Nur es sema... światło niebios.../III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nur es sema... światło niebios...
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Nûr es Semâ – Himmelslicht
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Nur es sema..

Anezejowie są jednym z najstarszych koczowniczych plemion arabskich. Powiadają, że są potomkami wielkiego szczepu Rebija, który jeszcze przed Mahometem mieszkał w południowym Nedżdzie. Kilka gałęzi pozostało tam, inne mieszkają w Hedżazie, a oprócz tego kilka oddziałów wypasa trzody swoje niedaleko od Dżebel Szammar. Hordy te są bardzo chciwe grabieży i zapuszczają swoje zagony aż daleko do Mezopotamii. Im to wpadł w ręce Wikrama, ojciec naszego Parsa Alama.
Nie wątpiłem ani na chwilę, że synowi nie byłoby się udało wyswobodzić ojca, gdyby nawet posiadał był cały okup, a nie tylko część. Ci chciwi ludzie biorą zazwyczaj okup, ale zamiast puścić wykupionego na wolność, stawiają nowe żądania. Alam nie miał wogóle zdolności do takiego postępowania z Beduinami, jakie mogło się przyczynić do osiągnięcia jego celu.
Za mojego dawnego pobytu w tych stronach nie słyszałem nic o pustelniku ze skały Wahsija. Ta samotna skała leży na południe od gór Sindżar, gdzie mieszkają także chrześcijanie. Byłbyż to może pustelnik chrześcijański? Trudno, bo w takim razie nie byłby zyskał u mahometańskiej ludności sławy, sięgającej aż w dół do Bagdadu. Skoro miał władzę nawet nad złodziejskimi Anezejami, to musiał być muzułmaninem, jednym z pobożnych ascetów, których w północnozachodniej Afryce nazywają marabutami.
Od spotkania się naszego z Abu Hammedami upłynęło już kilka dni. Znajdowaliśmy się na terytoryum miasta Mossulu, chociaż na stepie, w miejscu pobytu Beduinów, gdzie władza mutessaryfa z Mossulu nie sięga. Poprzedniego dnia spotkaliśmy dwu Obeidów, którzy żyli wtenczas w przyjaźni z Haddedinami, i dowiedzieliśmy się od nich, gdzie mamy szukać Haddedinów. Dzisiaj właśnie zbliżaliśmy się do ich pastwisk.
Już około południa ujrzeliśmy step jakby skoszony, co było oznaką, że Haddedinowie byli tutaj niedawno i, jak wskazywały ślady, odeszli zwolna na północ. Następnie zaraz popołudniu zauważyliśmy na północnym widnokręgu dwu jeźdźców, uganiających na młodych koniach. Oni dostrzegli nas także i ruszyli ku nam pędem.
Tak, to byli Haddedinowie; zdaleka widać było, że to najlepsi jeźdźcy w tych stronach. Przylecieli do nas ventre a terre z nastawionemi włóczniami i osadzili konie wprost z cwału tak blizko przed nami, że ostrza włóczni dotknęły prawie piersi mojej i Halefa. Jest to manewr bardzo niebezpieczny, nie wolno jednak przytem drgnąć nawet powieką, jeśli się nie chce uchodzić za tchórza.
Byli to dwaj starzy wojownicy, których znałem dobrze, gdyż nieraz siadywałem z nimi przy obozowem ognisku. Jakąż niespodzianką był dla nich widok mój i Halefa! Zeskoczyli natychmiast z koni, pochwycili strzemiona moje i całowali końce butów, co wobec niesłychanej dumy tych ludzi było niezbitym dowodem, jak bardzo mnie umiłowali. Potem dosiedli znowu koni i popędzili, by nas oznajmić.
— Sidi — zapytał Pars — czy długo zabawisz u Haddedinów?
— Pewnie kilka tygodni.
— Przypuszczam, że będziesz mi towarzyszył do Anezejów, ponieważ sądzisz, że sam nie zdołam ojca uwolnić.
