Aniele, Stróżu duszy!...

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Aniele, Stróżu duszy!...
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Christi Blut und Gerechtigkeit 
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„ANIELE,
STRÓŻU DUSZY“.
— Chodeh t’ aweczket; aaleik sallam, u rahmet Allah — niechaj cię Bóg zachowa; pokój i miłosierdzie Pana niech będzie z tobą!

Szejk Melef, do którego powiedziałem te słowa pożegnania, podał mi rękę ze swego siwka. Rzadka broda zadrgała mu dokoła wązkich ust, a skóra przy kącikach oczu skurczyła się w drobniutkie zmarszczki, które mi się wcale nie podobały.
— Ac kolame tah; bu kalmeta ta siuh taksir nakem; atina ta, ansciallah kheira — jestem twoim sługą i nie szczędzę niczego, aby ci tylko służyć; oby dał Bóg, żeby odwiedziny twoje były szczęśliwe! — odpowiedział.
Uścisnął mnie za rękę bardzo przyjaźnie, a spojrzeniem w bok dał znak swemu orszakowi, że może się także ze mną pożegnać.
— Chodeh scogoletah rast init — niech ci Bóg dopomaga w twoich zamiarach! Chodeh ecz tah raczibit — Oby Bóg był z ciebie zadowolony! Chodeh da uleta ta macen beket — niech pokój będzie z tobą, drogi przyjacielu!
Te i tym podobne okrzyki zabrzmiały dokoła mnie, a dwadzieścia rąk starało się uścisnąć dłoń moją. Mówili zepsutym dyalektem Kurmangdżi, a tak samo wątpliwym, jak ten dyalekt, wydał mi się ich charakter podczas mego czterodniowego pobytu u nich. Cieszyłem się, że uchodziłem cało i starałem się skrócić o ile możności pożegnanie. Podałem rękę wkoło, mój służący Arab uczynił to samo, poczem odjechaliśmy w towarzystwie jeźdźca, który najlepszą drogą miał nas przez Wielki Cab zaprowadzić do Kurdów z nad górnego Zibaru.
Człowiek ten był szczególnie odziany. Do czerwonego kuliku[1] przyczepione były skórzane paski, zwisające jak nogi olbrzymiego pająka na twarz i szyję. Spodnie miał szerokie, czarne w żółte pasy, a dwa płaty skóry, przywiązane do nagich stóp, tworzyły obuwie. Górną część ciała pokrywało zielono i biało kratkowane ubranie, na pół kamizelka, na pół bluza, a z otworów tego odzienia wystawała para nagich rąk kosmatych, jak gdyby u goryla. Miał on jednak szczerą twarz i uczciwe oczy, któremi badał mnie dokładnie od czasu do czasu.
— Sidi — zapytał mój służący po upływie pół godziny jazdy w milczeniu — co znaczy po kurdyjsku: hultaj?
— Herambaz.
— Dziękuję. To każdy z tych Kurdów jest herambaz.
— Mów ciszej!
— Dlaczego, sidi? Czy, aby mnie ten Kurd nie słyszał? Gdyby nawet umiał mówić po arabsku, nie zrozumiałby mojego narzecza, gdyż mówię naumyślnie językiem mogreb; tu go nie znają, a wszyscy Kurdowie to zbóje. Bóg jest wszechwiedzący i wie, że ze strony szejka Szirwanich nie można się niczego dobrego spodziewać. Czy widziałeś jego krzywy nos i śpiczaste oczy? Dusza jego jest duszą lisa.
— Wiem o tem, Halefie. Nie mamy już z nim nic do czynienia.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, żeśmy się od niego zabrali! Czy zauważyłeś jednak, że przed naszem wyruszeniem wyjechali ze wsi dwaj jeźdźcy?
— Nie. Czy ta okoliczność napełnia cię trwogą?
— Trwogą? Czy wiesz, kto ja jestem? Jam jest hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Służyłem ci wiernie i walecznie przez całe lata, byłem z tobą na Saharze, w Masr[2], w Belad el Arab, w Mossul i u czcicieli dyabła i nie odstąpiłem ciebie w żadnem niebezpieczeństwie. Czy widziałeś mnie kiedy w trwodze?
