Nieznanym szlakiem (opowiadanie, 1930)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieznanym szlakiem |
Pochodzenie | Nieznanym szlakiem |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Zaczęło się to w r. 1876, wtedy, kiedy rozsiani po całym obszarze Syberji pędzili żywot męczeński rodacy, zesłani za powstanie r. 1863. W niektórych miejscowościach Syberji powstały nawet mniejsze lub większe osady wygnańców. Tak było i w powiecie Minusińskim.
We wsi Bazunowoj, tuż przy brzegu potężnego i wartkiego Jeniseju, mieszkało kilka rodzin wygnańców polskich, a śród nich rej wodzili i do wielkiego poszanowania nawet pośród rosyjskich chłopów i Tatarów doszli Bohdan Radkiewicz i Ludwik Lisowski. Nauczyli oni ludność miejscową dobrej uprawy pszenicy, leczyli konie i bydło, dawali rady, jak się bronić od urzędników, którzy zjeżdżali do tej odludnej wioski po łapówki; bez Radkiewicza i Lisowskiego nikt w całym obwodzie nie odważyłby się działać na własną rękę. Zaszczyty sypały się na nich jak z rogu obfitości. Obaj byli kolejno starostami wioski, honorowymi kozakami, sędziami koczowisk tatarskich. Policja też szanowała i trochę obawiała się Polaków. Obaj byli doskonałymi fachowcami. Radkiewicz szybko i elegancko szył buty, Lisowski — ubrania męskie. Prawda, że fach ten posiedli oni dopiero w czasie swojej ciężkiej tułaczki po więzieniach i pustkowiach północnej Syberji, gdzie każdy sam sobie radził, jednak doszli do wielkiej wprawy i najwyżsi urzędnicy powiatu wkrótce stali się ich klientami.
Pewnego wieczora Radkiewicz, chmurny, wszedł do chaty Lisowskiego, który z rodziną siadał już do kolacji. Lisowski spojrzał w pociemniałą twarz przyjaciela i rzekł, uśmiechając się:
— Już coś nowego obmyślacie, Bohdanie? Widzę to z waszych oczu... No, mówcie!
Radkiewicz opuścił głowę i mruknął:
— Pomówimy po wieczerzy...
Nie chciał jeść i siedział w głębokiej zadumie, nic nie mówiąc i patrząc przez okno na pędzącą rzekę. Nareszcie Lisowski wstał, narzucił na plecy sukmanę z wełny wielbłądziej, spojrzał na przyjaciela i rzekł:
— Przejdźmy się trochę, to i pogadamy...
Radkiewicz wstał i podszedł do gospodyni.
— Niech pani nie gniewa się, że mruk ze mnie dzisiaj; różne myśli tak latają po głowie, że nic mówić nie mogę, ale buciki na czas będą.
Lisowska uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Dziękuję, a życzę, żeby na dobre poszły myśli wasze!
Pocałował ją w rękę i wyszedł.
— No? — odrazu spytał go Lisowski.
— E — e — odpowiedział Radkiewicz — to nie tak nagle! Bo, widzicie, kiełkowało to we mnie oddawna i dopiero teraz...
— Co dopiero teraz? — zapytał przyjaciel, zauważywszy, że Radkiewicz zamilkł.
— Teraz postanowiłem nieodwołalnie... wyjechać stąd... na zawsze...
Lisowski zatrzymał się i oczy wlepił w twarz przyjaciela.
— Tam?... — szepnął, wskazując ręką na zachód.
— Tak... do Polski... — odparł Radkiewicz.
— Zginiesz! Zginiesz, jak tamci!
— Może! — wybuchnął Radkiewicz. — Może! Ale ja już nie mogę dłużej czekać! Najlepsze lata życia tracimy, najwięcej moglibyśmy dla Polski pracować, a my tu — gnijemy, gnuśniejemy z Moskalami i Tatarami, bez pożytku dla kraju i narodu.
— Tak! — zgodził się Lisowski. — Lecz trudna i daleka droga, a za ucieczkę — kula lub katorga...
— Wiem, alem sobie inaczej obmyślił. Nie złapią mnie!
Mówiąc to, Radkiewicz podszedł do samego brzegu, gdzie w dole z pluskiem fal pędziła wezbrana rzeka, i wskazując na wynurzające się z ciemności białe smugi piany, zaczął mówić gorąco, namiętnie:
— To — Jenisej. Obaj wiemy, że płynie na północ, aż ginie w Lodowatym oceanie... Ocean — to już wolność, to już prosta droga do Polski... Postanowiłem wyjechać do Jenisejska, skąd bliżej do morza i gdzie jest więcej rybaków, może się znajdzie towarzysz... chyba... chyba, że i wy, Lisowski, też...
Lisowskiemu fala gorącej krwi uderzyła do głowy. Drżał cały i schwycił przyjaciela za rękę.
— Bohdanie, jabym razem z wami, bez wahania... ale żona, dzieci... co z nimi będzie?... Przecież zamęczą je za mnie, pogonią etapami przez śniegi, przez więzienia... Zemrą...
Radkiewicz głęboko westchnął i szepnął:
— Zostańcie z nimi... Pan Bóg by nas może za ich udrękę pokarał... Zostańcie, Ludwiku...
Lisowski cicho płakał i urywanym głosem mówił:
— Pierwszy raz się rozstajemy... Tyle niedoli razem przeżyliśmy... A teraz, może być, na zawsze...
Tak! — odpowiedział Radkiewicz — ja już tu nie powrócę...
Więcej już nic do siebie nie mówili. Powrócili do wsi i rozeszli się w różne strony.
