<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Paweł Astier codzień między czwartą i szóstą, stosownie do pory roku, bywał w zakładzie wodoleczniczym Keysera, na przedmieściu Saint-Honoré. Dwadzieścia minut fechtunku albo boksów, potem prysznic, zimna kąpiel, chwila wypoczynku po wyjściu, u kwiaciarek i na ulicy Cyrkowej, zanim mu wpięła gwoździk w butonierkę, a potem dla reakcyi, spacer pieszo aż do Aro-de-l’Etoile, podczas kiedy Stenne z faetonem jechał za nim wzdłuż chodnika. Następnie przejażdżka pod Akacyami, gdzie pokazywał swą świeżą cerę kobiecą; wszystkie kobiety oglądały się za nim, a winien to był swemu przyzwyczajeniu do modnej hygieny. Prócz tego, posiedzenie u Keysera oszczędzało mu czasu na czytanie gazet, a to dzięki plotkom przenoszonym z gabinetu do gabinetu, albo na sofach sali fechtunkowej, w kurtce do strzelania, szlafroku flanelowym, nawet u drzwi doktora, kiedy czekało się swojej kolei prysznica. Z klubów, salonów, z Izby, giełdy, Pałacu, wszystkie nowiny tam się schodziły i wygłaszały swobodnie, wśród szczęku pałaszy i stuku kijów, wołania na chłopców, uderzeń dłoni o nagie ciało, turkotu foteli na kółkach dla zreumatyzmowanych, ciężkich plusków wody w sadzawce o brzmiącem sklepieniu, gdzie ponad wszystkiemi odgłosami wody, panował głos poczciwego doktora Keysera, stojącego na swej katedrze i powracającego jak zwrotka:
— Obróć się pan!
Tego dnia Paweł Astier z rozkoszą „obracał się“ pod dobroczynnym deszczem, który spłukikiwał z niego migrenę i pył odbytej pańszczyzny oraz grobowe mruczenia akademickich żalów w stylu Astier-Rèhu: „Spiż wydzwania mu godziny... skrzepła ręka Loisillona... spełnił czarę szczęścia...“
O papo! drogi mistrzu! wiele było potrzeba wody pod postacią deszczu, kaskady lub strumienia, aby spłukać tę ciężką gadaninę!
Wracając mokry jeszcze z pod prysznica, spotkał się z wychodzącym z sadzawki wysokim i chudym jegomościem, który drżąc od zimna, zgarbiony we dwoje, kiwnął na powitanie głową, pokrytą kauczukowym czepkiem, osłaniającym część twarzy. Widząc to blade i wychudłe ciało, ciężki chód reumatyka, Paweł myślał, że ma przed sobą jednego z tych biednych, stałych pacyentów Keysera, którzy pojawiając się jak nocne ptaki, od czasu do czasu dla zważenia się w sali fechtunkowej, stanowili rażący kontrast z wesołymi, pełnymi zdrowia i siły gośćmi. Dumny, orli nos i usta skrzywione jakby z niesmakiem, przypomniały mu kogoś ze znajomych, spotykanych w towarzystwie.
Wszedłszy do swego przedziału, zapytał wycierającego go posługacza:
— Kto to mi się kłaniał, tylko co, Rajmundzie?
— Тоż to książę d’Athis, proszę pana, — odrzekł Rajmund, z tym akcentem dumy, z jakim ludzie z prostej klasy wymawiają słowo: „książę“ — od jakiegoś czasu, bierze codziennie rano prysznic. Dzisiaj opóźnił się trochę z powodu jakiegoś pogrzebu, jak mówił Józefowi.
Przeze drzwi, otwarte podczas tej rozmowy, widać było w numerze naprzeciwko, grubego Gavaux, niezgrabnego i obrzękłego tłuściocha, który siedział całkiem nagi i przymocowywał podwiązkami, długie jak u kobiet pończochy.
— Widziałeś, hę? jak sobie Samy dodaje sił, — rzekł do Pawła, mrugając komicznie jednem okiem.
— Dodaje sobie sił?
— A jakże! żeni się za dwa tygodnie i biedny chłopiec, nie bardzo sobie ufając, wziął się do kuracyi wodnej i przypiekań gorącem żelazem.
— A cóż z poselstwem słychać?
