<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Nieoswojone Ptaki
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1929
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Mrok zapadł. Stankarowa przestała szyć — złożyła ręce z robotą na kolanach, zapatrzyła się apatycznie w okno. Widać było przez nie żółtą ścianę sąsiedniej kamienicy — zresztą nic, ani ziemi, ani nieba. Z ulicy dolatywał turkot dorożek, dzwonki tramwajów — bliżej w otchłani podwórka wołanie handlarzów.
Twarz kobiety była blada, o rysach chorobliwie zaostrzonych, z wyrazem zaciętości w oczach.
Wtem zegar w sąsiednim pokoju wybił godzinę — drgnęła, twarz jej się rozjaśniła, złożyła robotę i zapaliła lampę. O tej godzinie Janka wracała ze szkoły.
Jakoż po chwili dziecko wpadło wesoło, zdrowe, prosto do matki kolan.
— Mamusiu, jeść!
Stankarowa zakrzątała się. Nie było kucharki, odprawił ją Stankar, w tydzień po powrocie żony.
— Możesz ją sama zastąpić — na nic lepszego się nie zdałaś! — zdecydował. — Siedź w kuchni, to jedyne stosowne dla ciebie miejsce.
Zpoczątku chodziła sama co rano po produkty na targ — potem, gdy ją ogłosił warjatką i zabronił wychodzić — załatwiał to lokaj. Gotowała tylko dla dziecka, gdyż sama żyła tylko herbatą. Stankar jadł na mieście, i od pewnego czasu rzadko bywał w domu; żony nie widywał — gości swoich przyjmował w pracowni.
Po chwili dziecko już jadło i z niefrasobliwością ptaka świergotało, opowiadając matce zdarzenia, troski i radości spędzonego dnia.
Kobieta słuchała z zajęciem, uśmiechając się i rozpytując. Była to jedyna chwila, w której wychodziła z kamiennej martwoty.
Nagle drgnęła. Usłyszała kroki w dalszych pokojach, zwróciła przerażone oczy na drzwi. Ale nie Stankar wszedł, tylko lokaj. Odwróciła głowę. Sługa ten był jej dozorcą i traktował stosownie do swej funkcji. Ale tym razem zupełnie innym tonem, cicho przemówił:
— Jest tu pan, co się chce widzieć z panią. Wejdzie przez kuchnię. Klucza ja przypadkiem zapomniałem we drzwiach.
— Co za pan? Ja żadnych wizyt nie przyjmuję — zawołała oburzona.
— Nie krzycz — to ja! — rozległ się za jej plecami dawno niesłyszany, a tak znany głos starego Łużyckiego.
— Ojciec! — rzuciła się ku niemu, niczego niepomna, nietrwożna, niezawstydzona, tylko bezmiernie szczęśliwa i radosna.
Objęła go za szyję — tuliła się do piersi, wśród łkań, powtarzając:
— Ojciec, tatku — mój tatku!
Długą chwilę tak trwali. Lokaj zniknął, Janka przestraszona widokiem obcego, siedziała cichutko, wreszcie Łużycki odsunął ją od siebie i bacznie się przyjrzał:
— Do czegoś ty podobna? Cień, szkielet! Dlaczegoś nie pisała?
— Nie śmiałam. Moja wina, moja pokuta!
— No, niema o czem mówić! Przyjechałem po ciebie, to jest po was!
Spojrzał na dziecko i dodał:
— Ja już jej wychowywać nie będę. Dobrze, żem dożył, by ciebie z tego kamiennego więzienia wydobyć. Zostaniesz po mnie w Ługach. Chowaj dziecko inaczej — ja nie umiałem.
— Tatku, to ja, tylko ja byłam winna!
— No, basta. I ja nie bez winy. Przyjechałem po was.
— On nie puści! — szepnęła.
— Rozmówię się z nim. A nie pomoże — to cię w każdym razie zabiorę.
— Gwałtem?
— Poco gwałtem. Workiem po zębach! — odparł pogardliwie. — Przekupić wszystko można! Chciałem cię dzisiaj widzieć, i oto jestem — kupiłem fagasa. Jednego Boga i przyrody nie przekupisz — a zresztą cały świat.
— On wściekły, nie zaczepiajcie go, tatku — rzekła, trwożnie na drzwi patrząc.
— Nie bój się, cały zostanę! Jutro się rozmówię. Chciałem cię zobaczyć i uprzedzić. Ługi już czekają na was.