W parę tygodni później Radkiewicz odwiózł sędziemu śledczemu uszyte buty i wyprosił sobie pozwolenie na wyjazd na dwa miesiące do Krasnojarska po nowe narzędzia i skóry. Wkrótce wyjechał ze wsi Bazunowoj tratwą, która płynęła z prądem Jeniseju hen! na północ, gdzie w wyobraźni wygnańca pienił się i wołał do wolności ocean. Wyjechał i nikt z mieszkańców tej wioski nigdy już więcej swego starosty nie ujrzał. Radkiewicz wpadł jak kamień do wody. Wszelkie poszukiwania władz spełzły na niczem.
A on tymczasem działał i plan swój posuwał dalej i dalej. Tratwą dotarł do Krasnojarska, skąd końmi, mając paszport na inne nazwisko, przyjechał do miasta Jenisejska. Posiadając uciułany uporczywą pracą kapitalik, rozpoczął tu nowy interes. Jenisejsk jest miastem rybaków. Rzeka tu dochodzi do trzech kilometrów szerokości, a olbrzymie jesiotry różnych gatunków, piękne o czerwonych grzbietach i ogonach „tajmienie“ mają w niej swoją siedzibę.
Radkiewicz bardzo prędko rozpatrzył się na nowem miejscu i wciągnął do swego przedsięwzięcia Finlandczyka — Franca Lindensztadta, też wygnańca, niedawno wypuszczonego z więzienia bez prawa jednak wyjazdu z obwodu miasta. Lindensztadt wkrótce zasłynął wśród rybaków jako fachowiec, bo też był nim, całe życie spędziwszy na Bałtyku, trudniąc się połowem ryb. Wyrywano sobie Lindensztadta wzajemnie, aż dopóki Radkiewicz nie położył kresu tej konkurencji, zapraszając Finlandczyka na wspólnika. W ciągu paru miesięcy zorganizował Radkiewicz przedsiębiorstwo, na które z podziwem spoglądali rosyjscy rybacy. Lindensztadt zarządzał połowem ryb, Radkiewicz — przyrządzaniem konserw z ryb i handlem. Wszyscy przepowiadali nowym przedsiębiorcom wielkie powodzenie, lecz nikt nie domyślał się, co się działo w głowach nowych rybaków. Do późna w nocy siedzieli w swojej izbie, szeptali do siebie, przeglądali dużą mapę Azji, coś obliczali na niej i wymierzali, robili rysunki wielkiej dwumasztowej łodzi i wszystko to w nocnej ciszy, pokryjomu, szeptem, jakgdyby knuli jakiś straszliwy spisek.
Przez całą jesień i zimę pracowali nowi towarzysze. W jesieni łapali ryby sieciami, w zimie — specjalnemi wędkami, spuszczając je na dno rzeki przez otwory w lodzie; wieczorami i aż do późnej nocy porządkowali swoje łodzie, szczególnie jedną, największą o dwóch masztach. Wzdłuż burty, po obudwóch bokach łodzi umieścili zalutowane blaszanki od nafty i zabili je szalówką, obszyli nos łodzi grubemi deskami o wielkich sztabach żelaznych, podnieśli burty, postawili nowe mocne maszty i dali nowy takelunek żaglowy; około steru zbudowali domek z piecykiem i dwoma hamakami. Rosyjscy rybacy podziwiali nowy statek. Radkiewicz z Finlandczykiem opowiadali im, że chcą w lecie spłynąć z prądem ku ujściu Jeniseju i spróbować szczęścia na wielkiej wodzie.
Gdy łódź była już zupełnie gotowa, na nowo osmolona i opatrzona, zsunęli ją bliżej do brzegu i czekali na ciepłe czasy. Długa jednak zima syberyjska dręczy ludzi swemi mrozami i wichrami. Radkiewicz z niecierpliwości i niepokoju aż sczerniał, chodził z gorączkowo błyszczącemi oczami, mocno zaciskając usta. Lindensztadt zmienił się też do niepoznania. Zawsze zimny i spokojny, teraz często wzdychał i kurczowo ściskał muskularne, zgrubiałe dłonie, a w jego jasnych niebieskich oczach miotały się niepokój i tęsknota.
Wszystko ma swój koniec na ziemi. Minęła więc zima; Jenisej zerwał potężne więzy lodowe i poniósł je, krusząc i wyrzucając na wyspy i mielizny, do oceanu.
Polak i dziecię smętnej Finlandji nie zdradzali na zewnątrz swoich uczuć, pracowali jak dawniej nad połowem ryb i codziennie coś dodawali do swej łodzi. Nagromadzili sporo solonej, suszonej ryby, sadła, sucharów, herbaty i soli, w kajucie mieli dużą skrzynię cukru i blaszankę z wódką. Kołysząca się na rzece łódź cieszyła wzrok rybaków. Podczas łowieckich wypraw w okolicach Jenisejska sprawdzili szybkość i sprawność łodzi i znali ją teraz jak własną kieszeń. W rękach wprawnych rybaków była posłuszna, jak wóz, zaprzężony w konie.
— Dopłyniemy!... — szepnął raz Lindensztadt, rzucając porozumiewawcze spojrzenie na towarzysza.
Radkiewicz wzrok swój skierował na północ, gdzie się kłębiły szare, ponure chmury, nogi wparł mocniej w pokład łodzi i odparł szeptem:
— Dopłyniemy!
Finlandczykowi oczy radością się rozpromieniły, podszedł do Radkiewicza i w milczeniu rękę jego podniósł do ust. Ten drgnął i schwycił towarzysza w objęcia. Było to nieme podpisanie umowy na śmierć i życie. Od tego czasu więcej już o swoim planie nie mówili i czekali na maj, aby zacząć podróż.