— Przyrzekłem ci to i słowa dotrzymam.
— W takim razie możesz tutaj zaledwie dzień zabawić. Powiedziałem ci, że dnia piątego miesiąca safar upływa termin.
— Pojadę z tobą, a potem do nich powrócę.
— Czy piąty dzień safaru wedle księżyca nie jest w tym roku wedle słońca dwudziestym piątym kanun el auwal[1]? — zapytał Halef.
— Tak jest.
— Na ten dzień przypada id el milad[2] u chrześcijan!
— Istotnie.
— A ty chcesz wielkie swoje święto obchodzić w ten sposób, że udasz się do nieprzyjacielskich Anezejów i narazisz tam swoje życie?
— Idzie o to, żeby wybawić nieszczęśliwego i zapobiec morderstwu. To najlepsze uczczenie chrześcijańskiego święta.
— Dobrze, sidi. A ja mogę z tobą pojechać?
— Owszem, zobaczysz, że wrócimy całkiem zdrowo.
Wtem ukazała się przed nami na północy wielka i gęsta chmura jeźdźców, którzy pędzili ku nam, krzycząc i strzelając. Chmura ta rozdzieliła się w pewnem oddaleniu przed nami, jeźdźcy objechali nas i zatrzymali się, utworzywszy dokoła krąg, z którego tylko jeden przycwałował do nas: bohaterski szejk Amad el Ghandur. Zeskoczywszy z koni, uścisnęliśmy się i ucałowali, a podczas tego wszyscy inni wykrzykiwali nieustannie: „marhababak“, pozdrowienie ci!
Był to młodszy sobowtór mego przyjaciela, a ojca swego Mohammed Emina. Równie wysoki i silnie zbudowany, o tych samych poważnych i szlachetnych rysach twarzy, posiadał, co u Beduinów jest rzadkością, piękną ciemną brodę, spadającą mu aż na piersi. Broda ojca jego była tak sam o gęsta i długa, tylko srebrzyście biała.
Na co mam opisywać wzruszające sceny, jakie teraz nastąpiły? Każdy domagał się odemnie uściśnienia ręki lub słowa i długo trwało to wszystko, zanim zawrócili, aby nas w tryumfie zaprowadzić do obozu. Można tych ludzi przedstawiać jako półdzikich, nieokrzesanych, niegodnych zaufania, wiarołomnych i t. d., kto ich zna dobrze, ten wie, że nie są tacy. To przyjaciele dla przyjaciół, a wrogowie dla wrogów, pod każdym względem i z całego serca. Kto przychodzi do nich bez chęci uznania ich odrębności, komu się zdaje, że może z wyżyny swojej kultury patrzeć na nich wzgardliwie, wyzyskiwać ich jako przebiegły handlarz, lub dowodzić im, że Mahomet nie był prorokiem, lecz oszukańczym fantastą, ten oczywiście zawiedzie się na nich i nie pozna nigdy ich stron dodatnich.
Jakież było poruszenie w duarze, wsi zbudowanej z namiotów, kiedyśmy tam weszli? Mężczyźni wyjechali naprzeciw nas, a teraz przyszła kolej na kobiety, stare i młode, na chłopców i na dziewczęta! Chcąc mnie od nich uwolnić, próbował szejk wepchnąć mnie do swego namiotu, lecz mu się to nie udało. Dziesięć, dwadzieścia osób wciągało mnie do swego grona i nie wypuszczano mnie prędzej, dopóki ostatni bachor nie otrzymał odemnie przynajmniej przyjacielskiego klapsa. Potem dopiero mógł Amad el Ghandur uważać mnie za swego gościa. Uroczystość mego przybycia musiało niestety niejedno biedne a tłuste jagnię uczcić swojem szlachetnem życiem! Cóż robić? Taki to już porządek w świecie, że radość jednego jest cierpieniem drugiego! Zasiedliśmy z szejkiem do smakowitej uczty, którą starodawnym zwyczajem czcigodnym spożywaliśmy przy pomocy pięciu palców, zamiast łyżką i widelcem. Palce nie rdzewieją, chociaż się ich przeważnie nie czyści.
