę, obryzgiwały ich wodą, cofnęli się pomału do samego sarkofagu i stojąc blizko siebie, spoglądali na leżący przed nimi stary gród umarłych, na szarzejące wśród mgły posągi, kaplice i grobowce. Nie było słychać ani śpiewu ptaków, ani hałasu pracujących robotników, tylko nieprzerwany, jednostajny szmer deszczu i rozmowę dwóch kamieniarzy, którzy schroniwszy się do jednej z kaplic, opowiadali sobie wzajemnie o przykrościach swej ciężkiej pracy.
Wśród gorąca, które zwykle bywa wewnątrz budynku, gdy deszcz pada na dworze, tem silniej dawała się czuć woń kwiatów. Księżna podniosła woalkę; robiło się jej słabo, usta miała suche, jak przed chwilą gdy szła aleją.
Oboje stali nieruchomo, w takiem milczeniu, że zdawali się być częścią grobowca; jakiś mały szary ptaszek sfrunął na stopnie, chcąc schwytać robaczka, pełzającego po kamiennej posadzce.
— To słowik, — rzekł po cichu Paweł, przerywając rozkoszne milczenie.
Ona chciała zapytać:
— Czy one śpiewają jeszcze w tym miesiącu, — ale w tej chwili Paweł, siedząc na brzegu kamiennego łoża, przyciągnął ją na swoje kolano i przechyliwszy w tył jej głowę, wycisnął na jej ustach namiętny pocałunek, który ona równie namiętnie oddała.
„Bo miłość silniejszą jest od śmierci“, opiewały słowa Sulamity, wyryte nad ich głowami, na czarnym marmurze.
Gdy księżna wróciła do domu, zastała tam panią Astier. Z objęć syna, przeszła w objęcia matki, choć jedno było równie niepewne jak drugie, i wsparta na jej ramieniu płakała długo, skarżąc się urywanemi słowy:
— Ach droga przyjaciółko! żebyś wiedziała, jaka ja jestem nieszczęśliwa!... ach! żebyś wiedziała.
Rozpacz jej była równie wielką, jak trudnem było jej położenie; formalnie przyrzekłszy swoją rękę księciu d’Athis, związała się z tym zdobywcą serc, który ją oczarował, a którego z całego serca przeklinała teraz.
Najgorszem było to, że z popełnionego błędu; nie mogła zwierzyć się czułej przyjaciółce, czuła bowiem dobrze, że po pierwszem słowie, matka stanie po stronie syna, przeciwko księciu d’Athis — po stronie serca, przeciwko rozumowi i namawiać ją będzie do tego mezaliansu, który byłby niemożliwem poniżeniem jej książęcej godności.
— Cóż znowu! Cóż znowu! — mówiła pani Astier, niewzruszona bynajmniej tym wybuchem czułości. Wracasz pewno z cmentarza, droga księżno, i znowu niepotrzebnie się rozczulasz. Ostatecznie, droga Artemiso.... i znając próżność księżnej, wydrwiwała długotrwałe objawy czułości, której skutkiem będzie to, że w oczach świata się ośmieszy, a sama co najmniej zbrzydnie. I jeszcze gdyby zamierzała powtórnie wyjść za mąż z miłości.... ale tu będzie tylko związek dwóch świetnych rodów, dwóch jednakich tytułów.... Herbert nawet, jeżeli patrzy się tam z niebios, może się tylko radować z tego związku.
— To prawda, on wszystkoby zrozumiał, drogi mój przyjaciel, — westchnęła Koleta, księżna Rosen, z domu Sauvadon, której dużo zależało na ambasadzie, a jeszcze więcej na książęcym tytule.
— Wiesz co, księżno? dam ci dobrą radę.... uciekaj ztąd jak najprędzej. Samy wyjedzie dopiero za tydzień... jedź, nie czekając na niego.... weź ze sobą Gavaux, on zna wybornie tamte strony i urządzi cię tymczasowo.... Przytem oszczędzisz sobie przykrej sceny z księżną Padovani... Te korsykanki. wiesz; do wszystkiego są zdolne.
— Tak... pojadę być może... Koleta widziała tylko tę dobrą stronę, że w ten sposób uchroni się od dalszych zabiegów Pawła, zatrze to co się stało, chwilowe zapomnienie się swoje — tam.
— Myślisz o grobie?... — zaczęła znów pani Astier, widząc jej wahanie się, — czy to cię niepokoi? Ależ Paweł go skończy bez ciebie! Ukój łzy, moja droga, bardzo ci w nich do twarzy, ale rozmiękłabyś w końcu....
Oczekując na omnibus, mający ją zawieźć z powrotem do domu, pani Astier wzdychała po cichu:
— Uf, Athis nigdy się nie dowie, wiele jego małżeństwo trudu mię kosztuje.
Teraz dopiero uczuła zmęczenie i potrzebę wypoczynku i myśląc o zajęciach, które w domu na nią oczekiwały, przypomniała sobie, że najgorsza rzecz jeszcze ją nie minęła, mianowicie scena po powrocie do domu. Nie miała dotąd czasu o tem pomyśleć, ale teraz za każdym kół obrotem, zbliżała się ta chwila fatalna. Naprzód już drżała, choć wprawdzie nie z obawy; ale krzyk, gniew, gruby, brutalny głos męża... potrzeba wytłómaczenia się, wreszcie ten kufer, historyczny kufer, który znowu się ukaże... wszystko to było bardzo nieprzyjemnem... Tak bardzo była zmęczoną, tak źle przepędziła noc przeszłą... gdyby przynajmniej do jutra tę historyę można było odłożyć... Przychodziło jej na myśl, aby zamiast otwarcie powiedzieć: „to ja“, odwrócić podejrzenie chociażby do jutrzejszego dnia na kogo innego, naprzykład na Teyssedre’a; w ten sposób, noc przynajmniej będzie miała spokojną.
— A, przyszła już pani... Mamy tutaj nowinę... — rzekła na wstępie Korentyna, przybiegłszy drzwi otworzyć. Kucharka była bardzo zmieszaną i jak zwykle, w silnem wzruszeniu, wydawała się jeszcze bardziej dziobatą.
Pani Astier chciała przejść do swego pokoju, lecz naraz drzwi od gabinetu się otwarły i usłyszawszy nakazujące wołanie:
— Adelajdo! — musiała wejść do pokoju męża.
Twarz profesora, oświecona blaskiem lampy, miała niezwykły wyraz! Ujął ją za ręce, podprowadził do światła i rzekłszy drżącym głosem; — Loisillon umarł, — pocałował ją w oba policzki.
A zatem nic! Nic jeszcze nie wiedział, nie był widocznie w archiwum; od dwóch godzin chodził po swoim pokoju, niecierpliwie jej oczekując i pragnąc jak najprędzej podzielić się z nią wiadomością o zmianie zaszłej w ich życiu, zmianie zawartej w dwóch słowach:
— Loisillon umarł!
Zmartwiły mię twoje listy, droga siostrzyczko! Nudzisz się, cierpisz, chciałabyś mieć mię jak najprędzej przy sobie, ale cóż na to poradzić? Przypomnij sobie radę, jaką mi dał mistrz:
— Pokazuj się, bywaj... niech cię widzą.
Nie sądzisz chyba, abym w Clos- Jallanges, polując i gospodarując, mógł swoją kandydaturę popierać. Tymczasem chwila jest blizką, Loisillon niedaleki śmierci, a ja korzystam z tego powolnego konania, aby zjednać sobie w Akademii sympatyę członków, którzy z czasem głosować za mną będą. Leonard Astier przedstawił mię niektórym z tych panów, bardzo często wstępuję po niego, gdy wychodzi po odbytem posiedzeniu.
Co to za przyjemność! Wychodzimy razem z Instytutu... ci ludzie, wszyscy prawie równie sławni, jak wiekowi, idą, trzymając się pod ręce, gromadkami po trzech, po czterech, rzeźwi, rozpromienieni, rozmawiający głośno, z oczami jeszcze załzawionemi od niedawnego śmiechu!
— Ten Pailleron! — co to za dowcip!
— A jak Danjou, trafnie mu odpowiedział.
Ja trzymam się ramienia Astier Réhu i między Nieśmiertelnymi wyglądam tak, jak gdybym do ich grona należał.
Nareszcie gromadki się rozdzielają, żegnamy się na rogu ulicy słowami:
— Do czwartku!
Powracam na ulicę de Beaune, wciąż towarzysząc mistrzowi, który zachęca mię, ośmiela, radzi pewien powodzenia, powiada ze szczerym swym śmiechem:
— Patrz na mnie, Freydet, gdy ztamtąd wychodzę, czuję się o dwadzieścia lat młodszym.
Rzeczywiście, zaczynam wierzyć, że Instytut ich odmładza. Gdzie znaleźć starca, tak rzeźkiego, jak Jan Réhu, którego dziewięćdziesiątą ósmą rocznicę urodzin, obchodziliśmy wczoraj w restauracyi Voisin. Ta uczta, to pomysł Gavaux. Kosztuje mię wprawdzie pięćdziesiąt luidorów, ale mogę przynajmniej teraz wiedzieć, jaką liczbą przyjaciół rozporządzam.
Przy stole siedziało nas dwudziestu pięciu; prócz Gavaux, Picheral i mnie, sami akademicy, z tych siedmnastu lub ośmnastu mam już zjednajnych, pozostali niepewni, lecz przychylni. Obiad podany był bardzo starannie, rozmawiano dużo.
Ale! ale... dobrze, że sobie przypomniałem: zaprosiłem Gavaux do Clos-Jallanges. Pomieścimy go w dużym, narożnym pokoju, wprost bażantarni. Nie wydaje mi się być bardzo dobrym ten Gavaux, ale trzeba go sobie zjednać: jest „zebrą“ księżnej. Nie pamiętam, czy ci pisałem, że nasze światowe panie tak nazywają przyjaciela, który nie będąc żonatym i nie mając nic do roboty, przytem dyskretny i zręczny, może być zawsze pod ręką i załatwiać różne sprawunki i delikatne misye, których niepodobna powierzać służącym. Jest on jakby gońcem władz potężnych i dopóki młody, bywa kochankiem swej władczyni, zwykle jednak jest wstrzemięźliwy i niewymagający, zadawalnia się pochwałami i uznaniem, miejscem u szarego końca stołu, oraz zaszczytem służenia swej pani.
Przypuszczam, że Gavaux lepiej umiał swój urząd wyzyskać. Jest on bardzo zręcznym i po mimo dobrodusznej miny, obawiają się go nawet; główny kuchcik, jak sam się nazywa, akademickiej i dyplomatycznej kuchni, ostrzega mię przed sidłami i pułapkami, których pełno na drodze prowadzącej do Instytutu.
Mistrz mój Astier, dotąd jeszcze nie zna tych wszystkich sztuczek; poczciwy i naiwny, nie wiedział o niebezpieczeństwach, szedł wprost przed siebie, z oczyma utkwionemi w kopułę Instytutu; ufny w potęgę swej pracy, byłby sto razy kark skręcił, gdyby nie żona, najsprytniejsza ze sprytnych, która nim bez jego wiedzy kierowała.
Gavaux mi poradził, ażebym nie wydawał swego tomu „Myśli wieśniaka“, zanim nie otworzy się wakans w Akademii.
— Nie, nie, — mówił mi, — i tak zrobiłeś pan dosyć. Byłoby nawet pożądanem, byś pan dał im do zrozumienia, że już nic pisać nie będziesz, żeś się wyczerpał i jesteś tylko zwykłym śmiertelnikiem, człowiekiem z towarzystwa.... Akademia przepada za takimi.
Dołączył przytem szacowne ostrzeżenie Picherala:
— Nie noś im pan swoich książek. — Widzę, że im mniej dzieł kto napisał, tem ma większe szanse dostania się do Akademii.
Ten Picheral, to bardzo wpływowa osobistość; i jego także zaprosiłem na lato, dasz mu może pokój na drugiem piętrze, zresztą jak sama będziesz uważać. Przyczyniam ci dużo kłopotów, droga Germaino, i to przy twojem cierpieniu, ale cóż robić. I tak już bardzo żałuję, że podczas zimy nie prowadzę domu w Paryżu i nie mogę przyjmować jak Dalzon, Moser lub inni współzawodnicy moi. O! Boże, żebyś mogła wyleczyć się i wyzdrowieć jak najprędzej!
Powracam do mojego obiadu: naturalnie mówiono przy nim dużo o Akademii, jej obowiązkach, o wyborach i o tem co publiczność o nich myśli. Zdaniem naszych Nieśmiertelnych, ci, któгzу napadają na Akademię, są wszyscy, mizernymi biedakami, których nie chciano przyjąć, co się zaś tyczy pewnych pominięć, których powód jest pozornie nieodgadniony, to wszystkie miały swoje przyczyny. A gdy nieśmiało wymieniłem nazwisko wielkiego ziomka naszego, Balzaca, powieściopisarz Desminières, autor szarad grywanych niegdyś w Compiègne, uniósł się gniewem.
— Balzac!? pan go chyba nie znałeś? nie wiesz pan, o kim mówisz? Ależ to biedota, cygan... to panie był człowiek, który dwudziestu franków nie miał nigdy w kieszeni... szczegół ten powiedział mi przyjaciel jego Fryderyk Lemaitre, nigdy dwudziestu franków nie miał... i pan chciałbyś ażeby Akademia....
Tu stary Jan Réhu, zwinąwszy dłoń w trąbkę przy uchu i myśląc że mowa o żetonach, pobieranych za odbyte posiedzenia, opowiedział nam charakterystyczny fakt o przyjacielu swym, akademiku Suard, który, zjawiwszy się sam jeden na posiedzenie Akademii, 21 stycznia 1793 roku w sam dzień śmierci króla, skorzystał z nieobecności kolegów i zabrał całe dwieście czterdzieści franków za posiedzenie.
Staruszek zajmująco opowiada: „Sam byłem tego świadkiem“ — dodaje i gdyby nie głuchota, rozmowa z nim byłaby bardzo przyjemną.
Wzniosłem wierszami toast, na cześć jego zadziwiającej starości, stary odpowiedział mi bardzo uprzejmie, mówiąc:
— Kochany kolego.
Mistrz mój Astier poprawił:
— Przyszły kolego.
Śmiano się, przyklasnąwszy i wszyscy nazywali mię: „przyszłym kolegą“; na pożegnanie ściskano mi rękę w znaczący sposób, mówiąc: „do widzenia, wkrótce się zobaczymy“, robiąc aluzyę do moich odwiedzin.
Nieznośna to rzecz, składanie tych akademickich wizyt, ale cóż robić, wszyscy muszą przejść tę próbę.
Astier Réhu opowiadał mi po obiedzie, że podczas jego wyborów, stary Dufause, zmusił go dziesięć razy przychodzić do siebie i dopiero za jedenastym przyjął.
Jak widzisz, trzeba tylko chcieć. Ostatecznie, wrazie śmierci Loisillona lub Ripault-Babina, (obaj są chorzy, ale więcej nadziei mam na Ripault-Babina); jedynym groźnym moim współzawodnikiem byłby Dalzon. Zdolny, bogaty, żyje dobrze z książętami[1] i piwnicę ma doskonale zaopatrzoną. W młodości swojej popełnił za to grzech literacki; jest to utwór wierszowany р. n.: „Goła od stóp do głów“, wydany w Eropolis, bez podpisu autora — niemożliwy. Powiadają, że całe wydanie wycofał z obiegu i zniszczył, ale krąży jeszcze po ludziach parę egzemplarzy z własnoręcznym jego podpisem i dedykacyą.
Biedny Dalzon zaprzecza temu i kręci się jak piskorz, ale Akademia się wstrzymuje z wydaniem wyroku aż do ukończenia śledztwa.
Dla tego to powodu, zacny mój mistrz rzekł do mnie, nie chcąc wdawać się w bliższe szczegóły:
— Nie będę głosować za panem Dalzon. Trzeba przedewszystkiem pamiętać o tem, że Akademia — to salon. Można wejść do niego, ale w przyzwoitem odzieniu i z czystemi rękoma!
W każdym razie, zbyt jestem uczciwym człowiekiem i zbyt przeciwnika swego szanuję; abym miał walczyć podstępem, zburczałem też porządnie pana Fage, introligatora z Izby obrachunkowej, tego garbuska, którego parę razy spotkałem w pracowni Védrina. Fage, znający dokładnie białe kruki bibliograficzne, proponował mi nabycie jednego egzemplarza „Gołej od stóp do głów“, z podpisem autora.
— To będzie dla pana Moser, — rzekł obojętnie, gdy mu odmówiłem.
Kiedy mowa o Védrinie, muszę ci wyznać, że położenie moje jest cokolwiek przykrem. Spotkawszy Védrina, w pierwszem uniesieniu radości, zaprosiłem go na wieś, z żoną i dziećmi, ale jak pogodzić teraz jego bytność z bytnością Gavaux i państwa Astier, którzy go nie cierpią. On taki rubaszny i oryginalny! Wyobraź sobie, że będąc szlachcicem, margrabią de Védrine, jeszcze w gimnazyum ukrywał swoje pochodzenie i tytuł, któregoby mu tyle osób zazdrościło w tych demokratycznych czasach, kiedy wszystko, prócz tego właśnie, kupuje się za pieniądze. Powiada, że chce być szanowanym dla osobistych swych zalet: staraj że się to zrozumieć.
Tymczasem księżna Rosen odmawia przyjęcia przeznaczonego na nagrobek dla księcia, rzeźbionego rycerza, o którym tyle tu mówiono, w tej rodzinie artystów, będących często w niedostatku.
— Jak się sprzeda rycerza, kupią mi konika, — szczebiotało dziecko, a biedna matka miała zamiar zaopatrzyć trochę próżną spiżarnię. Co do samego Védrina, to ten myślał tylko o tem, aby za otrzymane pieniądze wyjechać na trzy miesiące do Egiptu i jeździć łódką po Nilu. Tymczasem rycerz niesprzedany, pieniądze będą, Bóg wie kiedy, po przeprowadzeniu procesu, wydaniu świadectwa przez biegłych i t. d, ale mylisz się przypuszczając, że to ich choć cokolwiek strapiło. Na drugi dzień, po otrzymaniu tej smutnej wiadomości, byłem w Izbie obrachunkowej. Védrine siedział przed stalugami i uszczęśliwiony malował dziewiczy las, rosnący na zwaliskach spalonego budynku. Za nim żona i dzieci zachwyceni, a pani Védrine, kołysząc córeczkę, — szepnęła mi po cichu:
— Widzi pan, jesteśmy uradowani... Védrine maluje olejno... — czy nie warte to płaczu i śmiechu zarazem?
Po bezładnej treści tego listu, poznasz, droga siostro, w jakiej gorączce i niepokoju żyję od chwili postawienia swej kandydatury. Bywam na przyjęciach u tych, na obiadach i wieczorach u tamtych... nazywają mię już „zebrą“, tej zacnej pani Ancelot, dla tego, że uczęszczam na jej zebrania co piątek i bywam co wtorek wieczór w loży jej, w teatrze Francuzkim.
W każdym razie ta „zebra“ ma bardzo wieśniaczy wygląd, pomimo różnych zmian w mojej powierzchowności, zmian w kierunku światowym i akademickim. Zadziwisz się, gdy wrócę!
W zeszły poniedziałek, było zebranie szczupłej liczby osób, w pałacu Padovani. Przedstawiono mnie Jego Wysokości księciu Leopoldowi. Książe bardzo pochlebnie wyraził się o ostatniej mojej książce i o wszystkich moich utworach, które czytał. Zadziwiający są ci cudzoziemcy!
Najprzyjemniej jednak upływa mi czas u państwa Astier, tej patryarchalnej, zgodnej i zacnej rodziny. Jednego dnia, po śniadaniu, przyniesiono mistrzowi nowy mundur akademicki, który przymierzaliśmy razem; powiadam „przymierzaliśmy“, bo mistrz chciał zobaczyć, jak wyglądam we fraku z haftowanemi palmami.
Włożyłem mundur, kapelusz, przypasałem szpadę, prawdziwą, wyobraź sobie szpadę, która wyjmuje się z pochwy i wzdłuż klingi ma rowek dla odpływu krwi!
Muszę wyznać, że czułem się wzruszonym. Piszę ci o tem, ażebyś wiedziała, jak poufałym jest ten, tak cenny dla mnie stosunek.
Gdy wracam do cichej mej celi, a zapóźno już jest na pisanie listu do ciebie, obrachowuję wtedy swoich stronników. Mam spis wszystkich akademików i odkreślam tych, którzy będą głosować za mną i tych, którzy stronę Dalzona trzymają. Dodaję, odejmuję, bawię się znakomicie. Nauczę cię tego, powróciwszy do domu.
Mówiłem ci już, że książęta Orleańscy trzymają stronę Dalzona, ale autor „Historyi domu Orleanów“, obiecał wprowadzić mię do Chantilly i przedstawić książętom. Jeżeli się podobam — a w tym celu uczę się na pamięć pewnego opisu bitwy pod Rockroy, jak widzisz, uczę się przebiegłości — otóż, jeżeli się podobam, autor „Gołej od stóp do głowy“, straci najpewniejsze poparcie. Przekonań swych się nie zapieram. Jestem republikaninem, ale znajduję, że posuwają się za daleko. Zresztą, przedęwszystkiem jestem kandydatem do Akademii.
Po odbyciu przejażdżki do Chantilly, mam zamiar wrócić do mojej drogiej siostrzyczki, którą proszę, aby się nie niepokoiła i myślała o blizkim dniu wielkiej radości. Bądź spokojną, droga siostro, wejdziemy do „zaczarowanego ogrodu“, jak powiada ten narwany Védrine, ale trzeba odwagi i cierpliwości!
P.S Rozpieczętowałem list: z porannych dziennków, dowiaduję się o śmierci Loisillona. Niektóre zrządzenia losu mimowoli wzruszają człowieka, choć się je przeczuwa i przewiduje. Co za strata nieodżałowana dla francuzkiej literatury!
Droga moja siostro, wyjazd mój znowu się opóźnia! Do widzenia!
Wkrótce napiszę.
Było widocznie sądzone, że Loisillon będzie miał wszelkie powodzenia, że nawet umrze w porę. W tydzień później, wszystkie salony zamknięte, Paryż rozproszony, Izby, Instytut na wakacyach i niktby nie szedł za pogrzebowym orszakiem, oprócz delegowanych lub sekretarzy licznych towarzystw, do których zmarły należał. Ale, przemyślny nawet po śmierci, Loisillon wybrał się w samą porę, w wigilię Wielkiej nagrody, w tydzień bezbarwny, nieodznaczony ani zbrodnią, ani pojedynkiem, ani sławnym procesem, ani politycznym wypadkiem, w tydzień, w którym rozgłośny pogrzeb dożywotniego sekretarza, musiał stać się główną dla Paryża rozrywką.
O południu miała się odbyć msza żałobna, a znacznie wcześniej przed naznaczoną godziną, niezmierzone tłumy napływały wokół Saint-Germain des-Près; przejazd wzbroniony, gdyż jedynie powozy zaproszonych miały prawo zajeżdżać na plac, otoczony zwartym łańcuchem policyantów, ustawionych w odstępach, na wzór strzelców.
Czem był Loisillon, co robił przez owe siedmdziesiąt lat pobytu swego wśród żyjących, co znaczyła ta wielka litera srebrem haftowana, na ciemnem, wysokiem obiciu? — o tem mało wiedziano w tłumie, na który sprawiał wrażenie jedynie występ policyi i znaczna ilość swobodnego miejsca dla jednego nieboszczyka; — zawsze to samo: oddalenie, przestrzeń, próżnia, są potrzebnemi dla wyrażenia czci i szacunku.
Rozeszła się wieść, że będą aktorki, ludzie znani, i zdala już gapie paryzcy nazywali poznane twarze, grupując się i rozmawiając przed kościołem. Tam to, pod portykiem udrapowanym kirem, trzeba było posłuchać prawdziwej żałobnej oracyi o zmarłym Loisillonie, nie tej, która miała być wypowiedzianą za chwilę na cmentarzu w Montparnasse; to było szczerem sprawozdaniem o człowieku i jego działalności; różniło ono się znacznie od artykułów przygotowanych dla pism, a mających wyjść nazajutrz! Dzieła nieboszczyka: „Podróż do doliny Andoru“ i dwa sprawozdania wydrukowane przez Księgarnię krajową, w czasach, kiedy Loisillon był nadzorcą głównym Sztuk pięknych. Jako człowiek: gatunek adwokata giętkiego, płaskiego, nędznego, z grzbietem dworaka, z gestem nieustannie proszącym o przebaczenie i litość; o przebaczenie za order, za palmy wyhaftowane na odzieniu i swoje stanowisko w Akademii, gdzie jego geszefciarska przebiegłość była cementem między tylu sprzecznemi żywiołami, chociaż on sam do żadnego z nich niemógł być liczonym; o przebaczenie za nadzwyczajne swoje powodzenie materyalne, za to wyniesienie nicości ruchliwej. Wspominano powiedzenie jego, podczas wydawanego przez Akademię obiadu, przy którym kręcił się wokoło stołu, z serwetą na ramieniu i bardzo z siebie zadowolony; „Ze mnie byłby doskonały lokaj!“ Słowa te mogłyby być najwłaściwszym dla niego nadgrobkiem.
Podczas, kiedy tak rozprawiano o tej nicości, nicość owa tryumfowała nawet po śmierci. Coraz nowe powozy zatrzymywały się przed kościołem; długie liberyjne surduty brunatne lub niebieskie biegały, wzlatywały, pochylały się, zamiatały przestrzeń przed świątynią, brzmiał ciągle odgłos otwieranych drzwiczek i spuszczanych stopni; grupy dziennikarzy rozstępowały się z uszanowaniem przed kroczącą dumnie księżną Padovani, przed panią Ancelin, kwitnącą pod żałobnym welonem; po nich przybywały inne: pani Ewiza, której długie oczy błyszczały z pod woalu tak, że mogły były zwrócić uwagę każdego z agentów, czuwających nad moralnością publiczną; dalej całe stowarzyszenie gorliwych, nabożnych zwolenniczek Akademii, które przybyły nie dla oddania hołdu pamięci nieboszczyka Loisillona, lecz dla tego, by spojrzeć się na swoje bożyszcza, na tych nieśmiertelnych, których one sfabrykowały, ulepiły swemi małemi, zręcznemi rączkami, na to prawdziwie kobiece dzieło, w które włożyły całą niezużytą dumę, ambicyę, wolę i zdolność do podstępu. Z niemi zmieszały się aktorki, pod pozorem niewiadomo jakiego zakładu dla sierot po dramatycznych artystach, którego nieboszczyk był opiekunem. Aktorki znalazły się tam jedynie, przez to gwałtowne pragnienie, które zmusza je do pokazywania się wszędzie. Rozpłakane i tragiczne, wyglądały na blizkie krewne.
Nagle zatrzymuje się powóz, z którego widać czarny welon, wzruszony łkaniem rozpaczliwem osoby, którą zakrywa; to już boleść taka, że źle się robi patrząc na nią. Tym razem to chyba żona? Nie! Małgorzata Oger, znakomita aktorka, której ukazanie się wywołuje szmer na placu, od końca do końca, szmer połączony z popychaniem się ciekawem. Jeden z dziennikarzy z pod portyku biegnie do niej, ściska jej dłonie, podtrzymuje ją, dodaje jej odwagi:
— Tak, masz pan słuszność, — zdobędę się na siły.
I połykając łzy, powstrzymywane chusteczką od nosa, wchodzi pompatycznie do wielkiej ciemnej nawy, w głębi której błyszczą płomienie licznych świec, pada na kolana na klęczniku po stronie dla dam przeznaczonej, znękana, rozżalona, a potem, podnosząc się, pyta żałośnie koleżanki, która znalazła się obok:
— Jaką kasę zrobiono wczoraj w Wodewilu?
— Cztery tysiące dwa!... — odpowiada tamta, — tymże tonem zrozpaczonym.
Zgubiony w tłumie, na drugim końcu placu, Abel de Freydet, słyszał w około siebie: Małgorzata.
— To Małgorzata! — Ah! jak pięknie weszła... Ale z powodu małego swego wzrostu, nic nie widział i daremnie próbował przepchnąć się na przód, gdy niespodzianie poczuł na swem ramieniu rękę:
— Jeszcze w Paryżu?... Twoja biedna siostra nie musi być z tego zadowoloną....
To mówiąc, Védrine pociągnął go i wiosłując wśród tłumu, silnemi ramionami przecinając tę masę, nad którą głową górował, wołał:
— Rodzina, panowie! — proszę rodzinie ustąpić!
W ten sposób doprowadził do pierwszych rzędów biednego parafianina, który czuł się uszczęśliwionym ze spotkania, lecz razem i zmieszanym trochę, bo rzeźbiarz swoim zwyczajem mówił głośno i swobodnie:
— Miał szczęście ten Loisillon! co? ludu tyle, co na pogrzebie Bérangera... — to zachęta dla młodych....
Nagle, widząc, że Freydet zdjął kapelusz przed żałobnym orszakiem:
— Co ci się stało? Obróć się... — zawołał: — Ależ nieszczęśliwcze, zrobiłeś się podobnym do Ludwika-Filipa!
Z wąsami zgolonemi, wyczesaną czupryną, poczciwą swą twarzą, czerwonawo-brunatną, rozkwitającą pośród siwiejących faworytów, poeta prostował swoją malutką figurkę ze sztywnością ceremonialną.
Védrine zaśmiał się:
— Ah! rozumiem. To dla książąt, dla Chantilly .Więc tobie zawsze chce się Akademii?... Ależ spojrzyj na tę maskaradę!
W słońcu, na szerokiej, okolonej przestrzeni, szkaradne wrażenie sprawiali, postępujący za karawanem członkowie Instytutu, jakby na złość wybrani śmieszni starcy, brzydsi jeszcze w tym mundurze, narysowanym przez Dawida, składającym się z fraka w zielone hafty, kapelusza francuzkiego i galowej szpady, której pochwa tłukła się o niekształtne ich nogi, niezawodnie przewidziane przez Dawida.
Przodem szedł Gazan, kapelusz skrzywiony na niekształtnej czaszce, zielony kolor fraka uwydatniał ziemistą cerę jego nalanej tłuszczem, obrzękłej twarzy. Obok niego ponury, długi Laniboire, z fioletowemi centkami na czerwonej twarzy, z wykrzywionemi ustami prześladowanego fatalizmem paralityka, ukrywał swoje palmy pod płaszczem zbyt krótkim, z pod którego wyglądały poły fraka i sterczał koniec szpady, co wszystko, razem z kapeluszem, dawało mu pozór żałobnika, tylko o wiele mniej dystyngowanego, od tego, który wyprzedzał kondukt z laską hebanową w ręku.
Z nim inni, Astier Réhu, Desminières, wszyscy onieśmieleni, zawstydzeni, zdający sobie sprawę wybornie i skromną postawą świadczący o tem, że wiedzą jak śmiesznie wyglądało ich przebranie, możliwe pod chłodnem światłem, spływającem z kopuły w sali posiedzeń, ale robiące ich podobnemi do małp wystawionych w przebraniu, wśród tej ulicy pełnej słońca, życia i ruchu.
— Doprawdy! przychodzi ochota rzucić im garść orzechów, żeby popatrzyć, jak je zbierać będą biegając na czworakach.
Ale de Freydet już nie słyszał tej nowej impertynencyi swego kompromitującego towarzysza. Wymknął się, wmieszał się w pochód i wcisnął do kościoła, pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy, stojących z opuszczonemi karabinami. W gruncie, śmierć Loisillona sprawiała mu radość wielką; nie znał go, ni widział, nie mógł go znać z jego dzieł, bo dzieła te nie istniały, a był mu wdzięcznym właśnie za tę śmierć, za ten fotel opróżniony, jakby umyślnie dla niego. Prócz tego, wszystkie uroczystości pogrzebowe, z których starzy paryżanie nic sobie nie robią, tak do nich nawykli, ten długi szereg żołnierzy, z tornistrami na plecach i karabinami, które stawiali na kamienną posadzkę, na komendę małego, siarczystego oficerka, bardzo młodego i wymagającego, z podpinką od kaskieta pod brodą, dla którego ten pogrzeb był zapewne pierwszą wyprawą, a szczególniej muzyka żałobna, głuche odgłosy bębnów, napełniały go uszanowaniem wielkiem, i jak zwykle, kiedy go opanowywało żywsze wzruszenie, rymy zaczęły mu się kleić w myśli. Początek, był nawet dobry; szeroki i piękny obraz tego niepokoju, nerwowej troski, zaćmienia umysłowego, które powstaje w atmosferze kraju, kiedy zabraknie którego z wielkich ludzi. W tem urwał się wątek, ustępując miejsca Danjou, który nadchodził późno, wśród szeptów, kobiecych spojrzeń, niosąc hardo swoją pyszną głowę o twardych konturach, z tym ruchem sobie właściwym, z jakim zwykł się gładzić po niej, jak gdyby w celu przekonania się, że peruka jest na miejscu.
