Nieśmiertelny (Daudet, 1888)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieśmiertelny |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L'Immortel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było widocznie sądzone, że Loisillon będzie miał wszelkie powodzenia, że nawet umrze w porę. W tydzień później, wszystkie salony zamknięte, Paryż rozproszony, Izby, Instytut na wakacyach i niktby nie szedł za pogrzebowym orszakiem, oprócz delegowanych lub sekretarzy licznych towarzystw, do których zmarły należał. Ale, przemyślny nawet po śmierci, Loisillon wybrał się w samą porę, w wigilię Wielkiej nagrody, w tydzień bezbarwny, nieodznaczony ani zbrodnią, ani pojedynkiem, ani sławnym procesem, ani politycznym wypadkiem, w tydzień, w którym rozgłośny pogrzeb dożywotniego sekretarza, musiał stać się główną dla Paryża rozrywką.
O południu miała się odbyć msza żałobna, a znacznie wcześniej przed naznaczoną godziną, niezmierzone tłumy napływały wokół Saint-Germain des-Près; przejazd wzbroniony, gdyż jedynie powozy zaproszonych miały prawo zajeżdżać na plac, otoczony zwartym łańcuchem policyantów, ustawionych w odstępach, na wzór strzelców.
Czem był Loisillon, co robił przez owe siedmdziesiąt lat pobytu swego wśród żyjących, co znaczyła ta wielka litera srebrem haftowana, na ciemnem, wysokiem obiciu? — o tem mało wiedziano w tłumie, na który sprawiał wrażenie jedynie występ policyi i znaczna ilość swobodnego miejsca dla jednego nieboszczyka; — zawsze to samo: oddalenie, przestrzeń, próżnia, są potrzebnemi dla wyrażenia czci i szacunku.
Rozeszła się wieść, że będą aktorki, ludzie znani, i zdala już gapie paryzcy nazywali poznane twarze, grupując się i rozmawiając przed kościołem. Tam to, pod portykiem udrapowanym kirem, trzeba było posłuchać prawdziwej żałobnej oracyi o zmarłym Loisillonie, nie tej, która miała być wypowiedzianą za chwilę na cmentarzu w Montparnasse; to było szczerem sprawozdaniem o człowieku i jego działalności; różniło ono się znacznie od artykułów przygotowanych dla pism, a mających wyjść nazajutrz! Dzieła nieboszczyka: „Podróż do doliny Andoru“ i dwa sprawozdania wydrukowane przez Księgarnię krajową, w czasach, kiedy Loisillon był nadzorcą głównym Sztuk pięknych. Jako człowiek: gatunek adwokata giętkiego, płaskiego, nędznego, z grzbietem dworaka, z gestem nieustannie proszącym o przebaczenie i litość; o przebaczenie za order, za palmy wyhaftowane na odzieniu i swoje stanowisko w Akademii, gdzie jego geszefciarska przebiegłość była cementem między tylu sprzecznemi żywiołami, chociaż on sam do żadnego z nich niemógł być liczonym; o przebaczenie za nadzwyczajne swoje powodzenie materyalne, za to wyniesienie nicości ruchliwej. Wspominano powiedzenie jego, podczas wydawanego przez Akademię obiadu, przy którym kręcił się wokoło stołu, z serwetą na ramieniu i bardzo z siebie zadowolony; „Ze mnie byłby doskonały lokaj!“ Słowa te mogłyby być najwłaściwszym dla niego nadgrobkiem.
Podczas, kiedy tak rozprawiano o tej nicości, nicość owa tryumfowała nawet po śmierci. Coraz nowe powozy zatrzymywały się przed kościołem; długie liberyjne surduty brunatne lub niebieskie biegały, wzlatywały, pochylały się, zamiatały przestrzeń przed świątynią, brzmiał ciągle odgłos otwieranych drzwiczek i spuszczanych stopni; grupy dziennikarzy rozstępowały się z uszanowaniem przed kroczącą dumnie księżną Padovani, przed panią Ancelin, kwitnącą pod żałobnym welonem; po nich przybywały inne: pani Ewiza, której długie oczy błyszczały z pod woalu tak, że mogły były zwrócić uwagę każdego z agentów, czuwających nad moralnością publiczną; dalej całe stowarzyszenie gorliwych, nabożnych zwolenniczek Akademii, które przybyły nie dla oddania hołdu pamięci nieboszczyka Loisillona, lecz dla tego, by spojrzeć się na swoje bożyszcza, na tych nieśmiertelnych, których one sfabrykowały, ulepiły swemi małemi, zręcznemi rączkami, na to prawdziwie kobiece dzieło, w które włożyły całą niezużytą dumę, ambicyę, wolę i zdolność do podstępu. Z niemi zmieszały się aktorki, pod pozorem niewiadomo jakiego zakładu dla sierot po dramatycznych artystach, którego nieboszczyk był opiekunem. Aktorki znalazły się tam jedynie, przez to gwałtowne pragnienie, które zmusza je do pokazywania się wszędzie. Rozpłakane i tragiczne, wyglądały na blizkie krewne.