Teraz dopiero mogła się zacząć rozmowa o tem, co nas tu sprowadziło i dokąd się stąd udajemy. Gdy opowiedziałem Amadowi el Ghandur o Parsie i jego ojcu, rzekł ten:
— Dobrze się stało, przyjacielu mej duszy, że nie pojechałeś natychmiast do Anezejów. Byłaby cię śmierć spotkała, gdyż oni wściekli są na wszystko, co nie jest Beduinem. Mutessaryf posłał do nich swoich żołnierzy, ażeby przemocą wydobyć od nich pogłówne i kazał im pozabierać najlepsze i najpiękniejsze zwierzęta, teraz więc grożą śmiercią każdemu obcemu, gdyż każdy obcy jest dla nich Turkiem. Wikramy, którego chcecie wykupić, nie wypuszczą na wolność, choćbyście zapłacili cały, a nawet podwójny okup. Jeśli go nie zabili dotychczas, to wezmą pieniądze i zamordują jego i was. Ale ty, Kara Ben Nemzi, jesteś mi bratem, dlatego ja wam dopomogę. Czy wiesz już o tem, że teraz prowadzimy spór z nimi?
— Nie.
— Jest zapowiedziany, choć nie wybuchnął jeszcze dotychczas. Gdy im zabrano tyle zwierząt, porwali się Anezejowie na nasze trzody i nie chcą nam ich zwrócić. Jesteśmy o wiele silniejsi i potężniejsi od nich i odbijemy je sobie. Kiedy upływa termin dla jeńca?
— Piątego dnia safar.
— Tak rychło? Wobec tego musimy się śpieszyć. Dziś jeszcze roześlę posłów i każę zwołać wojowników z różnych oddziałów Haddedinów. Potem ruszymy ku skale Wahsija.
— Czy Anezejowie tam obozują?
— Tak.
— Słyszałem o sławnym pustelniku, który tam podobno mieszka. Czy znasz go?
— Nie byłem jeszcze nigdy u niego. W ogóle nie widział go jeszcze nikt, oprócz dwu chłopców, których matka mieszka u podnóża skały. Wchodzą oni dwa razy dziennie, rano i przed wieczorem do niego na górę, ażeby usłyszeć święte słowa i zanieść je wiernym, czekającym na dole. Ze wszystkich stron ściągają się pielgrzymi, którzy powierzają mu swoje prośby i otrzymują odpowiedzi. Nikt, nawet rozbójnik, lub inny złoczyńca nie poważy się postąpić wbrew wskazówkom, otrzymanym od pustelnika. Celę jego zobaczysz z daleka, ale nie będzie ci wolno wyjść na górę. Bylibyśmy wstrzymali się jeszcze czas jakiś z ukaraniem Anezejów, ale skoro ty przybyłeś, to zabijemy odrazu dwie gazele na jeden strzał; ukarzemy łupieżców i uwolnimy Wikramę. Czy posłać ludzi na zwiady?
— Poślij! Musimy się dowiedzieć, czy rzeczywiście znajdują się pod skałą Wahsija, i otoczyć ich, jeśli to będzie możliwe. Niech się wywiadowcy postarają także o to, żeby wyprawa nasza odbyła się w tajemnicy.
— Zaraz po uczcie wybiorę ludzi, najbardziej do tego odpowiednich i dam im najszybsze konie.
Już w godzinę potem odjechali wywiadowcy, a równocześnie z nimi posłańcy, którzy mieli sprowadzić wojowników z innych oddziałów. Nikt nie cieszył się tym pośpiechem bardziej, aniżeli Alam, którego słowa szejka nabawiły wielkiej trwogi o życie ojca.
