<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Na drugi dzień po owem przedstawieniu, na którem chciała być obecną, aby uśmiechając się pod brzemieniem nieszczęścia, pokazać światowym paniom, jak należy panować nad sobą, księżna Padovani wyjechała do Mousseaux, jak to zwykle w tej porze roku czyniła. Pozornie, nie zmieniła nic w swoim trybie życia. Nie odprosiła bynajmniej gości pozapraszanych na letnie miesiące; przez te parę dni, samotnie zwykle spędzanych przed przybyciem pierwszej partyi zaproszonych, bywała zajętą urządzaniem gościnnych pokojów ale w tym roku, jak zwierz zraniony i prześladowany, biegała od rana do wieczora po obszernym parku, ciągnącym się nieskończenie długo po nad wyniosłem wybrzeżem Loary. Zmęczona, zdyszana, zatrzymywała się przez chwilę, poczem w nowym porywie boleści, rozpoczynała swoją wędrówkę.
— Podły! podły! kanalia! — wymyślała nieobecnemu, jak gdyby był tuż obok i wraz z nią gorączkowym krokiem przebiegał cienistą aleję, dochodzącą aż do samej rzeki.
Przestawszy być księżną, wielką damą, zdjąwszy maskę, zwyczajnej kobiecie podobna, oddała się rozpaczy, mniejszej może niż gniew; bo najgłośniej krzyczała w niej duma, a łzy spadające z rzęs nie spływały, lecz ognistym strumieniem wytryskiwały z jej oczów.
Zemsty, krwawej zemsty chciała koniecznie, myślała z zadowoleniem, że jeden z jej gajowych, Bertoli lub Salviato, mógłby niewdzięcznikowi wpakować kulę w łeb, w sam dzień ślubu!
Ale nie! zabije go własnoręcznie, chce zaznać rozkoszy wendety. Zazdrościła kobietom z ludu, które w bramie czatują na niewdzięcznego kochanka i oblewają go kwasem siarczanym, miotając na niego jednocześnie najobelżywsze wyrazy...
O czemuż w pamięci swej nie znajdowała wyrażeń, zdolnych napiętnować zdradziecki i podły postępek kochanka, który ciągle stał jej w myśli, tak jak widziała go ostatnim razem: z fałszywym i wymuszonym uśmiechem i wahającem się spojrzeniem. Nawet w rodowitem swem korsykańskiem narzeczu, wielka pani nie znała odpowiednich „wymyślań“ i powtórzywszy kilkanaście razy: — podły! podły! kanalia! — milkła, w bezsilnej złości, gryząc do krwi swe piękne usta. Wieczorem, gdy w olbrzymiej sali, obitej starą skórą, ozłoconą promieniami zachodzącego słońca, zjadła samotnie wieczerzę, rozpoczynała znowu szaloną swoją przechadzkę. Przechadzała się po galeryi, wystającej nad falami Loary, tej samej galeryi, którą tak ślicznie odnowił był Paweł Astier, dodawszy przy arkadach ażurową kamienną koronkę i dwie zgrabne wieżyczki u ścian uwieszone. W dole, fale Loary, szerokiej jak jezioro, iskrzyły się srebrzystem światłem, odbijając w swych wodach wierzby nadbrzeżne; ale nie przyglądała się krajobrazowi, biedna Mari’Anto, gdy znużona krążeniem za smutnemi wspomnieniami, oparta na balustradzie, wysyłała w dal nic nie widzące spojrzenie. Stawało jej wtedy przed oczyma życie jej własne spustoszone, klęską dotknięte w latach, w których trudno jest rozpocząć je nanowo. Z Mousseaux, gdzie wzdłuż tamy stanęło kilka nizkich domków, dochodziły do niej piskliwe jakieś głosy; łańcuch, czółno przytrzymujący zgrzytał wśród ciszy chłodnej nocy. Jakby to było łatwo więcej się podać naprzód, ruchem większe zniechęcenie objawiającym!... Ale coby świat na to powiedział? Dla kobiety jej lat, jej stanowiska, śmierć podobną jest do samobójstwa porzuconej gryzetki?
Trzeciego dnia nadszedł bilecik Pawła i jednocześnie dzienniki podały wiadomość o pojedynku oraz spisany następnie protokół.
Przeczytawszy jedno i drugie, księżna doznała wrażenia, jak gdyby rozkosznej pieszczoty. A za tem jest jeszcze ktoś, kto ją kocha, kto życie swe narażał, by ją pomścić! w przekonaniu jej, nie była to nawet miłość, było to tylko uczucie wdzięczności, pamięć usług oddanych młodemu człowiekowi i jego rodzinie, może nawet chęć, naprawienia w ten sposób zdradzieckiego postępku matki. Szlachetne, poczciwe dziecko!
