<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Ja jestem zdania, że ludzie tak samo jak rzeczy, mają strony, z których łatwiej ich uchwycić i wziąść do rąk, jeżeli się chce je trzymać.... Otóż ja wiem, z której strony co trzeba chwytać i to stanowi moją siłę.... Stangret... jedź do Tête Noire! Na rozkaz Pawła, odkryty powóz, w którym błyszczały na słońcu czarne cylindry, jego, Freydeta i Védrina, potoczył się prawą stroną mostu Saint-Cloud i stanął wkrótce przed wskazanym hotelem. Za każdym wstrząśnieniem powozu, można było zobaczyć ukryty pod fartuchem długi futerał z zielonej materyi.
Jako świadków pojedynku swego z księciem, Paweł wybrał wicehrabiego de Freydet, jako utytułowanego szlachcica i hrabiego Adriani, ale ponieważ w pałacu nuncyusza obawiano się, by nowy skandal nie przypomniał zajścia z kapeluszem, Paweł musiał młodego Pepino zastąpić przez rzeźbiarza, mając nadzieję, że ten chociaż w chwili podpisywania protokółu, przeznaczonego dla dzienników, przypomni sobie, że jest margrabią.
Zresztą na pozór, nic ważnego nie zaszło: sprzeczka w klubie u gry, do której książę, po raz ostatni przed wyjazdem z Paryża, zasiadł. Rzecz ta nie dawała się ułożyć głównie dla tego, że nie wypadało się cofać wobec takiego zucha jak Paweł, który był uważany za jednego z najlepszych fechmistrzów i którego postrzelane kartony, wywieszane były w oknie strzelnicy przy ulicy d’Antin.
Gdy powóz, spotkany ciekawemi lecz dyskretnemi spojrzeniami kelnerów, zatrzymał się przed wystawą restauracyi, ujrzano wychodzącego z małej uliczki nizkiego wzrostu w białym krawacie i kamaszach, w cylindrze, — grubasa, który z przesadzoną gracyą, z daleka, dawał znaki swoim parasolem.
— Otóż i Gomés — rzekł Paweł.
Doktór Gomés, dawny asystent w paryzkich szpitalach, zrujnowany przez karty i podejrzane miłostki, przyjaciel kokotek, które go wujaszkiem nazywały, kawał łotra nieszkodliwego, był zawsze gotów do usług tego rodzaju i był nawet po części specyalistą w tym zawodzie. Cena była stale oznaczoną: dwa luidory i śniadanie.
Obecnie gościł u jednej ze swych znajomych w Ville d’Avray, zkąd przybywał w tej chwili zziajany i zmęczony, trzymając w ręku torbę zawierającą instrumenta, apteczkę, bandaże i inne środki opatrunkowe.
— Rana, czy skaleczenie? — zapytał, — siada jąć w powozie naprzeciwko Pawła.
— Zaledwo draśnięcie, doktorze!.... Szpady z Akademii... Instytut walczy z Akademią nauk politycznych.
Gomés uśmiechnął się, kładąc torbę na spodzie powozu.
— Nie wiedziałem o tem... zaopatrzyłem się jak na wojnę...
— Nic nie szkodzi! wydobądź pan wszystko... to zrobi wrażenie na przeciwniku... — rzekł spokojnie jak zwykle Védrine.
Doktór mrugnął okiem, zmieszany trochę obecnością sekundantów, których nawet z widzenia nie znał, a których Paweł, traktujący go jak lokaja, nie przedstawił mu.
W chwili, w której powóz ruszał z miejsca, z otworzonego okna gabinetu na pierwszem piętrze, wychyliła się ciekawie jakaś para: wysoka, szczupła dziewczyna, o blado niebieskich oczach, w gorsecie, z gołemi rękoma, w zarzuconej na sobie serwecie, nie zakrywającej piersi i ramion. Obok niej, brodaty karzeł, którego wypomadowana głowa zaledwo dosięgała poręczy okna, a niezwykle długa ręka jak ramię polipa; obejmowała kibić pochylonej obok niego Maryi Donval, pierwszej naiwnej, sceny Gymnase.