Nagle zatrzymuje się powóz, z którego widać czarny welon, wzruszony łkaniem rozpaczliwem osoby, którą zakrywa; to już boleść taka, że źle się robi patrząc na nią. Tym razem to chyba żona? Nie! Małgorzata Oger, znakomita aktorka, której ukazanie się wywołuje szmer na placu, od końca do końca, szmer połączony z popychaniem się ciekawem. Jeden z dziennikarzy z pod portyku biegnie do niej, ściska jej dłonie, podtrzymuje ją, dodaje jej odwagi:
— Tak, masz pan słuszność, — zdobędę się na siły.
I połykając łzy, powstrzymywane chusteczką od nosa, wchodzi pompatycznie do wielkiej ciemnej nawy, w głębi której błyszczą płomienie licznych świec, pada na kolana na klęczniku po stronie dla dam przeznaczonej, znękana, rozżalona, a potem, podnosząc się, pyta żałośnie koleżanki, która znalazła się obok:
— Jaką kasę zrobiono wczoraj w Wodewilu?
— Cztery tysiące dwa!... — odpowiada tamta, — tymże tonem zrozpaczonym.
Zgubiony w tłumie, na drugim końcu placu, Abel de Freydet, słyszał w około siebie: Małgorzata.
— To Małgorzata! — Ah! jak pięknie weszła... Ale z powodu małego swego wzrostu, nic nie widział i daremnie próbował przepchnąć się na przód, gdy niespodzianie poczuł na swem ramieniu rękę:
— Jeszcze w Paryżu?... Twoja biedna siostra nie musi być z tego zadowoloną....
To mówiąc, Védrine pociągnął go i wiosłując wśród tłumu, silnemi ramionami przecinając tę masę, nad którą głową górował, wołał:
— Rodzina, panowie! — proszę rodzinie ustąpić!
W ten sposób doprowadził do pierwszych rzędów biednego parafianina, który czuł się uszczęśliwionym ze spotkania, lecz razem i zmieszanym trochę, bo rzeźbiarz swoim zwyczajem mówił głośno i swobodnie:
— Miał szczęście ten Loisillon! co? ludu tyle, co na pogrzebie Bérangera... — to zachęta dla młodych....
Nagle, widząc, że Freydet zdjął kapelusz przed żałobnym orszakiem:
— Co ci się stało? Obróć się... — zawołał: — Ależ nieszczęśliwcze, zrobiłeś się podobnym do Ludwika-Filipa!
Z wąsami zgolonemi, wyczesaną czupryną, poczciwą swą twarzą, czerwonawo-brunatną, rozkwitającą pośród siwiejących faworytów, poeta prostował swoją malutką figurkę ze sztywnością ceremonialną.
Védrine zaśmiał się:
— Ah! rozumiem. To dla książąt, dla Chantilly .Więc tobie zawsze chce się Akademii?... Ależ spojrzyj na tę maskaradę!
W słońcu, na szerokiej, okolonej przestrzeni, szkaradne wrażenie sprawiali, postępujący za karawanem członkowie Instytutu, jakby na złość wybrani śmieszni starcy, brzydsi jeszcze w tym mundurze, narysowanym przez Dawida, składającym się z fraka w zielone hafty, kapelusza francuzkiego i galowej szpady, której pochwa tłukła się o niekształtne ich nogi, niezawodnie przewidziane przez Dawida.