— Nie poznał mnie — myślał de Freydet, zmartwiony zabójczem spojrzeniem, jakiem członek Akademii zmieszał z tłumem zuchwalca, który śmiał zwracać jego uwagę, „to zapewne moje faworyty“... i zapomniawszy o wierszach, kandydat jął obmyślać swój plan ataku, wizyty, list oficyalny do dożywotniego sekretarza. Jakże będzie? Wszak sekretarz dożywotni umarł... Czy naznaczą Astier-Réhu?.... A wybory kiedy się odbędą? Zaczął się nawet kłopotać o strój, czy udać się do krawca Astier? Niezawodnie. A ten krawiec, czy też dostarcza również kapelusze i szpady.
„Pie Jesu, Domine“... Z poza ołtarza wznosił się głos, teatralny, wspaniały, prosił o spokój dla Loisillona, którego Bóg miłosierdzia, snać miał zamiar okrutnie męczyć, bo na wszystkie tony, wszystkiemi regestrami głosu, solo i chóralnie, kościół cały błagał za nim: „Spokoju, spokoju, Boże!.... niech śpi spokojnie po tylu wstrząśnieniach i intrygach!“....
Temu smutnemu, porywającemu śpiewowi, odpowiadało z nawy łkanie kobiet, nad którem górowała czkawka tragiczna Małgorzaty Oger, ta straszna czkawka z czwartego aktu „Musidory“. Cała ta żałoba przenikała poczciwego kandydata i w sercu jego łączyła się z innemi żałobami, z innemi smutkami; myślał o zmarłych krewnych, o siostrze, która mu była matką, a teraz skazana przez wszystkich, o czem wiedziała i mówiła w każdym liście. Niestety! czy ona dożyje dnia tryumfu?... Łzy go oślepiły, musiał otrzeć oczy:
— Tego za wiele... za wiele. Nie wierzą panu... — zadrwił mu nad uchem gruby Gavaux.
Odwrócił się oburzony, ale głos młodego oficerka gromko zakomenderował:
— Prezentuj... broń!... i karabiny zadzwoniły bagnetami, a organ huczał „Marsz na śmierć bohatera“.
Orszak ruszył ku wyjściu; Instytut na przodzie: Gazan, Laniboire, Desminières i kochany mistrz Astier-Réhu. Wszyscy bardzo piękni byli teraz; w tajemniczych cieniach wysokich stropów, niknęła papuzia zieloność haftów na ich mundurach, szli ku drzwiom wielką nawą, parami, bardzo powoli, jakby z żalem, że się zbliżali do tych drzwi, których wycięty kwadrat, dzień ukazywał. Za całem towarzystwem, ustępując kroku dziekanowi, szedł Jan Réhu, wyższy jeszcze w czarnym surducie, niosąc wysoko swoją małą głowę, ciemną, jakby wyrzeźbioną z orzecha kokosowego, ukazując wyraźnie swoją pogardliwą i roztargnioną miną, że się „tego“ napatrzył niezliczoną ilość razy, i istotnie, od sześćdziesięciu lat, jak należał do Akademii, musiał się nasłuchać tego psalmodyowania, nakropić do syta święconą wodą na świetne katafalki.
Ale jeśli ten znakomicie usprawiedliwiał tytuł „Nieśmiertelnego“, grupa pradziadków, których poprzedzał, zdawała się być smutną i komiczną zarazem parodyą tej nazwy. Zgrzybiali, złamani we dwoje, powykręcani jak stare drzewa owocowe, z nogami ołowianem i, z oczami mrugającem i jak u ptaków nocnych, ci których nikt nie prowadził, szli, macając przed sobą rękami, a ich imiona szeptane w tłumie, przypominały dzieła umarłe, oddawna zapomniane. Obok tych widm, „niecierpliwie wyczekiwanych w Père-Lachaise“, jak mówił ktoś złośliwy w orszaku; inni członkowie Akademii wydawali się młodszymi, prostowali, wydymali piersi, zdaje się pod ogniem zachwyconych spojrzeń kobiecych, które paliły ich z pod czarnych woalów, ściskiem tłumów i szeregów żołnierzy.
Tym razem jeszcze ukłon Freydeta został przyjęty zimnym i pogardliwym uśmiechem, przez dwóch czy trzech „przyszłych kolegów“, niby w marzeniach sennych, w których najlepsi przyjaciele nie poznają siebie. Ale nie miał czasu martwić się, popychany w różne strony przez tłum wychodzący.
— I cóż wicehrabio, trzeba będzie ruszać się teraz...
Zdanie to wyszeptane przez uprzejmego Picherala wśród gwaru i zamieszania krzeseł, poruszyło krew w żyłach kandydata; — gdy przechodził koło katafalku, posłyszał głos Danjou, który mu szepnął podając kropidło i nie patrząc na niego:
— Szczególniej nie ruszaj się pan... pozwól działać innym...
Nogi pod nim zadrżały. — Ruszaj się! — Nie ruszaj się!... Za czyjem iść zdaniem i które uważać za lepsze? Jego mistrz, Astier-Réhu, zapewne objaśniłby go najlepiej; starał się więc go doścignąć. Nie było to jednak rzeczą łatwą, ze względu na tłum ludzi otaczających orszak i cisnących się dla ujrzenia trumny pokrytej wieńcami, którą znoszono z katafalku.
Tłocząc się i z wielkiem ożywieniem wychodzili wszyscy z ciemnego kościoła na jasne światło dzienne; zamieniano ukłony, spostrzeżenia i dowcipy, których treść nic wspólnego z obrzędem pogrzebowym nie miała; na wszystkich twarzach widać było zadowolenie i chęć wynagrodzenia sobie tej godziny czasu, spędzonej nieruchomo na słuchaniu żałobnych śpiewów. Robiono różne projekta, umawiano się o miejsce spotkania; ruchliwe życie, wstrzymane przez chwilę, rozpoczynało się na nowo i biedny, zapomniany Loisillon został już stanowczo zaliczony do przeszłości.
— Dziś wieczór, w teatrze... nie zapomnij pan... to ostatni wtorek... — mizdrzyła się pani Ancelin, podczas gdy Paweł mówił do grubego Gravaux:
— Idziesz pan dalej?
— Nie, odprowadzam panią Ewizę.
— W takim razie... w kąpieli u Keysera, o szóstej. Po tych mowach, to nam dobrze zrobi.
Żałobne karety jechały sznurem jedna za drugą, podczas gdy inne powozy odjeżdżały kłusem. Mnóstwo osób wychylało się z okien, a na bulwarze Saint-Germain, ludzie stojąc na wierzchu zatrzymywanych tramwajów, rysowali się wyraźnie na tle błękitnego nieba.
Freydet, zasłoniwszy się kapeluszem od słońca, które go olśniewało, spoglądał na tłumy i czuł się dumnym z tego rozgłosu i sławy, który jego zdaniem otaczał Akademię, bo nie można go było przypisywać zasługom zmarłego autora „Podróży do doliny Andora.“ Martwił się jednak biedny poeta, widząc jak jego „przyszli koledzy“, wyraźnie trzymają się zdaleka od niego, gdy zbliżał się intruz, udawali, że są czem innem zajęci, lub odwracali się nawet ci, którzy parę dni te mu, na obiedzie u Voisina, zapytywali, kiedy do ich grona, będą go mogli zaliczyć.
Ale najprzykrzejszem było niepowodzenie jakiego doznał Freydet, witając swego mistrza Astier-Réhu.
— Co za nieszczęście! drogi mistrzu — odezwał się kandydat do Akademii, chcąc powiedzieć coś stosownego do okoliczności, wywołać sympatyę. Ale mistrz, idąc przy karawanie, przepowiadał sobie mowę, którą miał za chwilę wygłosić i nie odpowiadał nic.
Freydet powtórzył znowu:
— Co za nieszczęście!
— Freydet, mój kochany, zachowujesz się nieprzyzwoicie! — odrzekł głośno i szorstko mistrz i kłapnąwszy szczękami, dalej odczytywał swą mowę.
Zachowywał się nieprzyzwoicie?! W czemże? Nieszczęśliwy poeta mimowolnym gestem upewnił się, że wszystkie guziki ma zapięte, spojrzał na obuwie i nie mógł sobie wytłómaczyć powodu otrzymanej nagany. Co się stało? co zrobił takiego?
Przez chwilę czuł zawrót głowy; jak przez mgłę widział karawan, który ruszył z miejsca, pokryty piramidą wieńców, czterech akademików, idących po bokach, innych z tyłu, potem całe zgromadzenie, a zaraz za nimi, lecz w pewnej odległości, drugą gromadkę, z którą i on sam. nie wiedząc jakim sposobem znalazł się zmieszanym. Ludzie młodzi i starzy, wszyscy smutni i zniechęceni, z czołem zmarszczonem jednaką troską i rzucający podejrzliwe a zawistne spojrzenia na sąsiadów.
Gdy oprzytomniawszy mógł już rozpoznać twarze otaczających go osób, zobaczył starego Mozera, wiekuistego kandydata, o zawiędłej twarzy, na której malowały się doznane zawody, dalej uczciwą fizyonomię Dalzona, skaptowanego od czasu ostatnich wyborów, obok Saléles’a i Guerineau. Wszyscy „złapani“, jednem słowem ci, o których Akademia już nie dba i którzy połknąwszy haczyk z przynętą, wloką się zа jej zwycięzką łodzią. Wszyscy tam byli. „Zatopione ryby“, jak ich Védrine nazywał, jedni bez życia płynęli zatopieni, drudzy pasowali się jeszcze, rzucając wokoło zrozpaczone spojrzenia, oznaczające, że chcą jeszcze i ciągle chcieć będą. I on, Abel de Freydet, który przysięgał, że losu ich podzielać nie będzie, szedł teraz z nimi, połknąwszy przynętę i zahaczony tak dobrze, że niepodobna mu już było odczepić się.
W oddali, na drodze opróżnionej dla przejścia orszaku, rozlegał się naprzemian przytłumiony głos bębnów lub granie trąb, przechodnie stawali na chodnikach, ciekawi wyglądali z okien, muzyka grała „Marsz na pogrzeb bohatera.“
Paweł Astier codzień między czwartą i szóstą, stosownie do pory roku, bywał w zakładzie wodoleczniczym Keysera, na przedmieściu Saint-Honoré. Dwadzieścia minut fechtunku albo boksów, potem prysznic, zimna kąpiel, chwila wypoczynku po wyjściu, u kwiaciarek i na ulicy Cyrkowej, zanim mu wpięła gwoździk w butonierkę, a potem dla reakcyi, spacer pieszo aż do Aro-de-l’Etoile, podczas kiedy Stenne z faetonem jechał za nim wzdłuż chodnika. Następnie przejażdżka pod Akacyami, gdzie pokazywał swą świeżą cerę kobiecą; wszystkie kobiety oglądały się za nim, a winien to był swemu przyzwyczajeniu do modnej hygieny. Prócz tego, posiedzenie u Keysera oszczędzało mu czasu na czytanie gazet, a to dzięki plotkom przenoszonym z gabinetu do gabinetu, albo na sofach sali fechtunkowej, w kurtce do strzelania, szlafroku flanelowym, nawet u drzwi doktora, kiedy czekało się swojej kolei prysznica.
Z klubów, salonów, z Izby, giełdy, Pałacu, wszystkie nowiny tam się schodziły i wygłaszały swobodnie, wśród szczęku pałaszy i stuku kijów, wołania na chłopców, uderzeń dłoni o nagie ciało, turkotu foteli na kółkach dla zreumatyzmowanych, ciężkich plusków wody w sadzawce o brzmiącem sklepieniu, gdzie ponad wszystkiemi odgłosami wody, panował głos poczciwego doktora Keysera, stojącego na swej katedrze i powracającego jak zwrotka:
— Obróć się pan!
Tego dnia Paweł Astier z rozkoszą „obracał się“ pod dobroczynnym deszczem, który spłukikiwał z niego migrenę i pył odbytej pańszczyzny oraz grobowe mruczenia akademickich żalów w stylu Astier-Rèhu: „Spiż wydzwania mu godziny... skrzepła ręka Loisillona... spełnił czarę szczęścia...“
O papo! drogi mistrzu! wiele było potrzeba wody pod postacią deszczu, kaskady lub strumienia, aby spłukać tę ciężką gadaninę!
Wracając mokry jeszcze z pod prysznica, spotkał się z wychodzącym z sadzawki wysokim i chudym jegomościem, który drżąc od zimna, zgarbiony we dwoje, kiwnął na powitanie głową, pokrytą kauczukowym czepkiem, osłaniającym część twarzy. Widząc to blade i wychudłe ciało, ciężki chód reumatyka, Paweł myślał, że ma przed sobą jednego z tych biednych, stałych pacyentów Keysera, którzy pojawiając się jak nocne ptaki, od czasu do czasu dla zważenia się w sali fechtunkowej, stanowili rażący kontrast z wesołymi, pełnymi zdrowia i siły gośćmi. Dumny, orli nos i usta skrzywione jakby z niesmakiem, przypomniały mu kogoś ze znajomych, spotykanych w towarzystwie.
Wszedłszy do swego przedziału, zapytał wycierającego go posługacza:
— Kto to mi się kłaniał, tylko co, Rajmundzie?
— Тоż to książę d’Athis, proszę pana, — odrzekł Rajmund, z tym akcentem dumy, z jakim ludzie z prostej klasy wymawiają słowo: „książę“ — od jakiegoś czasu, bierze codziennie rano prysznic. Dzisiaj opóźnił się trochę z powodu jakiegoś pogrzebu, jak mówił Józefowi.
Przeze drzwi, otwarte podczas tej rozmowy, widać było w numerze naprzeciwko, grubego Gavaux, niezgrabnego i obrzękłego tłuściocha, który siedział całkiem nagi i przymocowywał podwiązkami, długie jak u kobiet pończochy.
— Widziałeś, hę? jak sobie Samy dodaje sił, — rzekł do Pawła, mrugając komicznie jednem okiem.
— Dodaje sobie sił?
— A jakże! żeni się za dwa tygodnie i biedny chłopiec, nie bardzo sobie ufając, wziął się do kuracyi wodnej i przypiekań gorącem żelazem.
— A cóż z poselstwem słychać?
— Będzie je miał natychmiast. Księżna pojechała naprzód i tam wezmą ślub.
Paweł przeczuł coś złowrogiego.
— Księżna? — zapytał — z kim że się żeni?
— Ale zkądże pan wracasz? Cały Paryż tylko o tem mówi od dwóch dni. Z Kolettą, do kroćset! z niepocieszoną Kolettą! Chciałbym widzieć minę księżnej Padovani... Na pogrzebie Loisillona trzymała się ostro, ale nie podnosiła welonu i słowa do nikogo nie przemówiła. Nie strawi tego tak łatwo... Wyobraź pan sobie, że wczoraj jeszcze wybieraliśmy dla niewiernego adonisa do pokoju obicia..
Zapinając podwiązki, gadał wciąż swym grubym, zjadliwym jak u przekupki głosem, a o dwa numera dalej, słychać było potężne uderzania ręką po gołem ciele i głos księcia, zachęcającego kąpielowego posługacza:
— Mocniej, Józefie, mocniej! nie lękaj się!...
— O! zbrodniarz, jak to sobie sił dodaje, — mruczał Gavaux.
Paweł, gdy tylko Gavaux zaczął mówić, przeszedł na drugą stronę korytarza, aby lepiej go słyszeć; teraz brała go szalona ochota, kopnięciem nogi wysadzić drzwi od numeru księcia, schwycić go za gardło i rozprawić się z tym nędznikiem, który majątek z rąk mu wydzierał.
Przypomniał sobie, że jest nagim, uznał, że gniew jest teraz nie na czasie i powrócił ubrać się i uspokoić trochę, zrozumiawszy, że przedewszystkiem powinien pomówić z matką i dowiedzieć się jak rzeczy stoją.
Wyjątkowo nie wpiął dzisiaj kwiatka w klapę surduta i podczas gdy spojrzenia kobiet, jadących powozem, szukały w zwykłem miejscu pięknego chłopca, on jechał szybko na ulicę de Beaune.
Otworzyła mu drzwi Korentyna, bez stanika i w brudnej spódnicy. Korzystając z nieobecności państwa, rozpoczęła robienie porządków.
— Czy nie wiesz, gdzie pani będzie na obiedzie?
Nie wiedziała o niczem: pani nic nie mówiła wychodząc, ale pan jest na górze, przewraca swoje papiery.
W istocie, schodki prowadzące do archiwum skrzypiały pod ciężkiemi krokami Leonarda Astier.
— Czy to ty, Pawle?
Zmrok panujący w korytarzu i niepokój, którego sam doznawał, nie dozwoliły Pawłowi zauważyć niezwykłego stanu i zmienionego głosu ojca. Odpowiedział też jak zwykle:
— Jak się ma mistrz? Czy mamy niema?
— Nie, matka jest na obiedzie u pani Ancelin, która zabiera ją potem do teatru... Wieczorem pójdę po nią... — odpowiedział mistrz, — poczem ani ojciec, ani syn, nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia! dwaj ludzie obcy sobie i należący do nieprzyjaznych obozów.
Dzisiejszego dnia jednak, Paweł, ze względu na swą niecierpliwość, miał ochotę zapytać ojca, czy nie wie czego o zamierzonem małżeństwie, ale w tej chwili pomyślał:
— Nie! on na to za głupi, mama z pewnością nic mu o tem nie mówiła.
Starego także dręczyło pytanie, które chciał zadać synowi, do którego zwrócił się z pewnem zakłopotaniem:
— Słuchaj no, Pawle!... wyobraź sobie, że mi brak... szukam właśnie...
— Szukasz, ojcze?... Czego?...
Astier-Réhu zawahał się przez chwilę, przypatrując się zbliska ładnej twarzy, która z powodu skrzywionego nosa, nie miała nigdy szczerego wyrazu, poczem szorstkim, lecz smutnym tonem rzekł:
— Zresztą nie... to niepotrzebne, możesz odejść.
Pawłowi nie zostawało nic innego do zrobienia, jak szukać matki w teatrze, w loży pani Ancelin, to znaczyło, że miał jeszcze dwie lub trzy godziny czasu przed sobą. Odesłał do domu powóz, nakazując, by Stenne, mały groom, przybył po niego do klubu, a sam poszedł piechotą do ogrodu Tuileries wśród zapadającego zmroku. Dla marzycieli i aferzystów, jest to najprzyjemniejsza pora dnia; ruch powozów się zmniejsza, ludzie snują się jak cienie, mijając jedni drugich, można swobodnie myśleć o swoich interesach. To też młody śmiałek zastanawiał się na trzeźwo, z zimną krwią, która mu powróciła. Dumał jak Napoleon w ostatniej chwili pod Waterloo: przez dzień cały walczono zwycięzko, pod wieczór przegrana. Dla czego? co za błąd został popełnionym? Zastanawiał się, szukał, nie mogąc zrozumieć. Może być, nieostrożnością było, nie odwiedzać jej przez dwa dni.
Była to jednak najzwyklejsza taktyka; po zajściu, które miało miejsce na cmentarzu Père-Lachaise, należało pozwolić młodej kobiecie zastanowić się nad popełnionym grzechem.
Niepodobna było przewidzieć tak nagłej ucieczki. Naraz odżyła w nim nadzieja; znał księżnę, wiedział z jaką łatwością zmienia zdanie, przypuszczał też, że jeszcze nie pojechała i że znajdzie ją przygotowującą się do podróży, lecz zmartwioną, niezdecydowaną, zapytującą portretu Herberta:
— Poradź mi, co mam czynić?
Spodziewał się podbić ją na nowo jednym pocałunkiem: teraz pojmował już dokładnie, co się działo w tej małej główce.
Kazał się zawieźć na ulicę Courcelles; nie znalazł nikogo. Oznajmiono mu, że księżna dziś rano wyjechała w podróż.
Straciwszy nadzieję, powrócił do siebie, nie chcąc iść do klubu i tam rozmawiać i żartować. Na widok swego wielkiego, w średniowiecznym stylu, domu, pokrytego zawiadomieniami o mieszkaniach do wynajęcia, ścisnęło mu się serce jeszcze bardziej i przyszły na myśl stosy niezapłaconych z tego powodu rachunków.
Pogorszył jego humor zapach smażonej cebuli, który uczuł, wchodząc po ciemku do mieszkania: Stenne zazwyczaj gdy pan jego jadł obiad w klubie, przyrządzał sobie różne przysmaki, których woń zapełniała mieszkanie.
W pracowni było jeszcze widno. Paweł położył się na kanapie i rozmyślając nad złośliwym losem, który niweczył najsprytniejsze i najlepiej obmyślane plany, zasnął, a przespawszy dwie godziny, obudził się w całkiem innem usposobieniu.
Zarówno jak pamięć, oświeżająca się podczas snu, jego silna wola i zdolność intrygowania, wzmocniły się po krótkim odpoczynku. Śpiąc, przyszedł mu do głowy nowy plan i wstał z silnem postanowieniem działania na chłodno, co u młodych francuzów spotyka się rzadziej, niż odwaga wojskowa.
Ubrawszy się żywo, zjadł dwa jaja na miękko, wypił herbatę i przyprowadziwszy z pomocą gorącego żelazka, do porządku wąsy i brodę, udał się do teatru.
Gdy w przedsionku zapytywał woźnego o lożę pani Ancelin, nikt nie byłby dostrzegł w tym światowym, młodym człowieku śladu wzruszenia i nie odgadłby co zawiera w sobie to ładne i błyszczące salonowe cacko.
Pani Ancelin oddawała cześć literaturze oficjalnej w dwóch naraz świątyniach: w Akademii francuzkiej i w teatrze francuzkim, ale ponieważ podwoje pierwszej nie zawsze bywały dla wiernусh otwarte, wynagradzała to sobie, bywając regularnie na pierwszem przedstawieniu wszystkich mniejszych czy większych nowych sztuk, a prócz tego co wtorek, na który to dzień miała abonament.
Czytywała tylko książki, wydawane przez Akademię i tylko artystów teatru francuzkiego słuchała z namaszczeniem, objawiającem się w słowach pełnych zachwytu i uwielbienia, jeszcze w przedsionku, przed dwoma kropielniczkami z białego marmuru, które poczciwa kobiecina w wyobraźni swej widziała u wejścia do domu Moliéra, obok posągów Racheli i Talmy.
— Co to za ład!.... co to za woźni!... co to za teatr.
Gdy wymachując krótkiemi rękami i sapiąc ciężko, przechodziła przez korytarz, objawiając głośno swe zadowolenie, we wszystkich lożach szeptano:
— Jest już pani Ancelin!
Szczególniej we wtorki, obojętność światowej publiczności stanowiła rażącą sprzeczność z parterową lożą, w której, do połowy wychylona, zachwycała się ta synogarlica z czerwonemi oczyma, gruchając na cały głos.
— Ach! ten Coquelin! ten Delaunay! co to za młodość! co to za teatr.
O niczem innem nie pozwalała rozmawiać, a podczas przerw przyjmowała odwiedzających ją głośnemi okrzykami uwielbienia i podziwu nad geniuszem autora-akademika i wdziękiem aktora-stowarzyszonego.
Gdy wszedł Paweł Astier, kurtyna była już podniesioną; wiedząc jaki zwyczaj tu panuje i że nie wolno rozmawiać, kłaniać się, ani krzesła po ruszyć, zatrzymał się nieruchomo w gabineciku oddzielonym dwoma schodkami od loży, w której zachwycała się pani Ancelin, siedząc między panią Ewizą i panią Astier, mając poza sobą Danjou i de Freydeta, którzy wyglądali jak więźniowie.
Na odgłos znanego skrzypnięcia i energiczne go: „pst!“ którem skarcono śmiałka, zakłócającego ciszę nabożeństwa, pani Astier odwróciła się i drgnęła, spostrzegłszy swojego Pawła.
— Co się stało? Musiał coś bardzo pilnego i ważnego mieć jej do powiedzenia, jeżeli zdecydował się przyjść tu, do tego składu nudów, on, który nigdy nie nudził się bez celu. Prawdopodobnie znowu pieniądze, te obrzydłe pieniądze! To szczęście, że niedługo będzie je miała: małżeństwo Samy ich wzbogaci. Miała ochotę podejść do niego, uspokoić i pocieszyć, dzieląc się z nim nowiną, o której pewno jeszcze nie wiedział, musiała jednak pozostać na miejscu, patrzeć na scenę i dzielić zachwyty pani Ancelin:
— Ach! ten Coquelin! ten Delaunay! och! ach!
Ciężką męczarnią było to oczekiwanie dla niej, lecz również i dla Pawła, który nie widział nic prócz czerwonego obicia poręczy i odbijającej się w lustrze części widowni, krzeseł i lóż, z szeregami twarzy i kapeluszy, przykrytych jakby niebieskawą gazą, przez którą wszystko wyglądało bezbarwnie, jak cienie lub przedmioty widziane w głębinie wodnej.
Podczas antraktu, składanie obowiązkowych komplementów.
— A suknię Reichembergowej, widziałeś pan, panie Pawle? ten przód z różowych dżetów? ten puff z wstążek? widziałeś pan? Nie! doprawdy, tylko tutaj umieją się ubierać...
Weszło parę osób: matka mogła rozmówić się z synem. Pociągnęła go na kanapkę i tam wśród płaszczów i okrywek, rozmawiali po cichu:
— Niech mama odpowie prędko i jasno, — rozpoczął Paweł, — czy Samy się żeni?
— Tak. Księżna Padovani wie o tem od wczoraj... Pomimo to przyszła do teatru... Te korsykanki są szalenie dumne.
— Z kimże się żeni? Teraz chyba może już mama powiedzieć....
— Z Kolettą! Musiałeś się chyba domyślać...
— Nic, a nic... Wiele mama za to weźmie?
— Dwa kroć sto tysięcy... odrzekła, tryumfującym szeptem.
— Dwadzieścia milionów kosztują mię intrygi mamy... Dwadzieścia milionów, nie rachując Koletty.... i ścisnąwszy ze złością jej rękę, dodał: — udało się mamie!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Oboje z nadzwyczajną przebiegłością i cierpliwością prowadzili swoją podziemną robotę, a teraz... jeden krok jeszcze, a byliby się spotkali oko w oko, z próżnemi rękoma.
Oczy ich jednakowo dziko błyszczały w półcieniu gabinetu; nie mówiąc ani słowa, poglądali na siebie, wśród zgiełku rozmowy i wchodzących osób.
Silną być musi karność światowa, jeżeli zdołali powstrzymać dziki ryk wściekłości, cisnący się im na usta. Pierwsza pani Astier przerwała milczenie:
— Gdyby jeszcze księżna nie była wyjechała... — i skrzywiła się ze złością: ona bowiem namówiła Kolettę do wyjazdu.
— Można się postarać o to, ażeby wróciła... — rzekł Paweł.
— W jaki sposób?
Nie odpowiedział na to pytanie.
— Czy Samy jest w teatrze? — zapytał znowu.
— Nie zdaje mi się... Gdzie idziesz? Co myślisz uczynić?...
— Niech mama da mi pokój, do kroćset! nie wtrąca się do niczego!.. Stanowczo nie ma mama szczęścia...
Wyszedł z loży wraz z innymi gośćmi, którzy śpieszyli przed końcem antraktu; pani Astier usiadła obok pani Ancelin, będącej ciągle pod wrażeniem zachwytu.
— Ach! ten Coquelin! co za dowcip! posłuchaj tylko, moja droga!... Ale „moja droga“ była bardzo roztargnioną, z uśmiechem wygwizdanej baletnicy, siedziała przygnębiona; pod pozorem olśniewającego blasku, odwróciła się od sceny, aby módz upatrywać syna swego na parterze. Prawdopodobnie Paweł zechce wywołać jakieś zajście z księciem, — myślała, a wszystko to przez jej niezręczność...
— Ach! ten Delaunay! — widzi pani... widzi pani!
Nie, nie widziała nic innego prócz loży księżnej Padovani, do której wszedł ktoś, przypominający jej Pawła, młodzieńczą i zgrabną postawą. Nie był to jednak Paweł, lecz młody hrabia Adriani, który wiedząc już, narówni z całym Paryżem o zerwaniu, starał się zająć opróżnione miejsce.
Aż do końca przedstawienia, biedną matkę dręczył ciągły niepokój; w umyśle jej powstawało tysiące zamiarów, łącząc się z przypomnieniem spełnionych już rzeczy, lub zaszłych wypadków, które powinny były ostrzedz ją i pozwolić odgadnąć prawdę. O głupia!... głupia!... żeby też niczego się nie domyśleć.
Nareszcie koniec przedstawienia i wyjście z teatru, ale powolne, zatrzymywane ciągłemi powitaniami i pytaniami: — Co państwo robią przez lato? Odwiedźcie nas w Deauville — wśród ścisku wychodzących osób, kobiet kończących się ubierać i upewniających się, zgrabnym ruchem ręki, że kolczyki są we właściwem miejscu. Pani Astier, wychodząc z wązkiego korytarza na szerokie białe marmurowe schody, na których zwykle służba oczekuje, starała się uchwycić wśród zgiełku rozmów, jakie przelotne słówko, z któregoby mogła wyrozumieć, czy co nie zaszło pomiędzy księciem a Pawłem.
Właśnie w tej chwili księżna Padovani, w długim białym płaszczu, bramowanym złotem, wyprostowana i dumna, schodziła, wspierając się na ramieniu młodego gwardzisty.
Księżna wie już dobrze, jaką sztukę wyrządziła jej przyjaciółka i obie kobiety, mijając się, zamieniają spojrzenie obojętne, wyrazu pozbawione, ale groźniejsze niż gwałtowne wymysły i nawet bójki przekupek. Wiedzą teraz dobrze, o ile mogą na siebie rachować: wiedzą, że w tej walce na zatrute strzały, która nastąpi po zerwaniu siostrzanej przyjaźni, żaden z zadanych wprawną ręką ciosów — nie chybi; pomimo to, obie stosują się do światowych przepisów, ukrywając pod maską obojętności właściwe uczucia i nienawiści; jedna potężna, a druga jadowita; mogą tleć obok siebie, nie wybuchnąwszy płomieniem.
Na dole, wśród tłumu lokai i młodych elegantów, stał Leonard Astier, czekający na żonę, stosownie do danej obietnicy.
Ach! otóż i mistrz! — zawołała pani Ancelin i raz jeszcze pokropiła wszystkich święconą wodą swego zachwytu; mistrza Astier-Réhu, mistrza Danjou, Coquelina i Delaunaya... Och! ach! — wykrzyki uwielbienia i zachwytu, na które mistrz Leonard nie odpowiadał.
Podawszy żonie rękę, szedł prędko, podniósłszy z obawy przeciągu, kołnierz od paltota.
Deszcz padał. Pani Ancelin ofiarowała się wprawdzie odwieźć państwa Astier do domu ale nie nalegała zbytnio, jak zwykle ludzie mający swój ekwipaż, a bojący się zmęczyć konie, lub wprowadzić w zły humor stangreta, który zawsze bywa w ich przekonaniu najlepszym stangretem z całego Paryża.
Mistrz zresztą miał swoją dorożkę; podziękował więc odrazu pani Ancelin, gadającej bez ustanku: — a tak! tak! znamy państwa! wolicie być sami... co za przykładne małżeństwo... — i prowadząc żonę za sobą, dążył szybko ku swojej dorożce.
Gdy para ludzi światowych, po ukończonym balu lab wieczorze, powraca powozem do domu, mimowoli nasuwa się pytanie:
— Co oni sobie teraz powiedzą?
— Najczęściej nie wiele mają sobie do powiedzenia; mężczyzna zazwyczaj bywa znużony i znudzony tą zabawą, którą kobieta jeszcze w powozie wspomina, robiąc mniej lub więcej ścisłe porównania między swoją suknią i urodą, a strojami i urodą innych kobiet, lub też obmyślając nową toaletę lub sposób urządzenia mieszkania. Maska nakładana dla oczu ludzkich, jest tak zwykle niepodobną do prawdziwego wyrazu twarzy, obłuda towarzyska jest tak bezczelną, że byłoby nader ciekawem zobaczyć aktora po zrzuceniu kostyumów, uchwycić prawdziwą naturę i treść uwolnionych z więzów towarzyskich ludzi, jadących teraz powozem po pustych ulicach Paryża.