Będąc w Paryżu, byłaby natychmiast udała się do niego, ale teraz, wobec spodziewanego przyjazdu zaproszonych gości, mogła tylko napisać do Pawła i posłać mu doktora. Codzień przybywali nowi goście, to z Blois, to z Onzain, Mousseaux bowiem było w jednakowej odległości od obydwu stacyj. Kareta, powóz i dwa duże omnibussy wjeżdżały pełne gości, w paradny dziedziniec, a dzwonek u bramy bezustannie dzwonił, oznajmiając ich przybycie. Stali goście pałacu przy ulicy de Poitiers, znani dyplomaci lub członkowie akademii, stawili się wszyscy. Przybyli też hrabiostwo de Foder, hrabia de Brétigny z synem swym, sekretarzem ambasady, państwo Desminières, filozof Laniboire, który zamierzał podczas pobytu na wsi pisać swój referat o nagrodach Montyona, młody krytyk Shelleya, mocno protegowany przez salon księżnej Padovani i wreszcie Danjou, piękny Danjou, sam jeden, bez żony, która była wprawdzie zaproszoną, ale obecność jej byłaby mu przeszkadzała w pewnych pomysłach, które świeżo wylęgły się pod czaszką, pokrytą nowiutką peruką. Postanowiono przepędzać czas tak samo jak w roku zeszłym. Rano odwiedzano się wzajemnie lub też pracowano w swoich pokojach, potem śniadanie, zebranie ogólne, siesta; gdy upał przeminął, jechano powozami na spacer do lasu, lub też pływano po rzece w lekkich czółnach, których cała flotyla stała u brzegu przy końcu parku. Zjadłszy na której wysepce podwieczorek, wydobywano zastawione więcierze; dzięki rybakom księżnej, którzy przedtem pamiętali o napełnieniu sieci, ryb znajdywano zawsze mnóstwo. Wróciwszy do domu, ubierano się do obiadu, po którym mężczyźni w sali bilardowej lub w wspaniałej galeryi palili cygara, poczem przychodzili do reszty towarzystwa, do prześlicznie urządzonego salonu, dawnej sali obrad Katarzyny de Médicis, wybitego makatami przedstawiającem historyę miłości Dydony i jej rozpacz na widok odpływających okrętów trojańskich. Ta fikcyjna historya stanowiła dziwną i ironiczną sprzeczność z rzeczywistością, nikt z obecnych nie zwracał jednak na to uwagi, wskutek tak zwykłego w salonach braku spostrzegawczości, który nie tyle pochodzi z nieumiejętności patrzenia, ile ze zbytniego zajęcia się sobą, myślenia o wrażeniu, jakie się powinno uczynić. A jednak tragiczna rozpacz i wściekłość opuszczonej królowej, która z rękami wzniesionemi ku niebu i zapłakanemi oczami wpatruje się w niknącą w oddaleniu flotę, stanowiła rażącą sprzeczność z zachowaniem się księżnej, która ze spokojnym uśmiechem przewodniczyła zebraniu, będąc jak zwykle królową obecnych pań, którym udzielała swych rad, zarówno w wyborze strojów jak książek, biorąc udział w dysputach Laniboire’a i młodego krytyka, lub Desminièra i Danjou, którzy rozprawiali o przyszłych wyborach do Akademii, następcy zmarłego Loisillona.
Doprawdy, gdyby książę d’Athis, ten zdrajca Samy, o którym wszyscy myśleli, ale o którym nikt nie wspominał, gdyby mógł zobaczyć zachowanie się księżnej, uczułby się z pewnością draśniętym w swej miłości własnej, widząc, jak mało wpływa nieobecność jego na usposobienie księżnej i jak nieznać jej w tej hałaśliwej i pełnej życia, królewskiej iście rezydencji. Tylko trzy zamknięte okna w tak zwanym „pawilonie księcia“ świadczyły o jego nieobecności.
— Znosi to wcale dobrze... — zaraz pierwszego wieczoru mówił Danjou, a mała hrabina de Foder, której zaledwie koniec nosa widać było z pomiędzy koronek, usychała z ciekawości, pani Desminières, pewną była usłyszenia zwierzeń i miała przygotowany cały zapas słów pociechy, obie zaś te panie nie mogły wyjść z podziwienia na widok podobnie bohaterskiej odwagi. W gruncie czuły do księżnej żal, zawiodła ich bowiem pewność zobaczenia oczekiwanej dramatycznej sceny. Na mężczyzn ten spokój działał podniecająco i zdawał się być zachętą do ubiegania się o pozostawioną spuściznę.
Widoczna zmiana zaszła tak w życiu księżnej, jak i w obchodzeniu się z nią wszystkich lub prawie wszystkich gości, którzy stali się swobodniejszymi więcej natarczywszymi zarazem, czuć było większy chęć przypodobania się jej i było widocznem, że celem zabiegów, była kobieta, nie zaś wpływ jej i protekcya.
Rzeczywiście Marya-Antonia nigdy nie była równie piękną: gdy wchodziła do jadalnego pokoju, śnieżno-biała płeć jej twarzy i obnażonych ramion zaćmiewała wszystkich, nie wyłączając margrabiny Roca-Nera, przybyłej z sąsiedniego dworu, z tamtej strony rzeki.
Margrabina była młodszą, ale ktoby się tego domyślił, widząc je razem. Zresztą wskutek nagłego wyjazdu swego kochanka, piękną Antonię otaczał jakiś urok tajemniczy, urok świeżo opuszczonego a ciepłego jeszcze miejsca, co wielu mężczyzn pociąga.
Filozof Laniboire, sprawozdawca konkursu cnoty, szybko uległ temu tajemniczemu urokowi: dojrzałych lat wdowiec, o melancholicznych rysach twarzy i krwią nabiegłych policzkach, starał się oczarować panią domu, wykazywaniem swych biegłości w sporcie i innych męzkich rozrywkach, w czem jednak niezawsze mu się powodziło. Jednego dnia, chcąc popisać się silnemi muskulami, wiosłując na rzece, wpadł do wody, innym razem, harcował na koniu, jadąc obok powozu i rumak tak go przycisnął bokiem do koła pojazdu, że potem parę dni nie wychodził z pokoju, okładając się kataplazmami. Ale najzabawniejszem było widzieć go w salonie, gdy — według wyrażenia Danjou — „skakał przed arką“, zginając i prostując swój długi korpus i wyzywał na dysputę i turniej dialektyczny młodego krytyka, dwudziesto trzyletniego krańcowego pesymistę, którego stary filozof zwyciężał zawsze swym niewzruszonym optymizmem.
Filozof Laniboire, któremu żona umarła, pielęgnując dwoje chorych dzieci, zmarłych jednocześnie, miał swoje przyczyny, dla których życie znajdował dobrem a nawet doskonałem; wygłaszając hymn pochwalny na cześć życia, stary kończył wykład swych teoryj, wskazując pochlebnym giestem na księżnę:
— Czy można wobec takich ramion znajdować życie złem?
Było to jakby plastyczne objaśnienie jego wykładu.
