<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Pchnięcie szpady, które o mało nie położyło trupem Pawła, było zarazem środkiem, uspakajającym domowe kłótnie państwa Astier. Wstrząśnięty do głębi ojcowskiego serca, mistrz rozczulił się i przebaczył. Pani Astier, pielęgnując chorego syna, zaledwie miewała czas wpaść do domu zmienić bieliznę lub suknię, co dawało możność uniknięcia niebezpiecznych aluzyj i przykrych wyrzutów, które nawet po uzyskanem przebaczeniu i załagodzeniu sporu, podsycają niezgodę małżeńską.Potem chłopak wyzdrowiał i na uprzejme zaproszenie księżnej Padovani pojechał do Mousseaux. Na ostateczne pogodzenie się małżeństwa i przywrócenie dawnej, umiarkowanej temperatury, wpłynęło przeprowadzenie się do Instytutu, objęcie mieszkania i urzędu po nieboszczyku Loisillon, którego wdowa zamianowaną została przełożoną szkoły w Ecouen i wyjechawszy z Paryża, pozwoliła nowemu sekretarzowi wprowadzić się w parę dni po wyborach. Niewiele czasu zabrało państwu Astier urządzenie się w tem nowem mieszkaniu, tak dawno pożądanem i spodziewanem i o którego wszystkich dogodnościach gospodarskich wiedzieli oddawna. Widząc jak dokładnie umeblowanie z ulicy de Beaune pasowało do nowego miejsca, można było myśleć, że te sprzęty powracają z letniego mieszkania na dawne miejsce. Nie potrzeba było żadnych odnawiań: wyporządkowano zaledwie pokój, w którym Loisillon umarł; dano nowe obicia w dawnym salonie Villemain, obróconym obecnie na kancelaryę Leonarda, był to bowiem pokój od dziedzińca, widny i zaciszny, z przylegającą obszerną i jasną komórką, przeznaczoną na pomieszczenie autografów i dokumentów, które mistrz osobiście z pomocą introligatora Fage przewiózł z dawnego mieszkania. Archiwum to, równie prawie wygodne, jak archiwum spraw zagranicznych, stało się niewyczerpaną skarbnicą radości dla profesora, który mógł teraz dostać się do swych dokumentów, nie schylając się i nie potrzebując wdrapywać się po drabinie, jak to czynił przy ulicy de Beaune, w dawnem mieszkaniu, o którem myślał zawsze ze wstrętem i z obrzydzeniem, jak zwykle ludzie nienawidzący miejsc, w których cierpieli i niezdolni byli zapomnieć doznanej boleści. Można pogodzić się i przebaczyć ludziom, którzy również zmieniają swe usposobienie, ale trudniej o wiele przywyknąć do widoku znienawidzonych rzeczy.
Uradowany z przeprowadzenia się, Astier-Réhu mógł zapomnieć o swym gniewie, przebaczyć żonie i nawet Teyssédre’owì, który po dawnemu znowu co środa rano przychodził froterować, ale na samą myśl o klatce pod sufitem, do której zamykano go raz na tydzień, profesor zgrzytał zębami i stawał się dawnym „krokodylusem“.
Niktby nie uwierzył, żе Teyssédre’a nie wzruszał bynajmniej zaszczyt froterowania w Instytucie, w pałacu Mazarini i po dawnemu, ze spokojną dumą i pewnością siebie, obywatela miasta Riom, wobec zwykłego mieszkańca Sauvagnat potrącał stół i przewracał w papierach lub raportach dożywotniego sekretarza. Chociaż profesor nie przyznawał się do tego, ciążyła mu jednak ta pogarda i parę razy próbował wytłomaczyć temu bydlęciu, w jak sławnych pokojach froterują jego szczotki.
— Teyssédre — rzekł doń pewnego razu — ten pokój, to dawny salon wielkiego Villemaina... Polecam go twojej opiece.
Ale natychmiast stchórzył i dla ułagodzenia dumnego auwerńczyka rozkazywał Korentynie:
— Daj kieliszek wina temu poczciwcowi...
Korentyna, zdumiona, przynosiła wino, które Teyssédre, oparty na kiju, z błyszczącemi z radości oczyma, duszkiem wypijał, poczem obcierał usta rękami i stawiając pusty kieliszek, na którym łakome jego wargi pozostawiły ślad, rzekł:
— Widzi pan, panie Astier, niema nic lepszego od kieliszka wina...