Cała osada rybacka wyległa na brzeg Jeniseju, gdy dwumasztowa łódź „Nadzieja“ odpływała od miasta. Południowy wiatr szybko porwał łódź i poniósł ją z prądem pięknej rzeki ku północy. Zniknął im z oczu Jenisejsk, tylko dłużej od innych budynków widniały kopuły cerkwi i dach więzienia, ale i to wreszcie utonęło we mgle oddalenia.
— Z Bogiem! — zawołał tedy Radkiewicz.
— Z Bogiem! — powtórzył radośnie Finlandczyk i zaczął manewrować żaglami, lawirując pomiędzy mieliznami i wyspami.
Stała sie rzecz dziwna. Ci ludzie, którzy po całych nocach marzyli o śmiałej, szalonej podróży, szeptem rozmawiali o niej, robili różne projekty — teraz milczeli. Może odczuwali cały ogrom przedsięwzięcia i, chociaż żaden z nich nie myślał o niebezpieczeństwie, może jednak głębokie wzruszenie ogarniało ich coraz silniej i zamykało im usta.Spoglądali tylko na siebie przyjaźnie i tkliwie i pracowali na zmianę co sześć godzin.
Tymczasem „Nadzieja“ sunęła dalej i dalej na północ, jak gdyby starała się dogonić odpływający lód lub klucze łabędzi i stada gęsi, lecących na północ, w poszukiwaniu miejsca, gdzie życiu ich potomstwa nie będzie groził człowiek. Wolne i dzikie ptaki dążyły tam, dokąd płynęła „Nadzieja“, — ku brzegom oceanu Lodowatego.
Niewysokie wzgórza powoli znikły i na ich miejsce zjawiły się płaskie brzegi, porośnięte gęstym, prawie dziewiczym lasem iglastym. Były to już całkowicie niezaludnione obszary północnej „tajgi“. Na łachach rzecznych czerniły się stada cietrzewi i jarząbków; stada dzikich kaczek przecinały powietrze w różnych kierunkach; na brzeg wychodziły nieraz niedźwiedzie i wilki, ze zdumieniem śledzące płynącą łódź. Raz tylko zatrzymali się nasi żeglarze, przy ujściu dość dużej nieznanej im rzeki. Chcieli nałapać świeżych ryb, gdyż znużyło ich jednostajne pożywienie, zresztą woleli suszoną i soloną rybę przechować na czas żeglugi po oceanie.
Małą siecią udało im się złapać kilka dużych jesiotrów, tak, że musieli szukać pozostałego w gąszczu leśnym śniegu, aby dłużej przechować ryby. Ruszyli dalej i znowu milczenie panowało na pokładzie „Nadziei“, a wzrok żeglarzy pędził przed nią ku nieznanej północnej pustyni morskiej.
Rzeka stawała się coraz szerszą i burzliwszą. Już dawno odeszły od rzeki lasy i zewsząd do brzegów cisnęły się torfowiska północnej tundry, z taflami większych i mniejszych jezior, z zaroślami trzcin i sitowia. Chmary wodnego ptactwa unosiły się nad tą ziemią, zapomnianą przez naturę, i już się gnieździć zaczynały. Czasami śród niewysokich krzaków karłowatej brzeziny czołgał się puszysty północny lis, lub mknął zając, wystraszony pluskiem fal.
Pewnego razu, gdy świt przedarł się przez ciężkie chmury i zwoje mrocznej nocy, stojący przy sterze Lindensztadt wydał radosny okrzyk:
— Morze! Morze!
Radkiewicz wybiegł z kajuty i obejrzał okolice. „Nadzieja“ płynęła przez bezbrzeżną przestrzeń spienionej żółtej wody, z której wynurzały się od czasu do czasu porwane z południa drzewa, a nawet belki zburzonych przez powódź zabudowań wieśniaczych i resztki strzaskanych łodzi, przyniesionych zdaleka.
— To jeszcze nie morze! — oznajmił Radkiewicz. — To dopiero zatoka, do której wpada rzeka.
Mówiąc to, zaczerpnął wiaderkiem wodę i spróbował. Woda była lekko słona.
Radkiewicz rozwinął mapę i zaczął ją przeglądać. Spojrzał na kompas i zadecydował, że się znajdują niedaleko wysp Sibirjakowa. Rzeczywiście nazajutrz żeglarze ujrzeli przed południem czarne pasmo południowej wyspy archipelagu i wkrótce zbliżyli się do niskiego, pustynnego zdziaru. Spostrzegli duże stado fok, które miały tu legowiska, a wcale nie były zatrwożone zbliżeniem się łodzi, gdyż oddawna nie widziały ludzi.
Towarzysze postanowili wylądować i przygotować się do morskiej podróży. Ocean już dawał się we znaki, gdyż posyłał tu swoje siwe, szumiące bałwany, które z łoskotem i hukiem zalewały płaskie brzegi wyspy.
Umocowawszy na kotwicach łódź, żeglarze urządzili szałas na brzegu, za pagórkami z piasku, i rozpoczęli swoje czynności. Najpierw postanowili cały zapas mąki przerobić na suchary, gdyż mąka nie wytrzymałaby bez szwanku długiej morskiej podróży.