Młody krytyk, dla zdobycia względów księżnej, trzymał się innej taktyki, wcale nawet dowcipnej. Wielki wielbiciel księcia d’Athis, był jeszcze w tym młodzieńczym okresie życia, w którym uwielbianie kogoś jest równoznaczne z naśladowaniem tejże osoby, to też od chwili, gdy zaczął bywać w świecie, naśladował sposób życia, chód, postawę, nawet ruchy głowy księcia, jego zgarbione plecy, nieokreślony uśmiech i pogardliwe milczenie, podobieństwo to było tem wyraźniejsze, że młodzieniec z dziecinną skrupulatnością kopiował ubiór księcia, aż do najdrobniejszych szczegółów; zacząwszy od węzła krawatki a skończywszy na angielskim krojem zrobionych spodniach, z modnego materyału w kraty. Na nieszczęście miał zbyt bujną czuprynę i ani jednego włosa na brodzie, z tego powodu wszelkie jego usiłowania były stracone i nie wywoływały żadnych wspomnień w umyśle księżnej, równie nieczułej na widok angielskich spodni krytyka, jak na powłóczyste spojrzenia młodego Brétigny, lub taktykę Brétigny ojca, który prowadząc ją do stołu, silnie przyciskał jej rękę ramieniem. Zawsze jednak starania te miały ten skutek, że otaczały ją atmosferą uprzejmej galanteryi, do której książę d’Athis, odgrywający zawsze i niezmordowanie rolę pełnego galanteryi kochanka, przyzwyczaił ją oddawna; to też dumna kobieta mniej odczuwała upokorzenie, jakiem było dla niej porzucenie jej przez kochanka.
Ze wszystkich starających się, jeden Danjou trzymał się na uboczu, bawiąc księżnę ploteczkami, pozbieranemi za kulisami teatrów i pobudzając ją do śmiechu, czem zjednywa się nieraz względy bardzo wielu kobiet.
Nareszcie, uważając, że księżna jest już dostatecznie przygotowaną, zdecydował się na krok stanowczy; pewnego dnia, gdy księżna w towarzystwie swych psów, odbywała po ogrodzie codzienną przechadzkę, pozbywając się swego gniewu w gęstych zaroślach parku, na raz na zakręcie alei ukazał się Danjou, ogolony, w białym, letnim garniturze, długich butach i okrągłej czapeczce na głowie.
Myślał nad zakończeniem sztuki, której Théâtre Français żądał od niego na rozpoczęcie zimowego sezonu, trzyaktowej komedyi p. t. „Pozory“, treści wziętej z życia wielkiego świata, mocno skandalicznej. Miał już wszystko skończone, prócz ostatniej sceny.
— Chcesz pan? poszukamy razem — rzekła wesoło księżna, trzaskając długim harapem z krótką rączką i świstawką, której używała dla zwoływania swej psiarni.
Ale Danjou odrazu zaczął mówić o miłości, o tem, jak smutnem będzie dla niej samotne życie, wreszcie cynicznie i otwarcie, ofiarował jej się we właściwy sobie sposób.
Księżna podniosła dumnie głowę, ściskając rękojeść harapa, gotowa osmagać nim zuchwalca, który ośmielał się mówić do niej, jak do baletniсу za kulisami teatru. Ale zniewaga wyrządzona jej dumie była zarazem hołdem, oddanym jej więdnącej piękności i rumieńce, które zaróżowiły jej policzki, były spowodowane zarówno zadowoleniem jak i oburzeniem.
Danjou, niezrażony, mówił dalej, nacierając wciąż, starał się ją olśnić swym dowcipem i udając, że nie tyle uważa ten interes za kwestyę uczucia, co za spółkę umysłową, opartą na wspólności interesów. Człowiek taki jak on i taka kobieta!... we dwoje podbiją.
— Bardzo ci jestem obowiązaną, kochany Danjou, ale znam już te piękne teorye... Dotąd jeszcze płaczę z tego powodu... — i dumnym giestem, nie dopuszczającym odpowiedzi, ukazała autorowi aleję, którą miał się oddalić: — Szukaj sam swego zakończenia, ja wracam do domu...
Donjou, zbity z tropu, pozostał na miejscu, patrząc jak oddalała się elastycznym, szybkim krokiem.
— Czy nawet jako zebrę, nie przyjmie mię pani? — zapytał żałośliwie.
Odwróciła się, marszcząc czarne brwi:
— A prawda... miejsce jest wolne... — przyszedł jej na myśl Gavaux, ten podrzędny sługus, któremu tyle dobrego wyświadczyła i bez uśmiechu dodała głosem znużonym: — Dobrze... jako zebrę, jeżeli pan chcesz — rzekła i znikła za przepysznym krzakiem żółtych róż, które już przekwitały i których listki miały opaść przy pierwszym silniejszym wietrzyku.
Danjou i tak powinien być zadowolonym z tego, że dumna księżna chciała wysłuchać go do końca.
Nigdy jeszcze żaden człowiek, nawet jej książę nie odzywał się do niej tym tonem. Zresztą pełen nadziei i zapału, podniecony pięknemi zdaniami, które dopiero co wygłosił, komedyopisarz prędko znalazł zakończenie swej sztuki.
Powraca już do siebie, chcąc ostatnią scenę napisać przed śniadaniem, gdy raptem zatrzymał się, dojrzawszy przez gęstwinę liści, okna od pokoju księcia, szeroko roztwarte na słońce.
Dla kogóż to? Kto był tym wybranym, którego spotykał zaszczyt pomieszczenia w tym apartamencie wspaniałym i wygodnym, z widokiem na park i na Loarę? Począł się rozpytywać i to, co mu odpowiedziano, uspokoiło go.
Mieszkanie przygotowano dla architekta księżnej, który dla nabrania sił po chorobie, przyjeżdżał do pałacu. Wiedząc jak zażyłe stosunki łączyły państwa Astier z gospodynią domu, wydawało się rzeczą naturalną, że w Mousseaux, które było po trochu dziełem Pawła, przyjmowano go jak swego.
Jednakże, kiedy nowy gość usiadł przy śniadaniu, jego ładna twarzyczka zmizerowana chorobą, a wydająca się jeszcze bledszą od białej batystowej chustki, obwiązującej szyję jego, pojedynek, rana, aureola romantyczności otaczająca tego rodzaju wypadki, wszystko to wywarło silne wrażenie na paniach i nawet księżna sama okazywała mu takie względy i otaczała taką opieką, iż piękny Danjou, jeden z tych ludzi, którzy chcieliby wszelkie wyróżnienia zagarnąć dla siebie a powodzenie doznawane przez innych uważają za krzywdę wyrządzoną sobie, uczuł piekącą go zazdrość. Korzystając z zaszczytnego miejsca, które u stołu zajmował w sąsiedztwie księżnej, począł, utkwiwszy oczy w talerz, po cichu kpić z pięknego młodzieńca, tak nieszczęśliwie oszpeconego krzywym nosem, odziedziczonym po matce; wydrwiwał jego pojedynek, odniesioną ranę, szydził z szermierzy sławnych i znanych w salach fechtunkowych, których sława wszakże topniała od drobnego ukłucia w pierwszym pojedynku. Nie wiedząc, że tak dobrze trafił, dodał:
— Wie pani, ta ich sprzeczka przy grze, to tylko pozór... Właściwym powodem była kobieta...