— Mój Boże, i ja tam wrócę. Chyba nie, chyba nie! Do raju wrócić — z piekła!
— Toć właśnie bieda, że raj trzeba stracić, żeby ocenić!
W tej chwili wpadł przerażony służący — i szepnął:
— Pan przyszedł!
Tola zadrżała i pobladła, a stary odparł spokojnie:
— To się dobrze składa. Powiedz mu, że ojciec pani tu jest i chciałby zaraz z nim się widzieć. Im prędzej — tem lepiej!
Spojrzał na wahającego się lokaja, sięgnął do kieszeni i podał mu asygnatę.
— Masz kordjał na odwagę!
Lokaj pieniądze porwał, zgiął się do ziemi w ukłonie, i wyszedł.
Łużycki usiadł i najspokojniej zapalił cygaro.
— Czego się trzęsiesz? Tak cię odmienili! To niczego się nie bałaś tam — u nas! — upominał tulącą się do niego kobietę.
— Tam nie było ludzi, tatku!
— Racja! To najgorsze — odparł.
W głębi mieszkania słychać było gniewny głos, potem kroki coraz bliżej, wreszcie na progu stanął Stankar.
Łużycki napół się podniósł i głową skłonił.
— Witam pana — rzekł spokojnie.
Stankar był wściekły, ale się hamował.
— Nie spodziewałem się mieć pana kiedykolwiek u siebie! — odparł.
— Przecie, po mojej propozycji, którą panu Brzezicki zakomunikował, oczekiwałem odpowiedzi, a wreszcie po nią sam przybyłem, nie mogąc się doczekać!
— Propozycja była tak dziwaczna, żem wcale o niej na serjo nie pomyślał.
— Dlaczego dziwaczna? Sprzykrzyła się panu żona, ciążą obowiązki, kobieta ta jest panu kulą u nogi w artystycznej karjerze — chcę pana od tego uwolnić. Możemy się porozumieć, sądzę.
— Pan się tak na rzecz zapatruje, a ja wcale inaczej. Kobieta ta zabiła we mnie miłość, zohydziła mi dom, zatruła mi życie. Teraz zbuntowana i zdemoralizowana swobodą, stawia się w roli ofiary, piekło mi zrobiła w domu, wystawia mnie na śmieszność i upokorzenie. Chce się mnie pozbyć, bo jej mąż niepotrzebny — ma pocieszycieli. Otóż ja jej pokażę, kto jej pan i złamię ją, zniszczę, ale uwolnić — nie!
Łużycki zmarszczył brwi i czoło mu krwią nabiegło. Tola wstała i wyprowadziła dziecko z pokoju. Stankar sapał.
— To, co pan mówi, jest tak nikczemne, że chyba pan sobie z tych słów nie zdaje sprawy! — wybuchnął stary. — Kobieta kochała pana nadewszystko. Dla pana porzuciła i podeptała wszelkie uczucia. Jakżeś musiał ją traktować, kiedyś zabił tę miłość? A teraz co zamierzasz? Jużeś ją ogłosił obłąkaną — i zwarjuje napewno z czasem, ale się nie ugnie. Straciłeś ją. Chcesz, żeby umarła?
— Chcę, żeby się nikt do moich rodzinnych spraw nie wtrącał. Jestem mężem i panem.
— Ale i ona nie jest kupioną na targu niewolnicą i oprócz pana i męża — ma mnie ojca — i ja jej ani zabić, ani zmysłów pozbawić nie dam. Oprócz praw, które są za panem, jest szczęściem jeszcze opinja. Na jej sąd ja oddam naszą sprawę.
— Zrobi pan, co zeche. Zapowiadam tylko panu, że w takim razie i ja tej awanturnicy nie oszczędzę.
Na te ostatnie słowa weszła Tola. Stanęła w progu blada, ale widząc, że się Łużycki porwał z krzesła, rzuciła się ku niemu.
— Tatku, on jeszcze i ojca zabije — krzyknęła.
— Mylisz się. W swoim domu muszę i takich znosić! Zresztą jeślim ciebie dotychczas nie zabił, to dowód mego charakteru. Czy ma pan mi jeszcze co więcej do powiedzenia?
— Nic więcej nadto, że żądam, by pan tę nieszczęsną uwolnił dobrowolnie — jeśli pan nie chce skandalu. Ja jej tu na pastwienie nie zostawię!