Doktór poznał ją i wymówił jej nazwisko.
— Z kim ona być może?
Odwrócili się wszyscy, ale dziewczyna już zniknęła, pozostawiwszy samego garbuska, którego głowę tylko, jak odciętą, widać było w oknie.
— Eh! toż to stary Fage!...
Védrine pozdrowił go ruchem ręki, śmiejąc się z oburzenia Freydeta.
— Nie mówiłem ci?... najpiękniejsze kobiety w Paryżu...
— Co za szkaradzieństwo...
— Czy to pana dziwi, panie de Freydet? — i Paweł Astier rozpoczął długą tyradę przeciwko kobietom. Dzieci popsute, z wszystkiemi dziecinnemi wadami: kłamstwem, przebiegłością i tchórzostwem; istoty przewrotne i podstępne, a przytem łakome, próżne i ciekawe. Sprytne być może, lecz ani jednej własnej myśli! w dyspucie wykręcają się i wyślizgują jak piskorze, podchwytują za słówka...
Rozmawiać o czemkolwiek z kobietą, jest to ślizgać się po ścieżce pełnej wybojów, dziur i zasadzek... Nie ma w nich nic, ani dobroci, ani inteligencyi, ani litości, nawet zdrowego rozsądku....
Oszukują męża dla kochanka, którego też bardzo nie kochają, obawiając się macierzyństwa jak ognia.... Oto jest tegoczesna kobieta!... Za to jeżeli idzie o nowy kapelusz, nową suknię od Sprichta, wtedy zdolna posunąć się do kradzieży, bo w gruncie nic więcej prócz strojów nie kocha.
Ten tylko może mieć o tem pojęcie, kto tak jak on, towarzyszył nieraz światowym paniom i to wykwintniejszym, w ich wycieczkach po pierwszorzędnych magazynach...
Z aktorami żyją w przyjaźni, zapraszając do swych pałaców na śniadania; starego Sprichta wielbią i czczą jak papieża... margrabina Rocanera. naprzyklad, przyprowadza mu swoje córeczki i o mało co, że go nie prosi o udzielenie im swego błogosławieństwa...
— Święta prawda!... — potwierdził automatycznym kiwnięciem głowy doktór, przywykły do potakiwania za pieniądze.
Nastąpiła chwila milczenia, obecni byli zadziwieni i jakby zażenowani, słysząc tę gwałtowną, niczem niewytłomaczoną napaść na kobiety, ze strony młodego człowieka zwykle tak chłodnego i panującego nad sobą.
Promienie słońca piekły niedowytrzymania, odbijając się o mury stojące po obu stronach drogi.
— Co się tyczy litości i miłosierdzia kobiecego, byłem świadkiem następującego zdarzenia — mówił Védrine z przechyloną w tych głową i przymknąwszy oczy, jakby chcąc odtworzyć w myśli scenę, której sam był świadkiem — rzecz się działa nie w magazynie mód, o nie! lecz na sali doktora Bouchereau w szpitalu Hôtel-Dieu. W małej wybielonej celce, pamiętam, żelazne łóżko, pościel porozrzucana, a na łóżku, nagi, pianą i potem okryty, człowiek wściekły, wijący się w konwulsyach, pokręcony jak clown, rzucał się i tłukł, rycząc tak, że w całym gmachu słychać go było. Po obu stronach łóżka, dwie młode kobiety: zakonnica i studentka, słuchająca wykładów Bouchereau... Pochylone nad nieszczęśliwym, do którego nikt nie śmiał się zbliżyć, nie czując wstrętu ani obawy, ocierały mu pot z czoła i ślinę, którą się dławił... Siostra miłosierdzia modliła się, studentka — nie, ale obie z równą miłością w spojrzeniu, delikatnie, odważnemi rączkami starały się przynieść ulgę nieszczęśliwemu, z pod zębów samych, ocierały mu jadowitą ślinę, ruchem pełnym macierzyńskiej troskliwości... o jak w ich bohaterskim wdzięku czuć było kobietę, prawdziwą kobietę!... Miałem ochotę zapłakać, ukląkłszy przed niemi...