Mówił z takim akcentem prawdy w głosie, oczy jego mrugały z takim wyrazem wewnętrznego zadowolenia, że dożywotni sekretarz powracał do swego archiwum, trzasnąwszy drzwiami ze złości.
Doprawdy nie warto było tak pracować i zacząwszy od najniższych stopni dojść do szczytu sławy literackiej, być historykiem domu Orleanów i ozdobą Akademii francuzkiej, jeżeli jeden kieliszek wina może ciemnemu chłopu sprawić równe zadowolenie, ale w chwilę potem, usłyszawszy jak froter powiadał Korentynie, że „kpi sobie z salonu sławnego Villemaina“, profesor wzruszał ramionami i zamiast zazdrości czuł głębokie politowanie dla takiego nieuctwa.
Co się tyczy pani Astier, ta wyrósłszy i wychowawszy się w Instytucie, w każdym kamieniu brukowanego dziedzińca, na każdym stopniu starych i zakurzonych schodów odnajdywała wspomnienia lat dziecinnych, zdawało jej się, że po długiej nieobecności wracała do siebie i daleko lepiej od męża oceniała korzyści, jakie przynosiło im obecne stanowisko: niepotrzebowali płacić komornego, dostawali światło i opał, co pozwalało zaoszczędzić trochę na zimowe przyjęcia, przytem zwiększona pensya, wpływy, stosunki mogły być bardzo korzystnemi dla Pawła i pomódz mu do uzyskania obstalunków.
Dawniej, pani Loisillon, wychwalając zalety swego mieszkania w Instytucie, nie zaniedbywała nigdy dodawać z przechwałką:
— Nawet królowe przyjmowałam tutaj.
— A tak! w komórce... — dodawała złośliwie poczciwa przyjaciółka Adelajda, wyciągając długą szyję.
Rzeczywiście w dnie długich i męczących posiedzeń, zdarzało się nieraz, że która z księżniczek zwiedzających Instytut, wychodząc z posiedzenia, oddawała niekoniecznie bezinteresowną wizytę żonie dożywotniego sekretarza...
Za gościnne przyjmowanie podobnych odwiedzin, pani Loisillon otrzymała teraz miejsce przełożonej a pani Astier z pewnością również potrafi w danym razie skorzystać z „komórki“.
Jedna rzecz tylko psuła jej zadowolenie, mianowicie znacznie chłodniejsze stosunki z księżną Padovani, co niedozwalało jej pojechać do syna do Mousseaux. W samą porę jednak nadeszło zaproszenie do Clos-Jallanges, mogła bowiem znajdować się w blizkości syna i miała nadzieję odzyskania powoli względów pięknej Antonii, dla której stawała się znowu czułą, widząc jej dobroć dla Pawła.
Profesor, którego zaległa i przez parę miesięcy nieodrabiana przez Loisillona robota zatrzymywała w Paryżu, pozwolił jechać żonie, obiecując również przepędzić dni parę u swych przyjaciół ale w gruncie postanowił nie rozstawać się z ukochaną Akademią. Tak tam teraz było dobrze i spokojnie! Potrzebował tylko przejść w poprzek dziedzińca, aby się znaleźć na posiedzeniu, które odbywało się dwa razy na tydzień, w poufnem, rodzinnem kółku pięciu lub sześciu zaledwie „żetonistów“, drzemiących pod szklannym dachem.
W pozostałe dnie — swoboda zupełna, korzystał też z niej pracowity staruszek, robiąc korektę ukończonego nareszcie „Galileusza“, który miał się ukazać w księgarniach na początku jesiennego sezonu.
Stary poprawiał i przekreślał, pilnie przestrzegając, aby „nie było jej wcale, nie było ani śladu“, przygotowywał przytem nowe wydanie „Historyi domu Orleanów“, wzbogacone niewydanemi dotąd dokumentami, które podwajały wartość dzieła.
Świat się starzeje: historya, jest pamięcią ludzkości i jako taka, podlega tym samym co i pamięć ludzka chorobom, brakom i osłabieniom, powinna zatem więcej niż kiedykolwiek opierać się na autentycznych tekstach i dokumentach, odświeżać się docierać do źródła, inaczej będzie błędem lub plotką.