Finlandczyk wpadł na dowcipny pomysł, który był jakiemś echem z życia jego mongolskich przodków. Nie spodziewając się mieć poddostatkiem tłuszczu, potrzebnego dla podtrzymania ciepła w organizmie, postanowił on sfabrykować pożywne, tłuste suchary. Robił to w ten sposób. Razem z Radkiewiczem zabili kilka fok, zdjęli z nich cały tłuszcz i, roztopiwszy go w kotle na ogniu, wrzucali do niego kawałki przyrządzonego ciasta. Gdy ciasto to, przesyciwszy się sadłem, zeschło, nabili temi sucharami worki. Było to pożywienie, którego używają koczownicy-pastuchy w Mongolji północnej, nazywając je „borsuk“. W północnych obszarach Karelji, w Finlandji, a nawet Norwegji i w północnych obwodach Ameryki podobne suchary są w ogólnem użyciu. Była to dobra strawa, gdyż takie suchary, wrzucone do gorącej wody lub herbaty, tworzyły pożywną polewkę, zastępując zupę mięsną i chleb. Żeglarze poczynili tu nowy zapas świeżo solonych ryb i mięsa fok, a tranem i tłuszczem napełnili parę pustych beczułek. Przez cały czas pobytu na wyspach Sibirjakowa żywili się wyłącznie ptactwem wodnem. W gąszczu wysokiej twardej trawy i w krzakach karłowatej nędznej wikliny gnieździły się tysiące dzikich gęsi i kaczek. Ptaki dopuszczały człowieka o kilka kroków do siebie. W ten sposób żeglarze nie potrzebowali używać prochu. Uzbrojeni w wiosła lub długie drągi szerzyli spustoszenie śród ptactwa.
Nareszcie nastąpił dzień odjazdu. Podróżnicy podnieśli żagle i ruszyli z wiatrem, który poniósł łódź na północo-wschód. Zdaleka ujrzeli czarny masyw samotnej wyspy, wokoło której szalały bałwany. Była to wyspa Diksona, ostatni wartownik lądu na pustyni oceanu.
Potężny poryw wiatru popędził teraz „Nadzieję“ na zachód. Znikły bez śladu wszelkie oznaki ziemi. Pozostały tylko duże ciemno-szare mewy, szybujące w mglistem powietrzu, lub nagłym ruchem wpadające do morza, by porwać rybę. Po trzech dniach pływania, Radkiewicz, stojący przy sterze, spostrzegł szeroką strugę wody, wysoko wznoszącą się nad morzem, a wkrótce zobaczył, że jakiś olbrzymi, czarny kadłub falowym ruchem wynurzył się z wody i znowu po chwili zapadł, znikając, jak widmo. Zawołał towarzysza. Ten przyjrzał się i ze śmiechem zawołał:
— To wieloryb! Widziałem je, gdym pływał na norweskim statku po morzu Murmańskiem. Ten też nie jest samotnikiem! Patrz! Jeszcze jednego widzę, a tam drugi,... trzeci... Dobra nasza!
— Co w tem dobrego, że takie duże bydlę łazi po morzu? — zdziwił się Radkiewicz.
— Bo to widzicie, stado wielorybów goni inne stado. Jakie to stado — nie wiem, jednak myślę, że z pewnością są to śledzie. Wiem z opowiadań rybaków, że od brzegów Azji śledzie płyną do brzegów Europy i dochodzą aż do Skandynawji. Będziemy więc mieli towarzyszy podróży, a oni doskonale znają drogi morskie, oprócz tego razem z nami płynąć będzie spiżarnia, obficie zaopatrzona w świeże ryby.
Od niepamiętnych czasów nieznająca uśmiechu i radości twarz Lindensztadta promieniała szczęściem. Śmiał się bezdźwięcznym śmiechem, nie zwracając żadnej uwagi na to, że bałwany podrzucały łódź na swoje grzbiety, syczące słoną pianą, strącały ją na dno ruchomych przepaści, aby po chwili znowu porwać i wyrzucić do góry....
Przed wieczorem ilość wielorybów zwiększyła się, a morze zaczęło się skrzyć, szczególnie gdy wyjrzał księżyc i płynnem złotem zalał pustynię oceanu.
— To płyną stada ryb! — rzekł Finlandczyk. — Płyną tuż pod powierzchnią morza, które się skrzy tysiącami iskier.
Gdy księżyc stał już wysoko, żeglarze zauważyli na horyzoncie połyskujące szczyty gór i odczuli powiew mroźnego powietrza.
Płynęli dalej, a „Nadzieja“ dzielnie walczyła z bałwanami morskiemi i opierała się ich szalonym ciosom. W nocy jednak ciężkie, czarne chmury zasnuły niebo, a gdy rano słońce oświeciło morze, żeglarze z przerażeniem zauważyli, że są otoczeni ze wszystkich stron górami lodowemi. Jakgdyby jakieś olbrzymie okręty płynęły pod swemi zamarłemi żaglami, nie przeszkadzając bynajmniej ruchowi „Nadziei“. Obaj podróżni zrozumieli, że gnane od północy góry trafiały tu w pasmo jakiegoś morskiego prądu i odbywały podróż na południo-zachód, szybko topniejąc. Była to też szczęśliwa okoliczność, gdyż ten niewidzialny prąd unosił łódź w kierunku pożądanym — na zachód. Łódź płynęła, lawirując śród gór i pól lodowych, lecz Radkiewicz spostrzegł, że lody zaczęły kierować się nagle na północ, odchodząc od brzegów Azji.
— Niech sobie płyną, dokąd chcą — rzekł, do Lindensztadta — lecz my musimy płynąć wzdłuż brzegu...
Finlandczyk zgodził się i „Nadzieja“ wkrótce wyszła ze strefy pływającego lodu, sunąc ku brzegom. W dwa dni później czarne pasmo ziemi wynurzyło się z wody. Od tej chwili towarzysze płynęli w pobliżu tego pasma, czasami tylko zwijając żagle, aby zająć się połowem śledzi, które szeroką, długą na kilka kilometrów ławą płynęły ku zachodowi. Ryb było tak dużo, że górne warstwy ławicy wystawiały z wody płetwy grzbietów swoich.