Przodem szedł Gazan, kapelusz skrzywiony na niekształtnej czaszce, zielony kolor fraka uwydatniał ziemistą cerę jego nalanej tłuszczem, obrzękłej twarzy. Obok niego ponury, długi Laniboire, z fioletowemi centkami na czerwonej twarzy, z wykrzywionemi ustami prześladowanego fatalizmem paralityka, ukrywał swoje palmy pod płaszczem zbyt krótkim, z pod którego wyglądały poły fraka i sterczał koniec szpady, co wszystko, razem z kapeluszem, dawało mu pozór żałobnika, tylko o wiele mniej dystyngowanego, od tego, który wyprzedzał kondukt z laską hebanową w ręku.
Z nim inni, Astier Réhu, Desminières, wszyscy onieśmieleni, zawstydzeni, zdający sobie sprawę wybornie i skromną postawą świadczący o tem, że wiedzą jak śmiesznie wyglądało ich przebranie, możliwe pod chłodnem światłem, spływającem z kopuły w sali posiedzeń, ale robiące ich podobnemi do małp wystawionych w przebraniu, wśród tej ulicy pełnej słońca, życia i ruchu.
— Doprawdy! przychodzi ochota rzucić im garść orzechów, żeby popatrzyć, jak je zbierać będą biegając na czworakach.
Ale de Freydet już nie słyszał tej nowej impertynencyi swego kompromitującego towarzysza. Wymknął się, wmieszał się w pochód i wcisnął do kościoła, pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy, stojących z opuszczonemi karabinami. W gruncie, śmierć Loisillona sprawiała mu radość wielką; nie znał go, ni widział, nie mógł go znać z jego dzieł, bo dzieła te nie istniały, a był mu wdzięcznym właśnie za tę śmierć, za ten fotel opróżniony, jakby umyślnie dla niego. Prócz tego, wszystkie uroczystości pogrzebowe, z których starzy paryżanie nic sobie nie robią, tak do nich nawykli, ten długi szereg żołnierzy, z tornistrami na plecach i karabinami, które stawiali na kamienną posadzkę, na komendę małego, siarczystego oficerka, bardzo młodego i wymagającego, z podpinką od kaskieta pod brodą, dla którego ten pogrzeb był zapewne pierwszą wyprawą, a szczególniej muzyka żałobna, głuche odgłosy bębnów, napełniały go uszanowaniem wielkiem, i jak zwykle, kiedy go opanowywało żywsze wzruszenie, rymy zaczęły mu się kleić w myśli. Początek, był nawet dobry; szeroki i piękny obraz tego niepokoju, nerwowej troski, zaćmienia umysłowego, które powstaje w atmosferze kraju, kiedy zabraknie którego z wielkich ludzi. W tem urwał się wątek, ustępując miejsca Danjou, który nadchodził późno, wśród szeptów, kobiecych spojrzeń, niosąc hardo swoją pyszną głowę o twardych konturach, z tym ruchem sobie właściwym, z jakim zwykł się gładzić po niej, jak gdyby w celu przekonania się, że peruka jest na miejscu.
— Nie poznał mnie — myślał de Freydet, zmartwiony zabójczem spojrzeniem, jakiem członek Akademii zmieszał z tłumem zuchwalca, który śmiał zwracać jego uwagę, „to zapewne moje faworyty“... i zapomniawszy o wierszach, kandydat jął obmyślać swój plan ataku, wizyty, list oficyalny do dożywotniego sekretarza. Jakże będzie? Wszak sekretarz dożywotni umarł... Czy naznaczą Astier-Réhu?.... A wybory kiedy się odbędą? Zaczął się nawet kłopotać o strój, czy udać się do krawca Astier? Niezawodnie. A ten krawiec, czy też dostarcza również kapelusze i szpady.
„Pie Jesu, Domine“... Z poza ołtarza wznosił się głos, teatralny, wspaniały, prosił o spokój dla Loisillona, którego Bóg miłosierdzia, snać miał zamiar okrutnie męczyć, bo na wszystkie tony, wszystkiemi regestrami głosu, solo i chóralnie, kościół cały błagał za nim: „Spokoju, spokoju, Boże!.... niech śpi spokojnie po tylu wstrząśnieniach i intrygach!“....
Temu smutnemu, porywającemu śpiewowi, odpowiadało z nawy łkanie kobiet, nad którem górowała czkawka tragiczna Małgorzaty Oger, ta straszna czkawka z czwartego aktu „Musidory“. Cała ta żałoba przenikała poczciwego kandydata i w sercu jego łączyła się z innemi żałobami, z innemi smutkami; myślał o zmarłych krewnych, o siostrze, która mu była matką, a teraz skazana przez wszystkich, o czem wiedziała i mówiła w każdym liście. Niestety! czy ona dożyje dnia tryumfu?... Łzy go oślepiły, musiał otrzeć oczy:
— Tego za wiele... za wiele. Nie wierzą panu... — zadrwił mu nad uchem gruby Gavaux.
