<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noc majowa
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗

Mężczyzna siedzący w krześle, nie mogąc już wstrzymać się dłużéj ziewnął razy parę po cichu.
— Okrutniem się dziś zmęczył — rzekł stłumionym głosem. Oczy mi się już kleją, choć wiem że położywszy się nie zasnę. W krześle drzemię a w łóżku przewracam się — i niewiedzieć jakie głupie myśli mi przychodzą.
Żona nie zdawała się go słuchać, patrzała na dziecko zatopiona w niém cała.
— Żebyś mi pozwoliła jeszcze wypić szklaneczkę groku do poduszki — ciągnął daléj powoli żebrząco mężczyzna — zasnąłbym zaraz, ale ty zapachu rumu nie możesz znieść.
I tego wniosku nie zdała się słyszeć, albo chcieć zrozumieć kobieta. Lekkie zaledwie poruszenie ramion świadczyło, że się czegoś dorozumiewała.
— Jakże? — zapytał ziewający — ten grok? mogę się go spodziewać, duszko moja?
Popatrzył na swą zadumaną towarzyszkę długo, ręką w któréj trzymał zagasłe cygaro rozpaczliwie zamachnął i mruczał daléj półgłosem:
— Wiem, wiem, że ty groku nie lubisz, znajdując go zamało dystyngowanym, a i tego co grok lubi — coraz mniéj?
Rozśmiał się ze zwrotu tego frazesu, który mu się musiał wydać dowcipnym.
— Darmo to, darmo, chociażeśmy się pobrali, ja nigdy podobno nie będę u ciebie w tych łaskach co nieboszczyk!
I od niechcenia rękę wyciągnął ku przysłoniętemu krepą portretowi.
Na wspomnienie nieboszczyka, kobieta drgnęła i z oczu jéj łzy, które się dotąd pod powiekami zbierały, pociekły po twarzy.
— Nacóżeś żenił się ze mną? — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem, przypomnij com ci mówiła przed ślubem...
— Pamiętam ja to, ale mało co kobieta mówi przed ślubem — rzekł mąż — a potem się to zmienia...
Mógłbym i ja — dodał na pół żartobliwie, podpatrując jakie czynił wrażenie — powiedzieć ci na cóżeś wyszła za mnie? Sądziłem, że przecież kiedyś zapomnisz zmarłego, a żywego do łaski swéj przypuścisz... A tu, tymczasem, ja do téj pory nie mogę się nawet doprosić, abyś z sypialni kazała wynieść ten portret jego... który mnie dławi i prześladuje... Gdzieżto kto kiedy widział, aby w sypialnym małżonków pokoju pierwszy mąż in effigie stał na warcie, i wspomnieniem swém nieustannie dokuczał mężowi wdowy!!
— Proszęż cię — słodkim, łagodnym, zniżonym głosem aby nie obudzić dziecięcia, odezwała się żona — wszakżem ja to za warunek kładła małżeństwu naszemu, gdym wychodziła za ciebie, że mi dozwolisz i ten portret mojego Karola, ojca Klarci, i pamiątki po nim zachować. Proszęż cię, przypomnij słowa moje... przyrzeczenia własne...
Starałeś się o mnie długo, wiesz żem miała najmocniejsze postanowienie nigdy nie wychodzić zamąż — tylko troskliwość o los Klarci, o jéj przyszłość — potrzeba opiekuna dla dziecka na wypadek śmierci mojéj, mogły mnie skłonić do drugiego związku, gdym po pierwszym płakała.
Nie obiecywałam ci serca, bom go dać nie mogła, złamane było na wieki...
Wiesz i to, jaką uczyniłam ofiarę, jaki gwałt zadałam sobie, nie mając pewności o śmierci Karola... chociaż niby ją urzędownie poświadczono...
Ale w ucieczce, gdy ich napadnięto, mordowano i rozproszono, kto mógł tak bardzo starać się o sprawdzenie poległych?
Ja do dziś dnia...
— A! a! przerwał niecierpliwie mężczyzna, włosy targając na głowie. Znowu ta stara baśń! Zawsze ci się zdaje, że Karol żyje i kiedyś zjawić się może! Cóż u licha, to sensu niema! Wszakże przyszło świadectwo, że został zabity...