— A ja panu zapowiadam, że ją mieć chcę i będę — póki mi się podoba, i wymawiam sobie wtrącanie się do moich spraw domowych.
— A zatem żegnam pana! Domowe pańskie sprawy pozna cały świat!
Ucałował Tolę i wyszedł. Stankar za nim zaryglował drzwi od kuchni.
— A teraz my się rozmówimy! — rzekł, wracając i stając nad żoną.
Zrozumiała, że ją czeka coś okropnego, ale wobec niebezpieczeństwa lęk ją odleciał. Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy.
— Rozmówić się — nie — odparła — możesz mówić, ja nie odpowiem. Tylko mnie nie rusz, bo będzie — śmierć!
— Co! Przyniósł ci na mnie sztylet czy rewolwer?
— Na ciebie — nie — broni żadnej nie mam, ale jeśli rękę podniesiesz — na bruk się rzucę! Mam dosyć takiego życia, a dziecku może lepiej będzie, gdy mnie nie stanie. Wolę nie żyć, niż oszaleć! Idź stąd.
— Ty kto jesteś, żebyś do mnie tak śmiała mówić? Grozisz mi ty! Ja ci zaraz pokażę, co sobie robię z twoich gróźb! Ja ciebie!...
Porwał ją za ramię brutalnie, ale w tej chwili jakaś ręka odciągnęła go. Obejrzał się wściekły, Tola odskoczyła w kąt.
Przed szaleńcem stał jego starszy kolega i przyjaciel, profesor Józef i rzekł groźnie:
— Chcesz bić kobietę? Pijany chyba jesteś i to ciebie nie tłumaczy. Wyjdź stąd!
Wziął go za ramię i wyprowadził osłupiałego. Znaleźli się w pracowni. Stankar rzucił się na kanapę i dyszał.
— Wiesz, że gdyby ludzie dowiedzieli się o tem, żaden porządny człowiek ręki ci nie poda. To haniebne!
— Ty nie rozumiesz tej sprawy! — bąknął Stankar.
— I nikt nie zrozumie. Rozgłaszasz, że ona obłąkana, więzisz ją, a zastaję, jak się ty na nią rzucasz, jak szaleniec. Czego chcesz od niej?
— To szatan! To zwyrodniałe, piekielne stworzenie! Co ja cierpię przez nią — to straszne. Żebym nie więził, nie trzymał w grozie — jutroby uciekła — na rozpustę.
— A w ten sposób ją nawracasz? Winszuję. Chcę wierzyć, że i ona winna, ale tyś najwinniejszy. Pocoś się żenił? Dla artysty to śmierć. Albo się sprzeniewierza swej sztuce i fantazji, albo unieszczęśliwia Bogu ducha winną istotę. Albo zmarnuje talent, albo za życia ma piekło. Chcesz usłuchać mojej rady. Niech ta kobieta idzie, gdzie chce, bo w takich warunkach nie potrafisz tworzyć — staniesz się w najlepszym razie rzemieślnikiem!
Stankar milczał. Wreszcie ścisnął głowę rękami i szepnął:
— Jak mnie wściekle łeb boli.
— Połóż się, prześpij i zastanów. Szkoda mi twego talentu. Zabijasz go!
Wyszedł. Stankar pozostał na kanapie. Coraz więcej go bolała głowa, ciężyła ołowiem. Służącego był wygnał, a ten skwapliwie z tego skorzystał. W całem mieszkaniu była tylko Tola.
— Ja chyba będę ciężko chory! — pomyślał z przestrachem. — Trzeba się położyć.
Dźwignął się i przeszedł do sypialni. Czerwone płatki latały mu przed oczami. Z każdą chwilą było mu gorzej. Rzucił się na łóżko i nacisnął machinalnie dzwonek elektryczny. Ale nikt nie przychodził, tedy się zwlókł instynktem zachowawczym wiedziony i poszedł do żony.
Zastał ją jeszcze ubraną — modliła się, klęcząc przy łóżeczku dziecka. Podniosła schyloną twarz i spojrzała na niego zimno.
— Idź, poślij stróża po doktora. Bardzo mi niedobrze! — rzekł, mrugając na światło.
Wstała natychmiast; bez słowa zarzuciła na siebie szal i wyszła. Wróciła po chwili i zajrzała do sypialni.
— Stróż poszedł. Połóż się! — rzekła. — Co ci jest?