Wracanie państwa Astier do domu, było rzeczą bardzo charakterystyczną.
Zostawszy sam na sam z mężem, żona porzucała udawane wobec świata poważanie i zajęcie się mężem i przybierając ostry ton mowy, wynagradzała sobie nudy, o jakie przyprawiało ją uważne przysłuchiwanie się opowiadaniom mistrza, które ona po raz setny słyszała. Mistrz z natury dobroduszny, zadowolony z siebie i z drugich, powracał zawsze w najlepszym humorze, zgorszony tylko okropnościami, opowiadanemi przez żonę o domu, w którym dopiero co byli lub o spotkanych tam przyjaciółkach. Obmawiała je w najzłośliwszy sposób, przesadzała krążące o nich plotki, ze swobodą i lekkomyślnością, cechującą paryżanki. W takich razach, ażeby nie rozdrażniać jeszcze więcej małżonki, mistrz Leonard kurczył się w swym kącie i ucinał drzemkę. Dzisiejszego jednakże wieczoru, mistrz, wbrew zwyczajowi, rozparł się w powozie, nie zważając na słowa żony:
— Uważaj na moją suknię, — powiedziane gniewnym tonem kobiety, której mną świeżą toaletę.
Dużo go obchodziła jej suknia!
— Okradli mię, proszę pani! — rzekł tak gwałtownie, że aż szyby zadrżały.
Otóż jest!... pewno autografy!...
Zapomniała o nich, dręczona w tej chwili niepokojem o syna, to też zdziwienie jej nie było udanem.
Tak, okradziono go! Listy Karola V, trzy najpiękniejsze egzemplarze... Ale już głos jego nie był tak zaczepnym jak przed chwilą, w obec zadziwienia Adelajdy, zawahał się. Pani Astier natychmiast oprzytomniała:
— Czy posądzasz kogo? — zapytała.
Korentyna wydawała się jej uczciwą dziewczyną... Chybaby Teyssédre, ale niepodobna przypuścić, ażeby taki bałwan...
— Teyssedre! tak! — stary aż krzyknął, tak mu się ta myśl wydała prawdopodobną. Przy pomocy swej nienawiści do frotera, tłómaczył sobie doskonale w jaki sposób kradzież spełnioną została: mógł wspomnieć kiedykolwiek przy stole o wartości tych rękopismów, a Korentyna, może nawet bez żadnej złej myśli, powtórzyła to Teyssedrowi... A zbrodniarz! nawet wyglądał na skończonego łotra! — ale bo też szaleństwem jest nie wierzyć przeczuciom i swemu instynktowi, który go ostrzegał... Czy można nawet czem innem wytłómaczyć nienawiść, którą czuł do frotera, on, Leonard Astier, członek Akademii! Będzie on teraz miał za swoje, gałgan! Dowie się, co to są ciężkie roboty! — Moje listy!.. listy Karola V!.... tak... Natychmiast, zanim jeszcze do domu powróci, oskarży go przed komisarzem.
Pani Astier próbowała go uspokoić:
— Czyś zwaryował? Komisarza... po północy?... ale stary się uparł i wychyliwszy głowę i gruby kark na deszcz, wydawał polecenia furmanowi i żona zmuszoną była ostatecznie pociągnąć go silnie w tył. Wtedy zmęczona, bez sił, nie czując się dość przytomną, aby kłamać dalej lub powoli i ostrożnie przygotować starego, wolała odrazu wszystko powiedzieć:
— To nie Teyssédre, tylko ja...! — rzekła, poczem jednym tchem opowiedziała o swojej bytności u antykwaryusza Bosi, o wziętych dwudziestu tysiącach, których koniecznie potrzebowała...
Po jej słowach, nastąpiło tak długie milczenie, że zlękła się, myśląc, że to omdlenie lub uderzenie krwi do głowy. Ale nie; tylko jak dziecko gdy się uderzy lub upadnie, biedny Krokodylus otworzył szeroko usta, by dać folgę gniewowi i odetchnął tak gwałtownie, że nie mógł słowa przemówić. Nareszcie wydał ryk, który rozległ się po całej ulicy.
— Okradziony! jestem okradziony!... moja własna żona okradła mię dla swego syna!... i w szale gniewu mieszał chłopskie przekleństwa: — a! chorobo! a bestyo! — z wykrzyknikami klasycznego repertuaru: — Sprawiedliwości, wielkie nieba! jestem zgubiony! — wyjętemi ze sceny, w której Harpagon rozpacza nad utraconą szkatułką, lub z innych utworów, które tyle razy swym uczniom odczytywał.
Na rozległym placu oświeconym światłem elektrycznem i mnóstwem latarni od przejeżdżających omnibusów i powozów, widno było jak w dzień.
— Ależ cicho już bądź! — rzekła nareszcie pani Astier, — przecież wszyscy cię znają!...
— Tak jest! wszyscy! tylko nie pani!
Myślała już, że będzie ją bić i nawet nie byłaby się o to gniewała, ze względu na rozstrojone swe nerwy. Uspokoił się jednak raptem, z obawy skandalu, przysiągłszy ostatecznie, na pamięć nieboszczki swej matki, że wróciwszy do domu, spakuje się natychmiast i ucieknie poprostu do Sauvagnat, a pani niech sobie, wraz z tym gałganem i utracyuszem, używa owoców swej grabieży.
I jeszcze raz jeden, duży, stary kufer, okuty żelazem, przeniesionym został z przedpokoju do gabinetu. Na dnie leżało parę polan drzewa, pozostałych jeszcze od zimy; ale „Nieśmiertelny“ nie zważał na to i przez całą godzinę słychać było jak ciskał polanami, trzaskał drzwiami szaf, które przetrząsał, pakując w trociny i kawałki zeschłej kory, ubranie i obuwie, nawet zawinięty w serwetę zielony mundur i kamizelkę od uroczystych posiedzeń. To zajęcie ulżyło mu trochę i złagodziło gniew, który w miarę napełniania kufra, zmniejszał się i zamienił wreszcie w niewyraźne mruczenie, na które pani Astier, siedząc w fotelu, w nocnym negliżu i w czepeczku koronkowym na głowie, odpowiadała, ziewając:
— Ale daj już pokój, Leonardzie!...
Ja jestem zdania, że ludzie tak samo jak rzeczy, mają strony, z których łatwiej ich uchwycić i wziąść do rąk, jeżeli się chce je trzymać.... Otóż ja wiem, z której strony co trzeba chwytać i to stanowi moją siłę.... Stangret... jedź do Tête Noire! Na rozkaz Pawła, odkryty powóz, w którym błyszczały na słońcu czarne cylindry, jego, Freydeta i Védrina, potoczył się prawą stroną mostu Saint-Cloud i stanął wkrótce przed wskazanym hotelem. Za każdym wstrząśnieniem powozu, można było zobaczyć ukryty pod fartuchem długi futerał z zielonej materyi.
Jako świadków pojedynku swego z księciem, Paweł wybrał wicehrabiego de Freydet, jako utytułowanego szlachcica i hrabiego Adriani, ale ponieważ w pałacu nuncyusza obawiano się, by nowy skandal nie przypomniał zajścia z kapeluszem, Paweł musiał młodego Pepino zastąpić przez rzeźbiarza, mając nadzieję, że ten chociaż w chwili podpisywania protokółu, przeznaczonego dla dzienników, przypomni sobie, że jest margrabią.
Zresztą na pozór, nic ważnego nie zaszło: sprzeczka w klubie u gry, do której książę, po raz ostatni przed wyjazdem z Paryża, zasiadł. Rzecz ta nie dawała się ułożyć głównie dla tego, że nie wypadało się cofać wobec takiego zucha jak Paweł, który był uważany za jednego z najlepszych fechmistrzów i którego postrzelane kartony, wywieszane były w oknie strzelnicy przy ulicy d’Antin.
Gdy powóz, spotkany ciekawemi lecz dyskretnemi spojrzeniami kelnerów, zatrzymał się przed wystawą restauracyi, ujrzano wychodzącego z małej uliczki nizkiego wzrostu w białym krawacie i kamaszach, w cylindrze, — grubasa, który z przesadzoną gracyą, z daleka, dawał znaki swoim parasolem.
— Otóż i Gomés — rzekł Paweł.
Doktór Gomés, dawny asystent w paryzkich szpitalach, zrujnowany przez karty i podejrzane miłostki, przyjaciel kokotek, które go wujaszkiem nazywały, kawał łotra nieszkodliwego, był zawsze gotów do usług tego rodzaju i był nawet po części specyalistą w tym zawodzie. Cena była stale oznaczoną: dwa luidory i śniadanie.
Obecnie gościł u jednej ze swych znajomych w Ville d’Avray, zkąd przybywał w tej chwili zziajany i zmęczony, trzymając w ręku torbę zawierającą instrumenta, apteczkę, bandaże i inne środki opatrunkowe.
— Rana, czy skaleczenie? — zapytał, — siadając w powozie naprzeciwko Pawła.
— Zaledwo draśnięcie, doktorze!.... Szpady z Akademii... Instytut walczy z Akademią nauk politycznych.
Gomés uśmiechnął się, kładąc torbę na spodzie powozu.
— Nie wiedziałem o tem... zaopatrzyłem się jak na wojnę...
— Nic nie szkodzi! wydobądź pan wszystko... to zrobi wrażenie na przeciwniku... — rzekł spokojnie jak zwykle Védrine.
Doktór mrugnął okiem, zmieszany trochę obecnością sekundantów, których nawet z widzenia nie znał, a których Paweł, traktujący go jak lokaja, nie przedstawił mu.
W chwili, w której powóz ruszał z miejsca, z otworzonego okna gabinetu na pierwszem piętrze, wychyliła się ciekawie jakaś para: wysoka, szczupła dziewczyna, o blado niebieskich oczach, w gorsecie, z gołemi rękoma, w zarzuconej na sobie serwecie, nie zakrywającej piersi i ramion. Obok niej, brodaty karzeł, którego wypomadowana głowa zaledwo dosięgała poręczy okna, a niezwykle długa ręka jak ramię polipa; obejmowała kibić pochylonej obok niego Maryi Donval, pierwszej naiwnej, sceny Gymnase.
Doktór poznał ją i wymówił jej nazwisko.
— Z kim ona być może?
Odwrócili się wszyscy, ale dziewczyna już zniknęła, pozostawiwszy samego garbuska, którego głowę tylko, jak odciętą, widać było w oknie.
— Eh! toż to stary Fage!...
Védrine pozdrowił go ruchem ręki, śmiejąc się z oburzenia Freydeta.
— Nie mówiłem ci?... najpiękniejsze kobiety w Paryżu...
— Co za szkaradzieństwo...
— Czy to pana dziwi, panie de Freydet? — i Paweł Astier rozpoczął długą tyradę przeciwko kobietom. Dzieci popsute, z wszystkiemi dziecinnemi wadami: kłamstwem, przebiegłością i tchórzostwem; istoty przewrotne i podstępne, a przytem łakome, próżne i ciekawe. Sprytne być może, lecz ani jednej własnej myśli! w dyspucie wykręcają się i wyślizgują jak piskorze, podchwytują za słówka...
Rozmawiać o czemkolwiek z kobietą, jest to ślizgać się po ścieżce pełnej wybojów, dziur i zasadzek... Nie ma w nich nic, ani dobroci, ani inteligencyi, ani litości, nawet zdrowego rozsądku....
Oszukują męża dla kochanka, którego też bardzo nie kochają, obawiając się macierzyństwa jak ognia.... Oto jest tegoczesna kobieta!... Za to jeżeli idzie o nowy kapelusz, nową suknię od Sprichta, wtedy zdolna posunąć się do kradzieży, bo w gruncie nic więcej prócz strojów nie kocha.
Ten tylko może mieć o tem pojęcie, kto tak jak on, towarzyszył nieraz światowym paniom i to wykwintniejszym, w ich wycieczkach po pierwszorzędnych magazynach...
Z aktorami żyją w przyjaźni, zapraszając do swych pałaców na śniadania; starego Sprichta wielbią i czczą jak papieża... margrabina Rocanera, naprzyklad, przyprowadza mu swoje córeczki i o mało co, że go nie prosi o udzielenie im swego błogosławieństwa...
— Święta prawda!... — potwierdził automatycznym kiwnięciem głowy doktór, przywykły do potakiwania za pieniądze.
Nastąpiła chwila milczenia, obecni byli zadziwieni i jakby zażenowani, słysząc tę gwałtowną, niczem niewytłomaczoną napaść na kobiety, ze strony młodego człowieka zwykle tak chłodnego i panującego nad sobą.
Promienie słońca piekły niedowytrzymania, odbijając się o mury stojące po obu stronach drogi.
— Co się tyczy litości i miłosierdzia kobiecego, byłem świadkiem następującego zdarzenia — mówił Védrine z przechyloną w tych głową i przymknąwszy oczy, jakby chcąc odtworzyć w myśli scenę, której sam był świadkiem — rzecz się działa nie w magazynie mód, o nie! lecz na sali doktora Bouchereau w szpitalu Hôtel-Dieu. W małej wybielonej celce, pamiętam, żelazne łóżko, pościel porozrzucana, a na łóżku, nagi, pianą i potem okryty, człowiek wściekły, wijący się w konwulsyach, pokręcony jak clown, rzucał się i tłukł, rycząc tak, że w całym gmachu słychać go było. Po obu stronach łóżka, dwie młode kobiety: zakonnica i studentka, słuchająca wykładów Bouchereau... Pochylone nad nieszczęśliwym, do którego nikt nie śmiał się zbliżyć, nie czując wstrętu ani obawy, ocierały mu pot z czoła i ślinę, którą się dławił... Siostra miłosierdzia modliła się, studentka — nie, ale obie z równą miłością w spojrzeniu, delikatnie, odważnemi rączkami starały się przynieść ulgę nieszczęśliwemu, z pod zębów samych, ocierały mu jadowitą ślinę, ruchem pełnym macierzyńskiej troskliwości... o jak w ich bohaterskim wdzięku czuć było kobietę, prawdziwą kobietę!... Miałem ochotę zapłakać, ukląkłszy przed niemi...
— Dziękuję ci Védrine — rzekł Freydet wzruszony, myśląc o przyjaciółce swej i siostrze w Clos-Jallanges.
Doktór znowu kiwnął głową:
— Święta prawda! — rzekł.
Ale przerwał mu suchy i ostry głos Pawła Astier:
— A tak! tak! jedyne do pielęgnowania chorych. Same kaleki, mają słabość do nich, namiętnie lubią opiekować się, opatrywać... szarpie, bandaże i t. d. zresztą czują się zawsze wyższemi od cierpiących i kalek, którami się opiekują...
Głos jego, sycząc, stawał się podobnym do głosu matki a stalowo-szare jego oczy ciskały złośliwe spojrzenia, które zastanawiały obecnych.
— Co mu się stało? — myśleli wszyscy, a doktór mówił w duchu:
— Niech on tam sobie mówi, że to walka Instytutu z Akademią... nie chciałbym być w skórze księcia...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pomimo turkotu kół, rozmowa ożywiała się coraz bardziej, rozprawiano, jak zwykle między mężczyznami o miłości i kobietach.
— Baczność, panowie! — rzekł doktór, który siedząc na przodzie powozu, dojrzał z tyłu dwa powozy, jadące kłusem pod górę.
W pierwszym otwartym powozie, siedzieli sekundanci księcia, których nazwiska Gomès wymawiał z pewnym szacunkiem: margrabia d’Urbin... generał de Bonneuil, obaj członkowie Jockey-klubu... wielki szyk... i kolega mój Aubouis.
Doktór Aubois, także specyalista od pojedynków, ale ozdobiony orderem, cenił się wyżej i brał sto franków.
Za tym powozem jechała kareta, w której siedzieli Gavaux i książę d’Athis, mocno znudzony tą całą historyą.
W ciągu pięciu minut, trzy powozy jechały pod górę, jeden za drugim, jakby na wesele lub pogrzeb i nie słychać było nic, prócz turkotu kół i parskania koni, gryzących wędzidła.
— Wyprzedzaj — odezwał się glos nosowy, arogancki.
— Bardzo słusznie — rzekł Paweł — powinni przygotować nam mieszkanie.
Powozy wyminęły się na wązkiej drodze, sekundanci wymienili ukłony, doktorzy spojrzenia zawistne; przez szyby podniesione pomimo gorąca, widać było twarz ponurą i trupio-bladą.
— Nie będzie chyba bledszym, gdy za godzinę będą go wieźć z dziurą w boku — rzekł w duchu Paweł, myśląc o niezawodzącej kwarcie, pewnem pchnięciu, pomiędzy trzecie a czwarte żebro.
Na górze, powietrze było świeże, przepełnione zapachem lipowego kwiatu, róż i akacyj; przez nizkie ogrodzenie parku, widać było rozległe trawniki, ocienione gęsto drzewami.
Głos dzwonu u bramy rozległ się po okolicy.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł doktór, który znał dobrze miejscowość; dawne stajnie margrabiego d’Urbin, wystawione od dwóch lat na sprzedaż, konie były już wyprowadzone, prócz paru źrebic, brykających po łące ogrodzonej płotem.
Postanowiono bić się się niedaleko dworu, na rozległym gazonie, przed białą, murowaną stajnią; do miejsca tego przez cieniste aleje porośnięte mchem i trawą, szły w milczeniu, zachowując przepisy etykiety dwie gromadki ludzi. Jeden tylko Védrine, którego etykieta śmiertelnie nudziła, ku wielkiej rozpaczy uroczystego Freydeta, zrywał kwiatki, wydając od czasu do czasu lekki okrzyk zadziwienia:
— O! konwalie!
Poczem zachwycony wspaniałością natury, nieruchomej wobec głupiej ruchliwości człowieka, przepysznym widokiem wielkich lasów pnących się na wzgórzach, widniejących w oddali domów i powierzchni jeziora:
— Jakie to wspaniałe! — wykrzyknął, machinalnym ruchem ręki pokazując ten cudny widok, komuś idącemu z tyło. Co za wzrok pogardliwy rzucono na niego i na niebo wraz z cudnym krajobrazem! Nikt nie umiał na twarzy swej wyrazić takiego uczucia pogardy, jak książę d’Athis, gdyż to on był w swojej osobie.
Pogardę wyrażało jego oko, którego spojrzenia, nie mógł nawet książę Bismark wytrzymać. Pogardę wyrażał orli nos, skrzywione o opuszczonych na dół kątach usta; pogardzał wszystkiem, nie wiedząc sam dlaczego, nie wdając się w rozmowy, ani nie słuchając ich, nie czytając i nie rozumiejąc nic a wszystkie jego powodzenia w dyplomacyi, w świecie i u kobiet opierały się na tej pogardzie.
W gruncie, książę była to pusta głowa, manekin, którego inteligentna kobieta z litości podjęła ze śmietniska, z pomiędzy skorupek od ostryg i resztek nocnych kolacyjek; dźwignęła go i postawiła wysoko, podpowiadając mu co trzeba było powiedzieć a jeszcze bardziej zamilczeć, radząc mu i ucząc na każdym kroku aż do chwili, w której widząc się u szczytu, kopnięciem nogi odepchnął niepotrzebny już stołek. Świat w ogóle znajdował to bardzo dowcipnem ale Védrine, był innego zdania i patrząc na tę wspaniałą i elegancką postać, mijającą go z powagą, mimowoli przyszła mu na myśl „jedwabna pończocha napełniona błotem“, o której mawiał dowcipny Tayllerand.
Bezwątpienia rozumną kobietą musiała być ta księżna, która, ażeby pokryć nicość umysłową swego kochanka, zrobiła z niego dyplomatę i członka Akademii i oblekła go w maskaradowe oficyalne szaty, zużyte już wprawdzie bardzo, ale dla wielu jeszcze niepozbawione uroku, lecz żeby mogła była kochać tę lalkę zużytą i bez duszy, tego Védrine nie mógł sobie wytłomaczyć.
Był księciem? — ależ i ona z równie dobrej pochodziła rodziny...
Podobał jej się może ten szyk angielski, obcisły tużurek uwydatniający okrągłe jak u wisielca plecy, spodnie koloru błota, tak brzydko wyglądające wśród zieleni?...
Czyżby ten urwis, Paweł Astier, miał racyę, utrzymując, że kobieta lubuje się w potwornościach, zarówno umysłowych jak fizycznych!?...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Védrine mrugał tymczasem swemi małemi oczkami:
— Na nic ci się to nie zda, kochaneczku! — mówił sobie w duchu — chociażbyś jeszcze dłuższą drogę wybrał, musisz zawsze stanąć tam, przed tym białym domkiem i kto wie, czy nie tutaj otrzymasz nareszcie słuszną zapłatę za wszystkie twoje łajdactwa... bo ostatecznie, wszystko ma swoją miarę...
Poczem zadowolniony ze swych rozmyślań, silnym skokiem przesadził baryerę i przyłączył się do reszty sekundantów, zajętych losowaniem miejsc i szpad.
Pomimo poważnych i namarszczonych twarzy, widząc tych panów pochylonych nad rzuconą monetą biegnących ją podnieść i zobaczyć: „orzeł czy litery“, można było ich przyjąć za bawiących się, starych i siwiejących żaków.
Podczas sprzeczki o jakiś rzut wątpliwy, Védrin usłyszał, że go Paweł zawołał.
Młody człowiek rozbierał się po drugiej stronie domku z zimną krwią i wypróżniał kieszenie.
— Co on tam plecie, ten generał? — zapytał — chce stać z laską, obok nas, aby przeszkodzić nieszczęściu? Na to nie przystanę, rozumiesz. Nie bijemy się na żarty... obaj znamy się ze szpadą... — mówił drwiącym tonem, ale ze ściśniętemi zębami i gniewnem spojrzeniem.
— A zatem to rzecz poważna, — zapytał Védrine, spojrzawszy nań badawczym wzrokiem.
— Najzupełniej poważna.
— To zabawne! domyślałem się tego! — rzekł do siebie rzeźbiarz, przedstawiając żądanie Pawia sekundantowi strony przeciwnej, generałowi kawaleryi, którego czerwone uszy walczyły o pierwszeństwo z uszami de Freydeta, a teraz stały się purpurowemi, jak gdyby krew miała z nich wytrysnąć.
— I owszem panie! doskonale! — odrzekł głosem grzmiącym, jak gdyby przed frontem.
Czy książę, któremu w tej chwili doktór Aubouis pomagał zawijać rękawy od koszuli, słyszał te słowa? Czy może podziałał tak na niego widok zgrabnego i silnego młodzieńca, który zbliżał się z obnażoną szyją i rękami, ze stanowczem i okrutnem wejrzeniem — faktem jednak było, że przyszedłszy tutaj dla oka ludzkiego, z zupełnym spokojem człowieka, który miał już nie jedną podobną sprawę, i wie, co są warci dobrzy sekundanci, książę zmienił się nagle; twarz mu zbladła i przybrała szarą barwę а роmiшо gęstej brody, widać było obwisłą szczękę i usta wykrzywione ze strachu.
Zapanował jednakże nad sobą i stanął śmiało ze szpadą w ręku:
— Panowie, zaczynajcie!
Tak, wszystko ma swój koniec: myśl ta prze szła przez głowę księcia, gdy stał wobec ostrza, które go szukało, zdawało się dotykać i oszczędzać tylko dla tego, aby później na pewno uderzyć. Chciano go zabić... to było widocznem!
I odbijając pchnięcia, długą i chudą ręką, po raz pierwszy w życiu uczuł wyrzut sumienia, myśląc o niecnem opuszczeniu swej kochanki, która go wyciągnęła z błota i wprowadziła w świat, zrozumiał, że gniew tej kobiety, ma jakiś związek z niebezpieczeństwem, pod grozą którego, zdawało mu się, że niebo całe się kręci i jak przez mgłę tylko widział postacie sekundantów i lekarzy, oraz gwałtowne ruchy posługaczy stajennych, machających czapkami dla odstraszenia koni, które chciały też zbliżyć się i popatrzeć.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Dosyć! dosyć! przestań pan!...
Co się stało? — niebezpieczeństwo minęło, niebo znowu jest nieruchomem, a otaczające przedmioty znowu na miejscu i odzyskały zwykłą swą barwę. U stóp jego, na zmiętej i podeptanej murawie, czerwieni się kałuża krwi, w której leży Paweł Astier, z gołą szyją, przekłótą na wylot, jak u zarżniętego wieprza.
Wśród milczenia wystraszonych katastrofy sekundantów, słychać brzęczenie komarów na łące i stuk kopyt koni, które nieodpędzane, skupiły się opodal w gromadkę i węszyły ciekawie, wyciągnąwszy łby ku leżącemu na trawie...
A jednak ten umiał bić się; trzymana w silnem ręku szpada wiła się i migała ze świstem w powietrzu, podczas gdy tamten zdawał się niedołężnie machać rożnem.
W jaki sposób się to stało? Zaświadczą wszyscy i dzisiejsze wieczorne dzienniki powtórzą to za nimi, że Paweł Astier pośliznął się, nacierając, i sam nadział się na szpadę.
Opowiedzą to dokładnie, z wszelkiemi szczegółami, ale w różnych okolicznościach naszego życia, zdarza się często, że zapewnienia nasze są w odwrotnym stosunku do pewności przekonania. Ostatnia stanowcza chwila, ta, w której się los ostatecznie rozstrzygnął, jest zawsze nie tylko dla świadków, ale i dla walczących niejasną i niepewną.
Pawła Astier zaniesiono do małego mieszkania stangreta; gdy po długiem omdleniu, leżąc na żelaznem łóżku, otworzył oczy, ujrzał fotografię księcia następcy tronu, wiszącą na ścianie, nad komodą, na której rozłożone były narzędzia chirurgiczne. Widok tej mizernej, bladej twarzy, której kolory zblakły od wilgoci ścian, sprawił na nim nieprzyjemne wrażenie. Ale jego ambitny i chytry charakter, nie był pozbawiony odwagi; podniósłszy z trudnością głowę, skrępowany bandażami, któremi była owinięta szyja, zapytał słabym i zmienionym, chociaż zawsze drwiącym głosem:
— Rana, czy ukłócie, doktorze?...
— Ukłócie... ale też masz pan szczęście.... Aubouis i ja, byliśmy pewni, że karotyda została draśniętą...
Na twarzy młodego człowieka ukazały się rumieńce, oczy jego zajaśniały żywszym blaskiem.
To tak przyjemnie wiedzieć, że się nie umrze... i w tej samej chwili chciał się dowiedzieć jak długo potrwa choroba i kiedy będzie mógł wstać...
— Może za trzy tygodnie.. może za miesiąc — rzekł doktór niedbale, z pewnem odcieniem lekceważenia w głosie, czuł się bowiem dotkniętym w osobie swego klienta.
Paweł, odwrócony głową do ściany, myślał tymczasem: — D’Athis wyjedzie i Koletta wyjdzie za mąż, zanim on wstanie z łóżka.. Nie ma co!... interes przepadł, trzeba czego innego poszukać!
Drzwi się roztwarły, wpuszczając do pokoju jasny snop promieni słonecznych, od których weselej zrobiło się w ciemnej izbie.
Weszli Védrine i Freydet i obaj zbliżyli się do chorego, wyciągając doń ręce...
— Ależ nastraszyłeś nas... — rzekł Védrine, który Pawła rzeczywiście jeżeli nie lubił, to cenił jako ciekawy okaz...
— Tak, w istocie, przelękliśmy się o ciebie, — dodał, ocierając czoło de Freydet, któremu teraz kamień spadł z serca. Przed chwilą, widząc Pawła nurzającego się we krwi, zdawało mu się, że to zamiary jego i nadzieje tam leżą. Stary Astier nie zechciałby nigdy głosować za człowiekiem wplątanym w podobną historyę, Wice-hrabia był dobrym człowiekiem, ale myśl o kandydaturze była dla niego tem, czem są bieguny dla igły namagnesowanej, można go było kręcić i obracać w różne strony, on zwracał się zawsze ku akademickiemu biegunowi.
Paweł uśmiechał się do przyjaciół, gniewało go jednak trochę, że on, silny i mądry, leży oto bezsilny i chory.
Freydet zachwycony był postępowaniem pełnem elegancyi sekundantów, z którymi dopiero co porozumiano się w kwestyi spisania protokółu, uprzejmością doktora Aubouis, który ofiarował swoje usługi koledze i grzecznością księcia, który odjechał wynajętym powozem, pozostawiwszy Pawłowi swoją wygodną karetę, zaprzężoną w jednego konia i która mogła podjechać aż pod same drzwi mieszkania.
Tak! wszyscy byli nadzwyczaj uprzejmi!
— Ależ nudzisz z tą swoją grzecznością, — rzekł Védrine, dostrzegłszy na twarzy Pawła grymas niechęci, której ten nie mógł ukryć.
— Rzeczywiście, dziwna rzecz!... — szepnął młody człowiek, słabym głosem i z myślą, czem innem zajętą... Zatem nie księcia, lecz jego bladą i zakrwawioną twarz widać będzie przez okno jadącej wolno karety..
Fatalnie mu się niepowiodło!..
Nagle, pomimo oporu doktora, usiadł na łóżku i szybko, chociaż drżącą ręką, napisał ołówkiem na bilecie wizytowym: „Los okazał się równie zdradzieckim jak ludzie... Chciałem panią pomścić... Nie mogłem... Przepraszam...“ — przeczytawszy, podpisał, zamyślił się, raz jeszcze przeczytał, poczem zapieczętowawszy kopertę, szkaradną i zwykłą kopertę, znalezioną w kącie szuflady, położył adres: „Księżna Padovani“ — i prosił Freydeta, aby oddał list księżnej, jak tylko można będzie najprędzej.
— Bądź spokojny, załatwię to zaraz — odrzekł Freydet.
Podziękował skinieniem ręki, poczem wyciągnął się, zamknął oczy aż do chwili odjazdu i leżał nieruchomo, przysłuchując się w milczeniu dochodzącym go z łąki tysiącznym odgłosom owadów i ptactwa, i pomimo rozwijającej się gorączki, rozmyślał o nowej intrydze, różnej od poprzedniej, zakończonej tak nieszczęśliwym pojedynkiem.
Ten nowy projekt nie nagle i nie od razu powstał w jego głowie. Bardzo często nie dostrzegamy pierwotnej przyczyny naszych czynności, która ukrywa się wśród mnóstwa poruszających nas w stanowczej chwili uczuć.
Człowiek podobnym jest w takich razach do rozszalałego tłumu; ciska się i burzy, ale poza nim stoi któś, który ruchami w niewidoczny sposób kieruje. Podobnież i postępki nasze wydają się czasami raptowne i nieobmyślane, zawsze się jednak pokaże, że istnieje już oddawna coś, co nas do tego, a nie innego kroku pobudziło.
Tego wieczoru jeszcze kiedy Gavaux, na balkonie w pałacu Padovani, zwrócił uwagę młodego gwardzisty na urodę gospodyni domu, przyszło Pawłowi na myśl, że w razie, gdy zabrakło Koletty, pozostanie zawsze piękna Antonia. Onegdaj, w teatrze, zobaczywszy hrabiego Adriani, w loży księżnej, ta sama myśl przyszła mu do głowy, choć wtedy jeszcze czem innem był zaprzątnięty i wierzył w możliwe zwycięztwo.
Taraz, przegrawszy ostatecznie partyę, pierwsza myśl jego, gdy oprzytomniał, była o księżnej.
Tym sposobem, to nagłe postanowienie było wynikiem oddawna i bez jego wiedzy prawie, kiełkującej w nim myśli:
— Chciałem panią pomścić... Nie mogłem — z pewnością gwałtowna i mściwa, lecz dobra księżna, jutro będzie siedzieć u wezgłowia chorego, a potem, jego rzeczą już będzie, postępować tak, aby księżna go nie opuściła.
Védrine i Freydet, wyprzedziwszy karetę księcia d’Athis, w której powoli jechał ranny, filozofowali we dwóch, wobec pustych przednich siedzeń, na których leżały pojedynkowe szpady w zielonym futerale:
— Teraz nie robią już te bestye przeklęte tyle hałasu, jak wtedy, gdyśmy w tamtą stronę jechali, — rzekł Védrine, popchnąwszy szpady końcem nogi.