— Powodem pojedynku?... tak pan sądzisz?...
Skinął głową:
— Jestem tego pewnym — i uszczęśliwiony ze swej przenikliwej chytrości, zajął się otaczającem go towarzystwem, olśniewając je dowcipem i opowiadanemi anegdotkami, w których spory zapas był zawsze zaopatrzony.
W grze tej, Paweł Astier nie mógł mu dorównać, to też sympatya pań prędko zwróconą została znakomitemu gawędziarzowi, szczególniej gdy ten oznajmił, że znalazł rozwiązanie swej komedyi, którą już nawet ukończył i że przeczyta ją w salonie, kiedykolwiek podczas upału.
Wszystkie panie wydały jeden okrzyk radości, ciesząc się z przerwania jednostajności dotychczasowego trybu życia. Zresztą co za pyszna gratka dla tych uprzywilejowanych, które i tak dumne już były z tego, że listy swe datowały z Mousseaux, — teraz będą mogły napisać swym przyjaciółkom sprawozdanie z nowej, niewydanej jeszcze komedyi Danjou, czytanej przez niego samego.
Co za rozkosz, módz w zimie, podczas odbywania prób, powiedzieć:
— A! nowa komedya Danjou! znam ją; czytał ją nam w lecie w pałacu Mousseaux.
Gdy pod wrażeniem tej przyjemnej nowiny, wstawano od stołu, księżna zbliżyła się do Pawła Astier i podając mu rękę ze zwykłą sobie nieco despotyczną uprzejmością, rzekła:
— Przejdziemy się trochę po galeryi... duszno jest tutaj.
Rzeczywiście, powietrze było parne, nawet na tej wysokości czuć było upał i mgłę unoszącą się nad wodami Loary, zacierającą kontury zielonych wybrzeży i na pół zatopionych wysepek.
Księżna poprowadziła młodego człowieka, aż do końca ostatniej arkady, zdala od palących mężczyzn.
— A zatem dla mnie, dla mnie biłeś się pan... — rzekła, ściskając go za rękę.
— Tak jest, księżno, dla pani — i dodał z zaciśniętemi ustami: — nieskończyliśmy jeszcze... rozpoczniemy na nowo.
— Nie mów tego... niedobre dziecko! — przerwała na chwilę, usłyszawszy kogoś zbliżającego się ciekawie:
— Danjou! — zawołała.
— Księżno?
Wachlarz zostawiłam w salonie, na swojem miejscu... bądź pan tak dobry i przynieś mi go.
Gdy Danjou się oddalił, zwróciła się znowu do Pawła:
— Niepozwolę ci tego uczynić, Pawle! przede wszystkiem nie bij się z takimi łotrami... Ach! gdybyśmy byli sami... gdybym mogła ci powiedzieć...
Po jej drżących rękach i głosie znać było wzruszenie, które zadziwiło Pawła Astier.
Po upływie miesiąca czasu, spodziewał się znaleźć ją spokojniejszą. Doznane wskutek tego rozczarowanie zatrzymało mu na ustach słowa: „kocham cię! zawsze cię kochałem “ — które był przygotował sobie, jako wstęp do pierwszej rozmowy przy powitaniu. Tymczasem zadowolnił się opowiedzeniem jej szczegółów pojedynku, których była bardzo ciekawą.
Przerwał mu Danjou, odnoszący wachlarz.
— Dobry z ciebie zebra, Danjou — podziękowała mu księżna.
Akademik skrzywił się nieco i półgłosem odrzekł:
— Tak.... ale żądam obietnicy awansu.... inaczej....
— Wymagania? już?... — za karę uderzyła go lekko wachlarzem, chcąc wszakże, aby był w dobrym humorze podczas przyobiecanego czytania, przyjęła jego ramię i przeszła z nim do salonu, w którym oczekiwał już rękopism rozłożony na eleganckim stoliku od kart, stojącym w wysokiem otwartem oknie, przez które widać było kwiatowe klomby i gęsto rosnące drzewa w parku.
— Pozory. Komedya w trzech aktach. Osoby...
Panie, otaczające autora zwartem kołem, doznały przyjemnego uczucia dreszczu, który poprzedza zwykle oczekiwaną przyjemność.
Danjou czytał jak prawdziwy, według wyrażenia Picherala, „komedyant“; zatrzymywał się od czasu do czasu, aby umaczać usta w szklance z wodą, obcierał je cienką, batystową chusteczką, po przeczytaniu każdej z dużych ćwiartek, zapisanych jego drobnem pismem, upuszczał ją niedbale na dywan.
Za każdym razem pani de Foder, ta cudzoziemka, wielbiąca sławnych ludzi, schylała się bez szelestu, podnosiła upuszczoną ćwiartkę i kładła ją z uszanowaniem na fotelu obok siebie, jedna na drugą w należytym porządku. Dzięki temu dyskretnemu a sprawiającemu jej rozkosz manewrowi, czuła się być bliżej mistrza, zdawało się jej, że przyjmuje czynny udział w jego dziele, jak gdyby Liszt lub Rubinstein grali na fortepianie a ona przewracała im kartki.
Wszystko szło bardzo dobrze, aż do końca pierwszego aktu, będącego dowcipną i błyszczącą ekspozycyą sztuki, którą słuchacze przyjęli gromkiemi oklaskami oraz śmiechem zadowolenia i zachwytu; nastąpiło potem głębokie milczenie, podczas którego słychać było muszki brzęczące, między wierzchołkami drzew, w głębi parku, wreszcie mistrz, obtarłszy wąsy, rozpoczął znowu:
— Akt drugi. Scena przedstawia... — ale głos jego w miarę, jak czytał, stawał się drżącym i stłumionym.