— Dziękuję ci Védrine — rzekł Freydet wzruszony, myśląc o przyjaciółce swej i siostrze w Clos-Jallanges.
Doktór znowu kiwnął głową:
— Święta prawda! — rzekł.
Ale przerwał mu suchy i ostry głos Pawła Astier:
— A tak! tak! jedyne do pielęgnowania chorych. Same kaleki, mają słabość do nich, namiętnie lubią opiekować się, opatrywać... szarpie, bandaże i t. d. zresztą czują się zawsze wyższemi od cierpiących i kalek, którami się opiekują...
Głos jego, sycząc, stawał się podobnym do głosu matki a stalowo-szare jego oczy ciskały złośliwe spojrzenia, które zastanawiały obecnych.
— Co mu się stało? — myśleli wszyscy, a doktór mówił w duchu:
— Niech on tam sobie mówi, że to walka Instytutu z Akademią... nie chciałbym być w skórze księcia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo turkotu kół, rozmowa ożywiała się coraz bardziej, rozprawiano, jak zwykle między mężczyznami o miłości i kobietach.
— Baczność, panowie! — rzekł doktór, który siedząc na przodzie powozu, dojrzał z tyłu dwa powozy, jadące kłusem pod górę.
W pierwszym otwartym powozie, siedzieli sekundanci księcia, których nazwiska Gomès wymawiał z pewnym szacunkiem: margrabia d’Urbin... generał de Bonneuil, obaj członkowie Jockey-klubu... wielki szyk... i kolega mój Aubouis.
Doktór Aubois, także specyalista od pojedynków, ale ozdobiony orderem, cenił się wyżej i brał sto franków.
Za tym powozem jechała kareta, w której siedzieli Gavaux i książę d’Athis, mocno znudzony tą całą historyą.
W ciągu pięciu minut, trzy powozy jechały pod górę, jeden za drugim, jakby na wesele lub pogrzeb i nie słychać było nic, prócz turkotu kół i parskania koni, gryzących wędzidła.
— Wyprzedzaj — odezwał się glos nosowy, arogancki.
— Bardzo słusznie — rzekł Paweł — powinni przygotować nam mieszkanie.
Powozy wyminęły się na wązkiej drodze, sekundanci wymienili ukłony, doktorzy spojrzenia zawistne; przez szyby podniesione pomimo gorąca, widać było twarz ponurą i trupio-bladą.
— Nie będzie chyba bledszym, gdy za godzinę będą go wieźć z dziurą w boku — rzekł w duchu Paweł, myśląc o niezawodzącej kwarcie, pewnem pchnięciu, pomiędzy trzecie a czwarte żebro.
Na górze, powietrze było świeże, przepełnione zapachem lipowego kwiatu, róż i akacyj; przez nizkie ogrodzenie parku, widać było rozległe trawniki, ocienione gęsto drzewami.
Głos dzwonu u bramy rozległ się po okolicy.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł doktór, który znał dobrze miejscowość; dawne stajnie margrabiego d’Urbin, wystawione od dwóch lat na sprzedaż, konie były już wyprowadzone, prócz paru źrebic, brykających po łące ogrodzonej płotem.
Postanowiono bić się się niedaleko dworu, na rozległym gazonie, przed białą, murowaną stajnią; do miejsca tego przez cieniste aleje porośnięte mchem i trawą, szły w milczeniu, zachowując przepisy etykiety dwie gromadki ludzi. Jeden tylko Védrine, którego etykieta śmiertelnie nudziła, ku wielkiej rozpaczy uroczystego Freydeta, zrywał kwiatki, wydając od czasu do czasu lekki okrzyk zadziwienia:
— O! konwalie!