— To prawda! bili się jego szpadami, — zauważył głośno Freydet i przybrawszy znowu poważną i sztywną minę sekundanta, dodał:
— We wszystkiem się nam szczęściło... Mieliśmy wybór miejsca, broni... w dodatku Paweł jest doskonałym fechtmistrzem... Rzeczywiście, to rzecz zadziwiająca...
Przestali na chwilę mówić, przypatrując się rzece, połyskującej w promieniach zachodzącego słońca, złotym i purpurowym blaskiem. Minąwszy most, powóz potoczył się szybko ulicą de Boulogne.
— Rzeczywiście, tak i jest — zaczął Védrine, jak gdyby rozmowa ich nie była ani na chwilę przerwaną, — pomimo wszelkich pozorów powodzenia, ten chłopak nie ma szczęścia. Parę razy widziałem go już borykającego się z losem, w okolicznościach będących próbnym kamieniem wartości człowieka i w chwilach, w których człowiek ostatki sił wytęża. I cóż pan powiesz? Darmo myśli i kombinuje, darmo najoryginalniejsze plany układa, w ostatniej chwili coś się zawsze popsuje i choć go w zupełności nie przygniecie, nie pozwala jednak dojść do celu... Dla czego tak jest? Może dla tego po prostu, że ma krzywy nos... Bądź pewien, że takie zakrzywienia oznaczają prawie zawsze kierunek fałszywy i po niezbyt prostej drodze... Zboczenie steru, poprostu!... — zakończył.
Myśl ta podobała się obu; rozmowa toczyła się dalej na temat szczęścia i nieszczęścia. Védrine opowiadał szczególny fakt, którego był naocznym świadkiem, podczas bytności na wyspie Korsyce u księztwa Padovani.
Było to w Barbicaglia nad brzegiem morza, na wprost latarni morskiej. Dozorcą tej latarni był stary strażnik, któremu nie wiele już pozostawało do wysłużenia emerytury.
Pewnej nocy, będąc na służbie, stary zdrzemnął się trochę, przez pięć minut, nie dłużej; przez sen wyciągnąwszy nogę zatrzymał mechanizm poruszający latarnię, która powinna dokonać obrotu co minuta i kolor zmienić. Na nieszczęście tej samej nocy, główny inspektor, odbywając roczny objazd na rządowym statku, przejeżdżał koło latarni i zauważył, że światło nie zmienia się prawidłowo; kazał stanąć, przekonał się o niedbałości strażnika i na drugi dzień szalupa służby inżynierskiej przywiozła nowego dozorcę wraz z dymisyą ospałemu strażnikowi.
— Zdaje mi się — rzekł Védrine — że to rzadki przykład braku szczęścia... taki zbieg jednocześnie, w czasie i przestrzeni... kontroli inspektora i chwilowego snu dozorcy.
I ręką ukazał na ciemne niebo, usiane gwiazdami.
W parę minut potem powóz wjeżdżał w ulicę Poitiers i zatrzymał się przed ozdobioną herbem bramą pałacu Padovani. W pałacu było pusto, w oknach rolety pospuszczane; księżna pojechała do Mousseaux na letnie mieszkanie.
Trzymając list w ręku Freydet zawahał się. Spodziewał się zobaczyć piękną Antonię, opowiedzieć jej wzruszającą historyę pojedynku, wtrącić może parę słówek o swej kandydaturze, a teraz nie wiedział nawet czy zostawić list, czy też wręczyć go osobiście za dni parę, powróciwszy do Clos-Jallanges:
— Biedny chłopak! — rzekł wsiadając do powozu — tak mu zależało na pośpiechu...
— To prawda — rzekł Védrine, podczas gdy rącze konie unosiły ich przez rzęsiście oświetlone bulwary, gdzie mieli spotkać sekundantów strony przeciwnej dla spisania protokółu — to prawda. Nie wiem co zawierał ten list, ale jeżeli w podobnej chwili zadawał sobie fatygę pisania... musi tam być coś bardzo ważnego dowcipnie i mądrze obmyślanego. A tymczasem... ot! list pilny a księżna wyjechała...
I ująwszy w dwa palce koniec nosa, dodał poważnym tonem:
— Otóż to widzisz!... w tem jest rzecz cała.
Pchnięcie szpady, które o mało nie położyło trupem Pawła, było zarazem środkiem, uspakajającym domowe kłótnie państwa Astier. Wstrząśnięty do głębi ojcowskiego serca, mistrz rozczulił się i przebaczył. Pani Astier, pielęgnując chorego syna, zaledwie miewała czas wpaść do domu zmienić bieliznę lub suknię, co dawało możność uniknięcia niebezpiecznych aluzyj i przykrych wyrzutów, które nawet po uzyskanem przebaczeniu i załagodzeniu sporu, podsycają niezgodę małżeńską.Potem chłopak wyzdrowiał i na uprzejme zaproszenie księżnej Padovani pojechał do Mousseaux. Na ostateczne pogodzenie się małżeństwa i przywrócenie dawnej, umiarkowanej temperatury, wpłynęło przeprowadzenie się do Instytutu, objęcie mieszkania i urzędu po nieboszczyku Loisillon, którego wdowa zamianowaną została przełożoną szkoły w Ecouen i wyjechawszy z Paryża, pozwoliła nowemu sekretarzowi wprowadzić się w parę dni po wyborach. Niewiele czasu zabrało państwu Astier urządzenie się w tem nowem mieszkaniu, tak dawno pożądanem i spodziewanem i o którego wszystkich dogodnościach gospodarskich wiedzieli oddawna. Widząc jak dokładnie umeblowanie z ulicy de Beaune pasowało do nowego miejsca, można było myśleć, że te sprzęty powracają z letniego mieszkania na dawne miejsce. Nie potrzeba było żadnych odnawiań: wyporządkowano zaledwie pokój, w którym Loisillon umarł; dano nowe obicia w dawnym salonie Villemain, obróconym obecnie na kancelaryę Leonarda, był to bowiem pokój od dziedzińca, widny i zaciszny, z przylegającą obszerną i jasną komórką, przeznaczoną na pomieszczenie autografów i dokumentów, które mistrz osobiście z pomocą introligatora Fage przewiózł z dawnego mieszkania. Archiwum to, równie prawie wygodne, jak archiwum spraw zagranicznych, stało się niewyczerpaną skarbnicą radości dla profesora, który mógł teraz dostać się do swych dokumentów, nie schylając się i nie potrzebując wdrapywać się po drabinie, jak to czynił przy ulicy de Beaune, w dawnem mieszkaniu, o którem myślał zawsze ze wstrętem i z obrzydzeniem, jak zwykle ludzie nienawidzący miejsc, w których cierpieli i niezdolni byli zapomnieć doznanej boleści. Można pogodzić się i przebaczyć ludziom, którzy również zmieniają swe usposobienie, ale trudniej o wiele przywyknąć do widoku znienawidzonych rzeczy.
Uradowany z przeprowadzenia się, Astier-Réhu mógł zapomnieć o swym gniewie, przebaczyć żonie i nawet Teyssédre’owì, który po dawnemu znowu co środa rano przychodził froterować, ale na samą myśl o klatce pod sufitem, do której zamykano go raz na tydzień, profesor zgrzytał zębami i stawał się dawnym „krokodylusem“.
Niktby nie uwierzył, żе Teyssédre’a nie wzruszał bynajmniej zaszczyt froterowania w Instytucie, w pałacu Mazarini i po dawnemu, ze spokojną dumą i pewnością siebie, obywatela miasta Riom, wobec zwykłego mieszkańca Sauvagnat potrącał stół i przewracał w papierach lub raportach dożywotniego sekretarza. Chociaż profesor nie przyznawał się do tego, ciążyła mu jednak ta pogarda i parę razy próbował wytłomaczyć temu bydlęciu, w jak sławnych pokojach froterują jego szczotki.
— Teyssédre — rzekł doń pewnego razu — ten pokój, to dawny salon wielkiego Villemaina... Polecam go twojej opiece.
Ale natychmiast stchórzył i dla ułagodzenia dumnego auwerńczyka rozkazywał Korentynie:
— Daj kieliszek wina temu poczciwcowi...
Korentyna, zdumiona, przynosiła wino, które Teyssédre, oparty na kiju, z błyszczącemi z radości oczyma, duszkiem wypijał, poczem obcierał usta rękami i stawiając pusty kieliszek, na którym łakome jego wargi pozostawiły ślad, rzekł:
— Widzi pan, panie Astier, niema nic lepszego od kieliszka wina...
Mówił z takim akcentem prawdy w głosie, oczy jego mrugały z takim wyrazem wewnętrznego zadowolenia, że dożywotni sekretarz powracał do swego archiwum, trzasnąwszy drzwiami ze złości.
Doprawdy nie warto było tak pracować i zacząwszy od najniższych stopni dojść do szczytu sławy literackiej, być historykiem domu Orleanów i ozdobą Akademii francuzkiej, jeżeli jeden kieliszek wina może ciemnemu chłopu sprawić równe zadowolenie, ale w chwilę potem, usłyszawszy jak froter powiadał Korentynie, że „kpi sobie z salonu sławnego Villemaina“, profesor wzruszał ramionami i zamiast zazdrości czuł głębokie politowanie dla takiego nieuctwa.
Co się tyczy pani Astier, ta wyrósłszy i wychowawszy się w Instytucie, w każdym kamieniu brukowanego dziedzińca, na każdym stopniu starych i zakurzonych schodów odnajdywała wspomnienia lat dziecinnych, zdawało jej się, że po długiej nieobecności wracała do siebie i daleko lepiej od męża oceniała korzyści, jakie przynosiło im obecne stanowisko: niepotrzebowali płacić komornego, dostawali światło i opał, co pozwalało zaoszczędzić trochę na zimowe przyjęcia, przytem zwiększona pensya, wpływy, stosunki mogły być bardzo korzystnemi dla Pawła i pomódz mu do uzyskania obstalunków.
Dawniej, pani Loisillon, wychwalając zalety swego mieszkania w Instytucie, nie zaniedbywała nigdy dodawać z przechwałką:
— Nawet królowe przyjmowałam tutaj.
— A tak! w komórce... — dodawała złośliwie poczciwa przyjaciółka Adelajda, wyciągając długą szyję.
Rzeczywiście w dnie długich i męczących posiedzeń, zdarzało się nieraz, że która z księżniczek zwiedzających Instytut, wychodząc z posiedzenia, oddawała niekoniecznie bezinteresowną wizytę żonie dożywotniego sekretarza...
Za gościnne przyjmowanie podobnych odwiedzin, pani Loisillon otrzymała teraz miejsce przełożonej a pani Astier z pewnością również potrafi w danym razie skorzystać z „komórki“.
Jedna rzecz tylko psuła jej zadowolenie, mianowicie znacznie chłodniejsze stosunki z księżną Padovani, co niedozwalało jej pojechać do syna do Mousseaux. W samą porę jednak nadeszło zaproszenie do Clos-Jallanges, mogła bowiem znajdować się w blizkości syna i miała nadzieję odzyskania powoli względów pięknej Antonii, dla której stawała się znowu czułą, widząc jej dobroć dla Pawła.
Profesor, którego zaległa i przez parę miesięcy nieodrabiana przez Loisillona robota zatrzymywała w Paryżu, pozwolił jechać żonie, obiecując również przepędzić dni parę u swych przyjaciół ale w gruncie postanowił nie rozstawać się z ukochaną Akademią. Tak tam teraz było dobrze i spokojnie! Potrzebował tylko przejść w poprzek dziedzińca, aby się znaleźć na posiedzeniu, które odbywało się dwa razy na tydzień, w poufnem, rodzinnem kółku pięciu lub sześciu zaledwie „żetonistów“, drzemiących pod szklannym dachem.
W pozostałe dnie — swoboda zupełna, korzystał też z niej pracowity staruszek, robiąc korektę ukończonego nareszcie „Galileusza“, który miał się ukazać w księgarniach na początku jesiennego sezonu.
Stary poprawiał i przekreślał, pilnie przestrzegając, aby „nie było jej wcale, nie było ani śladu“, przygotowywał przytem nowe wydanie „Historyi domu Orleanów“, wzbogacone niewydanemi dotąd dokumentami, które podwajały wartość dzieła.
Świat się starzeje: historya, jest pamięcią ludzkości i jako taka, podlega tym samym co i pamięć ludzka chorobom, brakom i osłabieniom, powinna zatem więcej niż kiedykolwiek opierać się na autentycznych tekstach i dokumentach, odświeżać się docierać do źródła, inaczej będzie błędem lub plotką.
To też trudno sobie wyobrazić, z jaką dumą i radością, w gorące dnie lipcowe, Astier-Réhu odczytywał swe pewne i oryginalne dokumenta, drukowane na kartkach, które po zrobieniu korekty odsyłał wydawcy swemu Petit-Séquard; z jakiem zadowoleniem odczytywał nа tytułowej karcie nazwisko swoje z dodatkiem tytułu: „Dożywotni sekretarz Akademii“.
Tytuł ten, do którego oczy jego jeszcze nieprzywykły, olśniewał go za każdym razem, jak wtedy gdy wychodził na oblany światłem słonecznem dziedziniec, na który wychodziły jego okna — olbrzymi wewnętrzny dziedziniec Akademii, poważny i pełen ciszy, przerywanej zaledwie świergotem paru wróbli i jaskółek, ozdobiony bronzowym biustem Minerwy i otoczony murem, nad którym górował olbrzymi komin sąsiedniej mennicy.
Około czwartej godziny po południu, gdy cień od ozdobionego kaskiem biustu, wydłużał się do połowy dziedzińca, dawał się słyszeć sztywny i nerwowy chód starego Jana Réhu po kamiennych płytach. Stary zajmował mieszkanie nad państwem Astier i codziennie regularnie wychodził na długą przechadzkę, wraz ze służącym, który zdaleka się nim opiekował, lecz któremu podania ręki stary uparcie odmawiał.
Z powodu wielkich w tym roku upałów, stary głuchł coraz bardziej, jego władze umysłowe, szczególniej pamięć — słabła, błąkał się i mieszał wśród swych wspomnień jak Livingstone w trzęsawiskach środkowej Afryki; powtarzał jedną rzecz parę razy, jąkał się, dopóki kto nie przyszedł mu z pomocą a ponieważ upokarzało go to i wprowadzało w zły humor, nie chciał wcale mówić do nikogo; rozmawiał sam z sobą, spacerując, zatrzymywał się przy końcu każdego opowiadania i kiwnąwszy głową, dodawał niezbędne:
— Sam byłem tego świadkiem.
Zresztą zawsze trzymał się prosto i jak za dawnych czasów dyrektoryatu, zabawiał się mystyfikując ludzi, którzy zarzucali go listami, dopytując się, co robił i jakie życie prowadził, by tak późnego wieku doczekać. Bawiło go to, gdy jednym odradzał używania wina lub mięsa, drugim radził żywienie się jarzynami, nabiałem lub jabłecznik i skorupiaki, sam tymczasem niczego sobie nie odmawiał, jadł i pił dobrze, sypiając zwykle po obiedzie i używając następnie długiej przechadzki po swoim pokoju, nad głową Leonarda Astier.
Upłynęły już dwa miesiące, sierpień i wrzesień, dwa miesiące pełne błogiej ciszy i spokoju, jakiego dotąd profesor w ciągu całego życia nie zaznał.
Pani Astier, bawiąca dotąd jeszcze w Clos-Jallanges, zamierzała wkrótce powrócić, bo niebo zaciągało się już jesiennemi chmurami, niektórzy akademicy popowracali do Paryża, posiedzenia nieodbywały się już w tak poufnem kółku i profesor nie potrzebował zapuszczać rolet, aby się chronić przed słońcem, które mu przeszkadzało w pracy, w dawnym salonie Villemaina.
Pewnego dnia, po obiedzie, mistrz siedział przy biurku i pisał list do Freydeta, z doniesieniem, że jego kandydatura jest na dobrej drodze, gdy ozwał się glos starego, wyszczerbionego dzwonka.
Korentyny nie było, mistrz poszedł więc sam drzwi otworzyć i z największem zdziwieniem ujrzał barona Huchenard i archiwistę-paleografa Bosa, który rozgniewany, z potarganemi włosami i ryżą brodą, z rękami wniesionemi do góry, wpadł do gabinetu mistrza z krzykiem:
— Dokumenta są sfałszowane... mam tego dowód... mam dowód...
Astier-Réhu przez chwilę nie mógł zrozumieć i patrzał na barona, który spoglądał na sufit, ale gdy nareszcie z urywanych wyrzekań paleografa, zrozumiał, że zaprzeczano autentyczności pochodzenia listów Karola V, które pani Astier sprzedała, a Bos odstąpił baronowi Huchenard, mistrz, z uśmiechem wyższości, oświadczył, że natychmiast zwraca pieniądze za trzy autografy i że nic, absolutnie nic nie potrafi zachwiać jego wiary w autentyczność dokumentów.
— Pozwoli jednak pan sekretarz, że zwrócę jego uwagę... — i mówiąc te słowa, baron Huchenard rozpinał powoli jasny paltot i z wielkiej koperty wydobył trzy pargaminy, zmienione do niepoznania, dawniej brudno-popielate teraz świetnego, białego koloru i na każdym można było wyraźnie przeczytać na środku kartki, tuż pod podpisem Karola V, stempel fabryczny:
Angoulême
— To chemik Delpech, uczony nasz kolega z Akademii nauk...
Ale uwagi te jak szmer niewyraźny dochodziły zaledwo uszów Leonarda, który pobladł nagle, tak że zbielały mu paznokcie trzęsących się palców, w których trzymał trzy autografy:
— Dzisiaj wieczorem, panie Bos, będziesz pan miał zwrócone sobie dwadzieścia tysięcy — zdołał nareszcie wyjąkać drżącym się głosem.
Bos skarżył się żałośnie:
— Pan baron dał mi za nie dwadzieścia dwa tysiące...
— Dobrze! niech będzie dwadzieścia dwa — rzekł Astier-Réhu — ledwie mając siłę odprowadzenia obu panów do drzwi.
W przedpokoju, zatrzymał kolegę z Akademii napisów Starożytnych i pokornym głosem błagał go, aby dla honoru Akademii, zamilczał o całej tej sprawie.
— Jak najchętniej, drogi mistrzu... ale... pod jednym warunkiem...
— Mów pan! proszę...
— Otrzymasz pan wkrótce list, oznajmiający postawienie mojej kandydatury na miejsce Loisillona...
Za całą odpowiedź, dożywotni sekretarz wstrząsnął silnie ręką barona, zobowiązując się w ten sposób za siebie i swoich przyjaciół.
Pozostawszy sam jeden, mistrz padł na fotel przed stołem, na którym leżały porozrzucane korekty, oraz trzy sfałszowane listy do Rabelais. Spoglądał na nie osłupiały, czytając machinalnie: „Mistrzu Rabelais, Wy, których umysł subtelny“...
Litery tańczyły mu przed oczami, rozpływając się i niknąć w plamach atramentu wywabionego chemicznie; mistrzowi zdawało się, że plamy te robią się coraz większe... większe i ogarniają cały jego zbiór, dziesięć, dwanaście tysięcy sztuk autografów, które wszystkie, niestety! z jednego źródła pochodziły.
Jeżeli te trzy listy są fałszywe, zatem i Galileusz... dom Orleanów... zatem list Krystyny dany w podarunku księciu, nawet publicznie ofiarowany Akademii, list Rotrou wszystko to fałszywe... A wtedy... wtedy... Powstał z krzesła ze strasznym wysiłkiem woli... Fage! gdzie Fage, koniecznie potrzebuję zobaczyć się z Fageem!...
Stosunki Leonarda z introligatorem rozpoczęły się parę lat temu; mały człowieczek przyszedł raz do ministeryum spraw zagranicznych, prosząc znakomitego i uczonego dyrektora archiwów, aby wyraził swe zdanie o liście Maryi de Médicis wstawiającej się za Galileuszem do papieża Urbana VIII.
Właśnie w tym samym czasie Petit-Sequard, wydając seryę popularnych podręczników historyi, pod tytułem „Rozrywki szkolne“, zapowiadał studyum o Galileuszu, napisane przez Astier-Réhu, członka Akademii francuzkiej: posiadając długoletnie doświadczenie, profesor odrazu poznał i potwierdził autentyczność dokumentu, a gdy mu Fage oznajmił, że posiada również odpowiedź papieża Urbana, list Galileusza dziękującego królowej Maryi, oraz parę innych listów, archiwista postanowił odrazu, zamiast „małego błazeństwa“ napisać porządne historyczne dzieło.
Ale jednocześnie, w umyśle poczciwego człowieka powstała wątpliwość, co do pochodzenia tych dokumentów, spojrzał badawczo na karła, uważnie, jakby cennemu autografowi, przypatrując się tej długiej, bladej twarzy, z czerwonemi, mrugającemi ciągle powiekami.
Wreszcie kłapnąwszy, swoim zwyczajem, zębami, zapytał:
— Czy rękopismy te, są pańską własnością, panie Fage?...
— O nie! drogi mistrzu... — odpowiedział Fage.
On pośredniczył tylko... Stara panna, szlachcianka, była zmuszoną pozbywać się powoli, sztuka po sztuce, bardzo pięknego zbioru, który od czasów Ludwika XVI był w posiadaniu jej rodziny. On, Fage niechciał nawet podjąć się roli pośrednika, przed zasięgnięciem opinii znakomitego uczonego, najpierwszego znawcy. Teraz, polegając na zdaniu mistrza, zamierza udać się do którego z bogatych zbieraczów, do barona Huchenard naprzykład...
Astier-Rèhu nie pozwolił mu dokończyć.
— Niepotrzeba! przynieś pan do mnie listy tyczące się Galileusza... znajdę nabywcę!...
Publiczność zaczynała się schodzić i zajmować miejsca przy małych stoliczkach; wszyscy — ciekawi i szperacze siedzieli w milczeniu, podobni do żuków cmentarnych, których czuć pleśnią i stęchlizną.
— Na górze... w mojej kancelaryi... nie tutaj... — szepnął archiwista do ucha garbuskowi, gdy ten, wypomadowany, z włosami rozdzielonemi nad czołem, odchodził z miną zadowoloną i pewną siebie, którą tak często wiedzieć można u garbusków.
Prawdziwy to był skarb zbioru rodziny Mesnil-Case — nazwisko wyjawił Albin Fage pod największym sekretem — niewyczerpany skarb rozmaitych i ciekawych z szesnastego i siedemnastego wieku dokumentów, rzucających nowe światło na przeszłość, jednem słowem, jedną datą zaprzeczających wiadomościom, o ludziach lub wypadkach, uważanych dotąd za prawdziwe. Pomimo wygórowanej ceny, Leonard Astier kupował każdy z tych dokumentów, który prawie zawsze okazywał się potrzebnym do zamierzonej lub rozpoczętej przezeń pracy. Nie można było nawet wątpić o prawdziwości słów garbuska; całe paki tych autografów walały się w kurzu na strychu starego pałacu w Menilmontant.
Jeżeli czasami, wskutek jakiej złośliwej uwagi, ze strony księcia autografów, jakakolwiek wątpliwość zachwiała dobrą wiarą mistrza, wnet uspakajała go zimna krew introligatora, siedzącego spokojnie przy stole, lub też polewającego sałatę w cichym, zielonym ogródku. Zadowolnił się objaśnieniem Fage’a, który widoczne na niektórych kartkach podskrobywanie, tłomaczył podróżą po morzu, kiedy cały zbiór przewożono do Anglii w czasie emigracyi. Spokojny i pewien siebie, szedł profesor szybkim krokiem przez podwórko, unosząc za każdym razem nowy nabytek, za który dał pięćset, tysiąc, a czasem nawet dwa tysiące franków, stosownie do wartości historycznego dokumentu. W gruncie jednak, chociaż mistrz sam przed sobą nie przyznawał się, do robienia tych zbytków, których nikt z otaczających nie zauważał, popychała go daleko więcej żyłka amatorska, niż zamiłowanie historyi.
Chociaż cenną była izdebka przy ulicy de Beaune, w której zwykle odbywał się handel, jednakże uważny spostrzegacz nie byłby się omylił: ten głos mówiący z udaną obojętnością, spieczone wargi szepczące: „pozwól pan zobaczyć“ — ręce trzęsące się od chciwości, były to widoczne objawy rozwijającej się namiętności, mającej niedługo przemienić się w manię, która jak grzyb szkodliwy, niszczy i pochłania całą istotę, na ciele której rozwija się jego obrzydliwe cielsko.
Mistrz stawał się klasycznym i posępnym Harpagonem, nielitościwym dla siebie i domowników, użalającym się ciągle na ciężkie czasy, jeżdżącym tramwajami, gdy tymczasem w niespełna dwa lata sto sześćdziesiąt tysięcy franków, zaoszczędzonych przez niego przeszło niespostrzeżenie do kieszeni garbuska. Dla ukrycia przed uwagą pani Astier, Korentyny i Teyssédre’a, prawdziwego powodu ciągłych przychodzeń introligatora, mistrz dawał mu książki do oprawy, które ten jawnie odnosił. Porozumiewali się pomiędzy sobą językiem, znaczenie którego oni jedni tylko rozumieli.
Albin Fage pisał na otwartym liście:
— Mam nowe okucia... Oprawa z szesnastego wieku, rzadka i w dobrym stanie.
Leonard Astier wahał się:
— Dziękuję!... nie potrzebuję obecnie niczego... poczekajmy...
Na to otrzymywał list:
— Nic nie szkodzi, drogi mistrzu!... Udam się do kogo innego...
Na co mistrz zazwyczaj odpowiadał:
— Jutro... w rannych godzinach... Przynieś pan okucie...
Była to jedyna troska, która mu zatruwała szczęście. Trzeba było kupować, ciągle kupować, bo inaczej rzadki ten zbiór mógł przejść w ręce Bosa, barona Huchenard lub innych zbieraczów. Czasami, na myśl o dniu, w którym mogło zabraknąć pieniędzy, ogarniała go czarna rozpacz i zapytywał wtedy karła, którego twarz zarozumiała i bez wyrazu drażniła go zawsze:
— Powiadasz pan, że ona jeszcze potrzebuje pieniędzy, ta pańska szlachcianka? Co ona za życie prowadzi?... W ciągu dwóch lat wzięła więcej jak sto sześćdziesiąt tysięcy franków...
W takich chwilach życzył starej pannie śmierci, pragnął, żeby introligator przepadł, żeby wojna, komuna, lub jakibądź kataklizm społeczny zniszczył zbiory rodziny Mesnil-Case oraz zawziętych wyzyskiwaczów, którzy go dręczyli.
Teraz właśnie zbliżała się chwila kataklizmu; — nie tego wprawdzie, którego mistrz pragnął, bo los rzadko miewa na podorędziu to właśnie, o co go prosimy — ale niemniej przecie straszny kataklizm, w którym mógł nagle stracić imię, majątek, sławę, wszystko co miał, wszystko czego się był pracą dorobił. To też księgarze oraz handlarze obrazów, których sklepy mijał codziennie, nie poznali go dzisiaj, gdy blady, wzruszony zdążał szybkim krokiem w stronę Izby obrachunkowej, nie zwracając uwagi na ukłony, których był zwykle tak żądnym. Szedł nie widząc nic i nikogo, myślał o chwili, w której schwyciwszy garbuska za gardło, ściśnie mu ten krawat, z piękną szpilką i wetknąwszy mu pod nos listy Karola V, w tak haniebny sposób zniesławione przez Delpecha, zapyta oszusta:
— I cóż pan teraz odpowiesz?...
Przyszedłszy na ulicę de Lille, pchnął drzwi z niecheblowanyoh desek, znajdujące się w otaczającym dziedziniec parkanie i wszedłszy na ganek, zadzwonił u kraty, nieprzyjemnie uderzony posępnym widokiem starego gmachu, który teraz ogołocony z kwiatów i roślinności, wyglądał jak prawdziwa ruina.
Po brukowanym dziedzińcu rozległ się odgłos kroków i ukazała się odźwierna, tęga baba, która trzymając w ręku miotłę i nie otwierając nawet kraty, rzekła:
— Przychodzisz pan do introligatora, nie ma go już tutaj...
Rzeczywiście nie było już starego Fage’a... wyprowadził się, niepozostawiwszy adresu.
Wyprzątano właśnie jego mieszkanie, do którego miał się wprowadzić nowy introligator Izby obrachunkowej, Fage bowiem podał się do dymisyi.
Astier-Réhu wybąkał parę słów, ale zagłuszyło go krakanie wron i kawek, których całe stado krążyło nad dziedzińcem i napełniało powietrze wrzaskiem, rozlegającym się po sklepionych korytarzach.
— Patrzajcie! — wykrzyknęła z zadziwieniem odźwierna, wskazując z uszanowaniem ręką na wiązy, których wierzchołki widać było po za murem otaczającym ogród i pałac Padovani — patrzajcie! wrony powróciły wcześniej niż księżna! Będziemy mieli wczesną zimę w tym roku...
Stary Astier, drżącym i niepewnym krokiem szedł napowrót przez dziedziniec.
Na drugi dzień po owem przedstawieniu, na którem chciała być obecną, aby uśmiechając się pod brzemieniem nieszczęścia, pokazać światowym paniom, jak należy panować nad sobą, księżna Padovani wyjechała do Mousseaux, jak to zwykle w tej porze roku czyniła. Pozornie, nie zmieniła nic w swoim trybie życia. Nie odprosiła bynajmniej gości pozapraszanych na letnie miesiące; przez te parę dni, samotnie zwykle spędzanych przed przybyciem pierwszej partyi zaproszonych, bywała zajętą urządzaniem gościnnych pokojów ale w tym roku, jak zwierz zraniony i prześladowany, biegała od rana do wieczora po obszernym parku, ciągnącym się nieskończenie długo po nad wyniosłem wybrzeżem Loary. Zmęczona, zdyszana, zatrzymywała się przez chwilę, poczem w nowym porywie boleści, rozpoczynała swoją wędrówkę.
— Podły! podły! kanalia! — wymyślała nieobecnemu, jak gdyby był tuż obok i wraz z nią gorączkowym krokiem przebiegał cienistą aleję, dochodzącą aż do samej rzeki.
Przestawszy być księżną, wielką damą, zdjąwszy maskę, zwyczajnej kobiecie podobna, oddała się rozpaczy, mniejszej może niż gniew; bo najgłośniej krzyczała w niej duma, a łzy spadające z rzęs nie spływały, lecz ognistym strumieniem wytryskiwały z jej oczów.
Zemsty, krwawej zemsty chciała koniecznie, myślała z zadowoleniem, że jeden z jej gajowych, Bertoli lub Salviato, mógłby niewdzięcznikowi wpakować kulę w łeb, w sam dzień ślubu!
Ale nie! zabije go własnoręcznie, chce zaznać rozkoszy wendety. Zazdrościła kobietom z ludu, które w bramie czatują na niewdzięcznego kochanka i oblewają go kwasem siarczanym, miotając na niego jednocześnie najobelżywsze wyrazy...
O czemuż w pamięci swej nie znajdowała wyrażeń, zdolnych napiętnować zdradziecki i podły postępek kochanka, który ciągle stał jej w myśli, tak jak widziała go ostatnim razem: z fałszywym i wymuszonym uśmiechem i wahającem się spojrzeniem. Nawet w rodowitem swem korsykańskiem narzeczu, wielka pani nie znała odpowiednich „wymyślań“ i powtórzywszy kilkanaście razy: — podły! podły! kanalia! — milkła, w bezsilnej złości, gryząc do krwi swe piękne usta. Wieczorem, gdy w olbrzymiej sali, obitej starą skórą, ozłoconą promieniami zachodzącego słońca, zjadła samotnie wieczerzę, rozpoczynała znowu szaloną swoją przechadzkę. Przechadzała się po galeryi, wystającej nad falami Loary, tej samej galeryi, którą tak ślicznie odnowił był Paweł Astier, dodawszy przy arkadach ażurową kamienną koronkę i dwie zgrabne wieżyczki u ścian uwieszone. W dole, fale Loary, szerokiej jak jezioro, iskrzyły się srebrzystem światłem, odbijając w swych wodach wierzby nadbrzeżne; ale nie przyglądała się krajobrazowi, biedna Mari’Anto, gdy znużona krążeniem za smutnemi wspomnieniami, oparta na balustradzie, wysyłała w dal nic nie widzące spojrzenie. Stawało jej wtedy przed oczyma życie jej własne spustoszone, klęską dotknięte w latach, w których trudno jest rozpocząć je nanowo. Z Mousseaux, gdzie wzdłuż tamy stanęło kilka nizkich domków, dochodziły do niej piskliwe jakieś głosy; łańcuch, czółno przytrzymujący zgrzytał wśród ciszy chłodnej nocy. Jakby to było łatwo więcej się podać naprzód, ruchem większe zniechęcenie objawiającym!... Ale coby świat na to powiedział? Dla kobiety jej lat, jej stanowiska, śmierć podobną jest do samobójstwa porzuconej gryzetki?