Zaraz następnego wieczora zapłonęło dokoła obozu mnóstwo ognisk, a dokoła nich zebrało się sześciuset dobrze uzbrojonych Haddedinów. Nazajutrz rano wyprawa się rozpoczęła. W południe wrócił jeden z wywiadowców, donosząc, że Anezejowie, w sile trzystu dorosłych mężów, obozują z żonami i dziećmi, namiotami i trzodami pod skałą i nie przeczuwają prawdopodobnie, że Haddedinowie tak rychło wyruszą na zemstę. Reszta ludzi, wysłanych na zwiady, śledziła ich zdaleka, nie pokazując im się przytem zupełnie.
Z tego doniesienia wynikało, że mieliśmy nad nimi podwójną przewagę. Nadto u nas byli sami walczący, u nich zaś kobiety i dzieci, które w razie, gdybyśmy ich zamknęli, mogły się stać dla nich wielką przeszkodą.
Następnego ranka dotarliśmy już tak daleko, że należało wreszcie się zatrzymać, Pars bowiem musiał pojechać sam naprzód, jeśli ojciec jego miał być ocalony. Podczas napadu w tylu ludzi niewątpliwie byliby Anezejowie ojca jego zamordowali. Rozumie się, że stosownie do obietnicy poszedłem z nim razem. Sam byłby pewnie do nich się nie puścił. Mój dzielny Halef uparł się, żeby nam towarzyszyć, my zaś zgodziliśmy się na to. Przewodnika perskiego nie zabraliśmy z sobą, gdyż nie mógł nam się obecnie na nic przydać.
Amad el Ghandur niechętnie na to patrzył, że odchodziłem, lecz nie sprzeciwiał się temu wyraźnie. Zresztą przyłączyłem się do Parsa nietylko z powodu przyrzeczenia, miałem w tem jeszcze inny zamiar. Haddedinowie, pałając żądzą zemsty, postanowili niezłomnie napaść na Anezejów, sądziłem więc, że będąc tam, prędzej zdołam w jakiś sposób przeszkodzić rozlewowi krwi.
We trójkę opuściliśmy miejsce, na którem rozłożyli się obozem przyjaciele. Przedtem oczywiście omówiłem z Amadem el Ghandur plan, który mojem zdaniem należało przeprowadzić. Znałem okolicę, w której leżała skała, przeto nie mogliśmy zabłądzić.
Moje i Halefa towarzystwo dobrze oddziałało na Parsa, bo miał dobrą minę, a nawet znowu oświadczył:
— Wszak nie obawiasz się, sidi? Niema czego się lękać. Przecież ja noszę przy sobie dwa amulety, jesteśmy więc w nur esz szems i w nur el halil; ochroni nas światło słońca i półksiężyca.
Dotychczas nie dowiadywałem się o to, ale teraz zadałem mu pytanie:
— Skąd masz talizmany?
— Wiesz o tem — rzekł — że pomiędzy Bagdadem a Bazrą jeździ tam i napowrót siedm tureckich i dwa angielskie parowce. Na jednym z angielskich służy pewien nauti[3], którego znam bardzo dobrze. Wozi on zawsze cudotwórcze pisma, z których robi talizmany na sprzedaż. Aby być całkiem pewnym, wziąłem od niego dwa, jeden dla Parsów, a drugi dla Mahometan. Doświadczyłeś już sam, że obydwa nas już ocaliły.
— Ty w to wierzysz, ale ja nie. Talizmany nie mogą wpływać na losy ludzkie. Może mi pokażesz swoje?
— Zdaje mi się, że nie wolno tego robić, dlatego opiszę ci je tylko. Na talizmanie Parsów wyobrażony jest Zerduszt, twórca naszej religii, jako nowo narodzone dziecko, do którego przychodzą już sąsiedzi, by się doń modlić. Obok znajduje się pismo, którego nikt nie potrafi przeczytać. Na talizmanie muzułmańskim przedstawiony jest Mahomet, jako dziecko, które czci matka jego Amina. I pod tem jest pismo, którego nikt nie rozumie. Czy ci to wystarczy?