— Będzie je miał natychmiast. Księżna pojechała naprzód i tam wezmą ślub.
Paweł przeczuł coś złowrogiego.
— Księżna? — zapytał — z kim że się żeni?
— Ale zkądże pan wracasz? Cały Paryż tylko o tem mówi od dwóch dni. Z Kolettą, do kroćset! z niepocieszoną Kolettą! Chciałbym widzieć minę księżnej Padovani... Na pogrzebie Loisillona trzymała się ostro, ale nie podnosiła welonu i słowa do nikogo nie przemówiła. Nie strawi tego tak łatwo... Wyobraź pan sobie, że wczoraj jeszcze wybieraliśmy dla niewiernego adonisa do pokoju obicia..
Zapinając podwiązki, gadał wciąż swym grubym, zjadliwym jak u przekupki głosem, a o dwa numera dalej, słychać było potężne uderzania ręką po gołem ciele i głos księcia, zachęcającego kąpielowego posługacza:
— Mocniej, Józefie, mocniej! nie lękaj się!...
— O! zbrodniarz, jak to sobie sił dodaje, — mruczał Gavaux.
Paweł, gdy tylko Gavaux zaczął mówić, przeszedł na drugą stronę korytarza, aby lepiej go słyszeć; teraz brała go szalona ochota, kopnięciem nogi wysadzić drzwi od numeru księcia, schwycić go za gardło i rozprawić się z tym nędznikiem, który majątek z rąk mu wydzierał.
Przypomniał sobie, że jest nagim, uznał, że gniew jest teraz nie na czasie i powrócił ubrać się i uspokoić trochę, zrozumiawszy, że przedewszystkiem powinien pomówić z matką i dowiedzieć się jak rzeczy stoją.
Wyjątkowo nie wpiął dzisiaj kwiatka w klapę surduta i podczas gdy spojrzenia kobiet, jadących powozem, szukały w zwykłem miejscu pięknego chłopca, on jechał szybko na ulicę de Beaune.
Otworzyła mu drzwi Korentyna, bez stanika i w brudnej spódnicy. Korzystając z nieobecności państwa, rozpoczęła robienie porządków.
— Czy nie wiesz, gdzie pani będzie na obiedzie?
Nie wiedziała o niczem: pani nic nie mówiła wychodząc, ale pan jest na górze, przewraca swoje papiery.
W istocie, schodki prowadzące do archiwum skrzypiały pod ciężkiemi krokami Leonarda Astier.
— Czy to ty, Pawle?
Zmrok panujący w korytarzu i niepokój, którego sam doznawał, nie dozwoliły Pawłowi zauważyć niezwykłego stanu i zmienionego głosu ojca. Odpowiedział też jak zwykle:
— Jak się ma mistrz? Czy mamy niema?
— Nie, matka jest na obiedzie u pani Ancelin, która zabiera ją potem do teatru... Wieczorem pójdę po nią... — odpowiedział mistrz, — poczem ani ojciec, ani syn, nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia! dwaj ludzie obcy sobie i należący do nieprzyjaznych obozów.
Dzisiejszego dnia jednak, Paweł, ze względu na swą niecierpliwość, miał ochotę zapytać ojca, czy nie wie czego o zamierzonem małżeństwie, ale w tej chwili pomyślał:
— Nie! on na to za głupi, mama z pewnością nic mu o tem nie mówiła.
Starego także dręczyło pytanie, które chciał zadać synowi, do którego zwrócił się z pewnem zakłopotaniem:
— Słuchaj no, Pawle!... wyobraź sobie, że mi brak... szukam właśnie...
— Szukasz, ojcze?... Czego?...
Astier-Réhu zawahał się przez chwilę, przypatrując się zbliska ładnej twarzy, która z powodu skrzywionego nosa, nie miała nigdy szczerego wyrazu, poczem szorstkim, lecz smutnym tonem rzekł:
— Zresztą nie... to niepotrzebne, możesz odejść.