Poczem zachwycony wspaniałością natury, nieruchomej wobec głupiej ruchliwości człowieka, przepysznym widokiem wielkich lasów pnących się na wzgórzach, widniejących w oddali domów i powierzchni jeziora:
— Jakie to wspaniałe! — wykrzyknął, machinalnym ruchem ręki pokazując ten cudny widok, komuś idącemu z tyło. Co za wzrok pogardliwy rzucono na niego i na niebo wraz z cudnym krajobrazem! Nikt nie umiał na twarzy swej wyrazić takiego uczucia pogardy, jak książę d’Athis, gdyż to on był w swojej osobie.
Pogardę wyrażało jego oko, którego spojrzenia, nie mógł nawet książę Bismark wytrzymać. Pogardę wyrażał orli nos, skrzywione o opuszczonych na dół kątach usta; pogardzał wszystkiem, nie wiedząc sam dlaczego, nie wdając się w rozmowy, ani nie słuchając ich, nie czytając i nie rozumiejąc nic a wszystkie jego powodzenia w dyplomacyi, w świecie i u kobiet opierały się na tej pogardzie.
W gruncie, książę była to pusta głowa, manekin, którego inteligentna kobieta z litości podjęła ze śmietniska, z pomiędzy skorupek od ostryg i resztek nocnych kolacyjek; dźwignęła go i postawiła wysoko, podpowiadając mu co trzeba było powiedzieć a jeszcze bardziej zamilczeć, radząc mu i ucząc na każdym kroku aż do chwili, w której widząc się u szczytu, kopnięciem nogi odepchnął niepotrzebny już stołek. Świat w ogóle znajdował to bardzo dowcipnem ale Védrine, był innego zdania i patrząc na tę wspaniałą i elegancką postać, mijającą go z powagą, mimowoli przyszła mu na myśl „jedwabna pończocha napełniona błotem“, o której mawiał dowcipny Tayllerand.
Bezwątpienia rozumną kobietą musiała być ta księżna, która, ażeby pokryć nicość umysłową swego kochanka, zrobiła z niego dyplomatę i członka Akademii i oblekła go w maskaradowe oficyalne szaty, zużyte już wprawdzie bardzo, ale dla wielu jeszcze niepozbawione uroku, lecz żeby mogła była kochać tę lalkę zużytą i bez duszy, tego Védrine nie mógł sobie wytłomaczyć.
Był księciem? — ależ i ona z równie dobrej pochodziła rodziny...
Podobał jej się może ten szyk angielski, obcisły tużurek uwydatniający okrągłe jak u wisielca plecy, spodnie koloru błota, tak brzydko wyglądające wśród zieleni?...
Czyżby ten urwis, Paweł Astier, miał racyę, utrzymując, że kobieta lubuje się w potwornościach, zarówno umysłowych jak fizycznych!?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Książe doszedł do niezbyt wysokiego płotu, odgradzającego łąkę od alei i bądź to niedowierzając sile swych cienkich nóg, bądź też uważając, że gwałtowne ruchy nie przystoją tak poważnej osobie, lecz zawahał się przez chwilę, skrepowany obecnością wielkiego dryblasa, którego czuł za swojemi plecami. Zdecydował się nareszcie i idąc wzdłuż płotu, znalazł w końcu furtkę.

Védrine mrugał tymczasem swemi małemi oczkami:
— Na nic ci się to nie zda, kochaneczku! — mówił sobie w duchu — chociażbyś jeszcze dłuższą drogę wybrał, musisz zawsze stanąć tam, przed tym białym domkiem i kto wie, czy nie tutaj otrzymasz nareszcie słuszną zapłatę za wszystkie twoje łajdactwa... bo ostatecznie, wszystko ma swoją miarę...
Poczem zadowolniony ze swych rozmyślań, silnym skokiem przesadził baryerę i przyłączył się do reszty sekundantów, zajętych losowaniem miejsc i szpad.
