<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV.
Jakim sposobem Hugo de Caverley, o mało co nie zarobił sto tysięcy talarów.

Przypomnijmy sobie, że po zaszłéj scenie w ogrodzie, zostawiliśmy Aissę powracającą do domu swojego ojca, w czasie gdy Agenor uchodził z drugiéj strony muru.
Musaron rozumiał, że nic już nie zatrzymuje jego pana w Bordeaux, i dla tego téż, młody człowiek porzuciwszy marzenia, w które go pogrążyły niedawno co przytrafiono zdarzenia, znalazł swego konia w całym rzędzie, i giermka w zupełnéj gotowości do odjazdu.
Agenor jednym skokiem był na siodle, poczém spiął konia, opuścił miasto, biegnąc cwałem, a za nim Musaron drżący podług swego zwyczaju.
— Mój panie, mówił Musaron, gdziemy tak piekielnie zmykamy? — Agenor wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Nie zabijaj twego konia, panie, będziemy go potrzebować na wyprawę, a nie daleko dojedzie tym sposobem, uprzedzam pana, a nadewszystko jeżeli pan masz zaszyte w siodle pięćdziesiąt grzywien złota, jak Książę Henryk de Transtamare.
— Istotnie, rzekł Agenor, widzę że masz słuszność, pięćdziesiąt grzywien złota, i piędziesiąt uderzeń żelazem, to za wiele na jedno zwierzę.
I opuścił na ramię germka włócznię nabitą metalowemi sękami.
Musaron ugiął ramię pod razem, jego wesołość znacznie się zmniejszyła nadmiarem tego ciężaru.
Tak jechali śladem za Księciem Henrykiem przebywając Guineę i Béarn. lecz nie mogli go dosięgnąć, daléj przez Pireneje i Hiszpanię dostali się do Avignonu.
W tej-to prowincyi połączyli się z Księciem, którego poznali przy odblasku małego światła, puchodzącego ze spalenia wioski przez kapitana Hugo de Caverley.
Tym to sposobem roty uświetniały swoje przybycie do Hiszpanii. Kapitan Hugo, jako lubownik widoków malowniczych, wybrał na wzgórzu miasto, które zamierzał spalić, celem, aby płomienie oświecały o dziesięć mil na około kraj, którego choć nie znał, pragnął jednak poznać.
Nie zadziwiał się tą fantazyą Kapitana angielskiego Henryk, znał on dobrze wodzów tych wszystkich rot, oraz ich sposób postępowania. Prosił tylko Bertranda Duguesclin, aby użył swojéj władzy nad ludźmi zostającemi pod jego rozkazami, iżby ci najmniéj ile być może pustoszyli.
Słusznie bowiem mawiał sobie; „To królestwo ma kiedyś do mnie należeć, wolę je zatem miéć w dobrym stanie jak zniszczone.”
— Niech tak będzie, M. Książe, rzekł Caverley, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim? spytał Henryk.
— Niech W. K. Mość zapłaci okup za każdy dom nie tknięty i kobiétę zgwałconą.
— Nie rozumiem tego, odpowiedział Książę, poskramiając odrazę jaką w nim wzbudzało współdziałanie z takiemi rozbójnikami.
— To rzecz bardzo prosta, odrzekł Caverley; miasta będą oszczędzone, a ludność podwojona, zdaje mi się, że to warto pieniędzy.
— Zgoda! niech i tak będzie, rzekł Henryk z uśmiechem; pogadamy o tém jutro rano, a tymczasem...
— Tym czasem Aragon może spać spokojnie. Zaręczam za dzisiejszą noc, i dzięki Bogu, Hugo de Caverley nie ma reputacyi marnotrawcy.
Po téj obietnicy, któréj mimo dziwactwa można było zaufać, Henryk z Mauléonem powrócili do namiotu; wódz podobnież uczynił.
Hugo de Caverley zamiast spoczynku — jak się tego można było spodziewać po całodziennem strzeżeniu, przysłuchiwał się oddalającym się krokom, poczem gdy odgłos kroków już ucichł, a osoby znikły w ciemności, podniósł się po cichu i wezwał swego sekretarza.
Człowiek ten grał wielką rolę w domu walecznego Kapitana, a to dla tego, że tenże nie umiał pisać, co jest bardzo prawdopodobne, albo iż nie lubił pisać, co być bardzo może; tego więc godnego pisarza zobowiązano do zawierania wszelkich układów dotyczących wodza awanturników, i jeńców których przeznaczał na okup. — Otóż mało dni przeszło, aby sekretarz pana Hugo de Caverley nie zawierał układów tego rodzaju.
Pisarz przedstawił się z piórem w jednéj ręce, kałamarzem w drugéj i pargaminem pod pachą.
— Chodź-no, panie Robert, rzekł kapitan i wygotuj mi pokwitowanie z kartą wolnego przejścia.
— Pokwitowanie na jaką summę? zapytał pisarz.
— Zostaw miejsce na summę, tylko nie oszczędzaj miejsca, gdyż summa będzie znaczna.
— Na czyje imię? spytał raz jeszcze pisarz.
