<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII.
Papież Urban V. namyślił się w końcu zapłacić za krucjatę, i pobłogosławić Krzyżowców.

Nieszczęśliwy zbieg jeszcze nie powrócił do Avignonu, gdy Duguesclin wiodąc naprzód swoje orszaki, zamykał straszne koło, które tak trwożyło Urbana V. patrzącego się na to z góry tarassu. W tém poruszeniu Villeneuve, Beguide i Gervezy, zostały wzięte bez najmniejszego oporu, chociaż w Villeneuve był garnizon z pięciu do sześciu tysięcy ludzi złożony.
Konetabl polecił Caverleyowi zrobić poruszenie, i zająć te miasta, a że znał jego sposób przygotowywania leż, nie wątpił o wrażeniu, jakie zrobi na Aviniończykach początek kampanii.
Istotnie, już tego samego wieczora Aviniończycy widzieć mogli ze szczytu murów, z początku trudno s:ę zapalające, a następnie buchające płomienie. — Wpatrując się z wolna w miejsca, gdzie paliły się te ognie, poznawali w nich gorejące domy swoje, i drzewa oliwne użyte do tego za zapałki.
Jednocześnie, Anglicy zmieniali swoje wina z Châton, Thorins i Béaune, których jeszcze zachowali resztki, na wina Risevaltes, l’Hermitage i Saint Peray, które zdawały się dla nich mocniejsze i słodsze.
Widząc te ognie obejmujące miasto i przyświecające Anglikom w ich nocnych przygotowaniach, Papież zebrał naradę.
Rada Papiezka różnego była zdania. Wielu Kardynałów sprzeciwiało się podwyższeniu surowości, która uderzała nie tylko w awanturników, ale nawet we Francyę.
Przybyły legat, w którego uszach brzmiały jeszcze rozmaite krzyki wyklętego wojska, nie taił wcale na radzie przed Jego Świętobliwością, wrażenia jakie mu te krzyki sprawiły.
Zakrystyan z swéj strony, opowiadał w kuchniach papieskich o niebezpieczeństwach, na jakie był narażony przy Legacie, których uniknęli obadwaj tylko przez ‘A ąwtT heioiczne postępowanie, jakiego użyli względem Anglików, Francuzów i Bretończyków.
Podczas gdy kuchcik poklaskiwał odwadze zakrystyana, Kardynałowie słuchali opowiadali Legata.
— Gotów jestem oddać moje życie na usługi naszego Ojca Świętego, mówił tenże, oznajmiam nawet, że już zrobiłem z niego ofiarę, zważając że nigdy nie było tak narażone, jak w poselstwie do obozu. Upewniam atoli, że gdyby nie wyraźny rozkaz Jego Świętobliwości, który wtedy skazywał mnie na męczeństwo, męczeństwo, mówię, którebym chętnie poniósł i z radości, byle tylko wiara odniosła za nie korzyści (ale ja tego nie myślę}; nigdybym nie powrócił do tych zaciekłych ludzi, nie przynosząc im tego, czego żądaja.
— Zobaczymy, zobaczymy, rzekł Papież wzruszony, a nadewszystko bardzo niespokojny.
— Co mamy zobaczyć, kiedy wszystko doskonale widziemy?
— I cóż widzimy? zapytał Urban V.
— Widzimy w płomieniach z jakie dwanaście domów wiejskich, pomiędzy któremi i mój poznaję. Patrz Ojcze Święty, właśnie w téj chwili dach się zapada.
— Jak widzę, to nie żarty, rzekł Urban.
— Nie żarty, powtórzyli Kardynałowie — upór nasz wielkie może sprowadzić nieszczęście.
— I cóż na to począć? zapytał zakłopotany Papież.
— Co począć? Wysłać na nowo posła z zapytaniem czego żądają.
— Dobrze, ale kto podejmie się tego poselstwa; z podobnemi ichmościami igrać co niema — rzekł Papiéż i dodał po chwili namysłu: czy chcesz podjąć się tego poselstwa, zacny Kardynale? zapytał tego który dopiéro co mówił.
— To dla mnie za wiele zaszczytu, odpowiedział wyzwany; przytem ani zręcznością dyplomatyczną, ani wymową poszczycić się nie mogę — nadto, nie mając znajomych w obozie, sądzę, że lepiéj wysłać tego, który dopiero ztamtąd powrócił.
Papież zamyślił się i po chwili zwrócił się ku Legatowi.
— A więc pojedziesz, rzecze.
Wyzwany wzniósł oczy w górę i począł mówić in manus.