Pomimo poważnych i namarszczonych twarzy, widząc tych panów pochylonych nad rzuconą monetą biegnących ją podnieść i zobaczyć: „orzeł czy litery“, można było ich przyjąć za bawiących się, starych i siwiejących żaków.
Podczas sprzeczki o jakiś rzut wątpliwy, Védrin usłyszał, że go Paweł zawołał.
Młody człowiek rozbierał się po drugiej stronie domku z zimną krwią i wypróżniał kieszenie.
— Co on tam plecie, ten generał? — zapytał — chce stać z laską, obok nas, aby przeszkodzić nieszczęściu? Na to nie przystanę, rozumiesz. Nie bijemy się na żarty... obaj znamy się ze szpadą... — mówił drwiącym tonem, ale ze ściśniętemi zębami i gniewnem spojrzeniem.
— A zatem to rzecz poważna, — zapytał Védrine, spojrzawszy nań badawczym wzrokiem.
— Najzupełniej poważna.
— To zabawne! domyślałem się tego! — rzekł do siebie rzeźbiarz, przedstawiając żądanie Pawia sekundantowi strony przeciwnej, generałowi kawaleryi, którego czerwone uszy walczyły o pierwszeństwo z uszami de Freydeta, a teraz stały się purpurowemi, jak gdyby krew miała z nich wytrysnąć.
— I owszem panie! doskonale! — odrzekł głosem grzmiącym, jak gdyby przed frontem.
Czy książę, któremu w tej chwili doktór Aubouis pomagał zawijać rękawy od koszuli, słyszał te słowa? Czy może podziałał tak na niego widok zgrabnego i silnego młodzieńca, który zbliżał się z obnażoną szyją i rękami, ze stanowczem i okrutnem wejrzeniem — faktem jednak było, że przyszedłszy tutaj dla oba ludzkiego, z zupełnym spokojem człowieka, który miał już nie jedną podobną sprawę, i wie, co są warci dobrzy sekundanci, książę zmienił się nagle; twarz mu zbladła i przybrała szarą barwę а роmiшо gęstej brody, widać było obwisłą szczękę i usta wykrzywione ze strachu.
Zapanował jednakże nad sobą i stanął śmiało ze szpadą w ręku:
— Panowie, zaczynajcie!
Tak, wszystko ma swój koniec: myśl ta prze szła przez głowę księcia, gdy stał wobec ostrza, które go szukało, zdawało się dotykać i oszczędzać tylko dla tego, aby później na pewno uderzyć. Chciano go zabić... to było widocznem!
I odbijając pchnięcia, długą i chudą ręką, po raz pierwszy w życiu uczuł wyrzut sumienia, myśląc o niecnem opuszczeniu swej kochanki, która go wyciągnęła z błota i wprowadziła w świat, zrozumiał, że gniew tej kobiety, ma jakiś związek z niebezpieczeństwem, pod grozą którego, zdawało mu się, że niebo całe się kręci i jak przez mgłę tylko widział postacie sekundantów i lekarzy, oraz gwałtowne ruchy posługaczy stajennych, machających czapkami dla odstraszenia koni, które chciały też zbliżyć się i popatrzeć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Dosyć! dosyć! przestań pan!...
Co się stało? — niebezpieczeństwo minęło, niebo znowu jest nieruchomem, a otaczające przedmioty znowu na miejscu i odzyskały zwykłą swą barwę. U stóp jego, na zmiętej i podeptanej murawie, czerwieni się kałuża krwi, w której leży Paweł Asiter, z gołą szyją, przekłótą na wylot, jak u zarżniętego wieprza.
Wśród milczenia wystraszonych katastrofy sekundantów, słychać brzęczenie komarów na łące i stuk kopyt koni, które nieodpędzane, skupiły się opodal w gromadkę i węszyły ciekawie, wyciągnąwszy łby ku leżącemu na trawie...
A jednak ten umiał bić się; trzymana w silnem ręku szpada wiła się i migała ze świstem w powietrzu, podczas gdy tamten zdawał się niedołężnie machać rożnem.