„Nadzieja“, trzymając się brzegu, szła to na północ, to na wschód, to znowu na południe, obchodząc jakiś półwysep. Istotnie był to Jałmał, oddzielający ujście rzeki Jenisej od innej olbrzymiej rzeki — Ob. Brzegi były niezaludnione; morze, pokryte ciemno-szaremi falami, tylko od czasu do czasu ożywiało się stadami goniących śledzie fok; gdzie niegdzie łódź otaczały jękliwie krzyczące mewy, walczące ze sobą o porwaną zdobycz.
Długo trwała ta pływanka żeglarzy, gdyż lato minęło, przeszła jesień i już ostry mroźny wiatr zaczął ścinać wodę na pokładzie „Nadziei“. Radkiewicz i Lindensztadt zrozumieli, że wkrótce ogarnie ich zima i że muszą szukać schronienia na ten surowy, straszny czas. Żeglarze nieraz widzieli płynące na południe stada fok, które widocznie uchodziły przed dążącą od bieguna zimą.
— Niema innej rady! — zauważył Finlandczyk. — Płyńmy za fokami, one lepiej od nas znają tę miejscowość.
Ruszyli w kierunku południowym. Po kilku dniach woda w morzu zżókła, co było oznaką, że jakaś duża rzeka niosła do oceanu swój wart. Wkrótce łódź zaczęła uderzać o płynące drzewa, co jeszcze wymowniej świadczyło o zbliżeniu się do rzeki.
Była to olbrzymia Ob, która przecina całą Syberję i wpada na zachód od Jałmału do oceanu Lodowatego. Z wielkim mozołem i ostrożnością posuwała się „Nadzieja“ przeciw wpadającej do morza potężnej strudze rzecznej. Nareszcie woda stała się zupełnie słodką i zjawiły się brzegi zatoki. Drobne krzaki, kępy, porośnięte trawą, mech i trzęsawiska pokrywały brzegi. Śród krzaków śmigały małe, białe zające i czaiły się lisy. Ptactwo wodne już odleciało na południe, do słońca, ciepła i życia. Tylko ostatnie sznury gęsi i klucze białych łabędzi wisiały w powietrzu i ciągnęły na południe, walcząc z gwałtownemi podmuchami wichru.
Długo posuwała się „Nadzieja“ przeciwko prądowi Obi na południe, aż nareszcie żeglarze ujrzeli bardzo przytulną zatokę, ze wszystkich stron osłoniętą dość wysokiemi pagórkami, z rosnącym na ich zboczach lasem z karłowatych brzóz i cedrów. Tę zatokę obrali sobie żeglarze za schronisko na czas zimy podbiegunowej. Wyciągnęli łódź na brzeg, zdjęli część desek i zbudowali sobie szałas, przysypawszy go mchem i śniegiem.
Polak i Finn użyli pierwsze tygodnie na gromadzenie zapasów żywności i opału. Mięso można było przechowywać bez obawy przed zepsuciem się, gdyż coraz ostrzejsze mrozy zaczęły nawiedzać ten niegościnny, ponury kraj. Żeglarze zabili kilkanaście fok, nałapali dużo ryb, które złożyli do wykopanego dołu, przysypanego lodem i śniegiem. Podczas wypraw myśliwskich zrobili bardzo ważne odkrycie, że w zaroślach roiło się od białych kuropatw. Nałapali za pomocą sideł kilkaset sztuk i zdecydowali, że pożywienia starczy na cały zimowy okres.
Ten zaś straszny czas już nastąpił. Słońce coraz to krócej świeciło, aż zupełnie przygasło. Nastała noc podbiegunowa, noc pełna strasznych widm, zjawisk, trwogą przejmujących, głosów ponurych, a nieznanych.
Mijały tygodnie, gdy zabłąkani w tej pustyni ludzie nie spali, z przerażeniem spoglądając na niebo, które zdawało się płonąć, roztapiać się, zmieniać w morze jakiegoś tajemniczego ognia z mknącemi po niem różnobarwnemi falami, z wytryskującemi do góry, drgającemi słupami płomieni. Zdumieni i przerażeni spoglądali na płonące niebo i z pokorą oczekiwali, że zjawi się oblicze Twórcy i z jego oczu odczytają wyrok dla siebie... Lecz niebo nagle gasło i znowu mrok i mróz, ścinający krew w żyłach, przygniatały ziemię i żyjące na niej istoty... Wicher, niosąc chmury śniegu i drobne kawałki lodu, wył i szalał dokoła, lecz w schronisku, ukrytem za wzgórzem, było zacisznie.
W szałasie suche cedrowe gałęzie potrzaskiwały w piecyku, paliła się lampka z tranem, a na ognisku zawsze kipiała woda w kociołku. O ile na morzu towarzysze milczeli, o tyle teraz chętnie gwarzyli, opowiadając o swojem życiu, troskach, tęsknocie i nadziejach na przyszłość...
„Purga“ zanosiła śniegiem ich samotny szałas tak, że z trudem odgrzebywali go od wejścia, aby przynieść drzewa do piecyka lub pożywienia z łodzi.
Nagle pewnego poranku Lindensztadt nie mógł się jakoś podnieść z posłania. Całe ciało trawiła straszliwa gorączka, a dreszcze wstrząsały niem co chwila. Z opuchniętych dziąseł sączyła się krew, a każdy ruch lub słowo zmuszały chorego do krzyku i jęczenia. Ludzie ci przeszli Już mękę syberyjskich więzieni i znali się na chorobach.
— Źle — szeptał Finlandczyk — to szkorbut!