— Nie wiem. Będę chory. Masz szczęście.
Zmarszczyła brwi, chciała się cofnąć, ale się przemogła.
— Pomogę ci. Głowa boli?
— Boli. Obejdę się bez nienawistnej pomocy. Otwórz doktorowi. O więcej cię nie proszę.
Położył się, krzywiąc się z bólu, ona wyszła. Nazajutrz rano Zarębianka otrzymała od niej kartkę: „Mąż zachorował ciężko — doktór boi się tyfusu. Uprzedźcie o tem stryja i zabierzcie dziecko, bo się o nie lękam.“
W godzinę potem Zarębianka i Łużycki już byli. Nikt im wejść już nie bronił. Stankar leżał w gorączce, Tola czuwała nad nim.
— Ładna awantura! — zawołała Zarębianka. — Teraz po sprawiedliwości możesz go zostawić i odjechać z dzieckiem. On tak zrobił wtedy.
Łużycki mocno zafrasowany, mruczał:
— Zarazi ją — sam wyzdrowieje, a ona umrze. Cóż doktór mówi?
— Tyfus! Zabierzcie małą. Będzie ze mną co Bóg zechce.
— Ratuj go, ratuj, jak wyzdrowieje, to ci się odwdzięczy! — dogadywała stara panna.
— Niema co mówić. Musi zostać. Przecie go nie może jak psa porzucić. Małą zabiorę, ulokuję ją gdziekolwiek i wrócę ci pomagać. Nabrał się człowiek biedy, tfu!
— Małą ja zabiorę zaraz. O to niech się pan nie troszczy. Ale tu nie zajrzę — nie żebym się lękała, ale że takiego zbója nie widzę dobrej racji ratować. O, jabym wiedziała co zrobić na twojem miejscu!
Nieprzejednana odeszła, zabrawszy Jankę. Tego samego dnia Stankar stracił przytomność. Tyfus się rozwinął bardzo ciężki. Znajomi i przyjaciele uprzedzeni wstępowali po wieści do stróża, na górę nikt się nie kwapił. Przyszedł tylko profesor Józef i ofiarował się z pomocą. Tola dziękowała, twierdząc, że wystarcza sama z Łużyckim, ale profesor, zabawiwszy parę godzin, przypatrzywszy się im i zapoznawszy, uparł się, że co nocy na parę godzin będzie ich luzował.
Przychodził odtąd akuratnie o pierwszej i zostawał do siódmej. Przemocą prawie wyprawiał Tolę spać, ale przeszkodzić nie mógł, by się nie zrywała co parę godzin, dowiedzieć się, co słychać. Łużycki ze swej kieszeni opłacał doktorów i lekarstwa, całą kurację, niczem nie zdradzał, że ten człowiek ograbił go ze szczęścia i skarbu żywota, odebrał mu kochanie i pociechę starości.
Oboje pielęgnowali chorego, jak najdroższą istotę. A chory ani ich poznawał, ani rozumiał, kto o niego ze śmiercią walczył. Był wciąż nieprzytomny i doktorzy codzień mieli miny bardziej posępne.
Pewnej nocy profesor Józef przyszedł pewien katastrofy. Zastał jak zwykle Tolę na stanowisku z dozorczynią. Łużycki w sąsiednim pokoju drzemał na kanapie.
Chory wyglądał już na martwego. Grobowa cisza panowała w sypialni.
Przywitał Tolę i spytał szeptem:
— Może pani spocznie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
Popatrzał na chorego, a potem rzekł:
— Dogasanie!
— A może przesilenie? — odparła.
— Pani chyba wierzy w cuda? Niechby wreszcie był jaki koniec, bo pani nie wytrzyma już długo takiego umęczenia.
— Mocna jestem.
— Ratuje go pani jak szczęście. Wy kobiety bywacie czasami święte za życia.
— Ja nie. Ratuję go i życzę mu życia, zdrowia, bo byłabym podła, inaczej płacąc za złe.
— Jeśli cud się stanie i on się z tego dźwignie, całem życiem i całem uczuciem nie wywdzięczy się pani za taką ofiarność.
Poruszyła brwiami, jakby wątpiła o takim skutku, ale odparła powściągliwie:
— Niechby żył.
Potrząsnął głową.
— To niemożliwe. Niech się pani przygotuje na rychły koniec. Niedaleko przed panią — swoboda. Ten szaleniec przegrał los i życie.
