<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIII.
Jak Musaron napotkał jaskinię, i to co w niéj było.

Musaron powiedział, iż podróżnym jeszcze zostawała jaka godzina dnia, i ostatnie promienie słońca mogły przyświecać ich drodze; lecz od chwili w któréj odblask bladych promieni skrył się za wierzchołek Sierry, zbliżała się noc tak straszna, i z taką szybkością, że Musaron i jego pan mogli spostrzedz, o ile przedsięwzięta droga była urwistą i tém samém niebezpieczną.
kwadrans drogi, pośród tej ciemności Musaron zatrzymał się raptownie.
— Ho! ho! panie Agenor, rzecze, droga zaczyna bydź coraz gorszą, albo lepiéj powiem, tu niema drogi. Pozabijamy się niezawodnie, jeżeli pan żądać będziesz abyśmy daléj postępowali.
— Do kata, rzekł Agenor: ja nie jestem tak bardzo wymagający, wszakże mnie znasz, tylko zdaje mi się, że nocleg będzie za bardzo obozowy. Zobaczmy czyby nie można ruszyć daléj.
— Ani podobna: jesteśmy na płaszczyźnie otoczonéj ze wszech stron przepaściami, zatrzymajmy się tutaj, albo po prostu wytchnijmy, spuść się pan na moją zdolność w wyszukaniu w górach miejsca które nam dozwoli noc spędzić.
— Może znów widzisz jaki dobry tłusty dym? spytała uśmiechem Agenor.
— Nie, ale ja domyślam się ładnéj jaskini z firankami: z bluszczu i ścianami mchem porosłemi.
— Z któréj będziemy mogli wypędzić całą gromadę sów, jaszczurek, węży.
— W podobnej porze i miejscu w jakiém jesteśmy, doprawdy nie zważa się na to; zresztą, mnie bynajmniéj nie zastrasza to co chodzi. Przytém pan niejesteś lak zabobonny, abyś obawiał się sów, ja zaś nie sądzę aby jaszczurki albo węże miały co ogryzać na twoich żelaznych nogach.
6 — Niechajże tak będzie, zatrzymajmy się, rzekł Agenor.
Musaron zsiadł z konia, zaczepił cugle o skałę, a w czasie tego, jego pan przystanki na siodle i podobny do statui konia oczekiwał z odwagą, namysłem i spokojnością.
Podczas tego, germek powodowany tą zmyślnością którą znajdujemy w potrzebie, udał się dla wyszukania miejsca.
Zanim kwadrans upłynął, powrócił z postawą zwycięską i wydobytym mieczem.
— Tędy panie, tędy; wołał, zobacz pan nasz Alkazar.
— Co znów tam masz u czarta? spytał rycerz, zdaje mi się żeś cały zlany wodą.
— Musiałem walczyć z lasem zarośli, które mnie chciały uwikłać, ale lak mężnie rąbałem końcem miecza, — że sobie utorowałem przejście, i wówczas z wszystkich mokrych liści, padała jak dészcz rosa na moją głowę, uleciało także ztamtąd kilkanaście niedoperzów, i zrobiło się miejsce. Wyobraź że sobie pan teraz cudowną galeryą, mającą posadzkę z delikatnego piasku.
— Ah! czy to tylko prawda, rzeki Agenor, postępując za śladem Musarona, gdyż wcale nie dowierzał jego piękném słowom.
Niesłusznie powątpiewał Agenor; zaledwie uszedł ze sto kroków po raptownéj spadzistości, jak w miejsen, gdzie droga zdawała się bydź zatarassowana murem, dało mu się czuć pod nogami usłanie z świeżych liści, i małych gałęzi: był to skutek rzezi sprawionej przez Musarona, a podczas tego, z téj i owéj strony przelatywały niewidzialnie wielkie niedoperze, których rycerz mógł tylko poznać po spokojnym szeleście ich skrzydeł. Niecierpliwie usiłowały odzyskać utracone miejsce.
— Oh! rzecze Agenor. Ależ to jest jaskinia czarownika Maugis.
— Wynaleziona przezemnie panie, i przezemnie piérwszego. Niech licho porwie, czy też kiedy człowiek pomyślał tu nogą stąpić! te krzewy pamiętają początek świata.
— Bardzo dobrze, rzekł uśmiechając się Agenor, lecz czy ta jaskinia nie znana jest ludziom?
— Oh! za to zaręczam.
— Mógłbyś także i że wilków to samo powiedziéć?
— Oh! oh! rzekł Musaron.
— Także za kilku niedźwiedzi rudowłosych, miejscowej rasy tych gór, wszakże wiész, takich jak się to napotyka w Pireneach?
— Do djabła!
— Albo za tych dzikich kotów, co w uśpionym podróżnym rozdzierają gardła, i wysysają krew.
— Panie, wiesz pan co trzeba będzie uczynić? jeden z nas będzie czuwał nad snem drugiego.
— Doskonała myśl.
— Teraz nie masz pan co do powiedzenia przeciwko jaskini Magisa?
— Zupełnie nie, nawet znajduję ją dosyć przyjemną.
— Wróć wejdźmy, rzekł Musaron.
— Wejdźmy, rzedł Agenor.
Obadwa zsiedli z koni, i weszli z ostrożnością, macając, rycerz włócznią, a germek mieczem. Po przejściu ze dwadzieścia kroków, znaleźli mur mocny, nieprzenikliwy, który zdawał się bydź utworzony przez samą skałę, bez żadnéj pozornéj jamy, bez schronienia dla zwierząt szkodliwych.