Odwrócił się oburzony, ale głos młodego oficerka gromko zakomenderował:
— Prezentuj... broń!... i karabiny zadzwoniły bagnetami, a organ huczał „Marsz na śmierć bohatera“.
Orszak ruszył ku wyjściu; Instytut na przodzie: Gazan, Laniboire, Desminières i kochany mistrz Astier-Réhu. Wszyscy bardzo piękni byli teraz; w tajemniczych cieniach wysokich stropów, niknęła papuzia zieloność haftów na ich mundurach, szli ku drzwiom wielką nawą, parami, bardzo powoli, jakby z żalem, że się zbliżali do tych drzwi, których wycięty kwadrat, dzień ukazywał. Za całem towarzystwem, ustępując kroku dziekanowi, szedł Jan Réhu, wyższy jeszcze w czarnym surducie, niosąc wysoko swoją małą głowę, ciemną, jakby wyrzeźbioną z orzecha kokosowego, ukazując wyraźnie swoją pogardliwą i roztargnioną miną, że się „tego“ napatrzył niezliczoną ilość razy, i istotnie, od sześćdziesięciu lat, jak należał do Akademii, musiał się nasłuchać tego psalmodyowania, nakropić do syta święconą wodą na świetne katafalki.
Ale jeśli ten znakomicie usprawiedliwiał tytuł „Nieśmiertelnego“, grupa pradziadków, których poprzedzał, zdawała się być smutną i komiczną zarazem parodyą tej nazwy. Zgrzybiali, złamani we dwoje, powykręcani jak stare drzewa owocowe, z nogami ołowianem i, z oczami mrugającem i jak u ptaków nocnych, ci których nikt nie prowadził, szli, macając przed sobą rękami, a ich imiona szeptane w tłumie, przypominały dzieła umarłe, oddawna zapomniane. Obok tych widm, „niecierpliwie wyczekiwanych w Père-Lachaise“, jak mówił ktoś złośliwy w orszaku; inni członkowie Akademii wydawali się młodszymi, prostowali, wydymali piersi, zdaje się pod ogniem zachwyconych spojrzeń kobiecych, które paliły ich z pod czarnych woalów, ściskiem tłumów i szeregów żołnierzy.
Tym razem jeszcze ukłon Freydeta został przyjęty zimnym i pogardliwym uśmiechem, przez dwóch czy trzech „przyszłych kolegów“, niby w marzeniach sennych, w których najlepsi przyjaciele nie poznają siebie. Ale nie miał czasu martwić się, popychany w różne strony przez tłum wychodzący.
— I cóż wicehrabio, trzeba będzie ruszać się teraz...
Zdanie to wyszeptane przez uprzejmego Picherala wśród gwaru i zamieszania krzeseł, poruszyło krew w żyłach kandydata; — gdy przechodził koło katafalku, posłyszał głos Danjou, który mu szepnął podając kropidło i nie patrząc na niego:
— Szczególniej nie ruszaj się pan... pozwól działać innym...
Nogi pod nim zadrżały. — Ruszaj się! — Nie ruszaj się!... Za czyjem iść zdaniem i które uważać za lepsze? Jego mistrz, Astier-Réhu, zapewne objaśniłby go najlepiej; starał się więc go doścignąć. Nie było to jednak rzeczą łatwą, ze względu na tłum ludzi otaczających orszak i cisnących się dla ujrzenia trumny pokrytej wieńcami, którą znoszono z katafalku.
Tłocząc się i z wielkiem ożywieniem wychodzili wszyscy z ciemnego kościoła na jasne światło dzienne; zamieniano ukłony, spostrzeżenia i dowcipy, których treść nic wspólnego z obrzędem pogrzebowym nie miała; na wszystkich twarzach widać było zadowolenie i chęć wynagrodzenia sobie tej godziny czasu, spędzonej nieruchomo na słuchaniu żałobnych śpiewów. Robiono różne projekta, umawiano się o miejsce spotkania; ruchliwe życie, wstrzymane przez chwilę, rozpoczynało się na nowo i biedny, zapomniany Loisillon został już stanowczo zaliczony do przeszłości.