— Nie, mój dzielny Halef nie bał się nigdy.
Podkręcił w górę z zadowoleniem wąsa, który z jednej strony składał się z niewielu, a z drugiej z kilku włosów, odsunął turban z czoła, podniósł jak mógł najwyżej swoją szczupłą postać i rozluźnił okute mosiądzem pistolety. Po tym imponującym wstępie rzekł:
— Prawdę mówisz, sidi. Jesteś najmędrszym człowiekiem i największym wojownikiem Zachodu, masz tęgą strzelbę do zabijania lwa, czarnej pantery i niedźwiedzia, oprócz tego masz drugą, z której możesz strzelać wiele razy, i masz pistolety, które walą po sześć razy na minutę. Ja jednak jestem twoim przyjacielem i obrońcą i pod moją opieką było ci bezpiecznie jak pod tarczą Allaha i proroka. Dziś będę także czuwał nad tobą, aby nieprzyjaciel nie strącił ci włosa z głowy.
— Tego się spodziewam po tobie — odpowiedziałem bardzo poważnie, chociaż nie mogłem ukryć lekkiego uśmiechu.
Mały Halef lubiał często blagować. Nie raziło mnie to, gdyż wiedziałem, że istotnie mogę na nim polegać pod każdym względem. Już otworzył był usta, aby w dalszym ciągu wielbić swoją osobę, kiedy mu nasz towarzysz przerwał.
Odjechaliśmy ze wsi Szirwanich przed świtem, a szejk towarzyszył nam przez część drogi. Teraz rozjaśniło się bardziej na wschodzie, pierwszy promień słońca wystrzelił ku nam i obsypał fale Cabu drgającemi światłam . Na ten widok zeskoczył nasz przewodnik z konia, ukląkł z twarzą, zwróconą ku wschodowi i, rozkrzyżowawszy ramiona, zawołał:
— Ia szems, ia szems, ia szems, o słońce, o słońce, o słońce!
Klęczał dalej, dopóki kula ognista nie wzniosła się ałkiem nad widnokręgiem, poczem wsiadł znowu na konia. Jego zachowanie się zaskoczyło mnie, dlatego zwróciłem się doń z pytaniem:
— Jesteś Dżezidą[3]?
— Tak nazywają nas, panie — odrzekł, a po chwili dodał: — Teraz zapewne nie zechcesz mi ufać?
— Dlaczego tak pytasz?
— Czy nie słyszałeś nigdy, jak źle o nas ludzie mówią?
— Słyszałem nieraz, lecz mimoto ufam tobie. Znalazłem między Dżezidam i więcej dobrych ludzi, aniżeli wśród dzieci mahometan, a wielu ich szejków i kawałów stało się moimi przyjaciółmi.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Chodieh[4], ty znasz najstarszych i kaznodziejów Dżezidów?
— Tak. Byłem na wielkiej uroczystości w Baadri i w gościnie u szejka Adi.
— Wybacz, panie! Na wielkie święto nie dopuszczą mahometanina.
— Nie jestem mahometanin, lecz chrześcijanin, ale mój służący hadżi Halef Omar jest merd el islam, a mimoto go dopuszczono.
Widząc niedowierzającą minę Dżezidy, wyjąłem melek ta-us[5], którego miałem pod ubraniem, zawieszonego na szyi. Zaledwie spostrzegł tę małą figurkę, zawołał z oznakami najwyższego zdumienia:
— Melek ta-us, który otrzymują tylko najbardziej zaufani Mir Szejk Chana! Panie, jeśli rzeczywiście jesteś chrześcijanin, to nazywasz się Kara Ben Nemzi.
— Tak nazywano mnie w tym kraju.
— Ty więc jesteś owym cudzoziemcem, który walczył z naszymi przeciwko żołnierzom muttesaryfa z Mossul.
— Tak. Na pożegnanie dał mi Mir Szejk Chan melek ta-usa jako znak, gdybym potrzebował kiedy u sług Dżezidy.