— Zostaw miejsce na imię jak i na summę.
— Tak, gdyż imię będzie miało nie lada jakie tytuły.
— Dobrze, dobrze, rzekł Robert zabierając się z pośpiechem do zatrudnienia, co dawało domysł, iż należał do wspólnego podziału przychodów.
— Ale gdzież jest jeniec?
— Przysposabia się na niego.
Pisarz znał dobrze swego pana, wziął się téż niebawem do zatrudnienia, bo skoro kapitan oznajmił mu iż przysposabia się na jeńca, nie ulegało wątpliwości iż jeniec będzie.
To zdanie nie bardzo pochlebiało Kapitanowi, gdyż zaledwie pisarz wygotował cedułę; usłyszano hałas na stronie.
Cacerley, jak się zdawało, nie słyszał ale zgadł ten hałas, i wpierw nim on dojść mógł ucha czujnego szyldwacha, kapitan już odsłonił swój namiot.
— Kto idzie? zawołał szyldwach.
— Przyjaciele! odpowiedział glos dobrze znany Caverlejowi.
— Tak, tak, przyjaciele, rzekł Awanturnik, pocierając sobie ręce; dozwól przejścia, a potem wznieś swą włócznię. Ci których oczekuję, warci są tego honoru.
W téj chwili przy ostatnim odblasku zaczynającego gasnąć pożaru, widziano zbliżającą się małą liczbę jeńców otoczoną dwudziestu pięciu lub trzydziestu towarzyszami. Składała się ona z rycerza zdającego się być jednocześnie w sile i kwiecie wieku, i z Maura, co nie spuszczał z oczu obszernéj lektyki i dwóch germków.
Skoro Caverley zobaczył, że orszak składał się rzeczywiście z rozmaitych osób, których tylko co wymienieliśmy, kazał wyjść ze swego namiotu tym wszystkim co się w nim podówczas znajdowali, oprócz sekretarza.
Wysłani opuścili namiot ze smutkiem, iż nie mogli być uczestnikami zdobyczy jaka wpadła w szpony ich wodza.
Na widok czterech osób wprowadzanych do jego namiotu, Caverley głęboko się skłonił, poczem przemówił cicho do rycerza:
— Najjaśniejszy Panie, jeżeli przypadkiem moi ludzie ubliżyli godności W. K. Mości, przebacz im, nie znają ciebie.
— Najjaśniejszy Panie? powtórzył jeniec z wyrazem, któremu usiłował dodać brzmienie zadziwienia, ale niebawem z bladością znamionującą jego niespokojność, zapytał: czy to do mnie przemawiasz! kapitanie?
— Do ciebie samego don Pedro, groźny Królu Kastjilii i Murcyi.
— Bladość rycerza zamieniła się w siność. Uśmiech rozpaczy pokazał się na jego ustach.
— Prawdziwie Kapitanie, żal mi cię że się mylisz.
— Czy tak? a ja sądzę że nie omyliłem się i że ująłem dobrego jeńca.
— Sądź jak ci się podoba, rzekł rycerz, zabierając się do siadania; widzę że nie trudno mi będzie wywieść cię z tego uprzedzenia.
— Abym był tego pewny, trzeba, żebyś pan ztąd nie wychodził.
Rycerz ścisnął pięście.
— A to dlaczego?
— Ponieważ twoje kości trzeszczą za każdym krokiem, a to jest bardzo nieprzyjemnie dla wodza, którému Opatrzność dała dobrą niespodziankę schwytania Króla.
— Czy to tylko Król don Pedro sprawia ten hałas i czy niema kogo innego ulegającego téj saméj ułomności.
— To prawda, rzekł Caverley, to być może, i pan mnie niepokoisz, ale mam pewny sposób przekonania się, czy się zawiodłem, jak to mówisz rycerzu.
— Jakiż to? spytał rycerz, marszcząc brwi.
— Książe Henryk de Transtamare jest ztąd o sto kroków, każę go poszukać, a zobaczymy, czy nie pozna swego kochanego brata.
Rycerz mimowolnie poruszył się z gniewem.
— Oho! rumienisz się Królu, zawołał Caverley, no przyznaj się, a przysięgam ci na słowo kapitańskie, że wszystko przy nas dwóch pozostanie, i że brat W. K. Mości nie będzie nawet wiedział, że miałem zaszczyt chwil parę z nim rozmawiać.
— Więc czegóż pan żądasz?
— Niczego nie żądam, dopóki nie będę pewny o tożsamości osoby, którą mam w rękach.
— Wyobraźże sobie, że jestem rzeczywiście Królem i powiedz.....
— Do czarta! czy sądzisz, Królu, że to co ci mam powiedzieć, skończy się w dwóch słowach? O nie! zanim to uzupełnię potrzebuję straży stosownéj dla Jego Wysokości.
— Straży! alboż zamierzasz mnie trzymać jako niewolnika.
— Taki jest mój zamiar przynajmniéj.
— A ja powiadam ci kapitanie, że ani godziny więcéj tu nie zostanę, choćby to miało mnie kosztować połowę mego królestwa...