Pawłowi nie zostawało nic innego do zrobienia, jak szukać matki w teatrze, w loży pani Ancelin, to znaczyło, że miał jeszcze dwie lub trzy godziny czasu przed sobą. Odesłał do domu powóz, nakazując, by Stenne, mały groom, przybył po niego do klubu, a sam poszedł piechotą do ogrodu Tuileries wśród zapadającego zmroku. Dla marzycieli i aferzystów, jest to najprzyjemniejsza pora dnia; ruch powozów się zmniejsza, ludzie snują się jak cienie, mijając jedni drugich, można swobodnie myśleć o swoich interesach. To też młody śmiałek zastanawiał się na trzeźwo, z zimną krwią, która mu powróciła. Dumał jak Napoleon w ostatniej chwili pod Waterloo: przez dzień cały walczono zwycięzko, pod wieczór przegrana. Dla czego? co za błąd został popełnionym? Zastanawiał się, szukał, nie mogąc zrozumieć. Może być, nieostrożnością było, nie odwiedzać jej przez dwa dni.
Była to jednak najzwyklejsza taktyka; po zajściu, które miało miejsce na cmentarzu Père-Lachaise, należało pozwolić młodej kobiecie zastanowić się nad popełnionym grzechem.
Niepodobna było przewidzieć tak nagłej ucieczki. Naraz odżyła w nim nadzieja; znał księżnę, wiedział z jaką łatwością zmienia zdanie, przypuszczał też, że jeszcze nie pojechała i że znajdzie ją przygotowującą się do podróży, lecz zmartwioną, niezdecydowaną, zapytującą portretu Herberta:
— Poradź mi, co mam czynić?
Spodziewał się podbić ją na nowo jednym pocałunkiem: teraz pojmował już dokładnie, co się działo w tej małej główce.
Kazał się zawieźć na ulicę Courcelles; nie znalazł nikogo. Oznajmiono mu, że księżna dziś rano wyjechała w podróż.
Straciwszy nadzieję, powrócił do siebie, nie chcąc iść do klubu i tam rozmawiać i żartować. Na widok swego wielkiego, w średniowiecznym stylu, domu, pokrytego zawiadomieniami o mieszkaniach do wynajęcia, ścisnęło mu się serce jeszcze bardziej i przyszły na myśl stosy niezapłaconych z tego powodu rachunków.
Pogorszył jego humor zapach smażonej cebuli, który uczuł, wchodząc po ciemku do mieszkania: Stenne zazwyczaj gdy pan jego jadł obiad w klubie, przyrządzał sobie różne przysmaki, których woń zapełniała mieszkanie.
W pracowni było jeszcze widno. Paweł położył się na kanapie i rozmyślając nad złośliwym losem, który niweczył najsprytniejsze i najlepiej obmyślane plany, zasnął, a przespawszy dwie godziny, obudził się w całkiem innem usposobieniu.
Zarówno jak pamięć, oświeżająca się podczas snu, jego silna wola i zdolność intrygowania, wzmocniły się po krótkim odpoczynku. Śpiąc, przyszedł mu do głowy nowy plan i wstał z silnem postanowieniem działania na chłodno, co u młodych francuzów spotyka się rzadziej, niż odwaga wojskowa.
Ubrawszy się żywo, zjadł dwa jaja na miękko, wypił herbatę i przyprowadziwszy z pomocą gorącego żelazka, do porządku wąsy i brodę, udał się do teatru.
Gdy w przedsionku zapytywał woźnego o lożę pani Ancelin, nikt nie byłby dostrzegł w tym światowym, młodym człowieku śladu wzruszenia i nie odgadłby co zawiera w sobie to ładne i błyszczące salonowe cacko.
Pani Ancelin oddawała cześć literaturze oficjalnej w dwóch naraz świątyniach: w Akademii francuzkiej i w teatrze francuzkim, ale ponieważ podwoje pierwszej nie zawsze bywały dla wiernусh otwarte, wynagradzała to sobie, bywając regularnie na pierwszem przedstawieniu wszystkich mniejszych czy większych nowych sztuk, a prócz tego co wtorek, na który to dzień miała abonament.
Czytywała tylko książki, wydawane przez Akademię i tylko artystów teatru francuzkiego słuchała z namaszczeniem, objawiającem się w słowach pełnych zachwytu i uwielbienia, jeszcze w przedsionku, przed dwoma kropielniczkami z białego marmuru, które poczciwa kobiecina w wyobraźni swej widziała u wejścia do domu Moliéra, obok posągów Racheli i Talmy.
