Nieprawy syn de Mauleon/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Duguesclin powróciwszy do obozu zaczynał pojmować, ilu dozna trudności w wykonaniu zamierzonego planu, którego celem było osiągnienie trzech wielkich korzyści: zapłacenia awanturnikom, opędzenia kosztów wyprawy, i przyjścia w pomoc Królowi do wykończenia pałacu Pawła, jeżeli Urban V. swoich postanowień nie zmieni.
Nie wypada bowiem gniewać swego pana pod pozorem uczynienia mu przysługi, ani też w początku wyprawy obudzać przesądy, skutkiem których przy pierwszem niepowodzeniu, przypisanoby klęski bezbożności wodza.
Ale Duguesclin był Bretończykiem, to jest człowiekiem bardzo upartym, miał jednakże na usprawiedliwienie swego uporu tę niewzruszoną boginię, którą starożytni wyobrazili z klinem żelaznym w ręku.
Postanowił więc trwać daléj w swoim zamiarze, uważając w następstwie na okoliczności, i postępować daléj lub zatrzymać się stosownie do ich obrotu.
Dla tego też kazał uzbroić swoich ludzi, ściągnął bagaże, polecił swoim Breteńczykom przybyłym przed dwoma dniami pod przewodnictwem Oliviera de-Masony ile Bxdgue de Vilaine, udać się ku Villeneuse tak iż Papież z terasu, którego jeszcze nie opuścił, widział te szeregi wijące się jakby węża błękitnego w rozmaite zwoje, na które zachodzące słońce rzucało odblask mocniejszy od złota, i bardziej złowrogi już piorun klątwy papiezkiéj.
Urban V. był prawie tak dobrym wodzem jak wybornym kapłanem, nie potrzebował więc wzywać swego sławnego dowódcy, aby zrozumieć, że ten mąż potrzebował tylko cokolwiek się posunąć aby zupełnie Avignon ogarnąć.
— Ah! Ah! mówił do swego Legata, poglądając z niespokojnością na te zwroty; uzuchwalili się jak widzę A chcąc przekonać się, czy wielkie roty i ich wodzowie byli rzeczywiście tak zagniewani jak to powiedział Duguesclin, Papież Urban V. nie mając innego zamiaru jak doświadczenie ich sposobu myślenia, wysłał swego pełnomocnika do główno-dowodzącego.
Legat nie był obecny rozmowie, jaka miała miejsce pomiędzy Papieżem i Duguesclinem, nie wiedział więc, że Duguesclin domagał się czego innego jak odwołania klątwy rzuconéj na wielkie roty: niewiadomość ta dawała mu przekonanie, że wszystko załatwi odpuszczeniem i błogosławieństwem.
Pojechał więc na swoim mule w towarzystwie bladego Zakrystyana.
Jak powiedzieliśmy, nie był o niczem uprzedzony. Papież sądził, że dając poznać swoje obawy posłańcowi, tem samem ufność jego osłabi; Legat też pełen zadowolnienia postępował z miasta do obozu, ciesząc się wcześnie z oklasków i uroczystości, których spodziewał się na swoje przyjęcie.
Lecz Duguesclin jako zręczny dyplomatyk na strażach przednich obozu umieścił Anglików, ludzi mało dbających o Papieża, i którzy więcéj jak od stu lat byli z nim w sprzeczkach; a dla lepszéj przezorności pogadał z niemi, aby myśli ich skierować do swoich widoków.
— Czuwajcie dobrze, moi koledzy, powiedział im, powróciwszy do obozu. — Być może że Jego Świętobliwość wyśle do nas jakie oddziały ludzi zbrojnych.
Miałem teraz małe nieporozumienie z Jego Świętobliwością względem pewnéj rzeczy, którą, podług mnie, winien nam wynagrodzić, — mówię nam, albowiem od chwili, w któréj zostaliście memi żołnierzami, uważam się również za wyklętego i skazanego do piekła ani mniéj ani więcéj jak wy. Przytem czy dacie temu wiarę, słowo Konetabla! Jego Świętobliwość odmawia zdjęcia klątwy.
Na tę przemowę, Anglicy drżeli jak brytany, których się drażni.