— Dziś wieczór, w teatrze... nie zapomnij pan... to ostatni wtorek... — mizdrzyła się pani Ancelin, podczas gdy Paweł mówił do grubego Gravaux:
— Idziesz pan dalej?
— Nie, odprowadzam panią Ewizę.
— W takim razie... w kąpieli u Keysera, o szóstej. Po tych mowach, to nam dobrze zrobi.
Żałobne karety jechały sznurem jedna za drugą, podczas gdy inne powozy odjeżdżały kłusem. Mnóstwo osób wychylało się z okien, a na bulwarze Saint-Germain, ludzie stojąc na wierzchu zatrzymywanych tramwajów, rysowali się wyraźnie na tle błękitnego nieba.
Freydet, zasłoniwszy się kapeluszem od słońca, które go olśniewało, spoglądał na tłumy i czuł się dumnym z tego rozgłosu i sławy, który jego zdaniem otaczał Akademię, bo nie można go było przypisywać zasługom zmarłego autora „Podróży do doliny Andora.“ Martwił się jednak biedny poeta, widząc jak jego „przyszli koledzy“, wyraźnie trzymają się zdaleka od niego, gdy zbliżał się intruz, udawali, że są czem innem zajęci, lub odwracali się nawet ci, którzy parę dni te mu, na obiedzie u Voisina, zapytywali, kiedy do ich grona, będą go mogli zaliczyć.
Ale najprzykrzejszem było niepowodzenie jakiego doznał Freydet, witając swego mistrza Astier-Réhu.
— Co za nieszczęście! drogi mistrzu — odezwał się kandydat do Akademii, chcąc powiedzieć coś stosownego do okoliczności, wywołać sympatyę. Ale mistrz, idąc przy karawanie, przepowiadał sobie mowę, którą miał za chwilę wygłosić i nie odpowiadał nic.
Freydet powtórzył znowu:
— Co za nieszczęście!
— Freydet, mój kochany, zachowujesz się nieprzyzwoicie! — odrzekł głośno i szorstko mistrz i kłapnąwszy szczękami, dalej odczytywał swą mowę.
Zachowywał się nieprzyzwoicie?! W czemże? Nieszczęśliwy poeta mimowolnym gestem upewnił się, że wszystkie guziki ma zapięte, spojrzał na obuwie i nie mógł sobie wytłómaczyć powodu otrzymanej nagany. Co się stało? co zrobił takiego?
Przez chwilę czuł zawrót głowy; jak przez mgłę widział karawan, który ruszył z miejsca, pokryty piramidą wieńców, czterech akademików, idących po bokach, innych z tyłu, potem całe zgromadzenie, a zaraz za nimi, lecz w pewnej odległości, drugą gromadkę, z którą i on sam. nie wiedząc jakim sposobem znalazł się zmieszanym. Ludzie młodzi i starzy, wszyscy smutni i zniechęceni, z czołem zmarszczonem jednaką troską i rzucający podejrzliwe a zawistne spojrzenia na sąsiadów.
Gdy oprzytomniawszy mógł już rozpoznać twarze otaczających go osób, zobaczył starego Mozera, wiekuistego kandydata, o zawiędłej twarzy, na której malowały się doznane zawody, dalej uczciwą fizyonomię Dalzona, skaptowanego od czasu ostatnich wyborów, obok Saléles’a i Guerineau. Wszyscy „złapani“, jednem słowem ci, o których Akademia już nie dba i którzy połknąwszy haczyk z przynętą, wloką się zа jej zwycięzką łodzią. Wszyscy tam byli. „Zatopione ryby“, jak ich Védrine nazywał, jedni bez życia płynęli zatopieni, drudzy pasowali się jeszcze, rzucając wokoło zrozpaczone spojrzenia, oznaczające, że chcą jeszcze i ciągle chcieć będą. I on, Abel de Freydet, który przysięgał, że losu ich podzielać nie będzie, szedł teraz z nimi, połknąwszy przynętę i zahaczony tak dobrze, że niepodobna mu już było odczepić się.
W oddali, na drodze opróżnionej dla przejścia orszaku, rozlegał się naprzemian przytłumiony głos bębnów lub granie trąb, przechodnie stawali na chodnikach, ciekawi wyglądali z okien, muzyka grała „Marsz na pogrzeb bohatera.“