— Co to za ład!.... co to za woźni!... co to za teatr.
Gdy wymachując krótkiemi rękami i sapiąc ciężko, przechodziła przez korytarz, objawiając głośno swe zadowolenie, we wszystkich lożach szeptano:
— Jest już pani Ancelin!
Szczególniej we wtorki, obojętność światowej publiczności stanowiła rażącą sprzeczność z parterową lożą, w której, do połowy wychylona, zachwycała się ta synogarlica z czerwonemi oczyma, gruchając na cały głos.
— Ach! ten Coquelin! ten Delaunay! co to za młodość! co to za teatr.
O niczem innem nie pozwalała rozmawiać, a podczas przerw przyjmowała odwiedzających ją głośnemi okrzykami uwielbienia i podziwu nad geniuszem autora-akademika i wdziękiem aktora-stowarzyszonego.
Gdy wszedł Paweł Astier, kurtyna była już podniesioną; wiedząc jaki zwyczaj tu panuje i że nie wolno rozmawiać, kłaniać się, ani krzesła po ruszyć, zatrzymał się nieruchomo w gabineciku oddzielonym dwoma schodkami od loży, w której zachwycała się pani Ancelin, siedząc między panią Ewizą i panią Astier, mając poza sobą Danjou i de Freydeta, którzy wyglądali jak więźniowie.
Na odgłos znanego skrzypnięcia i energiczne go: „pst!“ którem skarcono śmiałka, zakłócającego ciszę nabożeństwa, pani Astier odwróciła się i drgnęła, spostrzegłszy swojego Pawła.
— Co się stało? Musiał coś bardzo pilnego i ważnego mieć jej do powiedzenia, jeżeli zdecydował się przyjść tu, do tego składu nudów, on, który nigdy nie nudził się bez celu. Prawdopodobnie znowu pieniądze, te obrzydłe pieniądze! To szczęście, że niedługo będzie je miała: małżeństwo Samy ich wzbogaci. Miała ochotę podejść do niego, uspokoić i pocieszyć, dzieląc się z nim nowiną, o której pewno jeszcze nie wiedział, musiała jednak pozostać na miejscu, patrzeć na scenę i dzielić zachwyty pani Ancelin:
— Ach! ten Coquelin! ten Delaunay! och! ach!
Ciężką męczarnią było to oczekiwanie dla niej, lecz również i dla Pawła, który nie widział nic prócz czerwonego obicia poręczy i odbijającej się w lustrze części widowni, krzeseł i lóż, z szeregami twarzy i kapeluszy, przykrytych jakby niebieskawą gazą, przez którą wszystko wyglądało bezbarwnie, jak cienie lub przedmioty widziane w głębinie wodnej.
Podczas antraktu, składanie obowiązkowych komplementów.
— A suknię Reichembergowej, widziałeś pan, panie Pawle? ten przód z różowych dżetów? ten puff z wstążek? widziałeś pan? Nie! doprawdy, tylko tutaj umieją się ubierać...
Weszło parę osób: matka mogła rozmówić się z synem. Pociągnęła go na kanapkę i tam wśród płaszczów i okrywek, rozmawiali po cichu:
— Niech mama odpowie prędko i jasno, — rozpoczął Paweł, — czy Samy się żeni?
— Tak. Księżna Padovani wie o tem od wczoraj... Pomimo to przyszła do teatru... Te korsykanki są szalenie dumne.
— Z kimże się żeni? Teraz chyba może już mama powiedzieć....
— Z Kolettą! Musiałeś się chyba domyślać...
— Nic, a nic... Wiele mama za to weźmie?
— Dwa kroć sto tysięcy... odrzekła, tryumfującym szeptem.
— Dwadzieścia milionów kosztują mię intrygi mamy... Dwadzieścia milionów, nie rachując Koletty.... i ścisnąwszy ze złością jej rękę, dodał: — udało się mamie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Pani Astier była ogłuszoną tą wiadomością. A zatem to on, on był powodem tego oporu, który czuła nieraz, on przeszkadzał jej tak usilnie... z jego to było przyczyny owe: Bach! żebyś wiedziała“, tej głupiej gąski, gdy z płaczem rzuciła się w jej objęcia.