— Dobrze! dobrze! odpowiedzieli, niechaj, się Papież zmierzy z nami, a zobaczy, że mado czynienia z prawdziwie wyklętemi!
Duguesclin z téj odpowiedzi sądził ich dostatecznie usposobionemi, i udał się do obozu Francuzów.
— Moi przyjaciele, mówił, być może, że ujrzycie jakiego posłańca papiezkiego; ale czy wierzycie temu, że Jego Świętobliwość, któremu daliśmy Avignon i tytuł hrabiego Avinionskiego, odmawia mi pomocy, jakiéj żądałem od niego dla naszego dobrego Króla Karola V, i przyznaję się wam, mimo to iż mogłoby wzbudzić gniew w waszych umysłach, żeśmy się nieco pogniewali. — W tem nieporozumieniu, którego spowodować może nie miałem słuszności, wasze sumienie osądzi to, Papież powiedział mi, że jeżeli broń duchowna nie wystarczy, to odwoła się do broni świeckiéj... Widzicie mnie jeszcze rozgniewanym? Francuzi, którzy i w czternastym wieku mieli papiezkich żołnierzy za zgraję lichego żołdactwa, odpowiedzieli głośnym śmiechem na przemowę Duguesclina.
— Dobrze, rzecze Konetabl, oni go zakrzyczą, a to jest zawsze nieprzyjemnem. — Teraz do moich Bretończyków, z niemi będzie cokolwiek trudniéj.
Istotnie Bretończycy, a nadewszystko Bretończycy owego czasu, ludzie pobożni aż do bigoteryi, mogli się obawiać nie porozumienia z papieżem.
Dla tego Duguesclin, aby ich na wstępie uprzedzić na swoją stronę, przybył do nich z twarzą niespokojną. Wojsko, — które go uwielbiało, nie tylko jako swego współrodaka ale jeszcze jak ojca, gdyż ani jednego nie było między niemi, któryby nieznał Konetabla osobiście, a wielu otrzymało od niego łaski, i niejeden był wybawiony bądź z niewoli, bądź od śmierci, lub też z nędzy, — kochało go nadzwyczaj.
Na widok téj twarzy, oznaczającéj, jak powiedzieliśmy, głębokie udręczenie, dzieci starożytnej Armoriki obstąpiły w około swego bohatera.
— Dzieci moje, zawołał, widzicie mnie w rozpaczy. Czy wierzycie temu, że nie tylko Papież nie odwołuje — przekleństwa rzuconego na wielkie oddziały, ale jeszcze rozlewa je na tych, którzy się z niemi złączą dla pomszczenia śmierci siostry naszego dobrego Króla? Tym sposobem my godni i prawi chrześcijanie zostaliśmy niedowiarkami, psami, wilkami, na których cały świat rzucić się może. — Papież oszalał, na moją duszę!
Bretończycy długo szemrali.
— Trzeba także przyznać, mówił daléj Bertrand Duguesclin, że ma złych doradzców; kto oni są? ja nie wiem, — wiem tylko, iż nam zagraża swemi rycerzami włoskiem! i że w téj chwili jest zatrudniony, czém? nigdy nie zgadniecie — oto, wydaje im indulta na bój z nami.
Bretończycy zaryczeli.
— I czegóż więc żądać będę od naszego Ojca Świętego? prawa przyjęcia kommunii katolickiéj, i pogrzebu podług obrzędów, to jest najmniejsze dla ludzi, którzy chcą zwalczyć niewiernych. — Tak, moje dzieci, do czegośmy to przyszli. — Opuściłem go potem. — Nie wiem, jakie jest wasze zdanie, uważam się za tak dobrego jak każdy chrżeścianin, ale oznajmiam, że jeżeli nasz Ojciec Święty Urban V. chce z nami grać rolę nie tylko władzcy duchownego, nie możemy pozwolić zabijać się tym dziadom kościelnym.
W Bretończykach wznieciły te słowa taką gwałtowność, że Duguesclin sam przymuszony był ich uspokoić.
Było to właśnie w téj chwili, gdy Legat udając się przez bramę Loulle i zmierzając na most Bénèrel, wstępował w pierwsze zakresy obozu z uśmiechem błogosławionych.