Trzeciego dnia nadszedł bilecik Pawła i jednocześnie dzienniki podały wiadomość o pojedynku oraz spisany następnie protokół.
Przeczytawszy jedno i drugie, księżna doznała wrażenia, jak gdyby rozkosznej pieszczoty. A za tem jest jeszcze ktoś, kto ją kocha, kto życie swe narażał, by ją pomścić! w przekonaniu jej, nie była to nawet miłość, było to tylko uczucie wdzięczności, pamięć usług oddanych młodemu człowiekowi i jego rodzinie, może nawet chęć, naprawienia w ten sposób zdradzieckiego postępku matki. Szlachetne, poczciwe dziecko!
Będąc w Paryżu, byłaby natychmiast udała się do niego, ale teraz, wobec spodziewanego przyjazdu zaproszonych gości, mogła tylko napisać do Pawła i posłać mu doktora. Codzień przybywali nowi goście, to z Blois, to z Onzain, Mousseaux bowiem było w jednakowej odległości od obydwu stacyj. Kareta, powóz i dwa duże omnibussy wjeżdżały pełne gości, w paradny dziedziniec, a dzwonek u bramy bezustannie dzwonił, oznajmiając ich przybycie. Stali goście pałacu przy ulicy de Poitiers, znani dyplomaci lub członkowie akademii, stawili się wszyscy. Przybyli też hrabiostwo de Foder, hrabia de Brétigny z synem swym, sekretarzem ambasady, państwo Desminières, filozof Laniboire, który zamierzał podczas pobytu na wsi pisać swój referat o nagrodach Montyona, młody krytyk Shelleya, mocno protegowany przez salon księżnej Padovani i wreszcie Danjou, piękny Danjou, sam jeden, bez żony, która była wprawdzie zaproszoną, ale obecność jej byłaby mu przeszkadzała w pewnych pomysłach, które świeżo wylęgły się pod czaszką, pokrytą nowiutką peruką. Postanowiono przepędzać czas tak samo jak w roku zeszłym. Rano odwiedzano się wzajemnie lub też pracowano w swoich pokojach, potem śniadanie, zebranie ogólne, siesta; gdy upał przeminął, jechano powozami na spacer do lasu, lub też pływano po rzece w lekkich czółnach, których cała flotyla stała u brzegu przy końcu parku. Zjadłszy na której wysepce podwieczorek, wydobywano zastawione więcierze; dzięki rybakom księżnej, którzy przedtem pamiętali o napełnieniu sieci, ryb znajdywano zawsze mnóstwo. Wróciwszy do domu, ubierano się do obiadu, po którym mężczyźni w sali bilardowej lub w wspaniałej galeryi palili cygara, poczem przychodzili do reszty towarzystwa, do prześlicznie urządzonego salonu, dawnej sali obrad Katarzyny de Médicis, wybitego makatami przedstawiającem historyę miłości Dydony i jej rozpacz na widok odpływających okrętów trojańskich. Ta fikcyjna historya stanowiła dziwną i ironiczną sprzeczność z rzeczywistością, nikt z obecnych nie zwracał jednak na to uwagi, wskutek tak zwykłego w salonach braku spostrzegawczości, który nie tyle pochodzi z nieumiejętności patrzenia, ile ze zbytniego zajęcia się sobą, myślenia o wrażeniu, jakie się powinno uczynić. A jednak tragiczna rozpacz i wściekłość opuszczonej królowej, która z rękami wzniesionemi ku niebu i zapłakanemi oczami wpatruje się w niknącą w oddaleniu flotę, stanowiła rażącą sprzeczność z zachowaniem się księżnej, która ze spokojnym uśmiechem przewodniczyła zebraniu, będąc jak zwykle królową obecnych pań, którym udzielała swych rad, zarówno w wyborze strojów jak książek, biorąc udział w dysputach Laniboire’a i młodego krytyka, lub Desminièra i Danjou, którzy rozprawiali o przyszłych wyborach do Akademii, następcy zmarłego Loisillona.
Doprawdy, gdyby książę d’Athis, ten zdrajca Samy, o którym wszyscy myśleli, ale o którym nikt nie wspominał, gdyby mógł zobaczyć zachowanie się księżnej, uczułby się z pewnością draśniętym w swej miłości własnej, widząc, jak mało wpływa nieobecność jego na usposobienie księżnej i jak nieznać jej w tej hałaśliwej i pełnej życia, królewskiej iście rezydencji. Tylko trzy zamknięte okna w tak zwanym „pawilonie księcia“ świadczyły o jego nieobecności.
— Znosi to wcale dobrze... — zaraz pierwszego wieczoru mówił Danjou, a mała hrabina de Foder, której zaledwie koniec nosa widać było z pomiędzy koronek, usychała z ciekawości, pani Desminières, pewną była usłyszenia zwierzeń i miała przygotowany cały zapas słów pociechy, obie zaś te panie nie mogły wyjść z podziwienia na widok podobnie bohaterskiej odwagi. W gruncie czuły do księżnej żal, zawiodła ich bowiem pewność zobaczenia oczekiwanej dramatycznej sceny. Na mężczyzn ten spokój działał podniecająco i zdawał się być zachętą do ubiegania się o pozostawioną spuściznę.
Widoczna zmiana zaszła tak w życiu księżnej, jak i w obchodzeniu się z nią wszystkich lub prawie wszystkich gości, którzy stali się swobodniejszymi więcej natarczywszymi zarazem, czuć było większy chęć przypodobania się jej i było widocznem, że celem zabiegów, była kobieta, nie zaś wpływ jej i protekcya.
Rzeczywiście Marya-Antonia nigdy nie była równie piękną: gdy wchodziła do jadalnego pokoju, śnieżno-biała płeć jej twarzy i obnażonych ramion zaćmiewała wszystkich, nie wyłączając margrabiny Roca-Nera, przybyłej z sąsiedniego dworu, z tamtej strony rzeki.
Margrabina była młodszą, ale ktoby się tego domyślił, widząc je razem. Zresztą wskutek nagłego wyjazdu swego kochanka, piękną Antonię otaczał jakiś urok tajemniczy, urok świeżo opuszczonego a ciepłego jeszcze miejsca, co wielu mężczyzn pociąga.
Filozof Laniboire, sprawozdawca konkursu cnoty, szybko uległ temu tajemniczemu urokowi: dojrzałych lat wdowiec, o melancholicznych rysach twarzy i krwią nabiegłych policzkach, starał się oczarować panią domu, wykazywaniem swych biegłości w sporcie i innych męzkich rozrywkach, w czem jednak niezawsze mu się powodziło. Jednego dnia, chcąc popisać się silnemi muskulami, wiosłując na rzece, wpadł do wody, innym razem, harcował na koniu, jadąc obok powozu i rumak tak go przycisnął bokiem do koła pojazdu, że potem parę dni nie wychodził z pokoju, okładając się kataplazmami. Ale najzabawniejszem było widzieć go w salonie, gdy — według wyrażenia Danjou — „skakał przed arką“, zginając i prostując swój długi korpus i wyzywał na dysputę i turniej dialektyczny młodego krytyka, dwudziesto trzyletniego krańcowego pesymistę, którego stary filozof zwyciężał zawsze swym niewzruszonym optymizmem.
Filozof Laniboire, któremu żona umarła, pielęgnując dwoje chorych dzieci, zmarłych jednocześnie, miał swoje przyczyny, dla których życie znajdował dobrem a nawet doskonałem; wygłaszając hymn pochwalny na cześć życia, stary kończył wykład swych teoryj, wskazując pochlebnym giestem na księżnę:
— Czy można wobec takich ramion znajdować życie złem?
Było to jakby plastyczne objaśnienie jego wykładu.
Młody krytyk, dla zdobycia względów księżnej, trzymał się innej taktyki, wcale nawet dowcipnej. Wielki wielbiciel księcia d’Athis, był jeszcze w tym młodzieńczym okresie życia, w którym uwielbianie kogoś jest równoznaczne z naśladowaniem tejże osoby, to też od chwili, gdy zaczął bywać w świecie, naśladował sposób życia, chód, postawę, nawet ruchy głowy księcia, jego zgarbione plecy, nieokreślony uśmiech i pogardliwe milczenie, podobieństwo to było tem wyraźniejsze, że młodzieniec z dziecinną skrupulatnością kopiował ubiór księcia, aż do najdrobniejszych szczegółów; zacząwszy od węzła krawatki a skończywszy na angielskim krojem zrobionych spodniach, z modnego materyału w kraty. Na nieszczęście miał zbyt bujną czuprynę i ani jednego włosa na brodzie, z tego powodu wszelkie jego usiłowania były stracone i nie wywoływały żadnych wspomnień w umyśle księżnej, równie nieczułej na widok angielskich spodni krytyka, jak na powłóczyste spojrzenia młodego Brétigny, lub taktykę Brétigny ojca, który prowadząc ją do stołu, silnie przyciskał jej rękę ramieniem. Zawsze jednak starania te miały ten skutek, że otaczały ją atmosferą uprzejmej galanteryi, do której książę d’Athis, odgrywający zawsze i niezmordowanie rolę pełnego galanteryi kochanka, przyzwyczaił ją oddawna; to też dumna kobieta mniej odczuwała upokorzenie, jakiem było dla niej porzucenie jej przez kochanka.
Ze wszystkich starających się, jeden Danjou trzymał się na uboczu, bawiąc księżnę ploteczkami, pozbieranemi za kulisami teatrów i pobudzając ją do śmiechu, czem zjednywa się nieraz względy bardzo wielu kobiet.
Nareszcie, uważając, że księżna jest już dostatecznie przygotowaną, zdecydował się na krok stanowczy; pewnego dnia, gdy księżna w towarzystwie swych psów, odbywała po ogrodzie codzienną przechadzkę, pozbywając się swego gniewu w gęstych zaroślach parku, na raz na zakręcie alei ukazał się Danjou, ogolony, w białym, letnim garniturze, długich butach i okrągłej czapeczce na głowie.
Myślał nad zakończeniem sztuki, której Théâtre Français żądał od niego na rozpoczęcie zimowego sezonu, trzyaktowej komedyi p. t. „Pozory“, treści wziętej z życia wielkiego świata, mocno skandalicznej. Miał już wszystko skończone, prócz ostatniej sceny.
— Chcesz pan? poszukamy razem — rzekła wesoło księżna, trzaskając długim harapem z krótką rączką i świstawką, której używała dla zwoływania swej psiarni.
Ale Danjou odrazu zaczął mówić o miłości, o tem, jak smutnem będzie dla niej samotne życie, wreszcie cynicznie i otwarcie, ofiarował jej się we właściwy sobie sposób.
Księżna podniosła dumnie głowę, ściskając rękojeść harapa, gotowa osmagać nim zuchwalca, który ośmielał się mówić do niej, jak do baletniсу za kulisami teatru. Ale zniewaga wyrządzona jej dumie była zarazem hołdem, oddanym jej więdnącej piękności i rumieńce, które zaróżowiły jej policzki, były spowodowane zarówno zadowoleniem jak i oburzeniem.
Danjou, niezrażony, mówił dalej, nacierając wciąż, starał się ją olśnić swym dowcipem i udając, że nie tyle uważa ten interes za kwestyę uczucia, co za spółkę umysłową, opartą na wspólności interesów. Człowiek taki jak on i taka kobieta!... we dwoje podbiją.
— Bardzo ci jestem obowiązaną, kochany Danjou, ale znam już te piękne teorye... Dotąd jeszcze płaczę z tego powodu... — i dumnym giestem, nie dopuszczającym odpowiedzi, ukazała autorowi aleję, którą miał się oddalić: — Szukaj sam swego zakończenia, ja wracam do domu...
Donjou, zbity z tropu, pozostał na miejscu, patrząc jak oddalała się elastycznym, szybkim krokiem.
— Czy nawet jako zebrę, nie przyjmie mię pani? — zapytał żałośliwie.
Odwróciła się, marszcząc czarne brwi:
— A prawda... miejsce jest wolne... — przyszedł jej na myśl Gavaux, ten podrzędny sługus, któremu tyle dobrego wyświadczyła i bez uśmiechu dodała głosem znużonym: — Dobrze... jako zebrę, jeżeli pan chcesz — rzekła i znikła za przepysznym krzakiem żółtych róż, które już przekwitały i których listki miały opaść przy pierwszym silniejszym wietrzyku.
Danjou i tak powinien być zadowolonym z tego, że dumna księżna chciała wysłuchać go do końca.
Nigdy jeszcze żaden człowiek, nawet jej książę nie odzywał się do niej tym tonem. Zresztą pełen nadziei i zapału, podniecony pięknemi zdaniami, które dopiero co wygłosił, komedyopisarz prędko znalazł zakończenie swej sztuki.
Powraca już do siebie, chcąc ostatnią scenę napisać przed śniadaniem, gdy raptem zatrzymał się, dojrzawszy przez gęstwinę liści, okna od pokoju księcia, szeroko roztwarte na słońce.
Dla kogóż to? Kto był tym wybranym, którego spotykał zaszczyt pomieszczenia w tym apartamencie wspaniałym i wygodnym, z widokiem na park i na Loarę? Począł się rozpytywać i to, co mu odpowiedziano, uspokoiło go.
Mieszkanie przygotowano dla architekta księżnej, który dla nabrania sił po chorobie, przyjeżdżał do pałacu. Wiedząc jak zażyłe stosunki łączyły państwa Astier z gospodynią domu, wydawało się rzeczą naturalną, że w Mousseaux, które było po trochu dziełem Pawła, przyjmowano go jak swego.
Jednakże, kiedy nowy gość usiadł przy śniadaniu, jego ładna twarzyczka zmizerowana chorobą, a wydająca się jeszcze bledszą od białej batystowej chustki, obwiązującej szyję jego, pojedynek, rana, aureola romantyczności otaczająca tego rodzaju wypadki, wszystko to wywarło silne wrażenie na paniach i nawet księżna sama okazywała mu takie względy i otaczała taką opieką, iż piękny Danjou, jeden z tych ludzi, którzy chcieliby wszelkie wyróżnienia zagarnąć dla siebie a powodzenie doznawane przez innych uważają za krzywdę wyrządzoną sobie, uczuł piekącą go zazdrość. Korzystając z zaszczytnego miejsca, które u stołu zajmował w sąsiedztwie księżnej, począł, utkwiwszy oczy w talerz, po cichu kpić z pięknego młodzieńca, tak nieszczęśliwie oszpeconego krzywym nosem, odziedziczonym po matce; wydrwiwał jego pojedynek, odniesioną ranę, szydził z szermierzy sławnych i znanych w salach fechtunkowych, których sława wszakże topniała od drobnego ukłucia w pierwszym pojedynku. Nie wiedząc, że tak dobrze trafił, dodał:
— Wie pani, ta ich sprzeczka przy grze, to tylko pozór... Właściwym powodem była kobieta...
— Powodem pojedynku?... tak pan sądzisz?...
Skinął głową:
— Jestem tego pewnym — i uszczęśliwiony ze swej przenikliwej chytrości, zajął się otaczającem go towarzystwem, olśniewając je dowcipem i opowiadanemi anegdotkami, w których spory zapas był zawsze zaopatrzony.
W grze tej, Paweł Astier nie mógł mu dorównać, to też sympatya pań prędko zwróconą została znakomitemu gawędziarzowi, szczególniej gdy ten oznajmił, że znalazł rozwiązanie swej komedyi, którą już nawet ukończył i że przeczyta ją w salonie, kiedykolwiek podczas upału.
Wszystkie panie wydały jeden okrzyk radości, ciesząc się z przerwania jednostajności dotychczasowego trybu życia. Zresztą co za pyszna gratka dla tych uprzywilejowanych, które i tak dumne już były z tego, że listy swe datowały z Mousseaux, — teraz będą mogły napisać swym przyjaciółkom sprawozdanie z nowej, niewydanej jeszcze komedyi Danjou, czytanej przez niego samego.
Co za rozkosz, módz w zimie, podczas odbywania prób, powiedzieć:
— A! nowa komedya Danjou! znam ją; czytał ją nam w lecie w pałacu Mousseaux.
Gdy pod wrażeniem tej przyjemnej nowiny, wstawano od stołu, księżna zbliżyła się do Pawła Astier i podając mu rękę ze zwykłą sobie nieco despotyczną uprzejmością, rzekła:
— Przejdziemy się trochę po galeryi... duszno jest tutaj.
Rzeczywiście, powietrze było parne, nawet na tej wysokości czuć było upał i mgłę unoszącą się nad wodami Loary, zacierającą kontury zielonych wybrzeży i na pół zatopionych wysepek.
Księżna poprowadziła młodego człowieka, aż do końca ostatniej arkady, zdala od palących mężczyzn.
— A zatem dla mnie, dla mnie biłeś się pan... — rzekła, ściskając go za rękę.
— Tak jest, księżno, dla pani — i dodał z zaciśniętemi ustami: — nieskończyliśmy jeszcze... rozpoczniemy na nowo.
— Nie mów tego... niedobre dziecko! — przerwała na chwilę, usłyszawszy kogoś zbliżającego się ciekawie:
— Danjou! — zawołała.
— Księżno?
— Wachlarz zostawiłam w salonie, na swojem miejscu... bądź pan tak dobry i przynieś mi go.
Gdy Danjou się oddalił, zwróciła się znowu do Pawła:
— Niepozwolę ci tego uczynić, Pawle! przede wszystkiem nie bij się z takimi łotrami... Ach! gdybyśmy byli sami... gdybym mogła ci powiedzieć...
Po jej drżących rękach i głosie znać było wzruszenie, które zadziwiło Pawła Astier.
Po upływie miesiąca czasu, spodziewał się znaleźć ją spokojniejszą. Doznane wskutek tego rozczarowanie zatrzymało mu na ustach słowa: „kocham cię! zawsze cię kochałem “ — które był przygotował sobie, jako wstęp do pierwszej rozmowy przy powitaniu. Tymczasem zadowolnił się opowiedzeniem jej szczegółów pojedynku, których była bardzo ciekawą.
Przerwał mu Danjou, odnoszący wachlarz.
— Dobry z ciebie zebra, Danjou — podziękowała mu księżna.
Akademik skrzywił się nieco i półgłosem odrzekł:
— Tak.... ale żądam obietnicy awansu.... inaczej....
— Wymagania? już?... — za karę uderzyła go lekko wachlarzem, chcąc wszakże, aby był w dobrym humorze podczas przyobiecanego czytania, przyjęła jego ramię i przeszła z nim do salonu, w którym oczekiwał już rękopism rozłożony na eleganckim stoliku od kart, stojącym w wysokiem otwartem oknie, przez które widać było kwiatowe klomby i gęsto rosnące drzewa w parku.
— Pozory. Komedya w trzech aktach. Osoby...
Panie, otaczające autora zwartem kołem, doznały przyjemnego uczucia dreszczu, który poprzedza zwykle oczekiwaną przyjemność.
Danjou czytał jak prawdziwy, według wyrażenia Picherala, „komedyant“; zatrzymywał się od czasu do czasu, aby umaczać usta w szklance z wodą, obcierał je cienką, batystową chusteczką, po przeczytaniu każdej z dużych ćwiartek, zapisanych jego drobnem pismem, upuszczał ją niedbale na dywan.
Za każdym razem pani de Foder, ta cudzoziemka, wielbiąca sławnych ludzi, schylała się bez szelestu, podnosiła upuszczoną ćwiartkę i kładła ją z uszanowaniem na fotelu obok siebie, jedna na drugą w należytym porządku. Dzięki temu dyskretnemu a sprawiającemu jej rozkosz manewrowi, czuła się być bliżej mistrza, zdawało się jej, że przyjmuje czynny udział w jego dziele, jak gdyby Liszt lub Rubinstein grali na fortepianie a ona przewracała im kartki.
Wszystko szło bardzo dobrze, aż do końca pierwszego aktu, będącego dowcipną i błyszczącą ekspozycyą sztuki, którą słuchacze przyjęli gromkiemi oklaskami oraz śmiechem zadowolenia i zachwytu; nastąpiło potem głębokie milczenie, podczas którego słychać było muszki brzęczące, między wierzchołkami drzew, w głębi parku, wreszcie mistrz, obtarłszy wąsy, rozpoczął znowu:
— Akt drugi. Scena przedstawia... — ale głos jego w miarę, jak czytał, stawał się drżącym i stłumionym.
W pierwszym rzędzie, pomiędzy paniami, autor dostrzegł pusty fotel księżnej i patrząc ponad binoklami, szukał wzrokiem jej w olbrzymim salonie, zastawionym roślinami lub parawanami, za któremi sadowili się słuchacze, aby lepiej słyszeć lub drzemać.... Nareszcie, podczas jednej z tych przerw, które robił często i w jednakowych odstępach czasu dla zwilżenia gardła, usłyszał cichy szept i po jasnej sukni poznał księżnę, która siedząc w głębi pokoju na kanapie z Pawłem Astier, zdawała się kończyć rozpoczętą i przerwaną w galeryi rozmowę. Dla takiego jak on, popsutego powodzeniem dziecka, zniewaga to była zbyt dotkliwą. Miał odwagę dokończenia swego aktu, lecz rzucał z wściekłością na podłogę kartki, które się rozlatywały, tak że mała pani de Foder zmuszoną była szukać ich na czworakach. Wreszcie gdy szept nie ustawał, przestał czytać, wymawiając się nagłem zachrypnięciem, które zmuszało go do odłożenia na jutrzejszy dzień czytania.
Księżna całkiem zajęta pojedynkiem, o którym nie mogła się dość nasłuchać, myśląc, że to już koniec sztuki, krzyknęła zdaleka, klaszcząc w swe drobne dłonie:
— Brawo Danjou!... ślicznem jest to rozwiązanie!...
Wieczorem, sławny autor rozchorował się na wątrobę, lub też udał tylko chorobę i nad ranem opuścił Mousseaux, nie widząc się z nikim. Czy obraził się zwyczajnie jak autor, czy może naprawdę myślał, że młody Astier zajmie miejsce księcia d’Athis? Faktem jest jednak, że w osiem dni po jego wyjeździe, Paweł jeszcze nie zdołał wypowiedzieć swych paru słów. Miano dla niego wszelkie względy i troskliwość iście macierzyńską, dowiadywano się o jego zdrowie, rozpytywano, czy nie jest mu zagorąco w wystawionej na południe wieżyczce, w której mieszkał, czy nie męczy go ruch powozu, lub czy nie jest za późno na przejażdżkę po rzece, ale gdy tylko chciał wtrącić słowo o miłości, wymykano mu się, zdając się nie rozumieć go wcale. A jednak ta Antonia, którą znał teraz, nie była podobną do dumnej księżny lat poprzednich.
Tamta wyniosła i spokojna, jednem zmarszczeniem swych brwi odpychała natrętów. Był to spokój pięknej rzeki, płynącej między tamami. Ale teraz tamy pękały, otworzyła się w nich przerwa, przez którą przedostawała się właściwa natura tej kobiety.
Czasami kipiała chęcią zbuntowania się przeciwko przyjętym obyczajom towarzyskim i społecznym, które tak niegdyś szanowała, czując potrzebę przenoszenia się z miejsca na miejsce i męczenia szalonemi wycieczkami. Tworzyła rozliczne projekta zabaw, iluminacyj, wielkich polowań konno, którym sama będzie przewodniczyć, pomimo, że już od lat paru nie dosiadała konia.
Piękny młodzieniec, czujny i uważny, śledził wahanie się jej wzburzonych uczuć i pilnując ją swym bystrym jastrzębim wzrokiem, postanowił ostatecznie nie cackać się z nią tak długo jak z Kolettą de Rozen.
Po męczących wycieczkach i przejażdżkach, odbytych w dniu dzisiejszym, goście rozeszli się wcześnie z wieczora. Paweł, wróciwszy do siebie na górę, zdjął frak i wykrochmaloną koszulę i przywdziawszy drugą jedwabną, w pantoflach, z dobrem cygarem, usiadł pisać list do swej matki, zastanawiając się i ważąc każde słowo. Chodziło o to, ażeby przekonać mamusię, która lato przepędzała w Clos-Jallanges i oczy sobie psuła wypatrując daleko za zakrętem rzeki na widnokręgu, cztery wieżyczki pałacu Mousseaux, że na razie niemożebnem było, nietylko pogodzenie się jej z przyjaciółką, ale nawet widzenie się tych pań... Dziękuję za tę przyjemność! zbyt mało szczęścia ma poczciwa kobieta i wolał żeby była zdala od jego osobistych interesów. Trzeba jej również przypomnieć weksel, którego termin wypadał w tych dniach, jak również obietnicę posłania pieniędzy dzielnemu małemu Stennowi, który sam jeden został się przy ulicy Fortuny, aby bronić nieruchomości w stylu Ludwika XII. Gdyby pieniądze od Samy jeszcze nie nadeszły, pożyczyć od Freydeta, który z pewnością nie odmówi tej sumy na parę dni, tembardziej, że dziś rano, paryzkie dzienniki, w korespondencyach zagranicznych, oznajmiały o małżeństwie francuzkiego posła w północnej stolicy, wspominały o obecności przy obrzędzie wielkiego księcia, opisywały strój panny młodej, wymieniały nazwisko biskupa, który pobłogosławił ten związek małżeński. Mamusia pewnie jest ciekawą, czy na dzisiejszem śniadaniu w Mousseaux, nie odbiła się ta wiadomość, o której każdy wiedział, którą księżna mogła wyczytać z oczów i odgadnąć, chociażby wiedziała jak starannie goście jej unikali w rozmowie wzmianki o tym fakcie.
Przy śniadaniu, księżna siedziała, milcząc cały czas; wstawszy od stołu, pomimo upału, zachciało się jej przespacerować i zawieźć w trzech powozach swoich gości do zamku Poissonière, w którym urodził się poeta Ronsard; sześć mil drogi po skwarze i pyle, po to tylko, ażeby usłyszeć jak ten obrzydły Laniboire, siedząc na szkapie, równie starej i wyschłej jak on, sam deklamował stare jak świat wiersze Ronsarda. Wracając, odwiedzono przytułek dla sierot rolników, założony przez starego Padovani — mama zna go zapewne — obejrzano sypialnię, pralnie, narzędzia rolnicze, wypracowania, wszystko to miało woń nieprzyjemną, upał był nieznośny a w dodatku, Laniboire miał przemowę do młodych rolników, wyglądających, jak galernicy, i przekonywał ich, że życie jest bardzo przyjemne. Na zakończenie zwiedzono jeszcze odlewnie żelazne w Onzain, godzina cała spędzona na skwarze słonecznym, wśród wyziewów węglanych i dymu, który kłębami wychodził z trzech olbrzymich jak wieże; z cegły zbudowanych pieców; potykano się ciągle o szyny, usuwając z drogi przed małemi wagonami naładowanemi na pół roztopionem żelazem, z którego żar zdawał się kapać, jak woda z topniejącego na słońcu kawałka lodu.
Tymczasem księżna rozdrażniona, nie czuła zmęczenia, nic nie widziała i nie słyszała, idąc pod rękę ze starym Brétigny, zdawała się dyskutować z nim zawzięcie i równie małą zwracała uwagę na odlewnię i wysokie piece, jak przedtem na poetę Ronsarda lub przytułek dla sierot po rolnikach. O tem właśnie pisał Paweł w swym liście, starając się dla zmniejszenia żalu matki, jak najbardziej uwydatnić straszne nudy, jakich doznawał w tym roku w Mousseaux, gdy naraz usłyszał lekkie stuknięcie do drzwi.
Przyszedł mu na myśl młody krytyk, Brétigny syn, nawet Laniboire, który od niejakiego czasu zdawał się być podrażnionym i wieczory często spędzał w jego pokoju, ten bowiem był najobszerniejszym i łączył się przytem z elegancko urządzonym „fumoirem“.Otworzywszy drzwi, ze zdziwieniem zobaczył, iż w galeryi na pierwszem piętrze od początku do drzwi na samym końcu prowadzących do sali dyżurnej straży, było pusto i cicho. Wrócił na miejsce, lecz zastukano znowu. Głos wychodził z fiumuaru, w którym, ukryte pod obiciem, znajdowało się wejście do korytarzyka, wybitego w grubych ścianach wieży, a łączącego gabinet z apartamentami księżnej.
O przejściu tem Paweł nic nie wiedział; istniało ono jeszcze przed tem, zanim on cały pałac odnawiał; w tej chwili przypomniał sobie różne rozmowy między panami, prowadzone w tym pokoju, szczególniej tłuste anegdoty, jakie opowiadał stary Laniboire.
— Do kroćset! jeżeli nas słyszała! — pomyślał ładny chłopiec.
Odsunął zasuwkę, księżna przeszła obok niego w milczeniu i kładąc na stole, przy którym pisał, wiązkę pożółkłych papierów, które mięła nerwowym ruchem swych delikatnych palców:
— Poradź mi pan — rzekła poważnym głosem — jesteś moim przyjacielem, tobie tylko jednemu ufam.
Biedna kobieta! jemu jednemu tylko ufała! Nie ostrzegał jej wzrok Pawła, chytry i badawczy, którym spoglądał to na list nieostrożnie pozostawiony na stole, tak że księżna mogła go przeczytać, to na jej śliczne ramiona, które nagle wychyliły się z pod koronkowego szlafroczka, to na grube jej warkocze na noc splecione.
— Czego ona chce? po co tu przyszła — myślał w duchu, a ona, pamiętając tylko o swoim żalu, o gniewie, który ją nurtował i którym dławiła się od rana, mówiła cichym; przytłumionym głosem, urywanemi zdaniami.
— Na parę dni przed pana przyjazdem do Mousseaux, przysyłał do mnie tego... Gavaux... tak jest! ośmielił się to uczynić... zażądał zwrotu listów... Przyjęłam też tego łotra w taki sposób, że odechce mu się powracać raz jeszcze... Nie o listy mu chodziło... tego chciał tylko!...
Podała mu wiązkę papierów: były to akta zawierające historyę ich miłości, dowody świadczące wiele kosztował ją ten człowiek, wiele zapłaciła za niego, wydostając go z błota.
— O! weź pan! przeczytaj! to ciekawe, zobaczysz!...
Rachunek od kupców starożytności, jubilerów, szwaczek, budowniczych statków spacerowych, ajentów fabrykowanego wina szampańskiego, weksle na sto tysięcy franków, wystawione na imię znanych kokotek, które od owej pory, albo oddawna już poumierały, albo powychodziły bogato za mąż, albo też w inny sposób znikły z paryzkiego bruku, kwity od właścicieli hotelów, garsonów z restauracyj... najrozmaitsze dowody paryzkiej lichwy i ruiny rozrzutnika znajdowały się między temi ciekawemi szpargałami, od których wiało wprawdzie zapachem księżnej, lecz które godne były figurowania na wystawie sklepowej u Bosa.
Podczas, gdy Paweł je przeglądał, księżna mówiła z gniewem:
— Widzisz pan! więcej kosztuje odnowienie tego szlachcica, niż odnowienie pałacu w Mousseaux! Od lat paru leżało to u mnie w biurku, bo wszystkie papiery chowam zwykle, ale klnę się na Boga, że nie miałam zamiaru zrobić z tego użytku... Teraz jednak rozmyśliłam się... Książe jest bogatym, niech mi zwróci wyłożone pieniądze wraz z procentami, inaczej wytoczę mu proces... Czy nie mam racyi?
— Bezwątpienia... tylko... czy książę d’Athis nie był wtedy w kurateli majątkowej, gdy podpisywał te kwity? — zapytał Paweł, gładząc swą blond brodę.
— Tak! wiem o tem od Brétigny’ego, bo nie mogąc nic wskórać przez Gavaux, pisał do Brétigny’ego, prosząc go o pośredniczenie w tej sprawie... Między akademikami to uchodzi, nieprawdaż?... — roześmiała się pogardliwie, jakby chcąc dać poznać, że poselstwo i teka ministeryalna księcia d’Athis tyleż była warta co i jego stopień akademicki... poczem z nowem oburzeniem, dodała — bezwątpienia, mogłam nie płacić, ale wolałam go widzieć mniej brudnym... nie potrzebuję zatem niczyjego pośrednictwa... Zapłaciłam... niech mi zwrócą moje pieniądze, w przeciwnym razie udam się do sądu i będzie skandal, który błotem obrzuci jego nazwisko i godność posła francuzkiego... Niech go zniesławię tylko, a już sprawę swoją będę uważała za wygraną...