Zapanowało milczenie. Dyszenie chorego ścichło. Tola wstała i zbliżyła się do niego. Chwilę pochylona badała jego rysy, nasłuchiwała oddechu, potem wyprostowała się i wróciła do profesora.
— Zasnął. Doktór mówił, że to będzie życie.
Nie było radości w jej głosie, był spokój. Profesor badał jej twarz długą chwilę.
— Jak pani to mówi! Widziałem pani trud i poświęcenie przez tyle dni i nocy. A teraz nie rozumiem, poco go pani śmierci wydzierała. Pani nie dba o niego — nic — wcale.
— Pan myślał, żem go ocalić chciała, żeby go dla siebie odzyskać, zdobyć, zmienić. To według pana byłoby świętem i chwalebnem. Alem ja nie święta. Doglądam go, ratuję — niech żyje — nie odstąpię go, dopóki bezsilny i na mojej łasce. Ale gdy wyzdrowieje — ani go zdobywać nie będę, ani starać odzyskać, ani zmienić. Może być dobrym lub złym, wdzięcznym lub niewdzięcznym. Dla mnie on istnieć przestał.
— Ej, byle wyzdrowiał, już ja pani zaręczam, że wasze pożycie się zmieni. Już ja go objaśnię, co za skarb posiada. Wróci pani szczęście.
— Moje szczęście! — uśmiechnęła się gorzko. — Jego może pan przekona i opamięta — ale mnie już nic i nikt.
— O! to pani pogańsko mściwa! Nie wierzę! Wszystkie urazy zagoi wyznanie winy i pokora.
— Wszystkie, oprócz sponiewieranej człowieczej godności — odparła tak twardo, że aż zdumiał i rzekł nieśmiało:
— Kobieta panuje i zwycięża dobrocią.
— Nie znam takich praw i warunków szczególnych dla kobiet. Nie chowałam się wśród ludzi i świata. Chował mnie stryj w pustelni i uczył tego, co sam za słuszne uważał. Nie mówił mi, bądź kobietą i daj się deptać — ale mówił: bądź człowiekiem — miej honor i bądź prawą. Dlatego wśród ludzi i świata niema dla mnie miejsca — bo obelg znosić nie umiem. Ale żem lekkomyślnie, dobrowolnie poddała się pod ludzkie prawa — znosić je będę.
— Pani życie chyba rachuje na godziny?
— O nie — na wieki, i stanie mi na nie sił!
Podeszła do chorego, rozmówiła się z dozorczynią i wyszła z pokoju.
— Ha — tej nie przejedna! — pomyślał profesor Józef, układając się wygodnie na fotelu do dłuższego czuwania.
Nazajutrz doktorzy stwierdzili szczęśliwe przesilenie. Należało tylko chorego pilnować, wzmacniać, a mógł być ocalony.
Rozpoznawał już otaczających, ale był tak słaby, że mówić i poruszyć się prawie nie mógł. Łużycki wyniósł się do hotelu, nie chcąc mu się pokazywać. Tola zmieniała się co godzin parę z dozorczynią, bo praca stała się bodaj cięższą, by dogodzić grymasom rekonwalescenta.
Zaraz gdy odzyskał mowę, spytał żony:
— Długom chorował?
— Trzy tygodnie.
— I tyś nie uciekła? Dziękuję ci. Któż tu jeszcze mnie odwiedzał?
— Profesor Józef.
— A gdzie mała?
— Odesłałam ją z domu. Tyfus miałeś.
— A tyś się nie bała zarazić?
— Nie! Zresztą nie myślałam o tem!
— Nigdym nie myślał, że cię zobaczę tutaj. Lepsza jesteś, jakem sądził.
Nic nie odpowiedziała; zwróciła się do wchodzącej dozorczyni, tłumaczyła jej, co chory ma jeść i kiedy.
— Odchodzisz? — spytał zaniepokojony.
— Spocznę — trochę. Profesor obiecał przyjść.
Przeprowadził ją oczami do drzwi, potem niechętnie popatrzył na dozorczynię i odwrócił się do ściany.
Profesor zastał go śpiącym, gdy się przebudził, oczami przeszedł pokój, jakby kogoś szukał.
— Cóż, wykpiłeś się od śmierci? Jakże ci?
— Dobrze, czuję życie wracające. Dziękuję ci za opiekę.