W jaki sposób się to stało? Zaświadczą wszyscy i dzisiejsze wieczorne dzienniki powtórzą to za nimi, że Paweł Astier pośliznął się, nacierając, i sam nadział się na szpadę.
Opowiedzą to dokładnie, z wszelkiemi szczegółami, ale w różnych okolicznościach naszego życia, zdarza się często, że zapewnienia nasze są w odwrotnym stosunku do pewności przekonania. Ostatnia stanowcza chwila, ta, w której się los ostatecznie rozstrzygnął, jest zawsze nie tylko dla świadków, ale i dla walczących niejasną i niepewną.
Pawła Astier zaniesiono do małego mieszkania stangreta; gdy po długiem omdleniu, leżąc na żelaznem łóżku, otworzył oczy, ujrzał fotografię księcia następcy tronu, wiszącą na ścianie, nad komodą, na której rozłożone były narzędzia chirurgiczne. Widok tej mizernej, bladej twarzy, której kolory zblakły od wilgoci ścian, sprawił na nim nieprzyjemne wrażenie. Ale jego ambitny i chytry charakter, nie był pozbawiony odwagi; podniósłszy z trudnością głowę, skrępowany bandażami, któremi była owinięta szyja, zapytał słabym i zmienionym, chociaż zawsze drwiącym głosem:
— Rana, czy ukłócie, doktorze?...
— Ukłócie... ale też masz pan szczęście.... Aubouis i ja, byliśmy pewni, że karotyda została draśniętą...
Na twarzy młodego człowieka ukazały się rumieńce, oczy jego zajaśniały żywszym blaskiem.
To tak przyjemnie wiedzieć, że się nie umrze... i w tej samej chwili chciał się dowiedzieć jak długo potrwa choroba i kiedy będzie mógł wstać...
— Może za trzy tygodnie.. może za miesiąc — rzekł doktór niedbale, z pewnem odcieniem lekceważenia w głosie, czuł się bowiem dotkniętym w osobie swego klienta.
Paweł, odwrócony głową do ściany, myślał tymczasem: — D’Athis wyjedzie i Koletta wyjdzie za mąż, zanim on wstanie z łóżka.. Nie ma co!... interes przepadł, trzeba czego innego po szukać!
Drzwi się roztwarły, wpuszczając do pokoju jasny snop promieni słonecznych, od których weselej zrobiło się w ciemnej izbie.
Weszli Védrine i Freydet i obaj zbliżyli się do chorego, wyciągając doń ręce...
— Ależ nastraszyłeś nas... — rzekł Védrine, który Pawła rzeczywiście jeżeli nie lubił, to cenił jako ciekawy okaz...
— Tak, w istocie, przelękliśmy się o ciebie, — dodał, ocierając czoło de Freydet, któremu teraz kamień spadł z serca. Przed chwilą, widząc Pawła nurzającego się we krwi, zdawało mu się, że to zamiary jego i nadzieje tam leżą. Stary Astier nie zechciałby nigdy głosować za człowiekiem wplątanym w podobną historyę, Wice-hrabia był dobrym człowiekiem, ale myśl o kandydaturze była dla niego tem, czem są bieguny dla igły namagnesowanej, można go było kręcić i obracać w różne strony, on zwracał się zawsze ku akademickiemu biegunowi.
Paweł uśmiechał się do przyjaciół, gniewało go jednak trochę, że on, silny i mądry, leży oto bezsilny i chory.
Freydet zachwycony był postępowaniem pełnem elegancyi sekundantów, z którymi dopiero co porozumiano się w kwestyi spisania protokółu, uprzejmością doktora Aubouis, który ofiarował swoje usługi koledze i grzecznością księcia, który odjechał wynajętym powozem, pozostawiwszy Pawłowi swoją wygodną karetę, zaprzężoną w jednego konia i która mogła podjechać aż pod same drzwi mieszkania.
Tak! wszyscy byli nadzwyczaj uprzejmi!