Kobieta płakać zaczęła i chustką zasłoniła sobie oczy. Mąż to popatrzył na nią, to na cygaro, i mówił smutnie daléj:
— Nie przeczę, że nieboszczyk Karol był ideałem, z którym ja się mierzyć nie mogę. Ja jestem sobie prosty szlachciura, prosty człek, a tamten więcéj miał i w głowie i w sercu...
Nie — przerwał poprawiając się i podnosząc śmiało wejrzenie. — Nie — w głowie miał więcéj, w sercu — nie!... Kochać umiem — ale na tém koniec, a dla ciebie tego nie dosyć... Musisz więc go opłakiwać, choć dla mnie każda twoja łza wymówką...
— Lecz — odezwała się kobieta prędko oczy ocierając, jakby się winną uczuła — czyż widujesz mnie kiedy płaczącą? Dziś, gdyś mi sam przypomniał tego biednego męczennika, nad którego losem obcy by nawet użalić się musiał, cóż dziwnego żem łez kilka wylała?
Mąż zlekka poruszył ramionami.
— Tak! męczennika! — zamruczał — ale sam on się dobrowolnie skazał na to męczeństwo...
W téj chwili Klarcia, która się była na kanapie zdrzemnęła, poruszyła się, otworzyła oczy i uśmiechnęła tym uroczym śmieszkiem dziecka, które w życiu tyle wesela kosztowało.
Śmiałym ruchem ręki, zdradzającym pieszczoszkę, odgarnęła z czoła włoski, tupnęła nóżkami — stanęła na nich i obie rączki wyciągnąwszy przybiegła klęknąć przed matką, która się ku niéj z czułością pochyliła i objęła.
— Mamuńciu! — zaszczebiotała oglądając się po pokoju — wszak to już musi być późno? mnie już czas spać iść, a ja jeszcze nie zmówiłam pacierza?
I jak gdyby do pacierza tego przeszkadzał siedzący obok ojczym, bojaźliwie spojrzała ku niemu...
Pan Bogusław patrzał także na dziecko, z wyrazem poczciwego, prostodusznego przywiązania... Uśmiechnął się do niéj, pocałował ją w czoło i ruszając z krzesła, dodał:
— Pójdę na ganek kiedy wam przeszkadzam. Mówcie sobie pacierze wasze, przejdę się tymczasem z cygarem na świeżém powietrzu, żeby tu Józi nie robić dymu. Ale — słówko tylko — szepnął zbliżając się do żony...
Klarcia zerknęła na niego żywo, odgadła, że przy zwierzeniu się poufném może być niepotrzebną i zbiegła ku swojemu łóżeczku, włosy potargane znowu porządkując obiema rączkami i zakładając je za uszka różowe...
Pan Bogusław stał małą chwilę, namyślając się co ma powiedzieć — bo nie bardzo był pewnym czy się tak wysłowi jak sobie życzył... Nie miał wcale talentu przystrajania myśli swoich i czuł to dobrze.
— Józiu moja — począł, wahając się — słowo honoru, słowo uczciwego człowieka... ty sama wiesz ja się z tobą nie ożeniłem dla majątku. Bóg widzi, miałem go dosyć i dużo dla siebie nie potrzebuję...
Kochałem cię, jak Bóg przykazał, kocham, a choć mogę być niezgrabnym i nieokrzesanym, staram się we wszystkiém myśl twoję spełnić... Nie sprzeciwiam ci się w niczém, służę jak umiem i mogę, Klarcię kocham jak gdyby moją własną była, nie jak ojczym ale po ojcowsku...
Tu głos mu zabrzmiał smutnie...
— A, z tém wszystkiém, ty płaczesz i płaczesz, przeszłości zapomnieć nie możesz, jesteś, dalibóg, nieszczęśliwą! Cóż tu począć!
Załamał ręce...
Żonie, gdy go słuchała, lice się powoli rozjaśniło nieco, zlekka białą dłoń położyła mu na ramieniu, obejrzała się ku dziecku które słało łóżeczko, bardzo będąc niém zajęte, i poczęła cicho:
— Nie żądajże odemnie niepodobieństwa! Czyż ja cię nie oceniam, czyżem ci nie jest wdzięczną? Nie jestem-że dla ciebie powolną żoną i towarzyszką? ale, mój Bogusławie, serce to zbolałe nigdy przeszłości zapomnieć nie potrafi, ani straconego szczęścia, ani tego człowieka, któremu się całe oddało; — kocham cię jak dobrego brata, mam szacunek — lecz cień mojego Karola nigdy mnie nie odstępuje.