— O zapewne że tyle będzie kosztować W. Wysokość i to wcale nie dużo, ponieważ w tém położeniu mniej więcéj można utracić wszystko.
— Oznacz więc cenę, zawołał niewolnik.
— Namyśl się mój Królu, rzekł obojętnie Caverley.
Doh Pedro, jak się zdawało, robił nad sobą wielkie usiłowania, i nie odpowiadając ani słowa, usiadł przy ścianie namiotu, odwróciwszy się od kapitana.
Ten zdawał się ciężko rozmyślać, poczem po chwili milczenia:
— W. Wysokość dałaby chętnie pól miliona talarów zlotem, nieprawdaż?
— Głupiec jesteś, odpowiedział Król. Tyle nie ma i w całej Hiszpanii.
— A więc trzy kroć sto tysięcy, cóż? spodziewana się że nie wiele wymagam.
— Ani połowy, rzekł Król.
— Napisz więc słowo do swego brata Henryka de Transtamare, zna on lepiéj jak ja okup królewski, niech oznaczy cenę.
— Don Pedro ścisnął pięści, widać byłe jak pęt występował z pod włosów i spływał po jego licach.
Caverley odwrócił się do swego sekretarza.
— Panie Robert, poproś odemnie Księcia don Henryka, żeby mnie odwiedził w namiocie.
Pisarz poszedł wypełnić polecenie: gdy już zbliżał się do progu, don Pedro powstał.
— Dam ci trzykroć sto tysięcy talarów złotem.
Caverley podskoczył z radości.
— Że zaś opuszczając twój obóz, mógłbym na nowo wpaść w ręce jakiego bandyty, który powtórnie naznaczyłby na mnie okup, daj mi więc kartę wolnego przejścia i pokwitowanie.
— A W. Wysokość wyliczy mi trzykroć sto tysięcy talarów złotem?
— Wiesz zapewne, że się nie nosi podobnéj summy, ale musisz mieć pomiędzy swojemi jakiego zyda znającego się na dyamentach.
— Ja sam znam się na nich, mój Królu.
— Zgoda, przybliż się Mothrilu, rzekł Król, dając znak zbliżenia się Maurowi; wszak słyszałeś?
— Słyszałem, Królu, odrzekł Maur, wyciągając z szerokich spodni długą sakwę, przez którą połyskiwały różnokolorowe klejnoty.
— Przygotuj pokwitowanie, rzekł don Pedro.
— Wszystko już jest gotowe, potrzeba tylko summę zamieścić.
— A karta wolnego przejścia?
— Pod spodem jest wypisana. Za wielki jestem sługa W. K. Wysokości, abym mu czekać pozwolił.
Uśmiech gorączkowy przeszedł po ustach Króla. Przybliżając się do stołu czytał:
„Ja podpisany Hugo de Caverley, dowódzca rot Angskrch...
Król nie czytał ani słowa daléj, promień podobny do pioruna zaiskrzał mu w oczach.
— Nazywasz się więc Hugo de Caverley?
— Tak jest, odpowiedział awanturnik zdziwiony tą radosną oznaką, któréj na próżno usiłował odgadnąć przyczynę.
— Więc ty jesteś dowódzcą awanturników Angielskich? mówił daléj don Pedro.
— Nieomylnie.
— Więc Mothrilu zbierz dyamenty do sakwy, i włóż ją do kieszeni.
— A to dla czego?
— Ponieważ do mnie tu należy dawać rozkazy, a nie odbierać takowe, zawołal don Pedro wydobywając z zapiersi pargamim.
— Rozkazy? rzekł dumnie Caverley! a wiedz N. Panie że jeden tylko jest człowiek w świecie, który ma prawo dawać rozkazy Hugowi de Caverley.
— Właśnie podpis tego człowieka, rzekł don Pedro, pokazując Caverleyowi pargamin. „W imieniu Księcia Czarnego, Hugo de Caverley rozkazuję ci być posłusznym.“
Caverley potrząsając głową spoglądał przez kratę przyłbicy na pargamin rozwinięty w rękach Królewskich. ale zaledwie ujrzał podpis, wrzasnął wściekle; na ten głos przybiegli oficerowie, którzy przez uszanowanie pozostali za namiotem.
Ten pargamin był rzeczywiście listem bezpieczeństwa danym przez Księcia Czarnego Królowi don Pedro, i zawierał w sobie rozkaz dla wszystkich poddanych Angielskich do zupełnego posłuszeństwa, póki on sam nie przybędzie dla objęcia dowództwa.
— Widzę, że się ztąd wywinę tańszym kosztem niżeśmy się oba spodziewali, lecz bądź spokojny, ja ci wynagrodzę mój kochany.
— Masz słuszność, Najjaśniejszy Panie, rzekł Kapitan z przykrym uśmiechem, choć nie można go było widzieć pod spuszczoną przyłbicą. Nie tylko jesteś wolnym Królu, ale oczekuję twych rozkazów.
— Więc rozkaz, jak to zamierzałeś, Robertowi poszukać mego brata, Księcia Henryka de Transtamare, niech przyprowadzi go tutaj.
Pisarz spojrzał badawczo na Caverleya, i na znak dany wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.