— Wszystko to jedno — rzekł Paweł Astier, odsuwając papiery i zakrywając niemi list do mamy, który go niepokoił — wszystko to jedno, ale jak można było takie dowody zostawić w ręku pani... człowiek taki rozumny...
— Rozumny! on? — wzruszyła ramionami księżna, wyrażając tym ruchem wszystko, czego słowami nie chciała wypowiedzieć.
Pawła bawiło drażnienie jej; wiedział dobrze, że niepodobna przewidzieć, co może zrobić kobieta w przystępie gniewu.
— Jednakże, jest to jeden z naszych najlepszych dyplomatów...
— Tak! z moją pomocą... O dyplomacyi wie tyle tylko, ile jej odemnie się nauczył...
— A zatem legenda o Bismarku?...
— Który nie mógł nigdy spojrzeć mu prosto w oczy?... Ha! ha! ha! a to zabawne!... bardzo możebne!... trzeba się odwracać, gdy zacznie mówić... z ust mu czuć okropnie...
I zawstydzona, zakryła twarz rękami, usiłując powstrzymać łkanie i łzy gniewu:
— Boże! Boże! dwadzieścia lat życia poświęciłam dla takiego człowieka, a teraz on mnie rzuca... nieobce już mnie... i to on... on!... — duma jej buntowała się na tę myśl, wielkiemi krokami chodziła po pokoju, dochodziła do szerokiego, nizkiego łóżka, obitego staroświeckiemi makatami i zawracała nazad, aż do stołu, przy którym siedział Paweł; łamała sobie głowę, odgadując, co mogło być powodem ich zerwania, zadawała głośno pytanie:
— Dlaczego? dlaczego? Czyżby dwuznaczność ich położenia była tego powodem? Ależ wiedział dobrze, że się to niezadługo skończy, że pobiorą się za rok najdalej... Może majątek milionowy tej dzierlatki? Przecież i ona ma majątek a przytem wpływy, stosunki, których nie posiada ta Sauvadon. Cóż więc zatem? Młodość... — roześmiała się ze złością... — ha! ha! ha! na wiele mu się przyda jej młodość! nie będzie w stanie z niej korzystać...
— Domyślałem się tego... — wtrącił Paweł, przybliżając się. A zatem to jest bolesną raną!... Drażniła ją, jakby umyślnie, ażeby więcej cierpieć
— Młoda! młoda!... no i cóż wielkiego!... a najprzód czyż to po latach poznaje się wiek kobiety!... Pan poseł może doznać rozczarowania... — i nagłym ruchem, obydwiema rękami, odchyliła koronki szlafroczka, ukazując okrągłą bez żadnej zmarszczki szyję i wspaniały, silny kark — to! to jedno tylko jest dowodem młodości kobiety!
Teraz już szybko poszło! Niecierpliwemi rękami, jakby kończąc ruch uczyniony poprzednio, rwała szlafroczek, haftki, rozrzucając wszystko po pokoju: nagle uczuła się schwyconą w objęcia, uniesioną i doznała takiego uczucia, jak gdyby ogarnął ją płomień, jakaś siła potężna, nieprzeparta, o której dotychczas nie miała pojęcia: czuła, że ją ktoś obejmuje, pieści, że należy do kogoś...
Czy spodziewała się tego, wchodząc tutaj? Czy po to tu przyszła, jak to on prawdopodobnie przypuszczał. Nie! Był to wybuch obrażonej dumy, szał wściekłości, obrzydzenie i zniechęcenie. Wszystkie uczucia miotały opuszczoną kobietą, jak rozbitą łodzią, ale nigdy nie było w niej nic podłego a ułożonego naprzód.
Teraz już wstała, odzyskała panowanie nad sobą, nie będąc jednak jeszcze pewną, czy rzeczywiście się tak stało.. Ona!... z tym młodym człowiekiem... i tak prędko... byłaby płakała ze wstydu...
Paweł szepnął:
— Pani wiesz, że cię kocham... że zawsze cię kochałem... przypomnij sobie!...
I znowu uczuła przebiegające po jej rękach i udzielające się całemu ciału, coś jakby piekące płomyki, które ją tak wstrząsały...
Ale gdzieś w oddali odzywają się dzwony, niewyraźne odgłosy dochodzą z pobliskich pól... wyrywa się i ucieka zmieszana, zapominając zabrać ze sobą papierów, które miały jej służyć, jako narzędzie zemsty.
Mścić się? Na kim i po co? Nie czuła już teraz nienawiści.... Kochała... Dla tej światowej damy, miłość, nieudana miłość, była rzeczą tak nową szał i uniesienia miłosne tak nieznanemi, że podczas pierwszych uścisków myślała z całą naiwnością, że umrze... Teraz czuła się spokojniejszą, doznała jakby pokrzepienia, które zmieniało jej chód i głos; stawała się inną kobietą, jedną z tych, o których lud prosty, widząc je jak wolnym, kołyszącym się krokiem przechodzą, wsparte na ramieniu męża lub kochanka, powiada:
— Ot! ta znalazła to, czego jej było potrzeba!
Osobnik taki rzadszym jest niżby się zdawać mogło, szczególniej w wielkim świecie.
W tym wypadku uczucie szczęścia skrępowane było względami światowemi, obowiązkami pani domu, zmuszonej zajmować się odjeżdżającymi lub przybywającymi gośćmi; trzeba było pomieścić przybyłą drugą partyę odwiedzających, partyę daleko liczniejszą i więcej obcą, samą śmietankę Akademii: książę de Courson-Launay, książę i księżna de Fitz-Roy, państwo de Circourt, baronostwo Huchenard, Saint-Avol, minister-pełnomocnik, stary Moser z córką, pan Henry, członek poselstwa Stanów Zjednoczonych z żoną i inni.
Nie łatwą rzeczą było wyżywić i zabawić tyle osób, zjednoczyć i połączyć tak różnorodne żywioły. Nikt nie potrafił tego zrobić równie dobrze, jak księżna, ale teraz nudziło ją to zajęcie i ciążyło jej. Chciałaby módz nie ruszać się z miejsca, przeżywać spokojnie swoje szczęście, o niem jedynie myśleć, to też dla zabawienia swych gości, nie umiała wynaleźć nic lepszego, jak nieuniknioną wycieczkę do miejsca urodzenia Ronsarda, lub przytułku sierot i czuła się szczęśliwą, gdy ręka jej dotknęła ręki Pawła lub przypadek pozwolił łódkom lub powozom, któremi jechali, zbliżyć się do siebie.
Pewnego dnia, podczas jednej ze zwykłych wycieczek, flotylla z Mousseaux, powiewając chorągiewkami, ozdobionemi herbem księżnej, posunęła się dalej niż zwykle.
Paweł Astier, którego łódka wyprzedzała łódź księżnej, siedział w tyle statku obok Laniboire i słuchał zwierzeń filozofa. Stary waryat, upoważniony do przedłużenia swego pobytu w Mousseaux, aż do czasu ukończenia swego raportu, wyobrażał sobie, że jest na najlepszej drodze do otrzymania spadku po Samy i, jak to zwykle bywa w takich razach, Pawłowi opowiadał o nadziejach, które żywił, o tem co powiedział, co mu odpowiedziano, i t. d.
— I cóż młodzieńcze, co byś zrobił na mojem miejscu? — zapytywał.
Z poblizkiej łódki ozwał się dźwięczny i silny głos księżnej, która zawołała:
— Panie Astier!
— Księżno?
— Spojrzyj pan tam... w trzcinie... zdaje się, że to Védrine?...
Rzeczywiście, w starej, o płaskiem dnie łodzi, przymocowanej do wierzby, przy brzegu zielonej wysepki, malował Védrine, mając koło siebie żonę i dzieci. Przybliżono się szybko, łódź koło łodzi, dla wiekuistnych bowiem nudów tych światowców, wszystko było rozrywką; księżna słodkim uśmiechem powitała panią Védrine, którą czas jakiś przyjmowała u siebie, w Mousseaux; pozostałe panie, z ciekawością przyglądały się tej rodzinie artystów, dzieciom, które zdawały się być utworzonemi ze światła i z miłości, a którym tak dobrze było tutaj, w cieniu zielonych drzew, na czystych i spokojnych falach, które odbijały obraz ich szczęścia.
Przywitawszy się z wszystkimi, Védrine, nie wypuszczając z rąk palety, opowiadał Pawłowi szczegóły z życia w Clos-Jallanges, którego nizki i biały dom z włoskim dachem widać było niedalego wybrzeża.
— Wyobraź sobie, mój drogi, wszyscy powaryowali w tym domu: spadek po Loisillonie przewrócił im w głowach. Dzień cały zajmują się obrachowywaniem głosów, ale to wszyscy: twoja matka, Picheral, nawet ta biedna kaleka, siedząca w swym fotelu na kółkach. Ona także zaraziła się gorączką akademicką. Mówi już o przeniesieniu się do Paryża, wydawaniu wieczorów i balów, wszystko to w celu przeprowadzenia kandydatury brata — to też, aby uciec od tych waryatów, cały dzień pracował na dworze, otoczony swoją rodziną.
I ukazując na starą łódź, śmiał się bez cienia goryczy w głosie.
— Widzisz, jaki mam statek!— rzekł — to moja podróż po Nilu! Nagle, mały chłopaczek, który z pomiędzy tylu osób, mężczyzn i kobiet, zwrócił uwagę tylko na starego Laniboire, zapytał go swym dźwięcznym głosikiem:
— Proszę pana, czy to pan jest tym z Akademii, co będzie miał sto lat niezadługo?
Stary sprawozdawca od cnoty, który popisywał się wobec pięknej Antonii swą zręcznością na wodzie, o mało co nie spadł z ławeczki. Gdy ustał szalony śmiech, Védrine objaśnił, że chłopaczek dziwnie interesował się Janem Réhu; którego ani znał, ani widział, a którego tylko podeszłym wiekiem zajmował się bardzo.
Śliczny malec, codziennie dowiadywał się o starca i pytał o jego zdrowie, w tej małej istotce zdawało się być jakieś samolubne poszanowanie dla życia: i on także miał nadzieję dożyć stu lat, kiedy inni tak długo żyli.
Ale zrobiło się chłodno: miotane wiatrem szeleściły chorągiewki i flagi na czółnach: od strony Blois nadciągały chmury a za zamkiem Mousseaux, którego cztery latarnie na szczytach wieżyczek migotały na tle czarnego nieba, padał deszcz rzęsisty.
Przez chwilę popychano się i tłoczono, między dwoma ławami piasku, łódki oddalały się, płynąc, z powodu małej szerokości kanału, jedna za drugą; Védrine przypatrywał się im, zajęty piękną grą kolorów pod zachmurzonem niebem, na tle którego rysowały się wyraźnie sylwetki przewoźników, odpychających się długiemi wiosłami.
— Patrz, mateczko! — rzekł zwracając się do żony, która klęcząc w łodzi, zajętą była układaniem dziecinnych rzeczy, zbieraniem palet i pędzli — patrz! Przypominasz sobie, jak często mówię o którym z towarzyszów, że jesteśmy obaj z jednej łodzi... oto właśnie plastyczne i prawdziwę wytłomaczenie mego porównania. Te łodzie płynące sznurem jedne za drugą i umykające przed wiatrem i zapadającym zmrokiem — to są pokolenia naszych artystów... Darmo chcemy za obcych uważać ludzi siedzących w tej samej łódce... znają się wszyscy, choć mimowoli prawie są przyjaciółmi i wszyscy mimo wiedzy tą samą drogą idziemy. Ale jakże nam zawadzają ci, którzy przodem płyną, jak ich posuwanie się naprzód wydaje się nam powolnem! Między ich łodzią a naszą niema nic wspólnego. Jesteśmy zbyt od siebie oddaleni, nie rozumiemy się już wcale. Zwracamy na nich od czasu do czasu uwagę po to tylko, aby im krzyknąć: „Dalej! jedźcież prędzej!“ tymczasem na tych, którzy za nami płyną, którzy z zapałem młodości, napierają na nas, następują i chcieliby przejść naprzód, chociażby tratując ciała nasze, na tych krzyczymy z gniewem: „Co wam tak pilno? Wolniej trochę...“ Otóż widzisz ja — i to mówiąc, wyprostował swą wyniosłą postać — ja niezaprzeczenie należę do załogi swojej łodzi i kocham ją, ale ci, którzy płyną przodem i ci, którzy za mną podążają, obchodzą mnie również. Wołam na nich, daję im znaki, staram się utrzymać stosunki ze wszystkimi, bo wszystkim poprzednikom, zarówno jak następcom naszym, jednakiem grozą niebezpieczeństwem bystre nurty rzeki, zdradzieckie niebo i ciemności... A teraz, moi drodzy, odbijajmy od brzegu... deszcz nadchodzi!...
„Módlcie się za spokój duszy jaśnie oświeconego i potężnego pana i władcy, Karola Henryka Franciszka Padovani, księcia d’Olmütz, byłego senatora, posła i ministra, kawalera Legii Honorowej, zmarłego w dniu 20 września 1880 roku w majątku swym Barbicaglia, gdzie zwłoki jego pochowane zostały. W przyszłą niedzielę, w kaplicy pałacowej odprawioną zostanie za duszę jego msza, na którą się tu obecnych zaprasza“.
Paweł Astier, schodząc w południe ze swego pokoju na śniadanie, doznał uczucia radości i zadowolonej dumy, usłyszawszy to dziwne ogłoszenie, z którem po obu brzegach Loary, od Mousseaux do Onzain, wędrowali oficyaliści domu Wafflard, ubrani w cylindry otoczone czarną aż do ziemi spadającą krepą i trzymający w ręku ciężkie dzwony, któremi potrząsali.
Wiadomość o śmierci księcia, nastąpionej cztery już dni temu, spadła na Mousseaux, jak jastrząb na stado kuropatw, rozproszyła po zaimprowizowanych willach drugą seryę gości i spowodowała nagły wyjazd księżny do Korsyki. W pałacu pozostali tylko bliżsi znajomi.
Pomimo wszystkiego, te ponure okrzyki, głos dzwonów, który wpadał z wiatrem przez kratowane na schodach okna, to oznajmienie deklamowane w tak nielicujący z teraźniejszemi obyczajami sposób, wszystkm to nadawało pałacowi w Mousseaux, jakiś dziwnie wspaniały charakter; zdawało się, że cztery wieżyczki pałacu i otaczające go stuletnie drzewa, stały się jeszcze wyższemi. Otóż, ponieważ wszystko to miało do niego należeć, ponieważ kochanka, wyjeżdżając, prosiła go, ażeby pozostał w pałacu, chciała bowiem za powrotem zasięgnąć jego rady, co do niektórych bardzo ważnych zamiarów, przeto teraz ta żałobna deklamacya wydawała mu się być oznajmieniem objęcia w posiadanie... „Módlcie się za spokój jego duszy“... A zatem wreszcie uchwycił fortunę i tym razem niepozwoli się obedrzeć... „były senator, poseł i minister“...
— Nieprawda, panie Pawle, jak ponuro brzmi odgłos tych dzwonów? — zapytała go panna Moser, siedząca już u stołu, pomiędzy swoim ojcem i akademikiem Laniboire.
Księżna zostawiła ich w Mousseaux, tak w celu rozerwania i uprzyjemnienia Pawłowi Astier samotności, jak też dla tego, aby pozwolić trochę odpocząć i odetchnąć świeżem powietrzem biednej Antygonie, którą wiekuista kandydatura ojca ciągle trzymała w niewoli.
Ta przynajmniej nie wzbudzała obawy jako rywalka: ani jej bezbarwne włosy, ani oczy patrzące z wyrazem pokory, nie były niebezpieczne: zresztą była zajętą jedynie myślą o tym opróżnionym a niedostępnym fotelu akademickim. Dzisiejszego dnia jednakże ubrała się staranniej niż zwykle: suknię miała świeżą, wyciętą na przodzie, w kształcie serca. To, co było można zobaczyć przez to wycięte serce, wydawało się być bardzo mizernem i chudem, ale ostatecznie, na bezrybiu... To też Laniboire, rozweselony, przekomarzał się z nią i opowiadał niemożliwe rzeczy... Ani żałobne dzwonienie, ani to „módlcie się za spokój jego duszy“, które słychać było w oddali, nie wydawało mu się ponurem.
Przeciwnie, jakby dla kontrastu, życie wydawało mu się przyjemniejszem, wino miało dzisiaj kolor bardziej złocisty, niż zazwyczaj, tłuste zaś jego historye dziwnie rozlegały się po zbyt obszernym jadalnym pokoju.
Kandydat Moser, z wyrazem pochlebstwa na wyblakłej twarzy, śmiał się, słuchając; krępowała go wprawdzie obecność córki, ale filozof miał takie wpływy w Akademii!...
Po kawie, którą pito na tarasie, Laniboire z twarzą jak u irokeza czerwoną, zawołał:
— Weźmy się do roboty, panno Moser, czuję się dzisiaj w usposobieniu do pracy!
Potulna panna Moser, która czasami służyła mu za sekretarza, wstała z niewielką ochotą. W tak piękny jesienny dzień wolałaby była pójść na spacer lub może rozmawiać na ganku z panem Pawłem, który był tak dobrze wychowanym. niż pisać pod dyktandem starego Laniboire, pochwały oddawane starym, wiernym sługom lub poświęcającym się siostrom miłosierdzia.
Ale ojciec ją naglił:
— Idź, idź, moja córko! Mistrz cię potrzebuje!
Posłuchała i udała się za filozofem.
Stary Moser poszedł, jak zwykle, odbyć poobiednią drzemkę. Co się wtedy stało? Co za dramat odbył się w pokoju Laniboira, który miał wprawdzie nos Pascala, lecz nie posiadał jego wstrzemięźliwości... dość, że Paweł Astier, który dla uspokojenia swych zachcianek, odbył duży spacer po lesie, spostrzegł, wracając, przed gankiem, w głównym dziedzińcu, zaprzężony w dwa rosłe konie powóz i pannę Moser, która już w nim siedziała, otoczona walizami i torbami.
Na ganku, stary Moser, pomięszany, szukał po kieszeniach, rozdając napiwki paru lokajom, patrzącym z szyderczem i uśmiechami.
Paweł przybliżył się do powozu:
— Jakto? już nas pani opuszcza?
Podała mu chłodną i spoconą rękę, na którą zapomniała nawet nałożyć rękawiczki i nie odpowiadając na jego pytania, nie odejmując od oczów chusteczki, którą łzy pod woalką obcierała, ze łkaniem, skinieniem głowy pożegnała go. Nie więcej objaśnił go stary Moser, który zły i zmartwiony, jedną nogę trzymając na stopniach, mruczał pod nosem:
— To ona! to ona chce wyjeżdżać.. Powiada, że jej uchybiono... ale nie mogę temu uwierzyć... — akademicka zmarszczka, głęboka jak szrama, wystąpiła mu na czole i z ciężkiem westchnieniem dodał: — bardzo to przykry cios dla moich wyborów.
Przy obiedzie. Laniboire który całe popołudnie siedział w swoim pokoju, rzekł, siadając na przeciwko Pawła:
— Czy wiesz pan, dlaczego przyjaciele nasi, Moserowie, odjechali nas tak niespodzianie?
— Nic nie wiem, drogi mistrzu, a pan nie wiesz?
— Dziwna rzecz! dziwna rzecz! — powtarzał filozof.
Wobec służby, uwiadomionej o całem tem zajściu, udawał spokój zupełny, ale widocznem było zmieszanie i niepokój starego rozpustnika, który po uśmierzeniu gorączki, myślał teraz o następstwach, jakie mieć może jego postępek. Powoli uspokoił się i jedząc, pogodził się ze swym losem; w końcu przyznał się swemu młodemu przyjacielowi, że może trochę za daleko posunął się wobec tego kochanego dziecka:
— Ale bo też jej ojciec mi ją narzuca... po prostu oddaje mi ją... Można pisywać sprawozdania o cnocie, ale trudno do kroćset!... — i ręką, w której trzymał kieliszek likieru, uczynił zwycięzki gest.
Paweł zatrzymał go jednem słowem:
— A księżna? Panna Moser z pewnością napisała do niej przed odjazdem.
Laniboire zbladł.
— Tak pan myślisz?
Dla pozbycia się starego nudziarza, Paweł przyświadczył.
— Zresztą — mówił — jeżeli panna nie napisała, to należy się obawiać, aby ktoś ze służących nie wygadał całej sprawy — mówiąc to, kręcił swym chytrym nosem — będąc na pańskiem miejscu, kochany mistrzu...
— Et! daj pan pokój! skończy się najwyżej sceną, która może tylko posłużyć moim interesom... pod tym względem, kobiety podobne są do nas... takie historye podniecają je tylko...
Udawał odważnego, ale w wilię powrotu księżnej, pod pozorem zbliżających się wyborów do Akademii a przytem wieczornych chłodów, które źle oddziaływały na jego reumatyzmy, stary zapakował do walizy ukończony nareszcie raport i umknął.
Księżna przyjechała na mszę niedzielną, odprawioną bardzo uroczyście w kaplicy w stylu Odrodzenia, której wszechstronny talent właścicielki umiał przywrócić wspaniałe, zdobiące ją freski i rzeźby. Tłumy okolicznych wieśniaków, poubieranych w szkaradne surduty, niebieskie, długie bluzy, białe czepki nakrochmalone i chusteczki, od których ich ogorzałe twarze wydawały się jeszcze ciemniejszemi, zapełniały kaplicę i dziedziniec. Nie przyszli tu oni wcale dla spełnienia obrządku religijnego, ani dla uczczenia pamięci starego księcia, którego nikt w okolicy nie znał, mieli tylko ochotę zasiąść jak najprędzej za długiemi ustanowionemi po obu stronach dziedzińca stołami, przy których dwa lub trzy tysiące chłopów mogło się z łatwością pomieścić.
Z początku byli nieco onieśmieleni. Krępowała ich służba w żałobie i gajowi z krepą na kapeluszu; pod cieniem wspaniałych wiązów rozmawiali półgłosem, wkrótce jednak rozgrzani winem i smacznem jadłem, ożywili się i żałobna stypa zamieniła się w orgię.
Dla uniknięcia wstrętnego widoku tych bachanalij, księżna i Paweł wyjechali na spacer: odkryty, czarnem suknem odrapowany powóz, wysokiego wzrostu lokaje w żałobnej liberyi, welon siedzącej naprzeciwko niego wdowy, wszystko to przypominało młodemu człowiekowi inne a podobne do tego spacery.
— Widocznie, w sprawy moje musi zawsze być wmieszany jakiś trup — myślał w duchu, żałując Koletty Rozen i jej ładnej okolonej krótkiemi, fryzowanemi włosami, twarzyczki, która tak prześlicznie wyglądała przy grubej żałobie. Zmęczona podróżą, w żałobnej sukni, która czyniła ją grubszą, księżna nie była tak ładną, miała za to dystynkcyę, której tamta zupełnie nie posiadała; przytem jej nieboszczyk nie zawadzał Pawłowi tak jak tamten; księżna była zbyt szczerą, aby udawać żal, do którego pospolite kobiety czują się obowiązane nawet wtedy, gdy niecierpiały nieboszczyka męża i oszukiwały go różnemi sposobami.
Konie unosiły ich ostrym kłusem po równej drodze, wijącej się między dębowemi laskami lub po obszernej równinie, po nad którą ulatywały stada kruków. Niebo zachmurzone nie dozwalało promieniom słońca przedrzeć się na ziemię... dla ochrony przed zimnym wiatrem, owinęli jadący nogi jedną kołdrą, a kolana ich dotykały się pod futrem.
Księżna opowiadała o Korsyce, o wspaniałej wierszowanej mowie, którą na pogrzebie zaimprowizowała jej panna służąca.
— Matea?
— Tak, Matea! Wyobraź pan sobie, że to znakomita poetka — i swym pięknym kontraltowym głosem, zadeklamowała parę wierszy w korsykańskiem narzeczu. O ważnych postanowieniach, które powziąść miała, nie wspomniała ani słowa, a jednak Pawła to zajmowało tylko, nie zaś poezye pokojówki. Prawdopodobnie wieczorem pomówi z nim o tem, tymczasem przeto zabawiał ją, opowiadając półgłosem zajście, jakie miał Laniboire i w jak zręczny sposób pozbył się akademika.
— Biedna Moserówna! — roześmiała się księżna — jej ojciec musi już zostać tym razem wybranym. Zapracowała na to...
Nie rozmawiali już więcej ze sobą; rozkosznie przytuleni do siebie, kołysani na miękkich poduszkach powozu, przyglądali się zachodzącemu słońcu, którego czerwone promienie przedzierały się przez chmury.
Ten przyjemny powrót przerwały im krzyki i ochrypłe śpiewy gromady chłopów, powracających ze stypy: jak stado bydła plątali się przed końmi, zawadzali o koła, wywracając się w rów, z którego dochodziły chrapania i jęki pijaków, modlących się w ten sposób za spokój duszy jaśnie oświeconego i potężnego pana i księcia... W czasie zwykłej przechadzki po galeryi; księżna, stojąc między dwoma filarami, podtrzymującemi sklepienie, wsparta na ramieniu Pawła, spoglądała w dal ciemną:
— Jak tutaj dobrze... samym... we dwoje... — szeptała, nie mówiąc nic o tem, na co Paweł tak niecierpliwie oczekiwał. Spróbował wreszcie naprowadzić rozmowę na ten temat i dotykając prawie jej włosów ustami — zapytał: jak myśli zimę przepędzić? Czy zamierza powrócić do Paryża? O nie! bynajmniej. Paryż wraz z całem towarzystwem, złożonem z kłamców i zdrajców, nudził ją i nużył. Wahała się jeszcze, nie mogąc ostatecznie zdecydować się, czy zamknie się w Mousseaux, czy też uda się w długą podróż po Syryi i Palestynie. Chciała jego zdania zasięgnąć? Bezwątpienia; to było owo ważne postanowienie, o którem wspólnie radzić mieli, właściwie zaś był to pretekst do zatrzymania go. Księżna drżała na samą myśl, że gdy wyjedzie, a on powróci do Paryża, inne kobiety odbiorą jej go.
Paweł, sądząc się oszukanym, przygryzł wargi:
— A to tak! moja pani... zobaczymy jeszcze!...
Zmęczona podróżą i spędzeniem całego dnia na świeżem powietrzu, księżna udała się na spoczynek, pożegnawszy Pawła znaczącem uściśnieniem ręki, na które on zwykle czułym szeptem odpowiadał:
— Do zobaczenia... za chwilę...
Ona powróci a on u drzwi będzie na nią czatował... Wynagrodzą sobie wtedy całodzienny przymus! Te dwa cicho wyszeptane słowa: „za chwilę“, zwiastowały całą noc rozkoszy...
Ale dzisiejszego wieczoru, Paweł Astier nie wyrzekł tych dwóch słów; pomimo doznanego zawodu, księżna wstrzemięźliwość jego poczytała za poszanowanie jej świeżej żałoby, kaplicy jeszcze kirem obitej i usnęła, znajdując postępowanie Pawła bardzo dystyngowanem.
Na drugi dzień, cały ranek nie widziano się wcale: Księżna zajęta była interesami, sprawdzając rachunki z marszałkiem dworu i dzierzawcami, co wprowadzało w zachwyt starego notaryusza Grobineau, który ze złośliwym uśmiechem na pomarszczonej twarzy, mówił przy śniadaniu do Pawła:
— Ot! tej to nikt na dudka nie potrafi wystrychnąć!...
— Co on może o tem wiedzieć? — myślał w duchu młody, zastawiający sidła myśliwy, kręcąc blond brodę.
Jednak piękne, pełne kontralto księżnej, odzywało się teraz, gdy mowa była o interesie, tonem chciwości, który ostrzegał, że trzeba było ostro się trzymać.
Po śniadaniu, z Paryża przybyły paki z sukniami wraz z pierwszą panną od Sprichta i dwoma jej pomocnicami. Nareszcie koło czwartej po południu, ukazała się księżna, w nowym prześlicznym kostyumie, w którym wydawała się szczuplejszą i młodszą.
Zaproponowała Pawłowi przechadzkę po parku. Szli lekkim krokiem obok siebie, po alejach, unikając ogrodników, którzy wielkiemi grabiami trzy razy dziennie zgarniali opadające zeschłe liście, lecz których trud był daremnym: w godzinę potem, drogi i ścieżki zasłane były znowu przepysznym wschodnim dywanem, mieniącym się w promieniach słońca, purpurową, zieloną i złotą barwą i szeleszczącym pod nogami spacerujących.
Antonia opowiadała mu o tym mężu, od którego tyle wycierpiała w młodych latach: dawała Pawłowi do zrozumienia, że żałoba, którą nosiła, była tylko dla oczów świata, dla pozorów ale w sercu jej nie miała, Paweł rozumiał doskonale i uśmiechał się, postanowiwszy grać dalej rolę obojętnego.
Usiedli w głębi parku, na ławeczce, koło zasłoniętego klonami budynku, w którym przechowywano łodzie, wiosła i całą flotyllę pałacową.
Widać ztąd było przepyszne trawniki, spuszczające się aż do rzeki, duże i małe gaje i kępy drzew, za któremi widniał pałac z zamkniętemi oknami i opustoszałemi tarasami. Sterczące dumnie wieże i latarnie, dodawały mu majestatu, zdawał się być żywcem przeniesiony ze średniowiecznych czasów.
— Jaka szkoda, że to wszystko trzeba opuścić... — westchnął Paweł.
Spojrzała nań zdziwiona, zmarszczywszy chmurnie czoło. Wyjeżdżać? chciał wyjeżdżać?... po co?...
— Niestety!... życie tego koniecznie wymaga!...
— Mamy się rozłączyć?... a ja?... a ta podróż, którą razem mieliśmy odbyć?...
— Pozwalałem tylko pani mówić... Czyż biednego, jak ja artystę, stać na podróż do Palestyny?... Chyba tak jak Védrine... zamiast statkiem po Nilu, podróżować łódką po Loarze...
To sen... nieziszczone marzenie...
Wzruszyła pięknemi, arystokratycznemi ramionami:
— Ależ to dzieciństwo, Pawle!... Czyż wszystko co posiadam, nie należy do ciebie tak samo?
— Do mnie? jakiem prawem?
Nie odgadywała jeszcze co chciał przez te słowa powiedzieć. Paweł lękał się, czy nie zaszedł zbyt daleko:
— Tak jest! według głupich sądów ludzkich jakież mam prawo podróżowania z panią?...
— Pozostańmy zatem w Mousseaux...
Skłonił się z łagodną ironią:
— Architekt księżnej niema tu już nic więcej do roboty...
— Ba! znajdzie się zawsze dla niego robota, chociażbym miała dzisiejszej nocy podpalić pałac.
Śmiała się swym szczerym, pełnym śmiechem, tuliła się do niego, rękami głaskała go po twarzy... pieszczoty błahe!... ale tego słowa, na które Paweł oczekiwał i które starał się wywołać, nie wymawiała...
Nareszcie odezwał się z gniewem:
— Jeżeli mię kochasz, Antonio, pozwól mi wyjechać... mam byt do zapewnienia sobie i swoim... Niewybaczonoby mi nigdy, gdybym go zawdzięczał kobiecie, która nie jest i nigdy nie będzie moją żoną!
Zrozumiała i zmrużyła oczy, jak gdyby stanęła nad przepaścią... wśród ciszy, która nastąpiła, słychać było szelest opadających liści: jedne, ciężkie i pełne soków, padały całą kiścią, odbijając się o gałęzie, drugie lekkie, fruwały po powietrzu i osuwały się na ziemię, wydając lekki szelest, jakby sukni kobiecej. Sprawiało to podobne wrażenie jak gdyby, na około pawilonu, pod klonami, gromada ludzi stąpała w milczeniu.
Księżna powstała, uczuwszy dreszcze.
— Zimno mi... wracajmy...
Ofiara jej była spełnioną... życiem to bezwątpieniem przypłaci, ale świat nie będzie świadkiem poniżenia księżnej Padovani, wychodzącej za mąż za pana Astier, swego architekta.