Łzy potoczyły się jéj z oczów. Pan Bogusław milczał — ona mówiła coraz żywiéj, głos jéj drżał.
— Nie miéj mi tego za złe, że wspomnieniom jestem wierną. Czasami tygodniami całemi bywam spokojną, prawie wesołą, musisz mi to przyznać. Dziś nie wiem sama co to jest, nie rozumiem siebie, coś niepojętego dzieje się ze mną, tak niespokojną się czuję przez wieczór cały. Rozdrażnioną jestem, rozbolałą, — bez widoméj przyczyny zabliźniona rana się otworzyła. Cierpię...
Powiesz, że to dziwactwo!
Karola mam ciągle przed oczyma, widzę go, czuję, zdaje mi się jakby się zbliżał...
Mówiąc to szeroko otwarła oczy, z trwogą się w okno wpatrując.
Bogusław zmięszał się mocno, zachmurzył, ale razem litość uczuł dla żony: jakby wyspowiadała mu się z choroby niebezpiecznéj.
Wziął ją łagodnie za rękę, począł całować...
— Józko moja — szeptał z wyrazem gorącego współczucia — uspokój się, proszę cię, pomódl się, zmów pacierz za jego duszę, zajmij się dziecięciem — nie myśl o tem! To imaginacye! Nie trzeba sobie tych marzeń pozwalać.
Zlituj się.
Chwilkę stał zafrasowany i jak bezsilny.
— Ja, rzekł cicho, nie umiem nawet ci nic wyperswadować, głupi jestem, niezręczny, ale znasz serce moje...
Powiedz, czego chcesz? proszę, zrobię co każesz.
Troskliwość z jaką się krzątał około płaczącéj, okazane jéj współczucie, wyraz dobroci, który brzmiał w głosie poruszonym — wszystko to razem i ból który ją przejmował skłoniły biedną kobietę do okazania mężowi wdzięczności — a téj najmniejsza oznaka była dla niego szczęściem niewypowiedzianém.
Zwolna pochyliła zbolałą głowę i milcząca oparła ją na jego ramieniu.
Bogusław pochwyciwszy jéj rękę z zapałem, okrywał ją najgorętszemi pocałunkami.
Cisza nocy uroczysta, bo nawet słowik w bzach przerwał swoję cantilenę na chwilę — scenie téj życia domowego dodawała uroku.
Obraz był piękny.
Mała Klarcia, która trzymając w ręku kołderkę, spojrzała na matkę i ojczyma — stanęła nieruchoma, niespokojnie, zazdrośnie przypatrując się téj parze ludzi co się wydawali szczęśliwymi, jeżeli nimi nie byli...
Wtem milczenie to przerwał jakby jęk jakiś głuchy, stłumiony, który zdawał się wychodzić z głębin gąszczy ogrodu.
Kobieta drgnęła i krzyknęła przestraszona, Bogusław rzucił się z miejsca w którém stał, ku oknu.
Śpiący u drzwi wyżeł, zbudzony, porwał się jednym skokiem, podbiegł także do okna, spiął się na nie — zaczął warczeć i szczekać.
Szerść się na nim najeżyła, nastawił uszy, nozdrzami wciągnął chciwie powietrze i gdy się zdawało, że miał się rzucić za okno, oniemiały drżał cały.
Dziwnego coś się ze psem stało... Trząsł się coraz bardziéj i skomlał, napróżno staremi bezsilnemi łapami usiłując wydobyć się na ogród. Stracił siły... i wyskoczyć już nie mógł.
Pani domu, niespokojna, odwoływać go ku sobie zaczęła. Zwrócił ku niéj oczy jakby błagające i niemi wskazywał — za okno.
— Trzeba go wypuścić, ten pies coś czuje — odezwał się Bogusław. — Wezmę go z sobą, a wy tymczasem z Klarcią mówcie pacierze; powrócę wkrótce.
Świsnął na Tyrasa, który żwawszym niż zwykle krokiem, wysunął się za gospodarzem. Zapaliwszy naprędce cygaro u lampy, Bogusław wyszedł i drzwi zamknął za sobą.
Po oddaleniu się jego żona padła znużona i zbolała na krzesło, ręką zasłoniła sobie oczy i zadumała się głęboko.
Klarcia już była sobie posłała łóżeczko; — poziewało biedne dziewczę i wolnemi kroczkami, aby nie nastraszyć matuni, zbliżyło się do niéj.