To też trudno sobie wyobrazić, z jaką dumą i radością, w gorące dnie lipcowe, Astier-Réhu odczytywał swe pewne i oryginalne dokumenta, drukowane na kartkach, które po zrobieniu korekty odsyłał wydawcy swemu Petit-Séquard; z jakiem zadowoleniem odczytywał nа tytułowej karcie nazwisko swoje z dodatkiem tytułu: „Dożywotni sekretarz Akademii“.
Tytuł ten, do którego oczy jego jeszcze nieprzywykły, olśniewał go za każdym razem, jak wtedy gdy wychodził na oblany światłem słonecznem dziedziniec, na który wychodziły jego okna — olbrzymi wewnętrzny dziedziniec Akademii, poważny i pełen ciszy, przerywanej zaledwie świergotem paru wróbli i jaskółek, ozdobiony bronzowym biustem Minerwy i otoczony murem, nad którym górował olbrzymi komin sąsiedniej mennicy.
Około czwartej godziny po południu, gdy cień od ozdobionego kaskiem biustu, wydłużał się do połowy dziedzińca, dawał się słyszeć sztywny i nerwowy chód starego Jana Réhu po kamiennych płytach. Stary zajmował mieszkanie nad państwem Astier i codziennie regularnie wychodził na długą przechadzkę, wraz ze służącym, który zdaleka się nim opiekował, lecz któremu podania ręki stary uparcie odmawiał.
Z powodu wielkich w tym roku upałów, stary głuchł coraz bardziej, jego władze umysłowe, szczególniej pamięć — słabła, błąkał się i mieszał wśród swych wspomnień jak Livingstone w trzęsawiskach środkowej Afryki; powtarzał jedną rzecz parę razy, jąkał się, dopóki kto nie przyszedł mu z pomocą a ponieważ upokarzało go to i wprowadzało w zły humor, nie chciał wcale mówić do nikogo; rozmawiał sam z sobą, spacerując, zatrzymywał się przy końcu każdego opowiadania i kiwnąwszy głową, dodawał niezbędne:
— Sam byłem tego świadkiem.
Zresztą zawsze trzymał się prosto i jak za dawnych czasów dyrektoryatu, zabawiał się mystyfikując ludzi, którzy zarzucali go listami, dopytując się, co robił i jakie życie prowadził, by tak późnego wieku doczekać. Bawiło go to, gdy jednym odradzał używania wina lub mięsa, drugim radził żywienie się jarzynami, nabiałem lub jabłecznik i skorupiaki, sam tymczasem niczego sobie nie odmawiał, jadł i pił dobrze, sypiając zwykle po obiedzie i używając następnie długiej przechadzki po swoim pokoju, nad głową Leonarda Astier.
Upłynęły już dwa miesiące, sierpień i wrzesień, dwa miesiące pełne błogiej ciszy i spokoju, jakiego dotąd profesor w ciągu całego życia nie zaznał.
Pani Astier, bawiąca dotąd jeszcze w Clos-Jallanges, zamierzała wkrótce powrócić, bo niebo zaciągało się już jesiennemi chmurami, niektórzy akademicy popowracali do Paryża, posiedzenia nieodbywały się już w tak poufnem kółku i profesor nie potrzebował zapuszczać rolet, aby się chronić przed słońcem, które mu przeszkadzało w pracy, w dawnym salonie Villemaina.
Pewnego dnia, po obiedzie, mistrz siedział przy biurku i pisał list do Freydeta, z doniesieniem, że jego kandydatura jest na dobrej drodze, gdy ozwał się glos starego, wyszczerbionego dzwonka.
Korentyny nie było, mistrz poszedł więc sam drzwi otworzyć i z największem zdziwieniem ujrzał barona Huchenard i archiwistę-paleografa Bosa, który rozgniewany, z potarganemi włosami i ryżą brodą, z rękami wniesionemi do góry, wpadł do gabinetu mistrza z krzykiem:
— Dokumenta są sfałszowane... mam tego dowód... mam dowód...
Astier-Réhu przez chwilę nie mógł zrozumieć i patrzał na barona, który spoglądał na sufit, ale gdy nareszcie z urywanych wyrzekań paleografa, zrozumiał, że zaprzeczano autentyczności pochodzenia listów Karola V, które pani Astier sprzedała, a Bos odstąpił baronowi Huchenard, mistrz, z uśmiechem wyższości, oświadczył, że natychmiast zwraca pieniądze za trzy autografy i że nic, absolutnie nic nie potrafi zachwiać jego wiary w autentyczność dokumentów.