Oboje z nadzwyczajną przebiegłością i cierpliwością prowadzili swoją podziemną robotę, a teraz... jeden krok jeszcze, a byliby się spotkali oko w oko, z próżnemi rękoma.
Oczy ich jednakowo dziko błyszczały w półcieniu gabinetu; nie mówiąc ani słowa, poglądali na siebie, wśród zgiełku rozmowy i wchodzących osób.
Silną być musi karność światowa, jeżeli zdołali powstrzymać dziki ryk wściekłości, cisnący się im na usta. Pierwsza pani Astier przerwała milczenie:
— Gdyby jeszcze księżna nie była wyjechała... — i skrzywiła się ze złością: ona bowiem namówiła Kolettę do wyjazdu.
— Można się postarać o to, ażeby wróciła... — rzekł Paweł.
— W jaki sposób?
Nie odpowiedział na to pytanie.
— Czy Samy jest w teatrze? — zapytał znowu.
— Nie zdaje mi się... Gdzie idziesz? Co myślisz uczynić?...
— Niech mama da mi pokój, do kroćset! nie wtrąca się do niczego!.. Stanowczo nie ma mama szczęścia...
Wyszedł z loży wraz z innymi gośćmi, którzy śpieszyli przed końcem antraktu; pani Astier usiadła obok pani Ancelin, będącej ciągle pod wrażeniem zachwytu.
— Ach! ten Coquelin! co za dowcip! posłuchaj tylko, moja droga!... Ale „moja droga“ była bardzo roztargnioną, z uśmiechem wygwizdanej baletnicy, siedziała przygnębiona; pod pozorem olśniewającego blasku, odwróciła się od sceny, aby módz upatrywać syna swego na parterze. Prawdopodobnie Paweł zechce wywołać jakieś zajście z księciem, — myślała, a wszystko to przez jej niezręczność...
— Ach! ten Delaunay! — widzi pani... widzi pani!
Nie, nie widziała nic innego prócz loży księżnej Padovani, do której wszedł ktoś, przypominający jej Pawła, młodzieńczą i zgrabną postawą. Nie był to jednak Paweł, lecz młody hrabia Adriani, który wiedząc już, narówni z całym Paryżem o zerwaniu, starał się zająć opróżnione miejsce.
Aż do końca przedstawienia, biedną matkę dręczył ciągły niepokój; w umyśle jej powstawało tysiące zamiarów, łącząc się z przypomnieniem spełnionych już rzeczy, lub zaszłych wypadków, które powinny były ostrzedz ją i pozwolić odgadnąć prawdę. O głupia!... głupia!... żeby też niczego się nie domyśleć.
Nareszcie koniec przedstawienia i wyjście z teatru, ale powolne, zatrzymywane ciągłemi powitaniami i pytaniami: — Co państwo robią przez lato? Odwiedźcie nas w Deauville — wśród ścisku wychodzących osób, kobiet kończących się ubierać i upewniających się, zgrabnym ruchem ręki, że kolczyki są we właściwem miejscu. Pani Astier, wychodząc z wązkiego korytarza na szerokie białe marmurowe schody, na których zwykle służba oczekuje, starała się uchwycić wśród zgiełku rozmów, jakie przelotne słówko, z któregoby mogła wyrozumieć, czy co nie zaszło pomiędzy księciem a Pawłem.
Właśnie w tej chwili księżna Padovani, w długim białym płaszczu, bramowanym złotem, wyprostowana i dumna, schodziła, wspierając się na ramieniu młodego gwardzisty.
Księżna wie już dobrze, jaką sztukę wyrządziła jej przyjaciółka i obie kobiety, mijając się, zamieniają spojrzenie obojętne, wyrazu pozbawione, ale groźniejsze niż gwałtowne wymysły i nawet bójki przekupek. Wiedzą teraz dobrze, o ile mogą na siebie rachować: wiedzą, że w tej walce na zatrute strzały, która nastąpi po zerwaniu siostrzanej przyjaźni, żaden z zadanych wprawną ręką ciosów — nie chybi; pomimo to, obie stosują się do światowych przepisów, ukrywając pod maską obojętności właściwe uczucia i nienawiści; jedna potężna, a druga jadowita; mogą tleć obok siebie, nie wybuchnąwszy płomieniem.