W pierwszym rzędzie, pomiędzy paniami, autor dostrzegł pusty fotel księżnej i patrząc ponad binoklami, szukał wzrokiem jej w olbrzymim salonie, zastawionym roślinami lub parawanami, za któremi sadowili się słuchacze, aby lepiej słyszeć lub drzemać.... Nareszcie, podczas jednej z tych przerw, które robił często i w jednakowych odstępach czasu dla zwilżenia gardła, usłyszał cichy szept i po jasnej sukni poznał księżnę, która siedząc w głębi pokoju na kanapie z Pawłem Astier, zdawała się kończyć rozpoczętą i przerwaną w galeryi rozmowę. Dla takiego jak on, popsutego powodzeniem dziecka, zniewaga to była zbyt dotkliwą. Miał odwagę dokończenia swego aktu, lecz rzucał z wściekłością na podłogę kartki, które się rozlatywały, tak że mała pani de Foder zmuszoną była szukać ich na czworakach. Wreszcie gdy szept nie ustawał, przestał czytać, wymawiając się nagłem zachrypnięciem, które zmuszało go do odłożenia na jutrzejszy dzień czytania.
Księżna całkiem zajęta pojedynkiem, o którym nie mogła się dość nasłuchać, myśląc, że to już koniec sztuki, krzyknęła zdaleka, klaszcząc w swe drobne dłonie:
— Brawo Danjou!... ślicznem jest to rozwiązanie!...
Wieczorem, sławny autor rozchorował się na wątrobę, lub też udał tylko chorobę i nad ranem opuścił Mousseaux, nie widząc się z nikim. Czy obraził się zwyczajnie jak autor, czy może naprawdę myślał, że młody Astier zajmie miejsce księcia d’Athis? Faktem jest jednak, że w osiem dni po jego wyjeździe, Paweł jeszcze nie zdołał wypowiedzieć swych paru słów. Miano dla niego wszelkie względy i troskliwość iście macierzyńską, dowiadywano się o jego zdrowie, rozpytywano, czy nie jest mu zagorąco w wystawionej na południe wieżyczce, w której mieszkał, czy nie męczy go ruch powozu, lub czy nie jest za późno na przejażdżkę po rzece, ale gdy tylko chciał wtrącić słowo o miłości, wymykano mu się, zdając się nie rozumieć go wcale. A jednak ta Antonia, którą znał teraz, nie była podobną do dumnej księżny lat poprzednich.
Tamta wyniosła i spokojna, jednem zmarszczeniem swych brwi odpychała natrętów. Był to spokój pięknej rzeki, płynącej między tamami. Ale teraz tamy pękały, otworzyła się w nich przerwa, przez którą przedostawała się właściwa natura tej kobiety.
Czasami kipiała chęcią zbuntowania się przeciwko przyjętym obyczajom towarzyskim i społecznym, które tak niegdyś szanowała, czując potrzebę przenoszenia się z miejsca na miejsce i męczenia szalonemi wycieczkami. Tworzyła rozliczne projekta zabaw, iluminacyj, wielkich polowań konno, którym sama będzie przewodniczyć, pomimo, że już od lat paru nie dosiadała konia.
Piękny młodzieniec, czujny i uważny, śledził wahanie się jej wzburzonych uczuć i pilnując ją swym bystrym jastrzębim wzrokiem, postanowił ostatecznie nie cackać się z nią tak długo jak z Kolettą de Rozen.
Po męczących wycieczkach i przejażdżkach, odbytych w dniu dzisiejszym, goście rozeszli się wcześnie z wieczora. Paweł, wróciwszy do siebie na górę, zdjął frak i wykrochmaloną koszulę i przywdziawszy drugą jedwabną, w pantoflach, z dobrem cygarem, usiadł pisać list do swej matki, zastanawiając się i ważąc każde słowo. Chodziło o to, ażeby przekonać mamusię, która lato przepędzała w Clos-Jallanges i oczy sobie psuła wypatrując daleko za zakrętem rzeki na widnokręgu, cztery wieżyczki pałacu Mousseaux, że na razie niemożebnem było, nietylko pogodzenie się jej z przyjaciółką, ale nawet widzenie się tych pań... Dziękuję za tę przyjemność! zbyt mało szczęścia ma poczciwa kobieta i wolał żeby była zdala od jego osobistych interesów. Trzeba jej również przypomnieć weksel, którego termin wypadał w tych dniach, jak również obietnicę posłania pieniędzy dzielnemu małemu Stennowi, który sam jeden został się przy ulicy Fortuny, aby bronić nieruchomości w stylu Ludwika XII. Gdyby pieniądze od Samy jeszcze nie nadeszły, pożyczyć od Freydeta, który z pewnością nie odmówi tej sumy na parę dni, tembardziej, że dziś rano, paryzkie dzienniki, w korespondencyach zagranicznych, oznajmiały o małżeństwie francuzkiego posła w północnej stolicy, wspominały o obecności przy obrzędzie wielkiego księcia, opisywały strój panny młodej, wymieniały nazwisko biskupa, który pobłogosławił ten związek małżeński. Mamusia pewnie jest ciekawą, czy na dzisiejszem śniadaniu w Mousseaux, nie odbiła się ta wiadomość, o której każdy wiedział, którą księżna mogła wyczytać z oczów i odgadnąć, chociażby wiedziała jak starannie goście jej unikali w rozmowie wzmianki o tym fakcie.
Przy śniadaniu, księżna siedziała, milcząc cały czas; wstawszy od stołu, pomimo upału, zachciało się jej przespacerować i zawieźć w trzech powozach swoich gości do zamku Poissonière, w którym urodził się poeta Ronsard; sześć mil drogi po skwarze i pyle, po to tylko, ażeby usłyszeć jak ten obrzydły Laniboire, siedząc na szkapie, równie starej i wyschłej jak on, sam deklamował stare jak świat wiersze Ronsarda. Wracając, odwiedzono przytułek dla sierot rolników, założony przez starego Padovani — mama zna go zapewne — obejrzano sypialnię, pralnie, narzędzia rolnicze, wypracowania, wszystko to miało woń nieprzyjemną, upał był nieznośny a w dodatku, Laniboire miał przemowę do młodych rolników, wyglądających, jak galernicy, i przekonywał ich, że życie jest bardzo przyjemne. Na zakończenie zwiedzono jeszcze odlewnie żelazne w Onzain, godzina cała spędzona na skwarze słonecznym, wśród wyziewów węglanych i dymu, który kłębami wychodził z trzech olbrzymich jak wieże; z cegły zbudowanych pieców; potykano się ciągle o szyny, usuwając z drogi przed małemi wagonami naładowanemi na pół roztopionem żelazem, z którego żar zdawał się kapać, jak woda z topniejącego na słońcu kawałka lodu.