Ta jaskinia była podzielona na dwie części; wchodziło się naprzód do niejakiego przedsionka, z którego przechodziło się w drugie wydrążenie, mające w sobie otwór podobny do drzwi, i przedstawiała się w całéj wysokości.
Była to niezaprzeczenie jedna z tych jaskiń zamięszkana jeszcze w czasach początkowego chrześcijaństwa, przez jakich pobożnych pustelników, którzy sobie obrali spokojną drogę, aby nią dojść do nieba.
— Bogu dzięki! rzecze Musaron, nasza sypialnia jest bezpieczną.
— Kiedy tak, to wprowadź konie do stajni i rozłóż obrus, bo mi się jeść chce.
Istotnie Musaron wprowadził konie do miejsca.
które jego pan pazwał stajnią, to jest do przedsionka w jaskini.
Poczém, zrobiwszy uporządkowanie, zajął się przygotowaniem wieczerzy.
— Co tam mówisz? spytał Agenor, słysząc ciągłe szemrania Musarona, przy wykonywaniu odbieranych rozkazów.
— Mówię, że jestem wielki głupiec, gdyż zapomniałem świecy, a ta by nam się przydała. Szczęściem, że możemy sobie ognia skrzesać.
— Tak myślisz Musaronie, ognia?
— Ogień odstrasza drapieżne zwierzęta, jest to prawda, o rzetelności któréj już nieraz miałem zdarzenie się przekonać.
— Tak, ale przyciąga ludzi, a przyznam ci się, iż w obecnéj chwili, bardziej się lękam napadu jakiéj bandy Anglików, lub Maurów, jak gromady wilków.
— Do djabła! rzecze Musaron, smutno jednakże spożywać tak dobre rzeczy nie widząc je.
— Ba! ba! rzekł Agenor, głodny brzuch nie ma uszów, ale za to ma oczy, to prawda.
Musaron dał się zawsze przekonać, gdy ustępowano jego woli, lub uzupełniano życzenia; poznał tą rażą słuszność swego pana, poszedł więc i rozłożył posiłek w drzwiach drugiéj jaskini, celem aby choć jakakolwiek światłość rozjaśniéć im mogła.
Zaczęli więc swoją biesiadę, a koniom w tym czasie pozwolono zagłębić głowy w workach z owsem który Musaron zrzucił z grzbietu.
Agenor, człowiek młody i silny zaczął pożywać z tak wielkim apetytem, iż rumieniłby się to może uczynić, jaki dzisiejszy kochanek, a w tym czasie słyszano energiczne towarzyszenie Musarona, który rachując na to, iż go nie widzą, chrupał kości z mięsem.
W ém nagle, dało się słyszéć cóś, jakby od strony Agenora, a uciszyło się od strony Musarona.
— No, cóż tam znów? spytał rycerz.
— Panie, zdawało mi się żem słyszał, ale zapewne się mylę, odrzekł Musaron. To nic.
I znów wziął się do jadła.
Lecz wkrótce jeść zaprzestał; że zaś siedział tyłem do otworu, Agenor mógł widziéć jego nieporuszoność.
— Co tam rzekł Agenor, czyś zgłupiał?
— Nie panie, tém bardziéj że nie jestem głuchy. Słyszę, mówię panu, słyszę.
— Eh! śni ci się, odrzekł rycerz, to pewno jaki niedoperz, którego zapomniałeś wypędzić, obija się po ścianach.
— Ale tak, nie tylko słyszę, ale widzę, rzekł Musaron, zniżając głos aby zaledwie jego pan tylko mógł słyszéć; ale widzę.
— Widzisz?
— Tak jest, i jeżeli pan zechcesz się odwrócić zobaczysz sam.
Zachęcenie było tak stanowcze, że Agenor w téj chwili się odwrócił.
Istotnie, w pośród ciemnéj głębi jaskini; błyszczała jasna pręga, światełko wydane przez jakiś płomień przenikający w jaskinię przez szczelinę skały.
Zdarzenie to mogłoby przestraszyć, każdego który w jednéj chwili nie zdoła się zastanowić.
— Kiedy my nie mamy światła, to oni go mają, rzekł Musaron.
— Co za oni?
— A nasi sąsiedzi.
— Więc sobie myślisz że twoja samotna jaskinia jest zamięszkana.
— Ręczyłem tylko za tę, a nie za sąsiednią.
— Jak to; wytłómacz się.
— Zrozumiejże mnie pan: jesteśmy w rozpadlinie jednéj góry, a każda góra ma dwa boki.
— Bardzo dobrze.
— Uważaj pan tylko co ja mówię: ta jaskinia ma dwa wejścia. Przypadek zrządził, iż to odłączenie które widzimy, jest źle skupione. My weszliśmy tutaj od strony zachodniéj, a oni, od strony wschodniéj.
— Ależ przecie co za oni?
— Nic tego nie wiem. Zobaczmy, pan miałeś słuszność żeś mi nie pozwolił ognia rozniecić. Wierzę iż pan równie jesteś roztropny jak waleczny, i to jest nawet mało z méj strony powiedziane. Ale zobaczmy....
— Zobaczmy, przydał Agenor.
I obadwa szli naprzód, lecz pewno nie bez tajemnego bicia serca.
Musaron szedł piérwszy, pierwszy też przybył, i przyłożył ucha do szpary, którą rozdzielał głos od skały.
— Patrz no pan! rzekł cicho, warto to będzie zadać pracy.
Agenor spojrzał i zadrżał.
— A co? zapytał Musaron.
— Cicho! odparł Agenor.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.