— Pozwoli jednak pan sekretarz, że zwrócę jego uwagę... — i mówiąc te słowa, baron Huchenard rozpinał powoli jasny paltot i z wielkiej koperty wydobył trzy pargaminy, zmienione do niepoznania, dawniej brudno-popielate teraz świetnego, białego koloru i na każdym można było wyraźnie przeczytać na środku kartki, tuż pod podpisem Karola V, stempel fabryczny:

B. B.

Angoulême

1836.

— To chemik Delpech, uczony nasz kolega z Akademii nauk...
Ale uwagi te jak szmer niewyraźny dochodziły zaledwo uszów Leonarda, który pobladł nagle, tak że zbielały mu paznokcie trzęsących się palców, w których trzymał trzy autografy:
— Dzisiaj wieczorem, panie Bos, będziesz pan miał zwrócone sobie dwadzieścia tysięcy — zdołał nareszcie wyjąkać drżącym się głosem.
Bos skarżył się żałośnie:
— Pan baron dał mi za nie dwadzieścia dwa tysiące...
— Dobrze! niech będzie dwadzieścia dwa — rzekł Astier-Réhu — ledwie mając siłę odprowadzenia obu panów do drzwi.
W przedpokoju, zatrzymał kolegę z Akademii napisów Starożytnych i pokornym głosem błagał go, aby dla honoru Akademii, zamilczał o całej tej sprawie.
— Jak najchętniej, drogi mistrzu... ale... pod jednym warunkiem...
— Mów pan! proszę...
— Otrzymasz pan wkrótce list, oznajmiający postawienie mojej kandydatury na miejsce Loisillona...
Za całą odpowiedź, dożywotni sekretarz wstrząsnął silnie ręką barona, zobowiązując się w ten sposób za siebie i swoich przyjaciół.
Pozostawszy sam jeden, mistrz padł na fotel przed stołem, na którym leżały porozrzucane korekty, oraz trzy sfałszowane listy do Rabelais. Spoglądał na nie osłupiały, czytając machinalnie: „Mistrzu Rabelais, Wy, których umysł subtelny“...
Litery tańczyły mu przed oczami, rozpływając się i niknąć w plamach atramentu wywabionego chemicznie; mistrzowi zdawało się, że plamy te robią się coraz większe... większe i ogarniają cały jego zbiór, dziesięć, dwanaście tysięcy sztuk autografów, które wszystkie, niestety! z jednego źródła pochodziły.
Jeżeli te trzy listy są fałszywe, zatem i Galileusz... dom Orleanów... zatem list Krystyny dany w podarunku księciu, nawet publicznie ofiarowany Akademii, list Rotrou wszystko to fałszywe... A wtedy... wtedy... Powstał z krzesła ze strasznym wysiłkiem woli... Fage! gdzie Fage, koniecznie potrzebuję zobaczyć się z Fageem!...
Stosunki Leonarda z introligatorem rozpoczęły się parę lat temu; mały człowieczek przyszedł raz do ministeryum spraw zagranicznych, prosząc znakomitego i uczonego dyrektora archiwów, aby wyraził swe zdanie o liście Maryi de Médicis wstawiającej się za Galileuszem do papieża Urbana VIII.
Właśnie w tym samym czasie Petit-Sequard, wydając seryę popularnych podręczników historyi, pod tytułem „Rozrywki szkolne“, zapowiadał studyum o Galileuszu, napisane przez Astier-Réhu, członka Akademii francuzkiej: posiadając długoletnie doświadczenie, profesor odrazu poznał i potwierdził autentyczność dokumentu, a gdy mu Fage oznajmił, że posiada również odpowiedź papieża Urbana, list Galileusza dziękującego królowej Maryi, oraz parę innych listów, archiwista postanowił odrazu, zamiast „małego błazeństwa“ napisać porządne historyczne dzieło.
Ale jednocześnie, w umyśle poczciwego człowieka powstała wątpliwość, co do pochodzenia tych dokumentów, spojrzał badawczo na karła, uważnie, jakby cennemu autografowi, przypatrując się tej długiej, bladej twarzy, z czerwonemi, mrugającemi ciągle powiekami.