Tymczasem księżna rozdrażniona, nie czuła zmęczenia, nic nie widziała i nie słyszała, idąc pod rękę ze starym Brétigny, zdawała się dyskutować z nim zawzięcie i równie małą zwracała uwagę na odlewnię i wysokie piece, jak przedtem na poetę Ronsarda lub przytułek dla sierot po rolnikach. O tem właśnie pisał Paweł w swym liście, starając się dla zmniejszenia żalu matki, jak najbardziej uwydatnić straszne nudy, jakich doznawał w tym roku w Mousseaux, gdy naraz usłyszał lekkie stuknięcie do drzwi.
Przyszedł mu na myśl młody krytyk, Brétigny syn, nawet Laniboire, który od niejakiego czasu zdawał się być podrażnionym i wieczory często spędzał w jego pokoju, ten bowiem był najobszerniejszym i łączył się przytem z elegancko urządzonym „fumoirem“.Otworzywszy drzwi, ze zdziwieniem zobaczył, iż w galeryi na pierwszem piętrze od początku do drzwi na samym końcu prowadzących do sali dyżurnej straży, było pusto i cicho. Wrócił na miejsce, lecz zastukano znowu. Głos wychodził z fiumuaru, w którym, ukryte pod obiciem, znajdowało się wejście do korytarzyka, wybitego w grubych ścianach wieży, a łączącego gabinet z apartamentami księżnej.
O przejściu tem Paweł nic nie wiedział; istniało ono jeszcze przed tem, zanim on cały pałac odnawiał; w tej chwili przypomniał sobie różne rozmowy między panami, prowadzone w tym pokoju, szczególniej tłuste anegdoty, jakie opowiadał stary Laniboire.
— Do kroćset! jeżeli nas słyszała! — pomyślał ładny chłopiec.
Odsunął zasuwkę, księżna przeszła obok niego w milczeniu i kładąc na stole, przy którym pisał, wiązkę pożółkłych papierów, które mięła nerwowym ruchem swych delikatnych palców:
— Poradź mi pan — rzekła poważnym głosem — jesteś moim przyjacielem, tobie tylko jednemu ufam.
Biedna kobieta! jemu jednemu tylko ufała! Nie ostrzegał jej wzrok Pawła, chytry i badawczy, którym spoglądał to na list nieostrożnie pozostawiony na stole, tak że księżna mogła go przeczytać, to na jej śliczne ramiona, które nagle wychyliły się z pod koronkowego szlafroczka, to na grube jej warkocze na noc splecione.
— Czego ona chce? po co tu przyszła — myślał w duchu, a ona, pamiętając tylko o swoim żalu, o gniewie, który ją nurtował i którym dławiła się od rana, mówiła cichym; przytłumionym głosem, urywanemi zdaniami.
— Na parę dni przed pana przyjazdem do Mousseaux, przysyłał do mnie tego... Gavaux... tak jest! ośmielił się to uczynić... zażądał zwrotu listów... Przyjęłam też tego łotra w taki sposób, że odechce mu się powracać raz jeszcze... Nie o listy mu chodziło... tego chciał tylko!...
Podała mu wiązkę papierów: były to akta zawierające historyę ich miłości, dowody świadczące wiele kosztował ją ten człowiek, wiele zapłaciła za niego, wydostając go z błota.
— O! weź pan! przeczytaj! to ciekawe, zobaczysz!...
Rachunek od kupców starożytności, jubilerów, szwaczek, budowniczych statków spacerowych, ajentów fabrykowanego wina szampańskiego, weksle na sto tysięcy franków, wystawione na imię znanych kokotek, które od owej pory, albo oddawna już poumierały, albo powychodziły bogato za mąż, albo też w inny sposób znikły z paryzkiego bruku, kwity od właścicieli hotelów, garsonów z restauracyj... najrozmaitsze dowody paryzkiej lichwy i ruiny rozrzutnika znajdowały się między temi ciekawemi szpargałami, od których wiało wprawdzie zapachem księżnej, lecz które godne były figurowania na wystawie sklepowej u Bosa.
Podczas, gdy Paweł je przeglądał, księżna mówiła z gniewem:
— Widzisz pan! więcej kosztuje odnowienie tego szlachcica, niż odnowienie pałacu w Mousseaux! Od lat paru leżało to u mnie w biurku, bo wszystkie papiery chowam zwykle, ale klnę się na Boga, że nie miałam zamiaru zrobić z tego użytku... Teraz jednak rozmyśliłam się... Książe jest bogatym, niech mi zwróci wyłożone pieniądze wraz z procentami, inaczej wytoczę mu proces... Czy nie mam racyi?
— Bezwątpienia... tylko... czy książę d’Athis nie był wtedy w kurateli majątkowej, gdy podpisywał te kwity? — zapytał Paweł, gładząc swą blond brodę.
— Tak! wiem o tem od Brétigny’ego, bo nie mogąc nic wskórać przez Gavaux, pisał do Brétigny’ego, prosząc go o pośredniczenie w tej sprawie... Między akademikami to uchodzi, nieprawdaż?... — roześmiała się pogardliwie, jakby chcąc dać poznać, że poselstwo i teka ministeryalna księcia d’Athis tyleż była warta co i jego stopień akademicki... poczem z nowem oburzeniem, dodała — bezwątpienia, mogłam nie płacić, ale wolałam go widzieć mniej brudnym... nie potrzebuję zatem niczyjego pośrednictwa... Zapłaciłam... niech mi zwrócą moje pieniądze, w przeciwnym razie udam się do sądu i będzie skandal, który błotem obrzuci jego nazwisko i godność posła francuzkiego... Niech go zniesławię tylko, a już sprawę swoją będę uważała za wygraną...
— Wszystko to jedno — rzekł Paweł Astier, odsuwając papiery i zakrywając niemi list do mamy, który go niepokoił — wszystko to jedno, ale jak można było takie dowody zostawić w ręku pani... człowiek taki rozumny...
— Rozumny! on? — wzruszyła ramionami księżna, wyrażając tym ruchem wszystko, czego słowami nie chciała wypowiedzieć.