Wiedział o tem i Radkiewicz, gdyż przechodził tę chorobę, kiedy przed laty pędzono go na katorgę etapami, karmiąc mięsem lub rybami i nigdy nie dając jarzyn. Przy obliczaniu swojej podróży żeglarze zapomnieli o jednem, a mianowicie, że będą zmuszeni spędzić zimę na północy. Choroba Lindensztadta była pierwszym skutkiem tej fatalnej pomyłki.
Od tej chwili do obłędnych nocy podbiegunowych, do wycia wichury i łoskotu odrywających się brył pękającego lodu dołączyły się krzyki i jęki miotającego się w gorączce Lindensztadta. Nic nie mógł jeść, gdyż wszystkie zęby mu się kiwały i wypadać zaczęły, a usta zmieniły się w ropiącą się, wstrętną ranę. Bywały dnie, gdy chory zupełnie do przytomności nie wracał i miotał się, zrywając z siebie okrycie i bieliznę i jęcząc żałośnie. Wreszcie zaczął coś śpiewać ponurym, głuchym głosem. Pieśń była mroczna i groźna, jak skalista i zimna ojczyzna Finlandczyka. Urywał na chwilę śpiew, aby jęknąć przeciągle, z bolesną skargą, i znowu śpiewał, przymykając oczy i zaciskając palce rąk.
Zima ciągnęła się długo, tak długo, że Radkiewiczowi wydawało się, iż nigdy się już nie skończy. Ta myśl zawładnęła nim całkowicie. Nie mógł spać, a, gdy zasypiał, budził się z przerażeniem i biegł patrzeć, czy nie zjawiły się jakieś oznaki wiosny.
Pewnego wieczoru Lindensztadt przerwał swój śpiew i zawołał Radkiewicza.
— Słuchaj — rzekł, ledwie bełkocząc opuchniętemi wargami, — to już koniec! Już nie dożyję do jutra i nigdy nie zobaczę swego kraju i swojej rodziny. Nigdy...
Radkiewicz zaczął go pocieszać, ale Finlandczyk oczy przymknął i znowu rozpoczął swoją jednostajną, jak wycie wiatru, ponurą pieśń, śpiewał ją do północy, a później zamilkł, i tym razem na zawsze.
Radkiewicz obmył i ubrał towarzysza niedoli, owinął go w skóry fok i złożył śród piaszczystych, śniegiem spowitych wydm, aby oddać go ziemi na wiosnę, gdy piasek odmarznie... Pozostał sam i wyglądał wiosny, starannie odpędzając myśl o tem, że zima nigdy się nie skończy, i czując, że rozpacz straszliwa i obłęd chwytają go za serce i mózg.
— Oszaleję... oszaleję! — ściskając sobie głowę, myślał Radkiewicz.
I z pewnością takby się stało, gdyby nie wiosna, która jakgdyby odrazu, jednym skokiem przymknęła tu z południa... Śnieg zaczął topnieć pomału, zjawiły się jakieś muszki, do szałasu wpełzały drobne, czarne pająki; jakieś małe ptaszki uganiać się zaczęły śród zarośli cedrów, a w kilka dni później wysoko pod obłokami długo krążył pierwszy sznur dzikich gęsi, daremnie szukając wolnej od lodu wody. Odleciał jednak ten pierwszy goniec wiosny zpowrotem na południe, ale już wkrótce rzeka wezbrała, podniosła i pokruszyła lód, zalała brzegi, podniosła- „Nadzieję“, na którą Radkiewicz ledwie zdążył przenieść cały swój dobytek.
Gdy słońce zaczęło już dobrze ogrzewać ziemię, a wszędzie roiło się od wodnego ptactwa, Radkiewicz z wielkim mozołem wykopał mogiłę, złożył w niej ciało towarzysza, kamieniami i piaskiem przywalił i postawił krzyż. Na krzyżu ze świeżego cedru Radkiewicz wypalił napis:
Oczekując aż znikną na horyzoncie lodowate góry, które nagromadziły się przy ujściu rzeki, a codzień zmniejszały się, z łoskotem i hukiem rozpadając się pod promieniami słońca i ciepłej wody, podmywającej ich podnóża, Radkiewicz oporządzał łódź, a wieczorami chodził na grób towarzysza.
W pewnej chwili straszliwa tęsknota opanowała myślami samotnika, tęsknota i rozpacz.
— Przecież samotny, w pojedynkę nie dopłynę? — zapytał samego siebie, a oczy zamglone zwracał w stronę krzyża. — Nie dopłynę?...
Nikt mu nie odpowiadał, więc rozpacz sączyła dalej i głębiej swój jad do duszy samotnego człowieka.
— Poco walczyć, poco dalej się męczyć i troskać? — pytał siebie Radkiewicz. — Czy dziś, czy jutro śmierć — żadnej niema w tem różnicy. Mam karabin i naboje... Jedna chwila i — koniec...
Już wstał i poszedł po broń, gdy nagle przed jego oczami rozstąpił się mrok wieczorny i ciemne chmury na horyzoncie; ujrzał „Nadzieję“, która, rozpuściwszy i wydąwszy swoje żagle, pruła wodę morza, sunąc na zachód; ujrzał Radkiewicz samego siebie przy sterze, a w oddali jakieś połyski, jakieś drogie, ukochane zjawy, postacie i twarze; uszu jego doszły odgłosy znajomej, swojskiej mowy, echa piosnki rzewnej, dzwony kościołów i cichy szmer żyta.
— Tam, tam, tylko tam żyć lub umierać! — krzyknął i powrócił do mogiły Lindensztadta, długo wpatrywał się w nią, jakgdyby chciał dojrzeć twarz zmarłego i jego zawsze zimne, niebieskie oczy.