— Ależ nudzisz z tą swoją grzecznością, — rzekł Védrine, dostrzegłszy na twarzy Pawła grymas niechęci, której ten nie mógł ukryć.
— Rzeczywiście, dziwna rzecz!... — szepnął młody człowiek, słabym głosem i z myślą, czem innem zajętą... Zatem nie księcia, lecz jego bladą i zakrwawioną twarz widać będzie przez okno jadącej wolno karety..
Fatalnie mu się niepowiodło!..
Nagle, pomimo oporu doktora, usiadł na łóżku i szybko, chociaż drżącą ręką, napisał ołówkiem na bilecie wizytowym: „Los okazał się równie zdradzieckim jak ludzie... Chciałem panią pomścić... Nie mogłem... Przepraszam...“ — przeczytawszy, podpisał, zamyślił się, raz jeszcze przeczytał, poczem zapieczętowawszy kopertę, szkaradną i zwykłą kopertę, znalezioną w kącie szuflady, położył adres: „Księżna Padovani“ — i prosił Freydeta, aby oddał list księżnej, jak tylko można będzie najprędzej.
— Bądź spokojny, załatwię to zaraz — odrzekł Freydet.
Podziękował skinieniem ręki, poczem wyciągnął się, zamknął oczy aż do chwili odjazdu i leżał nieruchomo, przysłuchując się w milczeniu dochodzącym go z łąki tysiącznym odgłosom owadów i ptactwa, i pomimo rozwijającej się gorączki, rozmyślał o nowej intrydze, różnej od poprzedniej, zakończonej tak nieszczęśliwym pojedynkiem.
Ten nowy projekt nie nagle i nie od razu powstał w jego głowie. Bardzo często nie dostrzegamy pierwotnej przyczyny naszych czynności, która ukrywa się wśród mnóstwa poruszających nas w stanowczej chwili uczuć.
Człowiek podobnym jest w takich razach do rozszalałego tłumu; ciska się i burzy, ale poza nim stoi któś, który ruchami w niewidoczny sposób kieruje. Podobnież i postępki nasze wydają się czasami raptowne i nieobmyślane, zawsze się jednak pokaże, że istnieje już oddawna coś, co nas do tego, a nie innego kroku pobudziło.
Tego wieczoru jeszcze kiedy Gavaux, na balkonie w pałacu Padovani, zwrócił uwagę młodego gwardzisty na urodę gospodyni domu, przyszło Pawłowi na myśl, że w razie, gdy zabrakło Koletty, pozostanie zawsze piękna Antonia. Onegdaj, w teatrze, zobaczywszy hrabiego Adriani, w loży księżnej, ta sama myśl przyszła mu do głowy, choć wtedy jeszcze czem innem był zaprzątnięty i wierzył w możliwe zwycięztwo.
Taraz, przegrawszy ostatecznie partyę, pierwsza myśl jego, gdy oprzytomniał, była o księżnej.
Tym sposobem, to nagłe postanowienie było wynikiem oddawna i bez jego wiedzy prawie, kiełkującej w nim myśli:
— Chciałem panią pomścić... Nie mogłem — z pewnością gwałtowna i mściwa, lecz dobra księżna, jutro będzie siedzieć u wezgłowia chorego, a potem, jego rzeczą już będzie, postępować tak, aby księżna go nie opuściła.
Védrine i Freydet, wyprzedziwszy karetę księcia d’Athis, w której powoli jechał ranny, filozofowali we dwóch, wobec pustych przednich siedzeń, na których leżały pojedynkowe szpady w zielonym futerale:
— Teraz nie robią już te bestye przeklęte tyle hałasu, jak wtedy, gdyśmy w tamtą stronę jechali, — rzekł Védrine, popchnąwszy szpady końcem nogi.
— To prawda! bili się jego szpadami, — zauważył głośno Freydet i przybrawszy znowu poważną i sztywną minę sekundanta, dodał:
— We wszystkiem się nam szczęściło... Mieliśmy wybór miejsca, broni... w dodatku Paweł jest doskonałym fechtmistrzem... Rzeczywiście, to rzecz zadziwiająca...