Przez cały wieczór Paweł, bez żadnej afektacyi zajmował się przygotowaniami do odjazdu, wydawał polecenia co do swoich pakunków i obdarzywszy służbę sutemi napiwkami, rozpytywał się o godziny odejścia pociągów, Czynił to z całą swobodą, rozmawiał, nie mógł jednak przełamać milczenia zadąsanej Antonii, zajętej czytaniem dziennika, którego kartek nie przewracała nawet. Tylko żegnając się z nią i dziękując za długą i serdeczną gościnność, dostrzegł na jej dumnej twarzy, oświeconej w tej chwili światłem lampy, wyraz niepokoju, a cudne oczy, spojrzeniem zranionego zwierzęcia, zdawały się błagać miłosierdzia.
Przyszedłszy do swego pokoju, młody człowiek przekonał się czy drzwi prowadzące do fumoiru zamknięte na zasuwkę, zgasił światło i położywszy się na kanapie, koło małych drzwiczek, leżał nieruchomy. Gdyby księżna nie przyszła, znaczyłoby to, że się omylił i że trzeba wszystko zaczynać na nowo. Usłyszał za chwilę lekki szmer; szeleszcząc jedwabnym szlafroczkiem, szła korytarzykiem księżna. Zdziwiona przez chwilę, że drzwi nie otwierają się odrazu, zastukała z lekka, końcem palca dotykając zaledwie drzwi. Paweł nie ruszył się z miejsca nawet na głos kaszlu, którym księżna oznajmiała swe przybycie... za chwilę usłyszał, jak oddalała się nerwowym, szybkim krokiem.
— Teraz już — pomyślał — jest moją... zrobię z nią co zechcę... — i ze spokojem położył się do łóżka.
— „Gdybym się nazywał księciem d’Athis, czy nie byłabyś pani, po ukończeniu żałoby, została moją żoną? A jednak d’Athis cię nie kochał, podczas gdy Paweł Astier cię uwielbia, dumnym jest ze swego uczucia i zamiast ukrywać się z niem jak z czemś hańbiącem, chciałby o niem światu całemu oznajmić. Ach! Antonio! Antonio! jaki ja piękny sen miałem... Żegnaj na zawsze“.
Zaledwo otworzywszy oczy, jeszcze zapuchnięte od łez wylanych w nocy, księżna przeczytała ten list:
— Czy pan Astier odjechał?
Pokojówka, która w tej chwili podnosiła firanki w oknie, zobaczyła na końcu alei, powóz uwożący pana Pawła; był już zbyt daleko, by go dogonić.
Księżna wyskoczyła z łóżka i pobiegłszy do zegara, zawołała:
— Dziewiąta!...
Kuryerski pociąg o dziesiątej przechodził przez Onzain.
— Prędko, posłańca.. niech Bertoli bierze najlepszego konia.. jadąc lasem na przełaj, można przybyć na stacyę przed karetą...
Wydając te pospieszne rozkazy, pisała, stojąc prawie całkiem naga:
„Wracaj! wszystko się zrobi tak jak sobie życzysz...“ Ale nie! to jest za obojętnie... gotów nie powrócić...
Podarła karteczkę i napisała inną:
„Twoją żoną! kochanką! wszystkiem czem zechcesz, byle tylko twoją... — Podpisała: Księżna Padovani“.
Nagle przyszła jej do głowy myśl, że może wcale nie powrócić. Czuła się blizką rozpaczy:
— Pojadę sama! Żywo! moją amazonkę!... — i przez otwarte okno zobaczywszy gajowego Berteli, którego koń parskał i rżał z niecierpliwości, kazała osiodłać klacz swoją: „pannę Oger“.
Od pięciu lat nie jeździła już konno. Suknia zaledwo dopinała się na niej... brak było haftek...
— Zostaw tak, Mate’a!... — i trzymając tren w ręku, zbiegła ze schodów, ku wielkiemu zadziwieniu osłupiałych lokajów i siadłszy na koń, puściła się galopem.
Minęła bramę, gościniec... już jest pod lasem... pędzi leśnemi drożynami, płosząc po drodze ptactwo i zwierzynę... Musi mieć, tego człowieka, kochanka, w objęciach którego tyle razy umierała z miłości, po to, aby ożyć na nowo! Teraz, kiedy poznała już miłość, wie, że niema nic lepszego na świecie... Pochylona na siodle, wpatruje się w dal, obawiając się, czy nie zobaczy pędzącego pociągu... Byle tylko zdążyła na czas!... Biedna waryatka! gdyby nawet stępa jechała, jeszczeby dogoniła pięknego zbiega, który jest jej złym duchem...
Café d’Orsay. Godzina 11 podczas śniadania.
Co dwie godziny, a nawet częściej, będę wysyłał do ciebie depeszę, tak dla uspokojenia cię, kochana siostrzyczko, jak i dla tego, aby podzielić się z tobą radosnem zwycięztwem, które — pomimo niepewności dręczącej mię w ostatniej chwili — mam nadzieję odnieść dzisiaj. Niepewność ta dręczy mię z powodu powiedzenia filozofa Laniboire, które Picheral dopiero co mi powtórzył: „Do Akademii wchodzi się ze szpadą u boku, ale nie w ręku“. Jest to przytyk do pojedynku Pawła Astier. Nie ja to wprawdzie się biłem, ale temu głupcowi więcej chodzi o wypowiedziany dowcip niż o uczynioną mi obietnicę. Niema co również liczyć na Danjou. Tyle razy powtarzał mi: „Jesteś pan naszym“ — a dziś rano w kancelaryi szepcze mi do ucha: „Każ się pan prosić“. To najpyszniejszy dowcip z całego jego repertuaru. Zresztą, mniejsza o to! Jestem pewny swego! Współzawodników swoich nie potrzebuję się obawiać. Jednym jest baron Huchenard, autor dzieła podtytułem: „Mieszkańcy jaskiń“. Cały Paryż poruszyłby się, gdyby go wybrano! Co do pana Dalzon, znajduję go bardzo odważnym. Mam w ręku jego książkę, tę sławną książkę... Waham się zrobić z niej użytek, ale niech się ma na baczności...
Piszę z Instytutu, z mieszkania mego drogiego mistrza... tu będę oczekiwał na rezultat głosowania... Zdaję mi się, że wizyta moja, chociaż była zapowiedzianą, jest im nie na rękę... Przyjaciele nasi kończyli śniadanie... zrobił się ruch, trzaskanie drzwiami... Korentyna zamiast wprowadzić do salonu, wepchnęła mię do archiwum... Mistrz przyszedł jakiś nieswój, mówił po cichu, bardzo był smutny, nakazał mi dyskrecyę!... Czyżby miał złe jakie nowiny?... zapytałem go o to... Nie... nie! drogie dziecko... — odpowiedział mi, ściskając mą rękę — śmiało! tylko śmiało!
Od pewnego czasu trudno poznać biedaka, tak się zmienił... Widocznem jest, że się czemś gryzie... połyka łzy... Musi mieć jakieś zmartwienie tajone, nie może ono mieć nic wspólnego z moją kandydaturą, ale w tym nastroju umysłowym w jakim ja się obecnie znajduję... Czekam już więcej niż godzinę... Dla zabicia czasu przyglądam się szeregom popiersi akademików, które widać przez okna w sali posiedzeń po tamtej stronie dziedzińca... Może to dobra przepowiednia?
Dopiero co widziałem przechodzących moich sędziów... było ich trzydziestu siedmiu, jeżeli się nie omyliłem... cała Akademia w komplecie bo Epinchard jest w Nicei, Ripault-Babin chory a Loisillon na cmentarzu Père-Lachaise... Wspaniałym jest widok tych znakomitości wchodzących w dziedziniec... młodzi idą powoli i poważnie z głową pochyloną, jakby pod ciężarem zbyt wielkiej odpowiedzialności... starzy żwawi i fertyczni, udają młodzików, paru tylko cierpiących na podagrę lub reumatyzm, jak Courson-Launay, każe zajeżdżać powozom pod same schody, na które wchodzą z pomocą którego kolegi... U schodów, wszyscy zatrzymują się chwilkę, łącząc się w gromadki i rozmawiając z żywemi ruchami rąk i ramion. Dużobym dał, aby módz usłyszeć te ostateczne rozprawy nad moim losem! Otwieram pocichu okno, ale jakiś powóz obładowany pakunkami wjeżdża, turkocząc po brukowanym dziedzińcu.. wysiada z niego jakiś podróżny w futrze i futrzanej czapce... wyobraź sobie, najdroższa... Epinchard! Epinchard, który przyjechał z Nicei, aby mi oddać swój głos... Potem przeszedł mój mistrz, z głową pochyloną, w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami, szedł, przerzucając kartki utworu Dalzona „Całkiem naga“, którego egzemplarz dałem mu na wszelki wypadek... Cóż chcesz? trzeba się bronić.
Na podwórzu znowu pusto: tylko dwa powozy czekają na swych panów i biust Minerwy stoi jak zwykle na straży... O bogini! miej mię w swojej opiece! Tam na górze zaczęło się już wywoływanie z listy imiennej: każdy z akademików powinien zapewnić dyrektora, że głosem swym rozporządza swobodnie... Jest to, jak się domyślasz zapewne, prosta tylko formalność, którą się załatwia bardzo prosto, przecząc uśmiechem lub potrząsając głową, jak chińczyk z porcelany.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rzecz niesłychana!! Tylko co oddałem moję depeszę Korentynie i stanąłem w oknie, aby odetchnąć świeżem powietrzem: próbowałem los mój wyczytać z okien przeciwległych, gdy naraz spostrzegam barona Huchenard, który stojąc w oknie, tuż obok mnie, również świeżego powietrza używa.. baron Huchenard, mój współzawodnik, najzawziętszy wróg Astier-Réhu, siedzący w jego gabinecie!... Jednakowo zadziwieni, zamieniliśmy wzajemne ukłony i obaj jednocześnie odsunęliśmy się od okna... Ale... siedzi tam... czuję go przez ścianę... Bez wątpienia, zarówno jak i ja, oczekuje postanowienia Akademii, tylko, że on siedzi w obszernym salonie Villemaine’a a ja duszę się w tej dziurze, zapchanej staremi papierami... Teraz rozumiem już, dlaczego przybycie moje wywołało taki popłoch... ale co za przyczyna?... W jaki sposób się to stało? Kochana siostro, kręci mi się w głowie... Z kogo sobie kpią tutaj?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zdrada i przegrana! podła intryga akademicka, której dotąd jeszcze dobrze nie rozumiem!
Baron Huchenard | 17 | głosów |
Dalzon | 15 | „ |
Vicehrabia de Freydet | 5 | „ |
Moser | 1 | „ |
Baron Huchenard | 19 | głosów |
Dalzon | 15 | „ |
Vicehrabia de Freydet | 3 | „ |
Moser | 1 | „ |
Baron Huchenard | 33 | głosów |
Dalzon | 4 | „ |
Vicehrabia de Freydet | 0 (!!) | „ |
Moser | 1 | „ |
Widocznie pomiędzy drugiem a trzeciem głosowaniem, egzemplarz „Całkiem nagiej“ musiał krążyć po sali, ale na korzyć barona... Jaka tego przyczyna? Muszę ją poznać! wymagam tego i nie ruszę się ztąd zanim mi jej nie powiedzą...
Możesz sobie wyobrazić, kochana siostro, jakie mnie wzruszenie ogarnęło, gdy usłyszawszy, jak w pokoju obok, państwo Astier, stary Réhu i cały tłum gości winszowali autorowi „Mieszkańców jaskiń“, zobaczyłem otwierające się drzwi od archiwum i mistrza mego, zbliżającego się do mnie z otwartemi ramionami:
— Wybacz mi, drogie dziecko — mówił, krztusząc się z gorąca i wzruszenia — wybacz mi... ten człowiek trzymał mi nóż na gardle... musiałem... byłem zmuszony... sądziłem, że w ten sposób odwrócę nieszczęście, które mi grozi, ale widzę, że go nie uniknę, nawet kosztem popełnionej podłości....
Otworzył swoje ramiona, rzuciłem się w nie bez urazy, nie rozumiejąc nawet dobrze co za nieszczęście mu groziło. Ostatecznie wszystko się wkrótce naprawi. Mam najlepsze wiadomości o Ripault-Babin: bardzo jest wątpliwem czy ten tydzień przeżyje.
Jeszcze jedna kampania, droga siostro! Na nieszczęście, pałac Padovani, będzie całą zimę zamknięty z powodu żałoby... Pozostają nam jako pole manewrów, salony pani Astier, Ancelin i Ewiza, której poniedziałki weszły ostatecznie w modę od czasu bytności wielkiego księcia... Ale przedewszystkiem, kochana siostro, trzeba się przeprowadzić... Passy jest zbyt daleko, Akademia tam jeździć nie będzie... Powiesz mi, że znowu chcę, żebyś się kręciła, ale trudno... to rzecz wielkiej wagi! Patrz na Huchenarda... prócz przyjęć i balów, które wydaje, niema innych praw do fotela Akademickiego... Będę u zacnego swego mistrza na obiedzie, nie czekaj na mnie...
P.S. Jedyna kreska, którą miał Moser we wszystkich trzech głosowaniach była mu daną przez Laniboire, sprawozdawcę konkursu cnoty. Opowiadają na ten temat anegdotkę bardzo... tłustą... Zabawne się tam dzieją sceny pod tą kopułą akademicką!...
Ależ to bezeceństwo!...
— Trzeba odpowiedzieć koniecznie!... Akademia nie może puścić tego płazem...
— Co pan chcesz zrobić? przeciwnie Akademia powinna...
— Panowie! panowie! prawdziwe poczucie godności...
W sali prywatnych posiedzeń, przed kominem, nad którym wisiał portret kardynała de Richelieu naturalnej wielkości, nieśmiertelni sprzeczali się zawzięcie przed rozpoczęciem urzędowego posiedzenia...
Dzień był zimny i mglisty, zwykły zimowy dzień w Paryżu: światło, wpadając przez oszklony sufit, oświecało marmurowe popiersia ustawione wzdłuż ściany; pomimo szerokiego komina, którego rozpalone ognisko było tak czerwone jak suknia kardynała na portrecie, zimno było w tej wielkiej sali, podobnej do małego parlamentu, lub trybunału; przed biurem prezydującego, stał wielki stół w kształcie podkowy, otoczony krzesłami obitemi zieloną skórą. U wejścia, niedaleko stołu sekretarza Picheral, stał woźny z łańcuchem na szyi.
Zazwyczaj najprzyjemniejszą chwilą z całego posiedzenia, był ten kwadrans czasu przed rozpoczęciem, przez który oczekiwano na spóźniających się akademików; stanąwszy plecami do ognia, z podniesionemi połami tużurków, rozmawiano i gawędzono półgłosem, łącząc się w małe gromadki, Ale dzisiejszego dnia rozmowa była ogólną i przeszła w gwałtowną dyskusyę, w której wszyscy brali udział i do której nowoprzyliby wtrącali się wszedłszy ledwo do sali i podpisując jeszcze swe nazwisko na liście obecnych.
Niektórzy z nich nawet, przed wejściem jeszcze, zdejmując w pustej sali Akademii nauk, futra, kalosze i chustki z szyi, otwierali drzwi, głośno krzycząc na popełnioną podłość. Powodem tego zamięszania był fakt, że jeden z dzienników porannych przedrukował sprawozdanie Akademii Florenckiej o dziele Astier-Réhu pod tytułem „Galileusz“ i o dołączonych do tegož dzieła dokumentach historycznych, fałszywych i błażeńskich (sic).
To sprawozdanie, w wielkiej tajemnicy przesłane dyrektorowi Akademii francuzkiej, poruszało już od paru dni cały Instytut, który z gorączkową niecierpliwością oczekiwał postanowienia Astier-Réhu. Ale ten odpowiadał na wszystkie pytania:
— Wiem.... wiem... robię wszystko co potrzeba...
I naraz, sprawozdanie to, o którem przypuszczali, że im samym tylko jest znane, wydrukowanem zostaje dziś rano w jednym z najpoczytniejszych w Paryżu dzienników i to z dodatkiem komentarzy ubliżających tak dożywotniemu sekretarzowi jak i całemu gronu nieśmiertelnych.
Wskutek tego gniew, wściekłość, piorunowanie na bezczelność dziennikarza i głupotę Astier-Réhu, przyczynę tych napaści, od których Akademia odwykła od czasu, jak przez ostrożność otwiera swe podwoje dziennikarzom.
Gwałtowny Laniboire, wyćwiczony w rozmaitych rodzajach sportu, chciał iść poobcinać uszy temu panu i zaledwo dwóch lub trzech kolegów, zdołało go powstrzymać:
— Uspokój się Laniboire!... szpada u boku, ale nigdy w ręku... przecie słowa te wyszły z twoich własnych ust, chociaż cały Instytut przyjął je za swoje.
— Wiadomo panom, że Pliniusz starszy, w księdze XIII swej historyi naturalnej... — krzyczał Glazan, który zasapany, biegał swym ciężkim krokiem — otóż, Pliniusz, cytuje fakt sfałszowania dokumentów: między innemi fałszywy list króla Priama, pisany na papyrusie...
— Pan Glazan się nie podpisał... — wolał cienkim falcetem Picheral.
— A przepraszam! — i tłuścioch szedł się podpisywać, nieprzestając opowiadać historyi o królu Priamie i papyrusie.
Opowiadanie jego ginęło w gwarze i hałasie gniewliwych głosów... ciągle było słychać wyraz „Akademia... Akademia“, wszyscy mówili o niej, jak o osobie żyjącej i każdy był pewien, że on jedynie zna jej przekonania i właściwie jej myśli wyraża. Krzyki umilkły naraz wobec ukazania się Astîer-Réhu, który wszedłszy, podpisał się u wejścia, z całym spokojem położył na stole dożywotniego sekretarza, swoją tekę, którą trzymał pod pachą, poczem zbliżył się ku kolegom:
— Panowie! muszę wam oznajmić nieprzyjemną nowinę... Kazałem zanieść do Biblioteki, dla oceny, dwanaście do piętnastu tysięcy autografów, które stanowiły to, co nazywałem moim zbiorem... Otóż, moi panowie, wszystko okazało się fałszywem... wszystko! Akademia florencka powiedziała prawdę... Padłem ofiarą haniebnego podstępu!...
Zmęczony wysiłkiem, na jaki się zdobył, czyniąc to wyznanie, ocierał czoło zroszone kroplami potu.
— I cóż dalej, panie sekretarzu dożywotni? — zapytał ktoś z aroganckim akcentem w głosie.
— Dalej, panie Danjou, nie pozostawało mi nic innego, jak podać skargę — co właśnie uczyniłem...
Zaprotestowali wszyscy, znajdując, że proces był niemożliwym, że ośmieszy całą instytucyę...
— Przykro mi mi bardzo, kochani koledzy, ale postanowienie moje jest nieodwołalnem... — mówił dalej Astier-Réhu — zresztą złoczyńcy znajdują się już w więzieniu i śledztwo w toku...
Nigdy jeszcze sala posiedzeń nie słyszała ryku takiego, jak ten, który wydali członkowie Akademii, usłyszawszy oświadczenie dożywotniego sekretarza.
Między najzawziętszymi jak zwykle, odznaczał się Laniboire, który krzyczał, że Akademia powinna się pozbyć tak niebezpiecznego członka. Niektórzy z członków, w pierwszej chwili gniewu, głośno rozbierali możliwość podobnej propozycyi.
Czy się to da zrobić? Czy Akademia, skompromitowana przez jednego ze swoich, miała prawo powiedzieć mu:
— Idź pan precz!... cofam swój wybór.. z nieśmiertelnego, stajesz się znowu zwyczajnym śmiertelnikiem!
Naraz, pochwyciwszy może parę słów z tej gorącej dyskusyi, a może skutkiem jakiejś słuchowej intuicyi, która czasami zdarza się najwięcej głuchym osobom, naraz stary Réhu, który z obawy apopleksyi, siedział na uboczu, zdala od ognia, odezwał się silnym, bezdźwięcznym głosem:
— Za czasów Restauracyi, z powodów czysto politycznych, wykreśliliśmy jedenastu członków! — i stary dziad, kiwnąwszy swoim zwyczajem głową, spojrzał na około siebie, jak gdyby biorąc za świadków swych ówczesnych towarzyszów, których białe popiersia, były ustawione wzdłuż sali...
— Jedenastu aż! o! do kroćset! — szepnął Danjou, wśród ogólnej ciszy, która nastąpiła.
— Wszystkie ciała wyborcze są podłe... to już prawo natury... — rzekł zawsze cyniczny Laniboire! Wtedy Epinchard, który rozmawiał u wejścia z sekretarzem Picheral, zbliżył sip do swych kolegów i pokaszlując, oznajmił im, że dożywotni sekretarz, nie był jedynym winowajcą, w tej całej sprawie; a za dowód może służyć protokół z posiedzenia 8 lipca 1873 roku, który to protokół zaraz będzie odczytany.
I Picheral, z za swego stołu, jął czytać cienkim i ostrym głosem:
— Dnia 8 lipca 1873 roku, Leonard Piotr Aleksander Astier-Réhu, ofiarował Akademii francuzkiej list pisany przez Rotrou do kardynała Richelieu, o ustawach stowarzyszenia. Akademia, rozpatrzywszy ten nader ciekawy a nie wydany dotąd dokument, składa podziękowanie ofiarodawcy i postanowia, aby treść listu włączoną została do protokółu. Oto dosłowne powtórzenie... — tu sekretarz zwolnił głos, kładąc złośliwie nacisk na każdy wyraz — dosłowne, to jest ze wszelkiemi niedokładnościami stylu, które się zdarzają w poufnych listach, a które potwierdzają autentyczność dokumentu...
W bladem wpadającem przez szyby świetle, stali wszyscy nieruchomo, w osłupieniu i słuchali unikając wzajemnie swych spojrzeń.
— Czy i list także mam czytać? — pytał uśmiechnięty Picheral, którego całe to zajście bardzo bawiło.
— I list także — rzekł Epinchard, zaraz od pierwszych słów, zaczęto krzyczeć. — Dosyć! dosyć!...
Rumienili się teraz wszyscy... podrobienie listu Rotrou było widocznem... Wypracowanie sztubackie... zwroty niemożliwe, połowy użytych wyrazów nie znano w owych czasach! Co za zaślepienie! jak można było!...
— Widzicie więc, panowie, że nie mamy prawa potępiać jedynie naszego nieszczęśliwego kolegę... — rzekł znowu Epinchard i zwróciwszy się do dożywotniego sekretarza, zaklinał go, aby odstąpił od zamierzonego procesu, którego skandal zniesławi całą Akademię i samego nawet wielkiego kardynała..
Ale ani to gorące wezwanie, ani wspaniały gest mówcy, ukazującego na portret kardynała, nie zdołały przełamać zaciętego oporu Astier-Réhu, który z zaciśniętemi pięściami, jak gdyby się bał, że mu z rąk wydrą niezłomne postanowienie, stał wyprostowany przed małym stolikiem, stojącym zamiast trybuny na środku sali:
— Nic! słyszycie panowie!... nic nie zdoła zachwiać mego postanowienia — i z gniewem bił zaciśniętemi pięściami o twarde drzewo — a! panowie, już zbyt długo czekałem, ulegając podobnym wpływom... Czy nie rozumiecie tego, że mię dławi ten „Galileusz“, że nie jestem dość bogatym, aby cały nakład wykupić i w oknie księgarni widzę nazwisko moje, w współce z tym fałszerzem!...
Chciał teraz wydrzeć kłamliwe karty ze swego dzieła i spalić je publicznie.
Wytoczony proces, dawał mu najlepszą do tego sposobność.
— Mówicie panowie o śmieszności? Ależ Akademia stoi zbyt wysoko, by się jej mogła obawiać! Co do mnie, wyśmianemu i zrujnowanemu, pozostanie mi zawsze pocieszające przekonanie że ocaliłem godność mego dzieła, nazwiska i historyi... Niczego więcej nie pragnę...
Pomimo napuszczonego trochę akcentu jego mowy, czuć było w niej szczerość i prawość, dziwnie odbijającą w tem siedlisku kompromisów i zdań niewyraźnych.
Naraz woźny oznajmił:
— Panowie! czwarta godzina, a nie ułożono jeszcze programu pogrzebu zmarłego Ripault-Babin!
— A prawda! ten biedny Ripault-Babin — rzekł zwykłym drwiącym głosem Danjou.
— Ten przynajmniej w samą porę umarł! — ponuro zadeklamował Laniboire, ale wrażenie, które chciał wywołać swoim dowcipem, było stracone...
Woźny wołał:
— Panowie na miejsca, panowie!
Prezydujący, mając po prawej stronie kanclerza Desminières a po lewej Astier-Réhu, potrząsał swym dzwonkiem. Wśród odgłosu ożywionych szeptów i plusku deszczu, bijącego o szyby, sekretarz dożywotni, odzyskawszy zwykły spokój, czytał raport komisyi pogrzebowej...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Cóż panowie, tak późno dzisiaj skończyli? — mruknęła, otwierając swemu panu drzwi Korentyna, której Instytut bynajmniej nie imponował.
— Pan Paweł wraz z panią czeka w gabinecie.. niech pan przejdzie przez archiwum... w salonie pełno gości.
Smutnie wyglądały archiwa, w których jak gdyby po kradzieży lub pogorzeli, same półki tylko pozostały. Zazwyczaj mistrz unikał wchodzenia do tego pokoju, ale dzisiaj z dumą przeszedł tamtędy, czując się silny powziętem postanowieniem, o którem oznajmił na posiedzeniu. Po daniu takiego dowodu silnej woli i odwagi, przyjemnie mu było myśleć, że syn na niego czeka. Nie widział go od czasu pojedynku, od czasu, kiedy doznał tak silnego wzruszenia, na widok dużego chłopaka, leżącego na poduszkach, od których wydawał się być bielszym. To też szedł z radością, wyciągnąwszy ręce, aby objąć syna i uścisnąć go długo, serdecznie, nic mu nie mówiąc.
Ale to roztkliwienie minęło szybko, gdy wszedłszy do gabinetu, zobaczył matkę i syna, którzy stojąc obok siebie, ze spuszczonemi oczami, szeptali z tajemniczą miną.
— Nareszcie raz przyszedłeś! — ozwała się pani Astier, ubrana jak do wyjścia i wpół seryo, ceremonialnym tonem: — pozwól sobie, mój drogi, przedstawić hrabiego Pawła Astier — powiedziała.
— Mistrzu... — rzekł skłoniwszy się Paweł.
Astier-Réhu spojrzał się na nich, zmarszczywszy brwi:
— Hrabiego Pawła Astier? — zapytał.
Młody człowiek, zawsze równie ładny, pomimo, że podróżując przez pół roku, opalił się silnie, opowiedział ojcu, że zafundował sobie tytuł rzymskiego hrabiego: uczynił to nie tyle dla siebie, co dla tej, która miała nosić jego nazwisko.
— Żenisz się? — zapytał ojciec coraz bardziej nieufny — z kimże to?
— Z księżną Padovani.
— Czy oszalałeś! Twoja księżna o dwadzieścia pięć lat starsza od ciebie a zresztą... zresztą... — zawahał się, szukając przyzwoitego sposobu wyrażenia swej myśli — porządny człowiek nie żeni z kobietą, która publicznie prawie żyła z kim innym i była jego kochanką!...
— Co nam zresztą wcale nie przeszkadzało, zjadać u niej regularnie obiady i wiele jej zawdzięczać — zasyczała pani Astier, podnosząc maleńką główkę, jak żmija gotowa do napaści.
Stary, nie odpowiadając i nie patrząc na nią, jak gdyby nie uważał ją za kompetentną do wyrokowania w sprawach honoru, zbliżył się do syna:
— Nie czyń tego, Pawle! dla nazwiska, które nosisz, nie rób tego, proszę, moje dziecko! — mówił z przekonywającym tonem.
Policzki trzęsły mu się ze wzruszenia, chwycił syna za ramię, potrząsając nim, jakby dla łatwiejszego przekonania go.
Ale młody człowiek, nie lubiący tych zewnętrznych oznak wzruszenia, wymawiał się ogólnikami:
— Ja nie znajduję... jestem innego zdania...
Wobec stanowczego wyrazu jego twarzy, o fałszywem spojrzeniu, wobec tego syna, którego czuł tak obcym sobie, ojciec instynktownie podnosił głos, powołując się na swoje prawa głowy rodziny. Uśmiech, zamieniony między Pawłem a matką, przekonał go, że i ta podłość była wspólnie przez nich obmyślaną. To go ostatecznie rozwściekliło.
Począł krzyczeć i bredzić, grożąc, że zaprotestuje publicznie, napisze do dzienników i w historyi swej napiętnuje oboje, matkę wraz z synem. Była to najstraszniejsza jego pogróżka. Gdy o jakiejś osobistości z dawnych czasów, powiadał: — „napiętnowałem go w swojej historyi“ — zdawało mu się, że nie mogło być kary straszniejszej...
Groźba ta jednak niezdawała się bynajmniej przerażać dwojga wspólników.
Pani Astier, równie przywykła do tej pogróżki napiętnowania, jak do ciągania walizy po korytarzach, odrzekła spokojnie, zapinając rękawiczki:
— Wiesz, że tu obok wszystko słychać?
Pomimo zamkniętych drzwi i portyery z salonu, dochodził gwar rozmowy.
Wtedy hamując się i tłumiąc w sobie gniew:
— Posłuchaj mię, Pawle — rzekł Leonard Astier podnosząc palec do twarzy młodzieńca — jeżeli się stanie to o czem mówisz, nie miej nadziei ujrzenia mię kiedykolwiek... nie będę na twoim ślubie i nawet na łożu śmierci nie zechcę cię zobaczyć... Nie jesteś już moim synem... Wyrzekam się ciebie i przeklinam!..
— O! kochany ojcze — rzekł z całym spokojem Paweł, odsuwając się od palca, który mu groził — wiesz chyba, że te błogosławieństwa i przeklinania, są to rzeczy, których nie używa się już w rodzinnem kole.. Nawet na scenie nie błogosławią już ani przeklinają...
— Ale karzą jeszcze nicponiu!... — zagrzmiał stary, podnosząc rękę...
— Leonardzie! — dał się słyszeć wściekły krzyk matki, ale Paweł, spokojnie, jak gdyby boksował się w sali u Keysera, jednym ruchem ręki, uchylił grożącą mu pięść i trzymając ją silnie — zawołał:
— O! tylko nie w ten sposób, mój ojcze!
Stary owernijczyk, wściekły, próbował uwolnić z uścisku swoją rękę, ale pomimo, że był jeszcze silnym, trafił na silniejszego od siebie... W tej strasznej chwili, gdy ojciec i syn, dysząc gniewem i nienawiścią, zamieniali groźne spojrzenia, uchyliły się drzwi salonu, przepuszczając grubą damę, ustrojoną w pióra i kwiaty z dziecinnym uśmiechem na lalkowatej twarzy:
— Przepraszam! kochany mistrzu! słóweczko tylko.. a! i Adelajda tutaj! i pan Paweł również... ach! ach! prześliczny, zachwycający familijny obrazek...
Był to istotnie obraz familijny, ale przedstawiający rodzinę nowoczesną, dotkniętą chorobą, która od szczytu aż do podstaw, trapi całe społeczeństwo europejskie, obalając zasady hierarchii i władzy... Choroba ta tem groźniejszą była tutaj, pod tą kopułą Instytutu, gdzie sądzą się i nagradzają cnoty domowe i tradycyjne.
W sali ósmego wydziału sądu kryminalnego panował niebywały tłok i ścisk: dnia tego po niesłychanie długiem śledztwie, któremu różne, bardzo silne wpływy stawały na przeszkodzie, miała być nareszcie sądzoną sprawa Albina Fage. Nigdy jeszcze na ławkach tej sali, której ściany, blado-niebieskie w złote kwiaty, czuć nędzą i występkiem, nigdy jeszcze na tych ławkach nie tłoczył się tak elegancki i światowy tłum, nigdy nie było tyle kwiatami ubranych kapeluszy wiosennych, pochodzących z najpierwszych magazynów, toalet, których jasne kolory odbijały od czarnych sukien i biretów sędziów i adwokatów. Szeroko rozwarte podwoje, wpuszczały coraz nowe tłumy a na szerokich widnych schodach, widać było całe masy falujących głów ludzkich.