— Nie. Sądzę bowiem, że cię jakiś oszust wprost okpił.
— Czemu?
— Czyż nie wiesz, że Mahomet zabronił robić obrazy? Na muzułmańskim talizmanie zaś miałby być wizerunek jego i jego matki? To jest oszustwo! Wyciągnijno te amulety!
Musiałem go wezwać kilkakrotnie, zanim spełnił moją wolę i wyciągnął z pod ubrania dwie małe paczki papieru. Na jednej wyrysowane było atramentem słońce, a na drugiej półksiężyc. Jedno i drugie wyglądało tak, jak gdyby pochodziło z ręki dziecka. Otworzyłem je i ku memu zdumieniu znalazłem dwie ryciny do wierszy z angielskiego czasopisma. Na „mahometańskim“ talizmanie znajdował się wizerunek Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus, a parski talizman przedstawiał „christmas“ z wierszem na Boże Narodzenie. Obrazki te niewątpliwie pochodziły z ojczyzny angielskiego marynarza, który z żartu lub dla zysku zużytkował je jako amulety.
— Prawda, sidi, że to nie jest oszustwo? — zapytał Pars.
— Oszustwo, a mimoto treść tego obcego pisma jest talizmanem w życiu i w godzinie śmierci. Niema tu mowy o żadnem nur esz szems, ani o nur el hilal, o żadnem świetle słońca, ani półksiężyca, lecz o prawdziwem nur es sema, o świetle niebios, które weszło niegdyś nad Betlejem i cały świat oświeciło. Weź te obrazki i przypatrz im się dokładnie! Ja ci je objaśnię Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/441 i pomówię z tobą o nur es sema. Jutro obchodzimy uroczystość tego dnia, w którym weszło to światło.
Zacząłem z nim rozmawiać o wierze chrześcijańskiej, on zaś godzinami przysłuchiwał mi się z nabożeństwem i przerywał pytaniami, które świadczyły, że słowa moje zapuszczały w sercu jego korzenie. Wreszcie ściemniło się i musieliśmy rozłożyć się obozem na noc.
Niebo roziskrzyło się gwiazdami, a w duszy moich słuchaczy zeszły gwiazdy, prawdziwe światła niebios. Nie spaliśmy, rozmawiając do północy. Kiedy kładłem się spać, rzekł Pars:
— Sidi, wiara twoja jest pełna miłości, prosta, a jednak tak cudowna! Tak, kto tę wiarę ma w sercu, temu nie potrzeba amuletu, ani talizmanu, gdyż nad nim czuwa wieczysta dobroć i miłość. Oszukano mnie, ale ja mimoto zachowam sobie te kartki do końca życia, albowiem one zaprowadziły mnie do prawdziwego nur es sema, światła niebios!
Halef nic nie powiedział, uścisnął tylko moją rękę, a ja go zrozumiałem. Potem zasnęliśmy, a nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem wynurzyła się przed nami skała Wahsija, a u jej podnóża namioty Anezejów, dokoła których pasły się zrabowane w połowie trzody.
Wahsija (samotna), nie była to właściwie góra, lecz skała, która u stóp swoich miała z kwadrans drogi w obwodzie, a z ośmdziesiąt łokci wysokości. Z biegiem stuleci porosły ją nietylko krzaki, lecz nawet drzewa, które wtenczas zieleniały. Pomiędzy drzewami snuła się w górę ścieżka. Pod samym szczytem znajdowała się jaskinia, przed którą stało jakieś drzewo szpilkowe. Z dołu nie można było rozpoznać gatunku. Tam, gdzie droga schodziła na równinę, stała niewielka chata, a w niej mieszkała wspomniana już wdowa z dwoma chłopcami. Żyła z darów pielgrzymów, przybywających do pustelnika.