— Dopłynę! — szepnął i rękę do nieba wyciągnął.
Zbliżył się do krzyża i nożem zaczął wycinać literę po literze. Nareszcie skończył, odstąpił o krok i odczytał
W dwa tygodnie potem „Nadzieja“ z samotnym człowiekiem przy sterze płynęła po oceanie, trzymając się brzegu i częściej zatrzymując się, gdyż Radkiewicz po kilku bezsennych, uciążliwych dniach żeglowania, był zmuszony wypoczywać. Opłynął półwysep Samojedów, przeciął południowy wąski koniec zatoki Karskiej i sunął już wpobliżu północnego brzegu Europy przez morze Karskie i Barentsa. Parę razy widział statki cudzoziemskie, które uprawiały wpobliżu Murmańskiego brzegu połów sztokfiszów i śledzi, a te spotkania szaloną radością napełniały jego serce. Kilkakrotnie doganiały go łodzie tubylców północnych: Ostjaków, Samojedów i Korełów, wypytywano, dokąd płynie i skąd. Pokazując mapę, odpowiedział, że jest z Archangielska, a płynie do Norwegji. Podziwiano, że był samotny, ale on nie zatrzymywał się i dążył dalej, już nawet niebardzo dbając o to, czy brzegi są blisko, czy daleko.
Pewnego dnia spotkał odrazu kilka statków i całą flotylę czółen rybackich; dowiedział się, że jest w pobliżu portu norweskiego Wardo. Postanowił zatrzymać się, wypocząć i na ludzi się napatrzyć, ich widokiem i głosami się nacieszyć.
Zawinął więc do Wardo, gdzie miał zamiar zabawić dłużej, lecz prawie natychmiast był zawezwany do biura portowego; jakiś urzędnik zaczął go pytać o dokumenty, o flagę i o port, do którego był przypisany jego „okręt“. Ponieważ Radkiewicz nie mógł zrozumieć urzędnika, zaproszono jakiegoś Rosjanina, który, dowiedziawszy się, że Radkiewicz jest zbiegiem, zaczął podbudzać przeciwko niemu urzędników norweskich. Po trzeciej wizycie w biurze Radkiewicz zrozumiał, że zostanie aresztowany, więc, powróciwszy na „Nadzieję“, podniósł żagle i popłynął, korzystając z tego, że mrok już zapadł.
Dalsza jego podróż wzdłuż brzegów Skandynawji odbyła się bardzo pomyślnie. Już się nie krył wcale, w portach śmiało oświadczał, że jest Polakiem, który uciekł tak niezwykłą drogą z Syberji, gdzie go więziono za miłość do ojczyzny i za walkę o jej wolność. To jednało mu serca szlachetnych Norwegów, a później Duńczyków. Podejmowano go wszędzie nader gościnnie, dostarczano ubrania i zapasów żywności na drogę, ułatwiano formalności celne i paszportowe, zaopatrywano w listy polecające.
Wszystko się jednak zmieniło, gdy Radkiewicz wypłynął na Bałtyk. Płynął wzdłuż wybrzeży niemieckich i tu w każdym porcie, do którego się zbliżał, spotykały go prześladowania i groźby aresztowania.
Szczególnie nastraszono go w Gdańsku, gdzie niemieccy urzędnicy kazali mu pozostać w biurze i czekać na przybycie konsula rosyjskiego, który miał jego los rostrzygnąć. Radkiewicz spędził parę godzin w biurze, a potem nieznacznie się wymknął, wpadł na swoją łódź i odpłynął, nie ciekawy znajomości z konsulem rosyjskim. Źle przyjęto go też w Królewcu i nie pozwolono bez paszportu wyjechać do Poznania lub Krakowa. Zimnym tonem radzono mu pozostać w Królewcu do czasu, aż będą zebrane o nim informacje w Rosji. Po tej rozmowie Radkiewicz znowu podniósł żagle „Nadziei“ i ruszył w świat. Zdecydował się płynąć do Rosji, podać się za rybaka, który zgubił swoje papiery, i z Rosji przedostać się do Warszawy, a później dalej — zagranicę.
Po kilku dniach przybył do Rewla i siedział cicho, długo nie wychodząc na brzeg, czekając aż baczne oczy policji oswoją się z widokiem „Nadziei“ i gdy nie będzie ona zwracała już na siebie powszechnej uwagi. Po paru dniach jednak był zmuszony wyjść na brzeg. Ledwie uszedł kilka kroków, gdy dogonił go jakiś człowiek w czapce urzędowej i kazał mu iść za sobą. Radkiewicz poszedł i wkrótce znalazł się w urzędzie policyjnym.
— Ty — Bohdan Radkiewicz? — krzyknął do niego jakiś urzędnik.
Nieoczekujący tego żeglarz bez namysłu odparł:
— Tak...
— Toś ty uciekł z Syberji i opowiadał w Wardo, Bergenie i Kopenhadze, że objechałeś całą Azję oceanem i teraz przybyłeś tu?
Radkiewicz zrozumiał, że o nim już wszystko wiadomo, więc nie zapierał się. Owszem — szczegółowo opowiadał o swojej podróży, wciąż jeszcze czując radość w obcowaniu z ludźmi. Cały urząd policyjny słuchał Radkiewicza z zainteresowaniem i przejęciem, lecz gdy skończył, starszy urzędnik rzekł:
— Wszystko to jest bardzo zajmujące i zabawne, lecz zakuć go w kajdany i odstawić do Petersburga! Niech już tam sobie z nim radzą!