Pawła bawiło drażnienie jej; wiedział dobrze, że niepodobna przewidzieć, co może zrobić kobieta w przystępie gniewu.
— Jednakże, jest to jeden z naszych najlepszych dyplomatów...
— Tak! z moją pomocą... O dyplomacyi wie tyle tylko, ile jej odemnie się nauczył...
— A zatem legenda o Bismarku?...
— Który nie mógł nigdy spojrzeć mu prosto w oczy?... Ha! ha! ha! a to zabawne!... bardzo możebne!... trzeba się odwracać, gdy zacznie mówić... z ust mu czuć okropnie...
I zawstydzona, zakryła twarz rękami, usiłując powstrzymać łkanie i łzy gniewu:
— Boże! Boże! dwadzieścia lat życia poświęciłam dla takiego człowieka, a teraz on mnie rzuca... nieobce już mnie... i to on... on!... — duma jej buntowała się na tę myśl, wielkiemi krokami chodziła po pokoju, dochodziła do szerokiego, nizkiego łóżka, obitego staroświeckiemi makatami i zawracała nazad, aż do stołu, przy którym siedział Paweł; łamała sobie głowę, odgadując, co mogło być powodem ich zerwania, zadawała głośno pytanie:
— Dlaczego? dlaczego? Czyżby dwuznaczność ich położenia była tego powodem? Ależ wiedział dobrze, że się to niezadługo skończy, że pobiorą się za rok najdalej... Może majątek milionowy tej dzierlatki? Przecież i ona ma majątek a przytem wpływy, stosunki, których nie posiada ta Sauvadon. Cóż więc zatem? Młodość... — roześmiała się ze złością... — ha! ha! ha! na wiele mu się przyda jej młodość! nie będzie w stanie z niej korzystać...
— Domyślałem się tego... — wtrącił Paweł, przybliżając się. A zatem to jest bolesną raną!... Drażniła ją, jakby umyślnie, ażeby więcej cierpieć
— Młoda! młoda!... no i cóż wielkiego!... a najprzód czyż to po latach poznaje się wiek kobiety!... Pan poseł może doznać rozczarowania... — i nagłym ruchem, obydwiema rękami, odchyliła koronki szlafroczka, ukazując okrągłą bez żadnej zmarszczki szyję i wspaniały, silny kark — to! to jedno tylko jest dowodem młodości kobiety!
Teraz już szybko poszło! Niecierpliwemi rękami, jakby kończąc ruch uczyniony poprzednio, rwała szlafroczek, haftki, rozrzucając wszystko po pokoju: nagle uczuła się schwyconą w objęcia, uniesioną i doznała takiego uczucia, jak gdyby ogarnął ją płomień, jakaś siła potężna, nieprzeparta, o której dotychczas nie miała pojęcia: czuła, że ją ktoś obejmuje, pieści, że należy do kogoś...
Czy spodziewała się tego, wchodząc tutaj? Czy po to tu przyszła, jak to on prawdopodobnie przypuszczał. Nie! Był to wybuch obrażonej dumy, szał wściekłości, obrzydzenie i zniechęcenie. Wszystkie uczucia miotały opuszczoną kobietą, jak rozbitą łodzią, ale nigdy nie było w niej nic podłego a ułożonego naprzód.
Teraz już wstała, odzyskała panowanie nad sobą, nie będąc jednak jeszcze pewną, czy rzeczywiście się tak stało.. Ona!... z tym młodym człowiekiem... i tak prędko... byłaby płakała ze wstydu...
Paweł szepnął:
— Pani wiesz, że cię kocham... że zawsze cię kochałem... przypomnij sobie!...
I znowu uczuła przebiegające po jej rękach i udzielające się całemu ciału, coś jakby piekące płomyki, które ją tak wstrząsały...
Ale gdzieś w oddali odzywają się dzwony, niewyraźne odgłosy dochodzą z pobliskich pól... wyrywa się i ucieka zmieszana, zapominając zabrać ze sobą papierów, które miały jej służyć, jako narzędzie zemsty.
Mścić się? Na kim i po co? Nie czuła już teraz nienawiści.... Kochała... Dla tej światowej damy, miłość, nieudana miłość, była rzeczą tak nową szał i uniesienia miłosne tak nieznanemi, że podczas pierwszych uścisków myślała z całą naiwnością, że umrze... Teraz czuła się spokojniejszą, doznała jakby pokrzepienia, które zmieniało jej chód i głos; stawała się inną kobietą, jedną z tych, o których lud prosty, widząc je jak wolnym, kołyszącym się krokiem przechodzą, wsparte na ramieniu męża lub kochanka, powiada:
— Ot! ta znalazła to, czego jej było potrzeba!
Osobnik taki rzadszym jest niżby się zdawać mogło, szczególniej w wielkim świecie.
W tym wypadku uczucie szczęścia skrępowane było względami światowemi, obowiązkami pani domu, zmuszonej zajmować się odjeżdżającymi lub przybywającymi gośćmi; trzeba było pomieścić przybyłą drugą partyę odwiedzających, partyę daleko liczniejszą i więcej obcą, samą śmietankę Akademii: książę de Courson-Launay, książę i księżna de Fitz-Roy, państwo de Circourt, baronostwo Huchenard, Saint-Avol, minister-pełnomocnik, stary Moser z córką, pan Henry, członek poselstwa Stanów Zjednoczonych z żoną i inni.
Nie łatwą rzeczą było wyżywić i zabawić tyle osób, zjednoczyć i połączyć tak różnorodne żywioły. Nikt nie potrafił tego zrobić równie dobrze, jak księżna, ale teraz nudziło ją to zajęcie i ciążyło jej. Chciałaby módz nie ruszać się z miejsca, przeżywać spokojnie swoje szczęście, o niem jedynie myśleć, to też dla zabawienia swych gości, nie umiała wynaleźć nic lepszego, jak nieuniknioną wycieczkę do miejsca urodzenia Ronsarda, lub przytułku sierot i czuła się szczęśliwą, gdy ręka jej dotknęła ręki Pawła lub przypadek pozwolił łódkom lub powozom, któremi jechali, zbliżyć się do siebie.
Pewnego dnia, podczas jednej ze zwykłych wycieczek, flotylla z Mousseaux, powiewając chorągiewkami, ozdobionemi herbem księżnej, posunęła się dalej niż zwykle.