Kilku Beduinów zagadnęło nas, zapytując szorstko, czego żądamy. Gdy na to powiedziałem, żeby mnie zaprowadzono do szejka, posłuchali odrazu, wskazując jego namiot. Szejk przyjął nas siedząco, mruknął coś pod nosem na nasze pozdrowienie i nie prosił nas, żebyśmy usiedli. Ja jednak zająłem miejsce obok niego, a skinąwszy na Halefa i Alama, żeby to samo uczynili, zapytałem:
— Czy masz u siebie człowieka, który nazywa się Wikrama?
— Czego chcecie od niego? — spytał.
— Chcemy zapłacić za niego okup.
— To jego szczęście, bo jutro ostatni dzień! Dajcie ten okup!
— Czy on jest tutaj?
— Tak. Dawajcie!
— My odpowiemy ci tak samo krótko: Dawaj; jego!
— Najpierw pieniądze, potem on!
— Najpierw on, a potem pieniądze. Nie płaci się nigdy, dopóki się nie widziało, co się kupuje.
— Ja nie jestem handlarzem, ani sprzedawcą, lecz; szejkiem Anezejów. Ale kto ty jesteś i jak się nazywasz?
— Nazywają mnie Kara Ben Nemzi...
Zerwał się i przerwał mi:
— Kara Ben Nemzi? Więc to ty jesteś owym chrześcijaninem, który wygrał dla Haddedinów bitwę w Dolinie Stopni?
— Tak.
— Niech cię Allah przeklnie po tysiąc razy! My byliśmy sprzymierzeni z Abu Hammedami, lecz przyszliśmy im z pomocą za późno. Jesteście pojmani i nie umkniecie nam!
Z temi słowy na ustach wyskoczył z namiotu. Z rozumiałem, że sprawa bierze zły obrót, którego nie spodziewałem się wcale, gdyż nic złego szejkowi nie zrobiłem. Tymczasem na dworze zabrzmiał jego głos, zwołujący wojowników. Dzielny Halef zapytał odważnie:
— Sidi, może zastrzelimy dwudziestu lub trzydziestu z nich i odjedziemy?
— Na Allaha, tylko tego nie róbcie! — zawołał z lękiem Pars. — Wszyscybyśmy wtedy zginęli!
— Tu nie pomógłby ci amulet — odpowiedziałem. — Bądź jednak spokojny o siebie! Tobie nic się nie stanie.
Odchyliłem rogóżkę i stanąłem z Halefem w wejściu do namiotu. Anezejowie stali zgromadzeni głowa przy głowie, a szejk o kilka kroków przed nimi. Panował wielki gwar, lecz na mój widok wszystko się uciszyło. Trzymając sztuciec w prawej ręce, a w lewej jeden z rewolwerów, zapytałem głosem donośnym:
— Uważasz więc nas za swoich jeńców, szejku Anezejów?
— Tak — odrzekł. — Poważ się zrobić krok, a będziesz trupem!
— Słyszałeś, zdaje się, o mnie. Czy powiedziano ci także, że mogę z tej strzelby czarodziejskiej strzelać godzinami bez nabijania?
Wahajati el baruda el dżehennem — na moje życie, to piekielna strzelba!
— A z tych małych pistoletów strzelam także tyle razy. Uważaj! Dam sześć strzałów do kuli u siodła, na bocznym namiocie!
Wystrzeliłem sześć razy, czem wywołałem powszechne zdumienie.
— Widzisz — mówiłem dalej — mógłbym odejść wbrew twemu zakazowi, gdyż zanimby który z twoich ludzi podniósł przeciw mnie strzelbę, zginąłby on i dziesięciu innych do tego. A sam nie jestem; moi towarzysze także strzelają. Nie myślę jednak wcale uciekać przed wami. Przybyłem tu po Wikramę i nie odejdę bez niego. Zostaniemy w twoim namiocie, dopóki się nie namyślisz. A teraz was przestrzegam: Liczę powoli do dwudziestu. Kto potem będzie bliżej namiotu, jak na pięćdziesiąt kroków, dostanie niechybnie kulą w łeb. Przysięgam to na brodę waszego proroka!