Na dole, wśród tłumu lokai i młodych elegantów, stał Leonard Astier, czekający na żonę, stosownie do danej obietnicy.
Ach! otóż i mistrz! — zawołała pani Ancelin i raz jeszcze pokropiła wszystkich święconą wodą swego zachwytu; mistrza Astier-Réhu, mistrza Danjou, Coquelina i Delaunaya... Och! ach! — wykrzyki uwielbienia i zachwytu, na które mistrz Leonard nie odpowiadał.
Podawszy żonie rękę, szedł prędko, podniósłszy z obawy przeciągu, kołnierz od paltota.
Deszcz padał. Pani Ancelin ofiarowała się wprawdzie odwieźć państwa Astier do domu ale nie nalegała zbytnio, jak zwykle ludzie mający swój ekwipaż, a bojący się zmęczyć konie, lub wprowadzić w zły humor stangreta, który zawsze bywa w ich przekonaniu najlepszym stangretem z całego Paryża.
Mistrz zresztą miał swoją dorożkę; podziękował więc odrazu pani Ancelin, gadającej bez ustanku: — a tak! tak! znamy państwa! wolicie być sami... co za przykładne małżeństwo... — i prowadząc żonę za sobą, dążył szybko ku swojej dorożce.
Gdy para ludzi światowych, po ukończonym balu lab wieczorze, powraca powozem do domu, mimowoli nasuwa się pytanie:
— Co oni sobie teraz powiedzą?
— Najczęściej nie wiele mają sobie do powiedzenia; mężczyzna zazwyczaj bywa znużony i znudzony tą zabawą, którą kobieta jeszcze w powozie wspomina, robiąc mniej lub więcej ścisłe porównania między swoją suknią i urodą, a strojami i urodą innych kobiet, lub też obmyślając nową toaletę lub sposób urządzenia mieszkania. Maska nakładana dla oczu ludzkich, jest tak zwykle niepodobną do prawdziwego wyrazu twarzy, obłuda towarzyska jest tak bezczelną, że byłoby nader ciekawem zobaczyć aktora po zrzuceniu kostyumów, uchwycić prawdziwą naturę i treść uwolnionych z więzów towarzyskich ludzi, jadących teraz powozem po pustych ulicach Paryża.
Wracanie państwa Astier do domu, było rzeczą bardzo charakterystyczną.
Zostawszy sam na sam z mężem, żona porzucała udawane wobec świata poważanie i zajęcie się mężem i przybierając ostry ton mowy, wynagradzała sobie nudy, o jakie przyprawiało ją uważne przysłuchiwanie się opowiadaniom mistrza, które ona po raz setny słyszała. Mistrz z natury dobroduszny, zadowolony z siebie i z drugich, powracał zawsze w najlepszym humorze, zgorszony tylko okropnościami, opowiadanemi przez żonę o domu, w którym dopiero co byli lub o spotkanych tam przyjaciółkach. Obmawiała je w najzłośliwszy sposób, przesadzała krążące o nich plotki, ze swobodą i lekkomyślnością, cechującą paryżanki. W takich razach, ażeby nie rozdrażniać jeszcze więcej małżonki, mistrz Leonard kurczył się w swym kącie i ucinał drzemkę. Dzisiejszego jednakże wieczoru, mistrz, wbrew zwyczajowi, rozparł się w powozie, nie zważając na słowa żony:
— Uważaj na moją suknię, — powiedziane gniewnym tonem kobiety, której mną świeżą toaletę.
Dużo go obchodziła jej suknia!
— Okradli mię, proszę pani! — rzekł tak gwałtownie, że aż szyby zadrżały.
Otóż jest!... pewno autografy!...
Zapomniała o nich, dręczona w tej chwili niepokojem o syna, to też zdziwienie jej nie było udanem.
Tak, okradziono go! Listy Karola V, trzy najpiękniejsze egzemplarze... Ale już głos jego nie był tak zaczepnym jak przed chwilą, w obec zadziwienia Adelajdy, zawahał się. Pani Astier natychmiast oprzytomniała:
— Czy posądzasz kogo? — zapytała.
Korentyna wydawała się jej uczciwą dziewczyną... Chybaby Teyssédre, ale niepodobna przypuścić, ażeby taki bałwan...