Znane to, bardzo znane, oklepane, aż do znudzenia, powtarzające się uroczystości paryzkie, eleganckie pogrzeby lub pierwsze przedstawienia w teatrze. Na każdem zawsze te same i nierozłączne: Małgorzata Oger w pierwszym rzędzie, maleńka hrabina Foder i piękna pani Henry z poselstwa Stanów Zjednoczonych. Następnie panie z bractwa akademickiego: pani Aucelin w sukni dzikiego koloru, prowadzona przez Raverand, dziekana Izby adwokackiej, pani Ewiza, podobna do małego krzaczka róży, koło którego kręci się czarny i brzęczący rój młodych aspirantów do Akademii; w ostatnich ławkach, na uprzywilejowanych miejscach, stał Danjou ze skrzyżowanemi na piersiach rękami; postawą panując nad sędziami i publicznością, ukazywał swój profil starego aktora, będący pierwowzorem światowej banalności, a spotykany wszędzie od lat czterdziestu.
Prócz Astier-Réhu i barona Huchenard, wezwanych na świadków, Danjou był jedynym akademikiem, który ośmielił się stawić czoło rozprawom publicznym a szczególniej drwinkom obrońcy Albina Fage, tego znanego kpiarza Margery, którego obawiano się powszechnie, a który zaledwie odezwał się swym nosowym głosem, pobudził do śmiechu sędziów i publiczność.
Posiedzenie zapowiadało się bardzo wesoło: dawało się to czuć w powietrzu, zapowiadały to złośliwe spojrzenia i uśmiechy zamieniane między publicznością... Tyle rozmaitych opowieści krążyło o miłosnych przygodach tego garbuska, który dopiero co wprowadzony i posadzony na ławie oskarżonych, wyciągnął wypomadowaną głowę i z po za poręczy rzucał na salę jastrzębie spojrzenia, na których kobiety tak dobrze się znają! Opowiadano sobie o różnych kompromitujących listach, o pewnym memoryale, w którym oskarżony wymieniał bez ogródki nazwiska paru pań wielkiego świata, nazwiska zawsze te same, kalane i szarzane w tylu rozmaitych brudnych sprawach.
W ławce przeznaczonej dla dziennikarzy, krążył jeden egzemplarz tego pamiętnika, naiwnej i próżnej autobiografii; widoczną w niej była zarozumiałość poronionego płodu ludzkiego, połączona z próżnością i samochwalstwem robotnika, który sam się wykształcił, ale ostatecznie nie było żadnego z zapowiedzianych oskarżeń.
Fage uwiadamiał poprostu panów sędziów, że urodził się w okolicach Vassy (Haute-Marne), prosty jak świeca (wszyscy garbaci utrzymują to samo) i że dopiero w piętnastym roku życia, skutkiem upadku z konia, skrzywił sobie kolumnę pacierzową. Jak u wszystkich jemu podobnych kalek, dojrzewających zazwyczaj dosyć późno pod względem płciowym, gust do kobiet rozwinął się u niego w późnym stosunkowo wieku, wtedy, gdy pracował u księgarza, ale za to nadzwyczaj gwałtownie. Ponieważ kalectwo utrudniało mu zdobycze miłosne, starał się przeto zarabiać dużo pieniędzy.
Historya jego miłostek i wyliczenie popełnionych fałszerstw, wraz z wymienieniem używanych przez niego sposobów, i pergaminów, zawartą była w kilkunastu rozdziałach, zaopatrzonych w tytuły, w następującym rodzaju: „Moja pierwsza ofiara: Angelina, introligatorka... Dla pąsowej wstążki Jarmark i pierniki. Zawiązuję stosunki z Astier-Réhu, Tajemniczy atrament. Wyzywam chemików z Instytutu...“
Po przeczytaniu tego, doznawało się uczucia zdziwienia, w jaki sposób dożywotni sekretarz Akademii francuzkiej i przedstawiciele urzędowej literatury i nauki, pozwolili przez dwa czy trzy lata z rzędu, oszukiwać się temu ograniczonemu kalece, którego umysł obładowany był samemi odpadkami naukowemi, połkniętemi a nieprzetrawionemi książkami.
Astier-Réhu, na którego były skierowane wszystkie spojrzenia, uosabiał tutaj samą Akademię: siedział on nieruchomie na pierwszem miejscu między świadkami, zamyślony i ledwo odpowiadał, nie odwracając nawet głowy, na pochlebstwa wicehrabiego de Freydet, który w żałobie po zmarłej świeżo siostrze, z krepą na kapeluszu i w czarnych rękawiczkach, stał za plecami swego mistrza.
Poczciwy kandydat, wezwany na świadka, obawiał się, czy mu to niezaszkodzi w opinii mistrza, uniewinniał się też jak mógł, tłomacząc, że tego nędznika Fage’a spotkał u Védrine’a. Ale szept jego ginął wśród gwaru panującego na sali i monotonnego mruczenia sędziów, załatwiających zwykłe czynności.
— Sprawa odłożona do przyszłego tygodnia... do przyszłego tygodnia... — dawał się słyszeć głos prezesa, nie zwracającego uwagi na protestacye adwokatów lub żałosne skargi zmęczonych i ocierających pot z czoła biedaków, którzy stali przed kratkami: — Ale panie prezesie!...
— Sprawa odłożona!...
Czasami w głębi sali widać było wzniesione do góry ręce i dawało się słyszeć rozpaczliwe wołanie:
— Jestem tutaj, panie prezydencie, ale nie mogę się przedostać przez tyle osób...
— Sprawa odłożona!...
Ach! jeżeli kto raz widział symboliczną wagę, ten nabierze świetnego wyobrażenia o sprawiedliwości. Sprawia to wrażenie mszy żałobnej za duszę biedaka odmawianej pośpiesznie na poczekaniu, przez znajomego księdza.
Ozwał się nareszcie głos prezydenta:
— Sprawa Albina Fage...
W sali, od kratek sądowych aż do sieni, w której stojący wchodzili na ławki, by lepiej widzieć, zrobiło się cicho...
Usłyszano krótko trwające mruczenie u kratek, poczem świadkowie, przeszedłszy między dwoma rzędami czarnych sukien, udali się do przeznaczonej dla nich ponurej i źle oświeconej sali, z posadzką, z której farba dawno już była startą.
Astier-Réhu, który miał być wezwany pierwszym z kolei, nie chcąc wejść do poczekalni, spacerował po ciemnym korytarzu łączącym obie sale.
— Nie... nie! zostaw mię samym — rzekł głuchym głosem do Freydeta który chciał z nim pozostać.
Zbity z tropu kandydat musiał przyłączyć się do innych świadków, rozmawiających małemi gromadkami. Byli tam: baron Huchenard, paleograf Bos, chemik Delpech z Akademii nauk, biegli kaligrafowie, dalej parę ładnych dziewczyn, z liczby tych, których fotografie wisiały na ścianach w pokoju Albina Fage. Te panie uszczęśliwione z reklamy, którą im robił proces, śmiały się głośno; ich jaskrawe i ekscentryczne kapelusze „directoire“, stanowiły silny kontrast z białym czepkiem i włóczkowemi mitenkami odźwiernej z Izby obrachunkowej.
Védrine był również wezwany... Freydet usiadł koło niego w otwartem oknie.
Uniesieni, każdy w inną stronę, przeciwnemi prądami, które w Paryżu często dwie jednostki daleko odrzucają, dwaj przyjaciele nie widzieli się od zeszłego lata, od czasu niedawnego pogrzebu biednej Germainy.
Védrine ściskał ręce przyjaciela, dowiadując się o jego zdrowie i o jego stan umysłowy po tym strasznym ciosie.
Kandydat wzruszył ramionami:
— Tak! to ciężko... bez wątpienia, bardzo ciężko! Ale cóż chcesz? Przywykłem już...
Na widok takiego samolubstwa Védrine, wytrzeszczył oczy:
— Cóż się dziwisz, mój kochany? pomyśl tylko... przekreskowali mię dwa razy w ciągu jednego roku...
Jedynym strasznym ciosem dla niego był chybiony fotel po Ribault-Babin. Fotel ten minął go tak jak wtedy po śmierci Loisillona. Zrozumiał nareszcie i westchnął głęboko:
— Ach! tak, Germaina... Namęczyła się dosyć przez całą zimę biedaczka z powodu tej nieszczęśliwej kandydatury... Po dwa obiady proszone tygodniowo a przytem do północy, czasami do pierwszej godziny, uwijała się na swym mechanicznym fotelu po wszystkich kątach salonu... Tej kandydaturze poświęciła resztki swoich sił: zajęła się nią z większym zapałem, z większą jeszcze namiętnością niż jej brat. Ostatecznie, konając już prawie, kiedy już mówić nie miała siły, jeszcze biednemi, sztywnemi palcami rachowała kreski.
— Tak jest, mój drogi, umarła, obrachowując moje kreski i szanse, jakie mam do tego przeklętego fotela... O! muszę należeć do tej Akademii, pomimo ich woli nawet, chociażby tylko dla niej, dla jej drogiego mi wspomnienia...
Zatrzymał się przez chwilę, poczem ciągnął dalej zmienionym głosem:
— Co prawda, nie wiem nawet po co mówię ci to wszystko... Właściwie odkąd w głowie mej powstała ta szalona zachcianka, nie mogę myśleć o niczem innem.. Umarła mi siostra... zaledwie płakałem po jej stracie... Należało oddawać wizyty, starać się o Akademię, jak oni to nazywają. Czuję, że usycham... że umrę niezadługo!... waryuję doprawdy!...
Te brutalne, gorączkowo wypowiedziane słowa nie przypominały rzeźbiarzowi dawnego Freydeta, spokojnego, gładkiego, tak zadowolonego z życia. Roztargnione spojrzenia, zmarszczki na czole, rozpalone dłonie, wszystko to świadczyło o namiętności i pragnieniach wice-hrabiego: spotkanie z Védrinem zdawało się jednak uspakajać go, rozpytywał też troskliwie:
— Co porabiasz? co się z tobą dzieje? jak żona? dzieci?
Rzeźbiarz opowiadał ze zwykłym sobie spokojnym uśmiechem. Chwała Bogu wszystko szło dobrze, odłączano teraz malutką, chłopak po dawnemu ładny, dowiadywał się niespokojnie o zdrowie stuletniego Réhu! On zaś sam pracował. W tym roku dawał na wystawę dwa obrazy, które wcale dobrze sprzedał... Za to jeden z wierzycieli równie nieostrożny jak chciwy, zabrał im rycerza, który wędrował po różnych miejscach, zajmował z początku wspaniały apartament na pierwszorzędnej ulicy, następnie przeniósł się do stajni na Batignolles a teraz nędzny żywot pędził pod jakąś szopą w Levallois, gdzie cała rodzina odwiedzała go od czasu do czasu.
— Otóż to się sławą nazywa! — dodał ze śmiechem Védrine; w tej chwili głos woźnego wzywał świadka Astier-Réhu.
Po chwili, we drzwiach, prowadzących do sali, ukazała się postać dożywotniego sekretarza; szedł prosto i śmiało, ale jego plecy, na które nie zwracał uwagi i drżenie szerokich ramion, zdradzały silne wzruszenie...
— Biedny Krokodylus! — szepnął rzeźbiarz — ciężkie próby teraz przechodzi... Ta historya z autografami, teraz znowu małżeństwo syna...
— Paweł Astier się ożenił?
— Trzy dni temu, z księżną Padovani... Rodzaj morganatycznego małżeństwa... nie było nikogo prócz matki pana młodego i czterech świadków... Byłem i ja w ich liczbie, jak się tego możesz domyślać. Jakaś szczególna fatalność łączy mię zawsze z rodziną Astier...
I Védrine opowiadał swoje zdziwienie, na widok zjawiającej się w sali merostwa, księżnej Padovani, bladej jak trup, zawsze jeszcze dumnej, ale z miną rozczarowaną i przygnębioną, z siwemi włosami, temi pięknemi włosami, których nie zadawała już sobie pracy farbować. Obok niej Paweł Astier, pan hrabia, zimny i uśmiechnięty, zawsze ładny... Wszyscy spoglądają na siebie, nikt nie wie co powiedzieć, prócz samego mera, który przyjrzawszy się obu starym paniom, uważa za potrzebne powiedzieć z uprzejmym ukłonem:
— Brak tylko panny młodej...
— Ja nią jestem — rzecze księżna, zbliżając się z dumnie podniesioną głową...
Z merostwa, gdzie dyżurny urzędnik miał tyle taktu i oszczędził im przykrości słuchania jego mowy, z merostwa, udano się do kościoła, na ulicę Vaugirard.
Kościół arystokratyczny, wyzłocony, ubrany kwiatami i pusty. Tylko orszak ślubny, pomieściwszy się w jednym rzędzie krzeseł, słuchał nuncyusza papiezkiego, Monsignora Adriani, który z pięknie oprawionej książki czytał, bełkocząc, jakąś nieskończenie długą modlitwę.
Pięknie wyglądał wspaniały, światowy prałat, z wielkim nosem, wązkiemi ustami i wystającemi łopatkami, przykrytemi fioletową pelerynką; zabawnem było, gdy mówiąc o „tradycyjnej czci małżeńskiej, młodocianych wdziękach oblubienicy“, rzucał z ukosa wesołe spojrzenia na młodą parę, klęczącą na aksamitnych klęcznikach.
Potem wyjście z kościoła, chłodne ukłony zamienione pod arkadami klasztoru.
Księżna westchnęła, jakby uwolniona od jakiego ciężaru:
— Chwała Bogu! skończyło się nareszcie — rzekła zrozpaczonym tonem kobiety, która zna głębokość przepaści, ale rzuca się w nią śmiało dla dotrzymania danej obietnicy.
— Dużo posępnych i strasznych rzeczy widziałem życiu — rzekł Védrine — ale nic bardziej wzruszającego nadto małżeństwo Pawła Astier.
— Swoją drogą, to łotr pierwszego rzędu, ten nasz młody przyjaciel — rzekł przez zęby Freydet.
— Tak, to jeden z tych naszych struggle-for-lifeurs!
Rzeźbiarz z naciskiem powtórzył to słowo: Struggle-for-lifeurs, oznaczając niemi nowy gatunek drapieżnych stworzeń, którym dowcipny wynalazek Darwina, teorya walki o byt, służy jako naukowe uzasadnienie i pokrywkę dla rozmaitych podłości.
— Bądź co bądź — dodał Freydet — został bogatym... tego tylko pragnął...
Pomimo krzywego nosa, trafił do celu, tym razem!
— Poczekajmy, to się jeszcze okaże!... Księżna nie jest bardzo cierpliwą, a on podczas ślubu miał coś bardzo niedobrego w spojrzeniu!... Bardzo być może, że tego syna i wnuka nieśmiertelnych spotkamy kiedyś na ławie oskarżonych w sądzie kryminalnym, jeżeli go żona znudzi zanadto!...
— Świadek Védrine! — zawołał na cały głos woźny i w tej chwili przez otwarte drzwi usłyszano w sali głośny wybuch wesołego śmiechu.
— Do kroćset! dobrze się tam bawią! — rzekł stojący w korytarzu policyant.
Sala świadków opróżniła się powoli, podczas rozmowy obu kolegów; pozostał tylko Freydet i odźwierna z Izby obrachunkowej, która przerażona tem, że miała stawić się przed sądem, kręciła machinalnie w rękach wstęgi swego czepka.
Przeciwnie, kandydat miał teraz jedyną sposobność podchlebienia publicznie całej Akademii i jej dożywotniemu sekretarzowi. Przygotował nawet w tym celu małą mówkę, która miała być jakby wstępem do jego powitalnej mowy w Instytucie, a którą dzienniki z pewnością powtórzą. Pozostawszy sam jeden w sali, bo i odźwierna została z kolei wezwaną, chodził teraz wzdłuż i wszerz, zatrzymywał się w oknie, wygładzając zdania i gestykulując rękami w czarnych rękawiczkach.
W domu przeciwległym, w starej, ponurej ruderze, której sam wygląd pozwalał się domyślać jakie brudy i występki gnieździły się w tych ścianach, w domu tym, gestykulacyę Freydeta zrozumiano inaczej... Ukazało się w oknie obnażone ramię i tłusta ręka, odchylając firankę, uczyniła gest zapraszający... Och! ten Paryż!... Czoło kandydata pokryło się rumieńcem wstydu. Oddalił się pośpiesznie od okna i schronił się w korytarzu.
— Prokurator teraz mówi — szepnął policjant.
Rzeczywiście w dusznej i przesyconej wyziewami atmosferze sali sądowej, rozlegał się głos grzmiący tonem fałszywego oburzenia:
— Nadużyłeś pan niewinnego starca...
— No a ja? — pomyślał głośno Freydet.
— Chyba musieli o panu zapomnieć?...
— Czyż zawsze tak będzie? — myślał ze smutkiem nieborak.
Tymczasem w sali przywitano rozpakowanie fałszywego zbioru Mesli-Case, gwałtownym wybuchem śmiechu: listy królów, papieży i cesarzowych, Tureniusza, Montaigne’a, La Boëtie, Klemencyusza Isaure i innych. Za każdem nowem nazwiskiem tego fantastycznego katalogu podwajała się uciecha tłumu, żartującego z naiwnej łatwowierności urzędowego historyka i z Akademii, wyprowadzonej w pole przez małego chochlika.
Freydet nie mógł dłużej znieść tych śmiechów szydzących z jego mistrza i protektora, Astier-Réhu; czuł zresztą, że i jego cios ten dotyka i jego kandydatura jest mocno zachwianą.
Wymknąwszy się z sali, błądził długo po korytarzach i dziedzińcach, przechadzał się po chodniku przed kratami, nareszcie porwany w wir wychodzącego tłumu, znikł między biegającymi tu i owdzie lokajami, zmieniającemi się szybko powozami i w ścisku różowych, białych, płowych lub zielonych parasolek, które roztwierając się, zdawały się zabarwiać jasne czerwcowe słońce.
Wychodzono, śmiejąc się i żartując, jak gdyby z przedstawienia bardzo wesołej sztuki...
Złapał się, mały garbus! pięć lat więzienia i koszta procesu, ale też adwokat jego był zabawnym!...
Małgorzata Oger zanosiła się od śmiechu, jak w drugim akcie „Musidory“:
— Ach! moi drodzy!...
A Danjou, odprowadzając do powozu panią Ancelin, mówił z cynizmem:
— Jest to policzek wymierzony Akademii... dotkliwie, ale za to jak dokładnie!...
Leonard Astier, który oddalał się nie odwracając głowy, słyszał te i inne jeszcze gawędy, pomimo, że mówiący ostrzegali się wzajemnie:
— Uważaj! on jest tutaj!...
Dla niego był to już początek ogólnego lekceważenia, ośmieszenia, o którem cały Paryż wiedział.
Dogonił go Freydet, ulegając popędowi dobrego serca.
— Podam ci rękę, drogi mistrzu — rzekł.
— Ach! kochany przyjacielu, jakąż przysługę mi wyświadczasz — rzekł starzec głuchym i drżącym od łez głosem.
Szli tak czas jakiś w milczeniu. Zieloność bulwarów ocieniała, zdobiące je kamienie.. w powietrzu rozlegały się wesoło odgłosy dochodzące z ulicy i szmer wody. Był to jeden z tych pięknych dni, w których nawet nędza ludzka zdaje się ustawać.
— Gdzie idziemy? — zapytał Freydet.
— Gdzie zechcesz, byle nie do mnie... — odrzekł stary, drżąc na samą, myśl sceny, jaką mu małżonka wyprawi za powrotem do domu.
Zjedli obiad w restauracyi Point-du-Jour, potem spacerowali długo nad brzegiem rzeki; łagodne słowa ucznia wraz z cichym letnim wieczorem uspokoiły starego profesora, który późnym wieczorem powrócił do siebie, odpocząwszy po tych pięciu godzinach, które jakby pod pręgierzem spędził w sali sądowej, znosząc ubliżające mu szyderstwa i śmiechy publiczności oraz przedrwiwania adwokata, które go parzyły jak witriolej. — Śmiejcie się, śmiejcie, bydlęta! Potomność nas rozsądzi! — W ten sposób się pocieszał, przechodząc przez wielki dziedziniec Instytutu; wszyscy już spali, w oknach było ciemno a wejścia na schody po prawej i lewej stronie wydawały się jak czarne, prostokątne dziury na jasnem tle ściany.
Wszedł po omacku na schody i po cichu, bez światła, jak złodziej, dostał się do swego gabinetu.
Od czasu małżeństwa Pawła i swego zerwania z synem, sypiał tu w swoim pokoju na świeżo ustawionem łóżku; uczynił tak umyślnie, aby uniknąć wiekuistych nocnych sporów, z których kobieta, nawet wtedy gdy już przestanie być kobietą, wyjdzie zawsze zwycięzko, dzięki niespożytej sile swych nerwów, podczas gdy mężczyzna dla świętego spokoju, dlatego, by módz zasnąć nareszcie na wszystko się zgodzi i wszystko gotów obiecać.
Spać! tak jest! nigdy jeszcze nie czuł takiej potrzeby snu, jak dzisiaj, przy końcu tego, dnia pełnego wrażeń i trudów. Wszedł do swego pokoju, jako do miejsca, w którem będzie mógł spocząć, gdy naraz, w rogu, u okna, dostrzegł bielejącą postać ludzką.
— A! nareszcie! teraz chyba jesteś już zadowolonym... — To jego żona! żona, która oczekiwała, czatując nań i teraz, usłyszawszy jej syczący głos, zatrzymał się nieruchomy na środku pokoju. — Doczekałeś się już swego procesu... i śmieszności, masz ją teraz... jesteś nią okryty od stóp do głów!.. ludziom nie będziesz się mógł pokazać na oczy... Warto było robić tyle hałasu, krzycząc na syna, że hańbi! nazwisko Astier, kiedy teraz, dzięki tobie, nazwisko to jest symbolem głupoty i idyotyzmu... nikt go nie wymówi bez śmiechu!.. I po co to wszystko, pytam? po to, żeby ocalić sławę twych dzieł historycznych? Naiwny! Kto zna twoje dzieła historyczne? Kogo obchodzą źródła, z których czerpiesz i to, czy są wiarogodne lub nie? Wiesz dobrze, że nikt cię czytać nie będzie...
I w ten sposób ciągnęła dalej, nastrajając swój piskliwy głos na coraz wyższą nutę... dla Astier-Réhu rozpoczęło się znowu stanie pod pręgierzem, jak w sądzie przed paru godzinami, urzędowe znieważanie go, które znosił nie przerywając, ani broniąc się, z uczuciem pewnej niedosięgnionej i niedostępnej oszczerstwu powagi. Ale jakże okrutnemi były te niedojrzane w ciemnościach usta które go gryzły i raniły, szarpiąc zębami jego honor męzki i sławę autorską...
Piękne były jego książki!... Czy nie wyobrażał sobie przypadkiem, że to one otworzyły mu podwoje Akademii? Ależ to jej, jej wyłącznie zawdzięczał zielony mundur, którym się pysznił... Całe życie swe spędziła na wymyślaniu rozmaitych intryg i sposobów, kołacząc do różnych drzwi... młodość swą i urodę poświęciła miłosnym zachciankom starców, których oświadczenia, robione drżącym od starości głosem, sprawiały jej wstręt i obrzydzenie....
— Trudno, mój kochany, nie można było inaczej postąpić... Żeby wejść do Akademii, trzeba mieć talent: ty go nie miałeś... trzeba nosić znane nazwisko lub mieć świetne stanowisko w społeczeństwie... tego wszystkiego ci brakowało... musiałam wdać się w tę sprawę...
I obawiając się, by nie powątpiewał o prawdziwości jej słów, by nie wziął ich za objaw gniewu kobiety urażonej, której próżność małżonki i ślepe przywiązanie macierzyńskie zostało upokorzonem, opowiadała szczegóły jego wyborów i przypomniała mu sławne jego zapytanie o jej woalki, które czuć dymem tytoniowym, chociaż on wcale nie palił...
— To powiedzenie, mój kochany, zjednało ci większą sławę, niż wszystkie twoje dzieła!...
Z piersi starego wydarł się głuchy i żałosny jęk człowieka, któremu wnętrzności wypruwają... Piskliwy głos rozlegał się wciąż po pokoju:
— Spakuj już raz, swoje manatki, niech nie słyszę więcej o tobie!... Szczęściem nasz Paweł jest teraz bogatym... będzie ci przysyłał na życie, bo nie przypuszczasz chyba, abyś mógł teraz znaleźć nakładcę na swoje banialuki i jeżeli nie umrzesz z głodu, to tylko dzięki temu, co ty nazywasz haniebnym postępkiem twego syna...
— O! tego już nadto — jęknął biedak, uchodząc przed tym napadem furyi i znów po omacku idąc przez schody, korytarze i puste dziedzińce, powtarzał, nieledwie z płaczem:
— Tego za wiele... tego za wiele!...
Dokąd szedł?
Szedł prosto przed siebie, jak gdyby we śnie: minął plac i zatrzymał się na połowie mostu. Świeże powietrze orzeźwiło go, usiadł na ławce, zdjąwszy kapelusz i porozpinawszy surdut dla ochłodzenia się.
Powoli słuchając jednostajnego szmeru wody uspokoił się i oprzytomniał, ale po to tylko, aby przypomnieć sobie wszystkie uczucia bólu. Co za kobieta! Co za potwór! Jak mógł żyć z nią trzydzieści pięć lat i nie poznać się na niej!... Wspomniawszy okropności, które dopiero co słyszał, zatrząsł się z oburzenia... Nie oszczędziła mu niczego! nawet tej dumy, która go dotąd podtrzymywała... zabiła w nim nawet wiarę w wartość jego dzieł, w Akademię... Myśląc o Akademii, machinalnie się odwrócił. Na końcu mostu, który jak szeroka ulica, dochodził aż do samego gmachu, stał pałac Mazarini, ze swym portykiem i kopułą, zupełnie jak na okładkach książek firmy Didot, którym przyglądał się z takiem zajęciem w swojej młodości...
O ten gmach! ta kopuła! zawodny cel, przyczyna jego nieszczęścia!
Ztamtąd wziął swoją żonę, bez radości i uczucia, za samą obietnicę dostania się do Instytutu... Dostał się też do tego pożądanego miejsca! teraz już wie w jak ładny sposób!...
Na moście słychać śmiechy i zbliżające się kroki: to studenci ze swemi kochankami, wracają do swojej dzielnicy. Mistrz obawia się, by go nie poznano, wstaje i opiera się o poręcz; gdy cała gromada przechodzi obok, nie zauważywszy go nawet, on myśli z goryczą, że nigdy się tak nie bawił, nigdy w tak piękny wieczór nie śpiewał wesoło pod gwiaździstem niebem... szedł zawsze w kierunku kopuły tej świątyni, która dała mu w zamian... co? Nic. Nicość!... Już raz, kiedyś, bardzo dawno temu, w dzień przyjęcia go do Akademii, po ukończonych mowach i zamienionych docinkach, wracając dorożką do domu dla zrzucenia zielonego fraka, doznał uczucia próżni i zawiedzionej nadziei. Zapytywał się wtedy:
— Jakto? więc już tam jestem? to tylko tyle i nic więcej?...
Od tego czasu, dzięki kłamaniu przed samym sobą, powtarzaniu wraz z kolegami że to jest rzecz dobra, doskonała, rozkosz nad rozkoszami, skończył na tem, iż uwierzył w to nareszcie... Ale teraz z oczów jego spadła zasłona, widzi dobrze i chciałby stoma głosami krzyknąć do młodzieży francuzkiej: — „To nieprawda! Oszukali was! Akademia, to złudzenie, fata-morgana! Niech każdy postępuje swoją drogą i pracuje nad swojem dziełem, omijając ją! Przedewszystkiem nie poświęcajcie dla niej nic, bo ona nie da wam nic, więcej nad to, co ze sobą przyniesiecie: ani talentu, ani sławy, ani zadowolenia z samego siebie... Akademia to ani przytułek, ani środek pomocniczy!... Bałwan pusty... religia, która pocieszyć nie zdoła... Nędza ludzkiego żywota i tam trapić was będzie... Zabijano się pod tą kopułą, waryowano tam... a ci, którzy ku niej zwracali się w rozpaczy, wyciągali ręce nie umiejące już ani błogosławić, ani przeklinać, ci wszyscy poznali, że pochwycili cień tylko i pustkę... pustkę!...“
Stary profesor, jak niegdyś z katedry, podczas wykładu, mówił głośno, z odkrytą głową, trzymając się oburącz poręczy...
W dole, w ciemnościach, rzeka toczyła swe fale między dwoma rzędami latarni, których migoczące światełka zdawały się żyć w milczeniu, niespokojne i niepokojące, jak wszystko co się rusza, patrzy a myśli swej nie może objawiać.
Na brzegu słychać było pijacką piosenkę:
„Gdy Kupido wstawszy rano...“
Jakiś podchmielony owernijczyk powracał zapewne ze schadzki miłosnej, do swego statku naładowanego węglem... Profesorowi przypomniało to frotera Teyssédre’a, jak wypiwszy kieliszek wina, ocierał usta rękawem, mówiąc:
— Niema w życiu nic lepszego!
I tej nawet skromnej przyjemności nie zaznał nigdy i musiał jej zazdrościć. I czując się sam, bez pomocy, nie mając przyjaciela, na którego piersi mógłby się wypłakać, czuł, że ta nędznica, tam w domu, miała racyę i że nareszcie trzeba zapakować manatki.......
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nad ranem, policyanci, na jednej z ławek stojących na moście, znaleźli duży kapelusz o szerokich skrzydłach, jeden z tych kapeluszy, które zachowują coś z rysów i właściwości swego właściciela.
W kapeluszu znajdował się gruby, złoty zegarek i bilet wizytowy Leonarda Astier-Réhu, dożywotniego sekretarza Akademii. Na bilecie ołówkiem było napisane: „Umieram z własnej woli!“
O! tak z własnej, nieprzymuszonej woli! Daleko lepiej niż ten frazes, skreślony wyraźnem i czytelnem pismem, świadczył o tem wyraz twarzy zmarłego; zaciśnięta naprzód szczęka mówiła wyraźnie, że miał silne postanowienie zakończenia życia.
Po całodziennem szukaniu, przewoźnicy znaleźli ciało zaplątane w drucianej sieci, otaczającej łazienki dla kobiet. Zaniesiono go naprzód do posterunku policyjnego, gdzie przybyły sekretarz Instytutu stwierdził tożsamość jego osoby.
Nie pierwszy to już był z dożywotnich, którego w ten sposób wyciągnięto z Sekwany: podobny wypadek i w podobnych okolicznościach, miał już raz miejsce za czasów Picherala ojca. To też Picheral syn, nie był bardzo wzruszonym wtedy, gdy ciekawie przyglądał się topielcowi, który z czaszką gołą i świecącą się jak kula bilardowa, leżał na brzegu w swym fraku mundurowym.
Pierwsza godzina biła na zegarze w pałacu Mazarini, gdy tragarze ciężkim krokiem weszli w sklepioną bramę, niosąc tragi, z których kapiąca woda znaczyła miejsca, któremi przechodzili. U schodów litery B. zatrzymali się dla spoczynku.
Nad podwórkiem oświeconem oślepiającemi promieniami słońca, widać było duży kwadratowy kawał ziemi.
Gdy uchylono na chwilę płóciennej zasłony, oczom zgromadzonych członków komisyi układającej dykcyonarz, którzy na znak żałobny zawiesili posiedzenie, ukazały się rysy zmarłego kolegi, Leonarda Astier-Réhu. Ci panowie stali naokoło, z odkrytemi głowami, nie tyle zasmuceni, co zgorszeni. Zatrzymało się również paru ciekawych przechodniów robotników — przez Instytut bowiem jest przejście z ulicy Mazarini na bulwar.
Pomiędzy nimi stał kandydat Freydet: ocierał oczy, opłakując swego mistrza, w głębi duszy, nie bez pewnego wstydu jednak, myślał, że znowu będzie wakujący fotel.
W tej chwili właśnie, stary Jan Réhu wychodził na zwykłą poobiednią przechadzkę. Nie wiedział o niczem i wydawał się być zdziwionym na widok tego tłumu, nad którym górował, stojąc na ostatnich stopniach schodów. Pomimo, że chciano go oddalić, zbliżył się, ażeby lepiej widzieć. Czy poznał, czy zrozumiał co się stało?...
Wyraz jego twarzy nie zmienił się wcale, oczy jego patrzyły równie nieruchomo, jak oczy Minerwy, z pod bronzowego kasku. Gdy na twarz zmarłego zarzucono znowu pokrywające ją płótno, on, przyjrzawszy się dobrze, oddalił się wyprostowany i dumny, prawdziwy Nieśmiertelny, i kiwnąwszy głową zdawał się mówić:
— Widziałem już i to w swojem życiu!
- ↑ Mowa o książętach Orleańskich, których prawie wszyscy członkowie Akademii, są stronnikami. (Przyp. tł.).