Anglicy biegli ku palisadom, aby go ujrzéć, zakładając ręce z zuchwałą obojętnością.
— Oh! oh! mówili, czego od nas chce ten muł?
Zakrystyan bladł od gniewu na tę zniewagę, jednakże przybierając ton ojcowski właściwy członkowi kościoła.
— Widzicie, rzecze, Legata Jego Świątobliwości.
— Ha! ha! wykrzyknęli Anglicy, a gdzie są worki z pieniędzmi? czy twój muł ma dosyć mocy aby je udźwignąć? pokaz no nam cokolwiek, to zobaczymy.
— Piéniędzy! piéniędzy! krzyczeli inni jednogłośnie, zdziwiony tém przyjęciem którego wcale się nie spodziewał, na zakrystyana żegnającego się z przestrąchu.
Jechali daléj przez szeregi żołnierskie, powtarzające bez końac:
— Piéniędzy! piéniędzy!
Ani jeden wódz nie ukazał się, wszyscy byli w swoich namiotach.
Dwaj posłowie przejechali pierwszą linię składającą się z Anglików i dojeżdżali do obozu Francuzów; ci ujrzawszy Legata wybiegli naprzeciw niemu.
Legat myślał że to było dla uczczenia go i już zaczynał się pysznić, gdy zamiast uniżonych powitań jakich się spodziewał, słyszał rozlegające się ze wszystkich punktów wielkie odgłosy śmiechu.
— Dzień dobry! panie posłanniku! wrzeszczeli żołnierze, żartobliwi już w czternastym wieku, równie jak w dzisiejszych czasach; czy to czasem Jego Świętobliwość nieprzyséła nam pana jako próbkę swojego wojska?
— Czy tą szczęką wierzchowca swego Posła chce nas Ojciec Święty, mówił inny, w pień wyrżnąć?
I każdy uderzał rózgą z całéj siły po zadzie wierzchowca Posła, swawoląc i śmiejąc się z zaciętością i hałasem który dla kapłana był boleśniejszym niżeli wymagania pieniężne; przecież go opuścili, i postępując za nim krzyczeli na całe gardło:
— Money! Money!
— Co w tłumaczeniu znaczyło: piéniędzy! piéniędzy!
Legat jak najspieszniéj przebiegł drugą linię.
Teraz kolej na Brelończyków; lecz ci mniéj żartobliwi jak tamci, patrzeli na pełnomocnika oczami iskrzącemi, i wymierzając wielkiemi ściśnionemi pięściami wołali głosem strasznym.
Pomięszane krzyki i hałasy zdawały się Legatowi hukiem rozigranych bałwanów, burzą pomięszaną z grzmotami, szumem i trzaskiem.
— Rozgrzeszenia! rozgrzeszenia!
Zakrystyan zaczął utracać swoją śmiałość i drżał cały a pot oddawna spływał z czoła Legata; zęby mu dygotały.
Legat bledniejąc co raz bardziéj i widząc słabnącego muła, na którego był nie jeden już żartobliwy Francuz wskakiwał, zapytał bojaźliwie:
— Wodzowie, panowie wodzowie? Kto więc z panów będzie łaskaw zaprowadzić mnie do wodzów?
Naówczas Duguesclin, słysząc ten głos płaczliwy, osądził wlaściwem przybyć mu na pomoc.
Przeciskał tłum swemi silnemi ramionami, któremi przewracał, jak fale, ludzi około siebie, jak pierś bawołu obala krzewy na stepach i trzciny na Pontyńskich bagnach.
— Ah! ah! rzekł, więc to pan jesteś wysłanym od naszego Ojca Świętego, Wielki Boże! Co za zaszczyt dla wyklętych! w tył żołnierze, w tył! Ah! panie pełnomocniku, chciejże wejść do mego namiotu. — Panowie, odezwał się głosem nieco zagniewanym, oby szanowano pana Legata, proszę panów o to, przynosi nam niewątpliwie jaką dobrą odpowiedź od Jego Świętobliwości. Panie Legacie, chcesz pan oprzéć się na mojéj ręce, abym mu pomógł zsiąść z jego mula? oto dobrze! — zsiadłeś pan? otóż to, pójdź pan teraz.