Wreszcie kłapnąwszy, swoim zwyczajem, zębami, zapytał:
— Czy rękopismy te, są pańską własnością, panie Fage?...
— O nie! drogi mistrzu... — odpowiedział Fage.
On pośredniczył tylko... Stara panna, szlachcianka, była zmuszoną pozbywać się powoli, sztuka po sztuce, bardzo pięknego zbioru, który od czasów Ludwika XVI był w posiadaniu jej rodziny. On, Fage niechciał nawet podjąć się roli pośrednika, przed zasięgnięciem opinii znakomitego uczonego, najpierwszego znawcy. Teraz, polegając na zdaniu mistrza, zamierza udać się do którego z bogatych zbieraczów, do barona Huchenard naprzykład...
Astier-Rèhu nie pozwolił mu dokończyć.
— Niepotrzeba! przynieś pan do mnie listy tyczące się Galileusza... znajdę nabywcę!...
Publiczność zaczynała się schodzić i zajmować miejsca przy małych stoliczkach; wszyscy — ciekawi i szperacze siedzieli w milczeniu, podobni do żuków cmentarnych, których czuć pleśnią i stęchlizną.
— Na górze... w mojej kancelaryi... nie tutaj... — szepnął archiwista do ucha garbuskowi, gdy ten, wypomadowany, z włosami rozdzielonemi nad czołem, odchodził z miną zadowoloną i pewną siebie, którą tak często wiedzieć można u garbusków.
Prawdziwy to był skarb zbioru rodziny Mesnil-Case — nazwisko wyjawił Albin Fage pod największym sekretem — niewyczerpany skarb rozmaitych i ciekawych z szesnastego i siedemnastego wieku dokumentów, rzucających nowe światło na przeszłość, jednem słowem, jedną datą zaprzeczających wiadomościom, o ludziach lub wypadkach, uważanych dotąd za prawdziwe. Pomimo wygórowanej ceny, Leonard Astier kupował każdy z tych dokumentów, który prawie zawsze okazywał się potrzebnym do zamierzonej lub rozpoczętej przezeń pracy. Nie można było nawet wątpić o prawdziwości słów garbuska; całe paki tych autografów walały się w kurzu na strychu starego pałacu w Menilmontant.
Jeżeli czasami, wskutek jakiej złośliwej uwagi, ze strony księcia autografów, jakakolwiek wątpliwość zachwiała dobrą wiarą mistrza, wnet uspakajała go zimna krew introligatora, siedzącego spokojnie przy stole, lub też polewającego sałatę w cichym, zielonym ogródku. Zadowolnił się objaśnieniem Fage’a, który widoczne na niektórych kartkach podskrobywanie, tłomaczył podróżą po morzu, kiedy cały zbiór przewożono do Anglii w czasie emigracyi. Spokojny i pewien siebie, szedł profesor szybkim krokiem przez podwórko, unosząc za każdym razem nowy nabytek, za który dał pięćset, tysiąc, a czasem nawet dwa tysiące franków, stosownie do wartości historycznego dokumentu. W gruncie jednak, chociaż mistrz sam przed sobą nie przyznawał się, do robienia tych zbytków, których nikt z otaczających nie zauważał, popychała go daleko więcej żyłka amatorska, niż zamiłowanie historyi.
Chociaż cenną była izdebka przy ulicy de Beaune, w której zwykle odbywał się handel, jednakże uważny spostrzegacz nie byłby się omylił: ten głos mówiący z udaną obojętnością, spieczone wargi szepczące: „pozwól pan zobaczyć“ — ręce trzęsące się od chciwości, były to widoczne objawy rozwijającej się namiętności, mającej niedługo przemienić się w manię, która jak grzyb szkodliwy, niszczy i pochłania całą istotę, na ciele której rozwija się jego obrzydliwe cielsko.
Mistrz stawał się klasycznym i posępnym Harpagonem, nielitościwym dla siebie i domowników, użalającym się ciągle na ciężkie czasy, jeżdżącym tramwajami, gdy tymczasem w niespełna dwa lata sto sześćdziesiąt tysięcy franków, zaoszczędzonych przez niego przeszło niespostrzeżenie do kieszeni garbuska. Dla ukrycia przed uwagą pani Astier, Korentyny i Teyssédre’a, prawdziwego powodu ciągłych przychodzeń introligatora, mistrz dawał mu książki do oprawy, które ten jawnie odnosił. Porozumiewali się pomiędzy sobą językiem, znaczenie którego oni jedni tylko rozumieli.