— Teyssedre! tak! — stary aż krzyknął, tak mu się ta myśl wydała prawdopodobną. Przy pomocy swej nienawiści do frotera, tłómaczył sobie doskonale w jaki sposób kradzież spełnioną została: mógł wspomnieć kiedykolwiek przy stole o wartości tych rękopismów, a Korentyna, może nawet bez żadnej złej myśli, powtórzyła to Teyssedrowi... A zbrodniarz! nawet wyglądał na skończonego łotra! — ale bo też szaleństwem jest nie wierzyć przeczuciom i swemu instynktowi, który go ostrzegał... Czy można nawet czem innem wytłómaczyć nienawiść, którą czuł do frotera, on, Leonard Astier, członek Akademii! Będzie on teraz miał za swoje, gałgan! Dowie się, co to są ciężkie roboty! — Moje listy!.. listy Karola V!.... tak... Natychmiast, zanim jeszcze do domu powróci, oskarży go przed komisarzem.
Pani Astier próbowała go uspokoić:
— Czyś zwaryował? Komisarza... po północy?... ale stary się uparł i wychyliwszy głowę i gruby kark na deszcz, wydawał polecenia furmanowi i żona zmuszoną była ostatecznie pociągnąć go silnie w tył. Wtedy zmęczona, bez sił, nie czując się dość przytomną, aby kłamać dalej lub powoli i ostrożnie przygotować starego, wolała odrazu wszystko powiedzieć:
— To nie Teyssédre, tylko ja...! — rzekła, poczem jednym tchem opowiedziała o swojej bytności u antykwaryusza Bosi, o wziętych dwudziestu tysiącach, których koniecznie potrzebowała...
Po jej słowach, nastąpiło tak długie milczenie, że zlękła się, myśląc, że to omdlenie lub uderzenie krwi do głowy. Ale nie; tylko jak dziecko gdy się uderzy lub upadnie, biedny Krokodylus otworzył szeroko usta, by dać folgę gniewowi i odetchnął tak gwałtownie, że nie mógł słowa przemówić. Nareszcie wydał ryk, który rozległ się po całej ulicy.
— Okradziony! jestem okradziony!... moja własna żona okradła mię dla swego syna!... i w szale gniewu mieszał chłopskie przekleństwa: — a! chorobo! a bestyo! — z wykrzyknikami klasycznego repertuaru: — Sprawiedliwości, wielkie nieba! jestem zgubiony! — wyjętemi ze sceny, w której Harpagon rozpacza nad utraconą szkatułką, lub z innych utworów, które tyle razy swym uczniom odczytywał.
Na rozległym placu oświeconym światłem elektrycznem i mnóstwem latarni od przejeżdżających omnibusów i powozów, widno było jak w dzień.
— Ależ cicho już bądź! — rzekła nareszcie pani Astier, — przecież wszyscy cię znają!...
— Tak jest! wszyscy! tylko nie pani!
Myślała już, że będzie ją bić i nawet nie byłaby się o to gniewała, ze względu na rozstrojone swe nerwy. Uspokoił się jednak raptem, z obawy skandalu, przysiągłszy ostatecznie, na pamięć nieboszczki swej matki, że wróciwszy do domu, spakuje się natychmiast i ucieknie poprostu do Sauvagnat, a pani niech sobie, wraz z tym gałganem i utracyuszem, używa owoców swej grabieży.
I jeszcze raz jeden, duży, stary kufer, okuty żelazem, przeniesionym został z przedpokoju do gabinetu. Na dnie leżało parę polan drzewa, pozostałych jeszcze od zimy; ale „Nieśmiertelny“ nie zważał na to i przez całą godzinę słychać było jak ciskał polanami, trzaskał drzwiami szaf, które przetrząsał, pakując w trociny i kawałki zeschłej kory, ubranie i obuwie, nawet zawinięty w serwetę zielony mundur i kamizelkę od uroczystych posiedzeń. To zajęcie ulżyło mu trochę i złagodziło gniew, który w miarę napełniania kufra, zmniejszał się i zamienił wreszcie w niewyraźne mruczenie, na które pani Astier, siedząc w fotelu, w nocnym negliżu i w czepeczku koronkowym na głowie, odpowiadała, ziewając:
— Ale daj już pokój, Leonardzie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.