— Tylko pospieszaj, rzecze Papież, niebezpieczeństwo grozi i chwili nie ma do stracenia.
— Jestem posłuszny, z trwogą odpowiedział legat, ale racz objawić mi Ojcze Święty, co im powiedziéć należy.
— Powiesz im, że klątwę zdejmę i żądaniom ich będę powolny, rzekł Papież.
— Dobrze, wyjeżdżam natychmiast — odpowiedział legat i posłał po swojego wiernego zakrystyana.
Obadwaj pojechali tym samym sposobem co i dawniéj. Papież chciał im dać orszak swoich żołnierzy, lecz ci stanowczo odmówili, oświadczając: iż zaciągnęli się do służby Jego Świętobliwości aby robić pończochy, zaciągać wartę, a nie kłócić się z wyklętemi.
Musiał więc Legat sam jechać, a podobno i z tego był kontent: sam z zakrystyanem mógł przynajmniéj rachować na litość awanturników.
Tym razem Legat zbliżając się do obozu wypogodził lice, zerwał rószczkę oliwną, która jest symbolem pokoju, a skoro ujrzał Anglików, zawołał do nich.
— Dobre wieści! dobre wieści!
Tym sposobem Anglicy, którzy nie rozumieli języka, lecz rozumieli poruszenie, przyjęli go dobrze. Francuzi zaś rozumiejący, czekali. Bretończycy rozumiejący w połowie, nachylili się w czasie jego przejścia.
Wtenczas powrót Legata do obozu więcéj był podobny do tryumfu, bo można było uważać pożary za ognie sztuczne.
Lecz kiedy trzeba było oznajmić Duguesclinowi, iż nie przynosi tego co przy pierwszej swojéj podróży przyrzekł, tylko samo przebaczenie, ze łzami w oczach wypełniał swoje poselstwo.li Tym bardziéj kiedy skończył, Dugueschn spojrzał na niego z wyrazem, który miał znaczyć:
— Jak śmiałeś powrócić z podobną propozycyą?
Dla tego Legat nie wahając się dłużéj, zawołał:
— Ocal mi życie! p. Konetablu, ocal mi życie, gdyż niezawodnie gdy twoi żołnierze dowiedzą się, że przybyłem z próżnemi rękami, ja com im obiecywał do“bre wieści, zabiją mnie.
— Hm; rzeki Duguesclin, ja nie powiadam, nié.
— Niestety! niestety! rzekł Legat, dobrze mówiłem Jego Świętobliwość, że posyła mnie na męczeństwo.
— Wyznaję, rzecze Konetabl, że to nie są ludzie, ale wilki żarłoczne. Wyklęcie sprawiło na nich skutek, jakiegom się sam nid spodziewał. Sądziłem, że mają skórę twardszą, i w rzeczy saméj, jeżeli do jutra nie dostaną po dwa lub trzy talary złotem, za nic nie ręczę, i jutro mogą spalić Avinion, i w Avinionie, oh! lękam się wyrzec, — kardynałów, a z kardynałami, aż drżę na wspomnienie, nawet samego Papieża.
— Ale ja, rzecze legat, pojmujesz mnie panie Konelablu, muszę im zanieść tę odpowiedź, aby wiedzieli co mają przedsięwziąć w tak wielkiem nieszczęściu? ażeby zaś wiedzieli tę odpowiedź, i zrobili postanowienie, muszę do nich przybyć cały i zdrowy.
— Przybędziesz z obdartą skórą, rzecze Duguesclin, a to podług mego zdania większe im wrażenie sprawi. Potem dodał; nie chcemy przymuszać Jego Świętobbwości gwałtem, chcemy aby jego postanowienie było wykonaniem jego wolnego zdania, dla tego odprowadzę cię jak pierwszym razem, i dla większéj pewności tajemną bramą.
— Ah! Konetablu, rzecze legat, doskonale! otóż prawdziwym jesteś Chrześcijaninem.
Dugueschn dotrzymał słowa, legat opuścił obóz zdrów i cały; lecz za nim, rabunek, przerwany chwilowo zapowiedzeniem dobrych wieści, rozpoczął się z większą wściekłością.
Było to przewidzianem następstwem — zawiedzenie gniew podwoiło.
Wina wypito, sprzęty pozabierano, paszę użyto na posłanie.
Aviniończycy zawsze ze szczytu swoich murów odważni, nie śmieli wyjść z miasta, choć widzieli jak ich niszczą, rabują.
Kardynałowie narzekali.
Papież naówczas zaproponował sto tysięcy talarów.
— Trzeba im dać, odpowiedzieli, Kardynałów?