— Żonie dziękuj. Gdyby nie ona, dawnobyś był już na Powązkach.
— Gdzie ona?
— Namówiłem ją, żeby się trochę przeszła — łyknęła powietrza. Zmieniła ubranie i poszła o małą się dowiedzieć. Ty już niańki nie potrzebujesz.
Stankar milczał chwilę, wreszcie rzekł:
— I tak troskliwie mnie doglądała, powiadasz?
— Jakby od twego jej własne życie zależało. Jeśli o tem kiedykolwiek w życiu zapomnisz, to powiem, żeś kanalja.
— Musiała ta choroba djablo kosztować! Pożyczyłeś jej pieniędzy?
— Nie. Płacił za wszystko Łużycki i nie patrzał na wydatki.
Stankar poczerwieniał i niespokojnie się poruszył.
— Gdzie ona bawi tak długo? — szepnął.
Profesor Józef się roześmiał.
— Tak ci do niej tęskno! Uzbrój się w cierpliwość. Musi trochę odpocząć i naprawdę ty już tak bezustannych starań nie potrzebujesz.
— Chciałbym jej podziękować.
— Będzie czas. Teraz jedz i śpij! Ja ci opowiem nowiny ostatnich czasów. Wiesz, że stara hrabina umarła?
— Co mnie to może obchodzić!
— Przecie, bo zostawiła legat dla twojej żony. Wzywano ją do rejenta, ale nie poszła, boś był chory. Zapisała jej pięć tysięcy rubli. Onegdaj sam hrabia Roman tu był i osobiście pieniądze doręczył.
— Wzięła je?
— Wzięła i zaraz odesłała na szpitalik. Ale wiesz, co ten hrabia Roman zrobił? Zrzekł się fortuny na rzecz stryjecznego brata i wyjechał gdzieś w świat. O niczem innem nie mówią. Ubogi kuzynek dostał miljony, a ten ma podobno zagranicą do klasztoru wstąpić.
— I był tutaj — u Toli?
— Był. Rozmawiali chwilę. Opowiadała mi, że nigdy się nie czuł tak swobodnym i szczęśliwym, jak pozbywszy się fortuny.
— Skądże ten legat i ta znajomość?
— Ona była przecie lektorką u hrabiny.
— Ach, prawda! Ale gdzie ona siedzi tyle czasu? Ja tej dozorczyni znieść nie mogę — dodał ciszej.
I tak co parę minut dopytywał się o żonę, jak grymaśne dziecko. Nareszcie dzwonek się ozwał w przedpokoju, profesor wstał.
— Już cię pożegnam, stary. Postawiliśmy cię na nogi — teraz się szanuj i nie rób głupstw. Ja dziś wyjeżdżam do Paryża na miesiąc. Pamiętaj, żebym cię zpowrotem znalazł zdrowym i szczęśliwym.
Uścisnęli sobie dłonie i profesor wyszedł. Spotkał Tolę w przedpokoju.
— Nasz chory tak się o panią upominał, że omal się nie zerwał iść na spotkanie.
— Zapewne posądzał, że byłam na schadzce — odparła gorzko.
— Broń Boże! Niechże pani mi uwierzy, że wychorował złość ze siebie. On się w pani powtórnie rozkocha. Proszę nie być okrutną i uwierzyć, że będzie innym. Odjeżdżam dzisiaj, jestem wam obojgu serdecznie życzliwy. W pani ręku teraz wasze szczęście. Proszę je tylko utrzymać! Z duszy wam tego życzę.
Twarz jej nie zmieniła twardego wyrazu.
— Żegnam pana, dziękuję za pomoc. Ale co do szczęścia, to jest ono zwykle fikcją w rzeczywistości, a osobiście dla każdego jest tem, co on w danej chwili za takowe uważa. Trudno dla drugich pisać recepty!
Podała mu rękę i dodała:
— Dzwoni — idę na służbę!
Profesor, schodząc ze schodów, markotnie głową kręcił:
— Ciekawym, co zastanę za powrotem? Kosa i kamień. Kto kogo zwycięży? Czy się porozumieją? — czy się ostatecznie rozejdą. No, no, jeśliby tak wszystkim kobietom strzeliło do głowy być ludźmi — musielibyśmy się djablo zmienić. Dzięki Bogu, że dotychczas one same takie wśród siebie wyjątki nazywają warjatkami. Można jeszcze żyć po dawnemu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.