Przestali na chwilę mówić, przypatrując się rzece, połyskującej w promieniach zachodzącego słońca, złotym i purpurowym blaskiem. Minąwszy most, powóz potoczył się szybko ulicą de Boulogne.
— Rzeczywiście, tak i jest — zaczął Védrine, jak gdyby rozmowa ich nie była ani na chwilę przerwaną, — pomimo wszelkich pozorów powodzenia, ten chłopak nie ma szczęścia. Parę razy widziałem go już borykającego się z losem, w okolicznościach będących próbnym kamieniem wartości człowieka i w chwilach, w których człowiek ostatki sił wytęża. I cóż pan powiesz? Darmo myśli i kombinuje, darmo najoryginalniejsze plany układa, w ostatniej chwili coś się zawsze popsuje i choć go w zupełności nie przygniecie, nie pozwala jednak dojść do celu... Dla czego tak jest? Może dla tego po prostu, że ma krzywy nos... Bądź pewien, że takie zakrzywienia oznaczają prawie zawsze kierunek fałszywy i po niezbyt prostej drodze... Zboczenie steru, poprostu!... — zakończył.
Myśl ta podobała się obu; rozmowa toczyła się dalej na temat szczęścia i nieszczęścia. Védrine opowiadał szczególny fakt, którego był naocznym świadkiem, podczas bytności na wyspie Korsyce u księztwa Padovani.
Było to w Barbicaglia nad brzegiem morza, na wprost latarni morskiej. Dozorcą tej latarni był stary strażnik, któremu nie wiele już pozostawało do wysłużenia emerytury.
Pewnej nocy, będąc na służbie, stary zdrzemnął się trochę, przez pięć minut, nie dłużej; przez sen wyciągnąwszy nogę zatrzymał mechanizm poruszający latarnię, która powinna dokonać obrotu co minuta i kolor zmienić. Na nieszczęście tej samej nocy, główny inspektor, odbywając roczny objazd na rządowym statku, przejeżdżał koło latarni i zauważył, że światło nie zmienia się prawidłowo; kazał stanąć, przekonał się o niedbałości strażnika i na drugi dzień szalupa służby inżynierskiej przywiozła nowego dozorcę wraz z dymisyą ospałemu strażnikowi.
— Zdaje mi się — rzekł Védrine — że to rzadki przykład braku szczęścia... taki zbieg jednocześnie, w czasie i przestrzeni... kontroli inspektora i chwilowego snu dozorcy.
I ręką ukazał na ciemne niebo, usiane gwiazdami.
W parę minut potem powóz wjeżdżał w ulicę Poitiers i zatrzymał się przed ozdobioną herbem bramą pałacu Padovani. W pałacu było pusto, w oknach rolety pospuszczane; księżna pojechała do Mousseaux na letnie mieszkanie.
Trzymając list w ręku Freydet zawahał się. Spodziewał się zobaczyć piękną Antonię, opowiedzieć jej wzruszającą historyę pojedynku, wtrącić może parę słówek o swej kandydaturze, a teraz nie wiedział nawet czy zostawić list, czy też wręczyć go osobiście za dni parę, powróciwszy do Clos-Jallanges:
— Biedny chłopak! — rzekł wsiadając do powozu — tak mu zależało na pośpiechu...
— To prawda — rzekł Védrine, podczas gdy rącze konie unosiły ich przez rzęsiście oświetlone bulwary, gdzie mieli spotkać sekundantów strony przeciwnej dla spisania protokółu — to prawda. Nie wiem co zawierał ten list, ale jeżeli w podobnej chwili zadawał sobie fatygę pisania... musi tam być coś bardzo ważnego dowcipnie i mądrze obmyślanego. A tymczasem... ot! list pilny a księżna wyjechała...
I ująwszy w dwa palce koniec nosa, dodał poważnym tonem:
— Otóż to widzisz!... w tem jest rzecz cała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.