— Tak niestety, przydała Jego Świętobliwość.
I wzniósłszy oczy w niebo ciężko westchnął.
— Poczem zawołał na swego skarbnika, któremu polecił, ogłosić nałożenie kontrybucyi.
Nakładać na kogo kontrybucyę, mówią, że nie było to może po francuzku, ale po rzymska, i dla tego skarbnik kapłański nie zrobił żadnej uwagi.
— Jeżeli się będą skarżyli, mówił dalej Papież, opowiem im, czego byłeś swiadkiem; to jest, że ani moje prośby, ani moich kardynałów, nie mogły ocalić ukochanego mego ludu od tak bolesnéj ostateczności.
Kardynałowie i skarbnik patrzeli na Papieża z uwielbieniem.
— W rzeczy saméj, rzekł Papież, ci biedni ludzie są jeszcze bardzo szczęśliwi, że mogą tak tanio odkupić swoje domy i majątki.
We trzy godziny, dwadzieścia koni uginających się pod ciężarem, przebyły łańcuch obozu Duguesclina, i legat otworzywszy trzy paki, jednę zawierającą sto tysięcy talarów złotem, i dwie inne każda po pięćdziesiąt, dodał do nich błogosławieństwo arcypasterskie, na które awanturnicy, poczciwi ludzie kiedy czyniono zadosyć ich żądaniom, odpowiedzieli życzeniem wszelkiego rodzaju pomyślności.
Po odjeździe pełnomocnika:
— Teraz, rzekł Duguesclin do Caverleya, do Klaudyusza Obdzieracza i Zielonego rycerza, uporządkujmy nasze rachunki.
— Uporządkujmy, odrzekli awanturnicy.
— Winienem wam pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem po talarze za żołnierza. Wszakże taka była umowa.
— Taka.
Bertrand poruszył największą kupę.
— Oto jest pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem.
Awanturnicy liczyli po Bertrandzie, trzymając się przysłowia już będącego w czternastym wieku:
„Pieniądz zasługuje na przeliczenie go dwukrotne.”
— Dobrze! odpowiedzieli, oto część dla żołnierzy, przejdźmy teraz do oficerskiéj.
Bertrand przeliczył z téj saméj kupy dwadzieścia tysięcy talarów, i rzekł:
— Cztery tysiące oficerów, po pięć talarów dla każdego. Oto dwadzieścia tysięcy talarów. Czy taki jest wasz rachunek?
Wodzowie zaczęli worki układać w stosy.
— Taki jest, odpowiedzieli po chwilce.
— Więc zostają tylko wodzowie.
— Tak, zostają wodzowie, rzekł Caverley przesuwając językiem po ustach, jak człowiek radośnie przynęcony.
— Teraz, rzekł Bertrand; dziesięciu wodzów każdemu po trzy tysiące talarów, wszakże tak?
— Tak, zupełnie tak.
— Oto trzydzieści tysięcy talarów, rzekł Bertrand wskazując kupę złota zmniejszoną o dwie trzecie części.
— Rachanek zupełny, rzekli awanturnicy, i nic nie ma do powiedzenia.
— A więc nie możecie zrobić zarzutu przed rozpoczęciem kampanii? zapytał Bertrand.
— Żadnego, i gotowi jesteśmy, odpowiedział Caverley, nie naruszając w niczém naszéj przysięgi, posłuszeństwo Księciu Galli.
— Tak, rzekł Bertrand, lecz ta przysięga dotyczy tylko poddanych angielskich.
— Dobrze zrozumiane, odrzekł kapitan.
— Zgoda.
— Jesteśmy zadowolnieni. Jednakże....
— Jednakże cóż? spytał Duguesclin.
— Te drugie sto tysięcy?
— Kapitanie jesteś bardzo przewidującym aby nie zrozumiéć, że armia udająca się na wojnę, potrzebuje skarbu.
— Bez wątpienia, rzekł Caverley.
— I cóż! te piędziesiąt tysięcy talarów przeznaczone są na wpływ do kassy głównéj.
— Dobrze! rzekł Caverley do swoich towarzyszy, ja to pojmuję, ale pięćdziesiąt tysięcy talarów dla kassy prywatnéj. Do kata! to zdalny człowiek.
— Proszę cię mój dobry kapelanie, dodał Bertrand, napiszmy liścik do naszego dobrego Monarchy króla Francyi, któremu przeznaczam pięćdziesiąt tysięcy zostających wam talarów.
— Ah! rzekł Caverley, otóż to co jest prawdzie piękne, a toż jabym nie uczynił tyle nawet i dla mego pana księcia Gallii.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.