Uklękło przy jéj kolanach, złożyło ręce jak do modlitwy, i cicho szeptać już zaczęło. Dopiero głos ten dziecięcy, ukochany, zdołał z marzeń i zadumy wywieść biedną kobietę. Podniosła głowę, otarła oczy, schyliła się nad Klarcią, zdała z nią razem powtarzać modlitwę, a po skończeniu jéj, wskazując na obraz u ściany, okryty krepą — przypomniała Anioł Pański za duszę ojca.
Klarcia, mając go odmawiać, zwróciła się główką ku obrazowi i przez cały ciąg modlitwy ocząt już z niego nie spuściła.
Uściskały się potem w milczeniu, i dziecię, według zwyczaju, odejść miało do łóżeczka, lecz nowy uścisk macierzyński przykuł je do objęć matki.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Proszęż mamci, odezwało się dziecię głos zniżając — czy mama to uważa jak dziś ten nieboszczyk tatko na obrazku gdyby żywy, zdaje się ruszać oczyma i ustami, aż strach, tylko co nie przemówi...
Klarcia jeszcze mocniéj przytuliła się do matki.
— Tak ci się zdaje, moje dziecko, odpowiedziała matka — płomień lampy się porusza i cień chodzi po obrazie.
— To ja wiem, odparło dziecię spuszczając główkę — ale dziś tatko przez cały dzień był mi na myśli — nie wiem czemu, nawet mama mi o nim nic nie mówiła.
Matka, która tego samego doznawała uczucia, z pewnym przestrachem usłyszała te słowa dziecka, nie umiała jednak odpowiedzieć na nie...
Było coś cudownego w téj zgodzie dwu ich serc i myśli.
Klarcia, raz począwszy szczebiotała.
— Cały dzień tylko o tym tatku myślałam.
Stary Jakób może ci mówił o nim? — spytała matka.
— A! poczciwy ten stary Jakób, żywo przerwało dziecię — on mi zawsze dużo różnych rzeczy rozpowiada o tatku, bo on zdaje się o czém inném myśleć ani mówić nie może; ale innych dni to się w głowie nie trzyma, a dziś...
— Któż wie? odparła tęsknie matka — może dusza jego przypomina się nam tak, prosząc o modlitwę!
— No to zmówmy jeszcze jeden Anioł Pański, mamuńciu droga! zawołało dziecię i ledwie tych słów dokończywszy, z żywością dziecięcia Klarcia podbiegła ku środkowi pokoju, uklękła, złożyła ręce, główkę podniosła ku obrazowi, głośno zaczynając znowu odmawiać Anioł Pański.
Matka też wstała z krzesła, stanęła nad nią i modlitwę za dziecięciem odmawiała cicho.
Jeszcze nie była skończoną gdy ten sam jęk stłumiony, który się już raz był dał słyszeć z ogrodu, powtórzył się ze słabym i nagle urwanym okrzykiem. Gałęzie zaszeleściały.
Dziecię przestraszone rzuciło się w objęcia matki; pani Bogusławowa zbladła, nastawiła ucha, ale słowik znowu swą piosnkę nucił w zaroślach, i nic już, oprócz szmeru kropli z liści spadających, słychać nie było.
Wtem drzwi się otworzyły i Bogusław z twarzą wypogodzoną wszedł do pokoju.
— No, spać! spać! zawołał. Klarcia dotąd nie w łóżku jeszcze... Co to znaczy? Spać! wszak to już północ być musi.
— A gdzież Tyras? zapytała pani domu, widząc że stary pies, który zwykł był do sypialni powracać i kłaść się u drzwi na dywaniku nie wrócił.
— A! Tyras! Nie było go sposobu nawołać, — rzekł dosyć obojętnie gospodarz. — Poleciał gdzieś w krzaki, musiał poczuć zwierzynę... Czasem zające do ogrodu się wkradają, a raz spłoszyłem stadko kuropatw... Napróżno na starego krzyczałem i świstałem — nie wrócił.
Ależ mu się nic nie stanie. Nieraz już nocował na podwórzu: to nawet zdrowiéj dla niego... Zresztą zna on prawa swoje, powróciwszy z nocnego polowania zacznie skomleć i ja go, boso wstawszy, wpuścić będę musiał.
To mówiąc, Bogusław, dawszy Klarci znak aby szła do łóżeczka, począł okna jedno po drugiém zamykać i idąc do swego łóżka, zwolna się rozbierał, wsłuchując się w śpiewy słowika...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.