Wróciłem z Halefem do namiotu i zapuściłem zasłonę. Ze dworu dolatywały nas głosy i kroki oddalających się ludzi. Ja wyciąłem dziurę w prawe], a Halef w lewej ścianie namiotu i przez te dziury zobaczyliśmy, że Anezejowie cofnęli się w prawdzie, ale nie tak daleko, jak im wyznaczyłem. Gdy wysunęliśmy wobec tego lufy strzelb, natychmiast zaczął się odwrót, a szejk rejterował na czele. Ubawiliśmy się tem doskonale. Anezejowie nasłuchali się dużo o moim repetierze i nie mieli jeszcze do czynienia z odważym Europejczykiem, zaczęli więc uciekać. Bardzo łatwo mogliśmy teraz umknąć, gdyż oni nie odważyliby się zbliżyć do nas, a ich bardzo długich, lecz bardzo lichych strzelb nie potrzebowaliśmy się wcale obawiać. Nie chciałem jednak, żeby o mnie, chrześcijaninie, mówiono, iż uciekałem przed synami Mahometa. Wiedzieliśmy zresztą napewno, że około południa nadejdą Haddedinowie ze wszystkich stron i otoczą obóz.
Pars drżał o swego ojca, lecz ja uspakajałem go, jak umiałem, gdyż jeńcowi rzeczywiście obecnie nie groziło nic złego. Anezejowie odbywali wielką naradę.
Było to w dzień wilii, ale około południa. Gdy wkrótce potem zaczęła się nagle bieganina i głośne wołania, wyjrzeliśmy przez otwory i zobaczyliśmy Haddedinów, nadjeżdżających ze wszystkich stron. Daleko jeszcze, kiedy nie byli jeszcze widoczni, utworzyli dokoła obozu pierścień i ścieśniali go teraz, zbliżając się szybko. Nadszedł czas, żeby przeszkodzić rozlewowi krwi. Wziąłem strzelbę, odrzuciłem zasłonę i wyszedłem. Szejk stał przy swoich, giestykulując żywo rękoma. Wezwałem go do siebie, a on pośpieszył, wołając już zdaleka:
— Kara Ben Nemzi, czy wiesz, kto są ci jeźdźcy?
— Tak, to sześciuset Haddedinów z tylomaż dobrem i strzelbami. Przybywają zemścić się na was za grabież, której dopuściliście się na nich. Jesteście przez nich osaczeni i nie zdołacie uciec. Jeśli nie poprosisz ich o łaskę, spadnie wiele razy po sześćset kul na gromady waszych żon i dzieci. Ja ujmę się jednak za wami i wyślę posłańca do Amada el Ghandur, ażeby atak odłożył. Potem będziesz się mógł z nim układać.
— Zaczekaj jeszcze trochę! — odrzekł, zgrzytając, zębami.
Pobiegł zapytać starszych o radę, ale pierścień zacieśniał się tak szybko i groźnie, że było jasnem, iż wszelki opór byłby daremny. To też szejk zawołał do mnie:
— Wypraw posła, ale prędko!
Halef był już pouczony; wziął swoją strzelbę, pośpieszył, niezatrzymywany oczywiście przez nikogo z Anazejów. Ja stałem przed namiotem, czekając na wynik. Dokoła panowała głęboka cisza. Wtem zabrzmiał na skale głos dzwonka, a wkrótce potem chłopak zaczął się wspinać w górę po ścieżce. W górze zniknął nam z oczu, a niebawem zeszedł znów na dół i udał się do szejka. Skinąłem na obydwu i zapytałem:
— Czego życzy sobie świątobliwy człowiek?
— Chce wiedzieć, jaka tu będzie walka i o co? — odparł szejk.
— Dowie się o tem odemnie. Czy umiesz czytać?
— Tak.
— To zaczekaj!