Paweł Astier, którego łódka wyprzedzała łódź księżnej, siedział w tyle statku obok Laniboire i słuchał zwierzeń filozofa. Stary waryat, upoważniony do przedłużenia swego pobytu w Mousseaux, aż do czasu ukończenia swego raportu, wyobrażał sobie, że jest na najlepszej drodze do otrzymania spadku po Samy i, jak to zwykle bywa w takich razach, Pawłowi opowiadał o nadziejach, które żywił, o tem co powiedział, co mu odpowiedziano, i t. d.
— I cóż młodzieńcze, co byś zrobił na mojem miejscu? — zapytywał.
Z poblizkiej łódki ozwał się dźwięczny i silny głos księżnej, która zawołała:
— Panie Astier!
— Księżno?
— Spojrzyj pan tam... w trzcinie... zdaje się, że to Védrine?...
Rzeczywiście, w starej, o płaskiem dnie łodzi, przymocowanej do wierzby, przy brzegu zielonej wysepki, malował Védrine, mając koło siebie żonę i dzieci. Przybliżono się szybko, łódź koło łodzi, dla wiekuistnych bowiem nudów tych światowców, wszystko było rozrywką; księżna słodkim uśmiechem powitała panią Védrine, którą czas jakiś przyjmowała u siebie, w Mousseaux; pozostałe panie, z ciekawością przyglądały się tej rodzinie artystów, dzieciom, które zdawały się być utworzonemi ze światła i z miłości, a którym tak dobrze było tutaj, w cieniu zielonych drzew, na czystych i spokojnych falach, które odbijały obraz ich szczęścia.
Przywitawszy się z wszystkimi, Védrine, nie wypuszczając z rąk palety, opowiadał Pawłowi szczegóły z życia w Clos-Jallanges, którego nizki i biały dom z włoskim dachem widać było niedalego wybrzeża.
— Wyobraź sobie, mój drogi, wszyscy powaryowali w tym domu: spadek po Loisillonie przewrócił im w głowach. Dzień cały zajmują się obrachowywaniem głosów, ale to wszyscy: twoja matka, Picheral, nawet ta biedna kaleka, siedząca w swym fotelu na kółkach. Ona także zaraziła się gorączką akademicką. Mówi już o przeniesieniu się do Paryża, wydawaniu wieczorów i balów, wszystko to w celu przeprowadzenia kandydatury brata — to też, aby uciec od tych waryatów, cały dzień pracował na dworze, otoczony swoją rodziną.
I ukazując na starą łódź, śmiał się bez cienia goryczy w głosie.
— Widzisz, jaki mam statek!— rzekł — to moja podróż po Nilu! Nagle, mały chłopaczek, który z pomiędzy tylu osób, mężczyzn i kobiet, zwrócił uwagę tylko na starego Laniboire, zapytał go swym dźwięcznym głosikiem:
— Proszę pana, czy to pan jest tym z Akademii, co będzie miał sto lat niezadługo?
Stary sprawozdawca od cnoty, który popisywał się wobec pięknej Antonii swą zręcznością na wodzie, o mało co nie spadł z ławeczki. Gdy ustał szalony śmiech, Védrine objaśnił, że chłopaczek dziwnie interesował się Janem Réhu; którego ani znał, ani widział, a którego tylko podeszłym wiekiem zajmował się bardzo.
Śliczny malec, codziennie dowiadywał się o starca i pytał o jego zdrowie, w tej małej istotce zdawało się być jakieś samolubne poszanowanie dla życia: i on także miał nadzieję dożyć stu lat, kiedy inni tak długo żyli.
Ale zrobiło się chłodno: miotane wiatrem szeleściły chorągiewki i flagi na czółnach: od strony Blois nadciągały chmury a za zamkiem Mousseaux, którego cztery latarnie na szczytach wieżyczek migotały na tle czarnego nieba, padał deszcz rzęsisty.
Przez chwilę popychano się i tłoczono, między dwoma ławami piasku, łódki oddalały się, płynąc, z powodu małej szerokości kanału, jedna za drugą; Védrine przypatrywał się im, zajęty piękną grą kolorów pod zachmurzonem niebem, na tle którego rysowały się wyraźnie sylwetki przewoźników, odpychających się długiemi wiosłami.
— Patrz, mateczko! — rzekł zwracając się do żony, która klęcząc w łodzi, zajętą była układaniem dziecinnych rzeczy, zbieraniem palet i pędzli — patrz! Przypominasz sobie, jak często mówię o którym z towarzyszów, że jesteśmy obaj z jednej łodzi... oto właśnie plastyczne i prawdziwę wytłomaczenie mego porównania. Te łodzie płynące sznurem jedne za drugą i umykające przed wiatrem i zapadającym zmrokiem — to są pokolenia naszych artystów... Darmo chcemy za obcych uważać ludzi siedzących w tej samej łódce... znają się wszyscy, choć mimowoli prawie są przyjaciółmi i wszyscy mimo wiedzy tą samą drogą idziemy. Ale jakże nam zawadzają ci, którzy przodem płyną, jak ich posuwanie się naprzód wydaje się nam powolnem! Między ich łodzią a naszą niema nic wspólnego. Jesteśmy zbyt od siebie oddaleni, nie rozumiemy się już wcale. Zwracamy na nich od czasu do czasu uwagę po to tylko, aby im krzyknąć: „Dalej! jedźcież prędzej!“ tymczasem na tych, którzy za nami płyną, którzy z zapałem młodości, napierają na nas, następują i chcieliby przejść naprzód, chociażby tratując ciała nasze, na tych krzyczymy z gniewem: „Co wam tak pilno? Wolniej trochę...“ Otóż widzisz ja — i to mówiąc, wyprostował swą wyniosłą postać — ja niezaprzeczenie należę do załogi swojej łodzi i kocham ją, ale ci, którzy płyną przodem i ci, którzy za mną podążają, obchodzą mnie również. Wołam na nich, daję im znaki, staram się utrzymać stosunki ze wszystkimi, bo wszystkim poprzednikom, zarówno jak następcom naszym, jednakiem grozą niebezpieczeństwem bystre nurty rzeki, zdradzieckie niebo i ciemności... A teraz, moi drodzy, odbijajmy od brzegu... deszcz nadchodzi!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.