Legat nie czekał powtórzenia zaproszeń i chwytając silną rękę, którą mu podał rycerz bretoński, zeskoczył na ziemię i przechodził przez tłum żołnierzy trzech narodów przybyłych aby go oglądać, pośród wydrzyźniań, śmiechów i wymyślań, aż włosy powstawały na głowie Zakrystyana, bo chociaż on nie znał obcych języków, dobitnie tłómaczyli słowa.
— Co za towarzystwo, mówił cicho, co za towarzystwo!
Gdy już był w namiocie, Bertrand Duguesclin oddawał wielkie pokłony pełnomocnikowi i prosił go o przebaczenie za sposób wyrażania się swoich żołniérzy, co dodało nieco odwagi smutnemu posłańcowi.
Naówczas Legat widząc się prawie bezpiecznym, i pod opieką honoru wodza, zebrał całą swoją godność, i zaczął mowę treści następującéj:
Że papież miewa niekiedy rozgrzeszenia dla wyklętych, ale piéniędzy dla nikogo.
Inni, którzy mimo rady Duguesclia przyszli jedni po drugich, słyszeli tę rozmowę, i nie ukrywali wcale przed pełnomocnikiem swego niezadowolnienia.
— Panie Legacie, rzecze Duguesclin, zaczynam wierzyć, że nie będziemy nigdy w stanie zrobić poczciwych ludzi z naszych żołnierzy.
— A więc, rzekł Legat, myśl wiecznego potępienia, w które jedném słowem Papież pogrążył dusz tyle, zmiękczyła Jego Świętobliwość, mając na uwadze, że pomiędzy temi duszami, mogą znajdować się jedni mniéj winni od drugich, i że szczerze żałują. Jego świętobliwość dla pana czyni więc cud łaski i przebaczenia.
— Ah! ah! zawołali wodzowie, a jakaż? zobaczmy ten cud.
— Jego Świętobliwość, odpowiedział pełnomocnik, udziela nam cud wiele, e upragniony.
— A daléj? spytał Bertrand.
— Alboż tego nie dosyć?
— Nie dosyć, odrzekł Bertrand, jeszcze wicie brakuje, nie ma wzmianki o péniądzach.
— Papież nic mi o nich nie mówił, i nie wiem zupełnie o téj wzmiance, odpowiedział Legat.
— Sądziłem, rzecze Konetabl, że Anglicy nadmienili panu parę słów o tém, słyszałeś ich wołających Money! money! a to znaczy piéniędzy!
— Ojciec Święty nie ma ich wcale, jego szkatuły są próżne.
Duguesclin odwrócił się do wodzów, jakby dla zapytania ich, czy ta odpowiedź była dla nich dostateczną.
Wodzowie wzruszyli ramionami.
— Co mówią ci panowie? Spytał Legat niespokojny.
— Mówią, że Ojciec Święty powinien tak jak oni uczynić.
— Jak to?
— Skoro jego szkatuły są próżne.....
— Cóż ma zrobić?
— Niech je napełni.
Duguesclin powstał.
Legat rozumiał, że posłuchanie było skończoném
Lekki rumieniec okrył lica brunatne Hetmana.
Poseł okraczył muła i przysposabiał się powrócić do Avignonu w towarzystwie swego Zakrystyana co raz mocniéj przestraszonego.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzeki Duguesclin, zaczekaj, Ojcze Wielebny, nie oddalaj się tak spiesznie, możesz być rozplatany na drodze, a Wielki Boże! toby mnie wielce zmartwiło.
Legat podskoczył na znak, że jeżeli Duguesclin nie dowierzał jego słowu, on wierzył słowu Duguesclina
Istotnie Konetabl, idąc koło muła, którego zakrystyan prowadził za cugle, odprowadził Legata aż do granicy obozu, nic sam nie mówiąc, z towarzyszeniem szczęku broni tak straszném i złorzeczeniami tak groźnemi, że odjazd jego mimo protekcyi Konetabla zdawał się biednemu Legatowi bardziéj strasznym jak przybycie.
Dla tego też będąc za obrębem obozu, Legat popędzał muła, jak gdyby się obawiał, aby go nie chciał przytrzymać.