Usiadłem zaraz, wyrwałem kartkę z notatnika i napisałem ołówkiem odpowiedź krótką, lecz wyczerpującą. Szejk przeczytał ją i oddał chłopcu, by ją zaniósł na górę wraz z ołówkiem. Teraz miało się pokazać, czy ów sławny człowiek umie przynajmniej pisać. Podpisałem się Kara Ben Nemzi. Haddedinowie stali prawie na odległość strzału, a zatrzymali się tylko dlatego, że usłyszeli dźwięk dzwonka i zobaczyli posłańca pustelnika. Tym razem zabawił on dłużej, aniżeli poprzednio, zanim przyniósł nam kartkę. Pod moimi wierszami przeczytałem ku memu zdumieniu następujące słowa, w arabskim języku:
„Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!“
Słowa pieśni anielskiej! W dzisiejszym dniu! Od słynnego wśród Mahometan pustelnika! Musiał to być bezwarunkowo chrześcijanin. Dałem te słowa do przeczytania szejkowi, który nie przeczuwał, że pochodzą z biblii. Ale sens ich zrozumiał, bo rzekł:
— Święty człowiek nakazuje nam zawrzeć pokój. Czy sądzisz, że Amad el Ghandur się zgodzi?
— Tak, a gdyby był zbyt surowy, to ja przemówię za wami.
— Udasz się więc do niego?
— Ja i ty.
— Ja także? On mię weźmie do niewoli!
— Nie, jesteś pod moją opieką. Przyrzekam ci, że wrócisz, kiedy ci się spodoba.
Nie dowierzał, lecz po dłuższej namowie odważył się wreszcie pójść.
„Pokój na ziemi!“ Tego nakazu posłuchano. Układy trwały wprawdzie aż do wieczora, ale sprowadziły wkońcu zgodę. Wikramę wypuszczono bez okupu, a Haddedinowie otrzymali napowrót swoje zwierzęta, za co Amad el Ghandur dał słowo, że się nie zemści. Potem nastąpiło zbratanie się wrogów dotychczasowych, z początku trochę wymuszone, potem jednak swobodniejsze i coraz to serdeczniejsze. Haddedinowie weszli do obozu, gdzie dla utwierdzenia zgody i zabawienia gości zarżnięto sporo jagniąt i upieczono przy ogniskach.
Przedtem jednak stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. Gdy chłopcy tuż przed nocą wyszli na górę, wypytał ich pustelnik o wynik układów między Haddedinami i Anezejami. Nadto kazał prosić o świece, jakie Anezejowie robią z łoju baraniego, ja zaś otrzymałem wezwanie, ażebym przyszedł do niego nazajutrz rano. Byłem oczywiście bardzo rozciekawiony z powodu tej wizyty. Należy jeszcze wspomnieć, że obydwaj Parsowie wielce się uradowali, gdy się znowu razem znaleźli i nie musieli płacić okupu. Rozumie się, że Wikramie musiano wydać odebraną mu sumę, o ile oczywiście z niej co jeszcze zostało.
Kiedy wieczorem siedzieliśmy przy ogniskach, spożywając ucztę pokoju, zabrzmiał znów dzwonek. Spójrzeliśmy w górę, a tam na drzewie szpilkowem zaczęły się ukazywać światełka jedno po drugiem. Pustelnik obchodził wilię przy choince. Co za cud, tu na Wschodzie pośród Beduinów! A jaki to widok dla mnie, który nie mogłem sobie wyobrazić Bożego Narodzenia bez drzewka! Arabowie patrzyli na to obce dla nich widowisko w milczeniu, Alam zaś powiedział do mnie:
— Sidi, to jest drzewo, o którem wczoraj mówiłeś. Jakie ono piękne! Mówi do mnie o nur es sema, które zeszło w mej duszy!
Kogo na górze w chacie nazajutrz zastałem i czego się dowiedziałem, o tem opowiem miłemu czytelnikowi może innym razem!...






  1. Grudzień.
  2. Boże narodzenie.
  3. Marynarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.