Albin Fage pisał na otwartym liście:
— Mam nowe okucia... Oprawa z szesnastego wieku, rzadka i w dobrym stanie.
Leonard Astier wahał się:
— Dziękuję!... nie potrzebuję obecnie niczego... poczekajmy...
Na to otrzymywał list:
— Nic nie szkodzi, drogi mistrzu!... Udam się do kogo innego...
Na co mistrz zazwyczaj odpowiadał:
— Jutro... w rannych godzinach... Przynieś pan okucie...
Była to jedyna troska, która mu zatruwała szczęście. Trzeba było kupować, ciągle kupować, bo inaczej rzadki ten zbiór mógł przejść w ręce Bosa, barona Huchenard lub innych zbieraczów. Czasami, na myśl o dniu, w którym mogło zabraknąć pieniędzy, ogarniała go czarna rozpacz i zapytywał wtedy karła, którego twarz zarozumiała i bez wyrazu drażniła go zawsze:
— Powiadasz pan, że ona jeszcze potrzebuje pieniędzy, ta pańska szlachcianka? Co ona za życie prowadzi?... W ciągu dwóch lat wzięła więcej jak sto sześćdziesiąt tysięcy franków...
W takich chwilach życzył starej pannie śmierci, pragnął, żeby introligator przepadł, żeby wojna, komuna, lub jakibądź kataklizm społeczny zniszczył zbiory rodziny Mesnil-Case oraz zawziętych wyzyskiwaczów, którzy go dręczyli.
Teraz właśnie zbliżała się chwila kataklizmu; — nie tego wprawdzie, którego mistrz pragnął, bo los rzadko miewa na podorędziu to właśnie, o co go prosimy — ale niemniej przecie straszny kataklizm, w którym mógł nagle stracić imię, majątek, sławę, wszystko co miał, wszystko czego się był pracą dorobił. To też księgarze oraz handlarze obrazów, których sklepy mijał codziennie, nie poznali go dzisiaj, gdy blady, wzruszony zdążał szybkim krokiem w stronę Izby obrachunkowej, nie zwracając uwagi na ukłony, których był zwykle tak żądnym. Szedł nie widząc nic i nikogo, myślał o chwili, w której schwyciwszy garbuska za gardło, ściśnie mu ten krawat, z piękną szpilką i wetknąwszy mu pod nos listy Karola V, w tak haniebny sposób zniesławione przez Delpecha, zapyta oszusta:
— I cóż pan teraz odpowiesz?...
Przyszedłszy na ulicę de Lille, pchnął drzwi z niecheblowanyoh desek, znajdujące się w otaczającym dziedziniec parkanie i wszedłszy na ganek, zadzwonił u kraty, nieprzyjemnie uderzony posępnym widokiem starego gmachu, który teraz ogołocony z kwiatów i roślinności, wyglądał jak prawdziwa ruina.
Po brukowanym dziedzińcu rozległ się odgłos kroków i ukazała się odźwierna, tęga baba, która trzymając w ręku miotłę i nie otwierając nawet kraty, rzekła:
— Przychodzisz pan do introligatora, nie ma go już tutaj...
Rzeczywiście nie było już starego Fage’a... wyprowadził się, niepozostawiwszy adresu.
Wyprzątano właśnie jego mieszkanie, do którego miał się wprowadzić nowy introligator Izby obrachunkowej, Fage bowiem podał się do dymisyi.
Astier-Réhu wybąkał parę słów, ale zagłuszyło go krakanie wron i kawek, których całe stado krążyło nad dziedzińcem i napełniało powietrze wrzaskiem, rozlegającym się po sklepionych korytarzach.
— Patrzajcie! — wykrzyknęła z zadziwieniem odźwierna, wskazując z uszanowaniem ręką na wiązy, których wierzchołki widać było po za murem otaczającym ogród i pałac Padovani — patrzajcie! wrony powróciły wcześniej niż księżna! Będziemy mieli wczesną zimę w tym roku...
Stary Astier, drżącym i niepewnym krokiem szedł napowrót przez dziedziniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.