Tegoż wieczora, dzwoniąc kajdanami, Radkiewicz chodził z kąta w kąt wąskiej celi więziennej i myślał. Przed oczami jego płynęły obrazy męczeńskiej włóczęgi przez krainę śmierci i zgrozy, jaką była pustynia Północnego oceanu, z jego zimą straszliwą, nocą bez końca i z pałającem, groźnem niebem, skrywającem oblicze Boga; widział przed sobą zbolałą i zrozpaczoną twarz umierającego Lindensztadta, krzyż nad jego mogiłą; słyszał huk i plusk ciężkich, ołowianych fal oceanu i na nich, jak drobną drzazgę małą, poczciwą „Nadzieję“, od której w tak brutalny sposób oderwano go na zawsze. Myśląc o tem, Radkiewicz czuł się bardzo zdziwiony, że niepowodzenie takiej szalonej i ciężkiej wyprawy i jej tragiczny koniec, o którym świadczyły kajdany i kraty więzienne, wcale go nie wzruszyły. Czuł się spokojny i pewny, że z Rosji się wyrwie i upragnioną wolność odzyska.
W takim nastroju spokojnym i pogodnym spędził Radkiewicz kilka dni w więzieniu w Rewlu. Czuł się doskonale, tylko jeść nic nie mógł i z trudem wstawał zrana z łóżka; pił dużo wody, trawiony jakąś wewnętrzną gorączką.
Przez sen wołał Lindensztadta i Lisowskiego, bełkotał coś o żaglach, sterze i fokach, modlił się i mruczał śpiewki, przychodzące mu do głowy.
Wreszcie w otoczeniu żandarmów wsadzono go do wozu i odwieziono do Petersburga. Przez całą podróż gorączka nie porzucała steranego nadludzkim wysiłkiem ciała Radkiewicza, ale pozostawał wciąż pogodny, wesoło rozmawiał i żartował ze strażą, zabawiając ich opowiadaniami ze swej podróży. Nawet żandarmi szeptali do siebie, z podziwem kręcąc głowami:
— Takiego bohatera aresztować, zakuć w kajdany i wrzucić do więzienia? No — no!
Dowlekli jednak Radkiewicza do Petersburga, gdzie władze umieściły go w więzieniu, z którego miał być odesłany zpowrotem na miejsce wygnania. Gdy o tem usłyszał Radkiewicz, uśmiechnął się szyderczo i głośno oznajmił:
— To — pomyłka, panowie! Ja na Sybir już nie wrócę. Wyjdę na wolność, do Polski powrócę... Tak! Tak!
Wydawał się nieprzytomnym, oczy mu błyszczały, drżały ręce i nogi, a zęby szczękały, wstrząsane dreszczami.
Tegoż samego wieczora do celi Radkiewicza przyszedł lekarz i jakiś starszy pan, ubrany po cywilnemu. Lekarz obejrzał uważnie chorego i powiedział, zwracając się do dozorców więziennych:
— Tyfus... Przenieść do szpitala natychmiast... Stan groźny.
Starszy pan tymczasem szczegółowo jął wypytywać Radkiewicza o jego ucieczkę z Syberji i o jego pełną fantazji, odwagi i uporu podróż, starannie wszystko notując w małej książeczce.
— Czy pan jest z policji czy z sądu? — zapylał go słabym głosem Radkiewicz.
— Jestem literatem i o pańskiej historji napiszę do gazety artykuł, bo jest to przygoda niebywała, a jej zakończenie — zbrodnią!...
Literatowi aż łzy do oczu nabiegły, co widząc, chory dotknął jego ręki i szepnął:
— Wszystko dobrze! Prędko będę wolny!...
W szpitalu Radkiewicza odwiedził jakiś generał, przed którym drżała cała administracja więzienia. Generał rozpytywał się o przygody Radkiewicza podczas jego podróży i, wychodząc, uścisnął mu rękę, życząc prędkiego powrotu do zdrowia. Po odejściu generała Radkiewicz dowiedział się, że był to adjutant cara, który posłał go, aby stwierdzić to, co było napisane w niektórych dziennikach petersburskich o śmiałym polskim żeglarzu. Car, podobno bardzo zaciekawiony niezwykłą Odyseją zbiega syberyjskiego, rozgniewał się mocno, że w Rewlu żandarmi zakuli człowieka, którego czyny zadziwiały i w zachwyt wprawiały Norwegję i Danję. Był to skandal, barbarzyństwo, a carowie nie lubili, gdy o ich państwie Europa miała prawdziwe pojęcie.
Dwa dni miotał się jeszcze w gorączce człowiek, który zwalczył przestrzeń niezmierzoną, zgrozę zimy podbiegunowej, szał oceanu Lodowatego i największą nędzę, jaka może spotkać ludzi. Teraz w więziennym szpitalu borykał się ze śmiercią, a w tej walce ostatniej coraz częściej rozmawiał z Francem Lindensztadtem, prosząc go, aby na jego mogile nie zapomniał krzyża katolickiego postawić. Nareszcie kiedyś nad ranem zakończył walkę i leżał spokojny, pewny siebie i wolny na zawsze. Dusza jego, z pewnością, natychmiast odleciała za mury więzienia, gdyż nad duszami Polaków car moskiewski nie miał władzy, a odleciawszy, ta dusza zwolniona pomknęła w stronę Polski — ziemi znanych i nieznanych bohaterów-męczenników i marzycieli najszlachetniejszych.
W kilka godzin po śmierci do kancelarji więziennej przyszedł papier, z rozkazu cara udzielający Radkiewiczowi amnestji i prawa na powrót do Polski.
Lecz odważny żeglarz już dobił do portu największej wolności i ukojenia, więc łaski cara nie przyjął.