— Chodieh, każdy Dżezida będzie gotów oddać życie za ciebie, skoro tylko zobaczy ten znak drogocenny. Rozkaż, co mam uczynić dla ciebie, a zrobię wszystko!
— Życzę sobie tylko, żebyś mnie bezpiecznie zaprowadził do Kurdów Zibar.
— Tak będzie, panie. Tu jest rzeka, a tam leży kelek[6] na brzegu, które nas przeniesie przez wodę.
— Do kogo czółno należy?
— Zbudował je nezanum[7], ale każdy z mieszkańców może go używać.
— Nikt inny?
— Nikt.
— W takim razie mieszkańcy wsi przejechali tędy przed nami.
— Dzisiaj?
— Tak. Patrz tu na świeże ślady dwu koni! Na prawo leżało czółno, a tutaj jeźdźcy zsiedli z koni. Wilgotne źdźbła już się prawie podniosły; zdeptano je przed godziną. Co ci dwaj mają tam do roboty? Rzeka tworzy tutaj granicę, mogli się więc udać tylko do Kurdów Zibar. Jeżeli tak, to dlaczego nie pojechali razem z nami?
— Panie, to będą ludzie z innej wsi, lub członkowie innego szczepu, którzy tylko przypadkowo znaleźli czółno i użyli go dla siebie.
— Nie, to dwaj ludzie z waszej wsi. Mój służący widział ich, gdy odjeżdżali.
Dżeżida patrzył przez pewien czas w zamyśleniu przed siebie, poczem mimowolnie położył dłoń na rękojeści noża, który był jedyną jego bronią.
— Panie — rzekł z bardzo otwartem wzniesieniem oczu — ja o tem nic nie wiem. Czy ufasz mi rzeczywiście?
— Tak, zupełnie.
— Być może, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, gdyż szejk miłuje bardziej zdradę niż wierność. Macie z sobą kosztowną broń i inne rzeczy, których tutaj się nie widuje, ani kupić nie można. Dopóki byliście gośćmi jego, nie mógł wam nic odebrać, lecz teraz może zrobić, co mu się spodoba.
— Cóż on z nami zrobi?
— Zapewne zawiadomił szejka Zibarów, żeby wam odmówili gościny, a potem obydwaj podzielą się waszem mieniem.
— W takim razie szejk nie wrócił do wsi, lecz jedzie za nami potajemnie.
— Tak sądzę. Co uczynisz wobec tego?
— Przekonam się, czy domysł nasz słuszny, a jeśli się okaże prawdziwym, to ciebie odeślę.
— Chodieh, tego nie zrobisz!
— A jednak to zrobię. Szejk jest twoim panem, wbrew jego woli nie możesz nic przedsięwziąć.
— On nie będzie dłużej moim panem, ja nienawidzę tych Kurdów. Chciałem już dawno od nich udać się na Zachód, lecz byliby mnie nie puścili.
— A twoja rodzina?
— Panie, nie mam ojca, ani matki, ani żony, ani dziecka, nie posiadam nic oprócz tego, co tu przy mnie widzisz. Koń należy do szejka. Chcę pójść do Baadri do Mir Szejk Chana. Zabierz mnie z sobą, a ja będę ci dziękował do końca życia!
— Wiem, że uważają cię prawie za niewolnika szejkowego i że z pewnością czujesz się nieszczęśliwym, ale o życzeniu twojem mogę dopiero później postanowić. Czy umiesz pływać?
— Tak, panie. Czy mam czółno sprowadzić?
— Nie. Wy przepłyniecie teraz na drugi brzeg i ukryjecie się tam w zaroślach czinar[8], a ja tymczasem zawrócę, aby zobaczyć, czy szejk jedzie za nami. Naprzód!
Skierowali konie ku wodzie, a ja zawróciłem kłusem do najbliższego wzniesienia, z którego zjechaliśmy przed chwilą, i rzeczywiście zobaczyłem Melefa ze wszystkimi Szirwanami. Skręcali właśnie w parów powyżej mego stanowiska i zatoczyli łuk, aby się nam nie pokazać. Chcąc uczynić to samo, nie mogłem tracić czasu. Pojechałem cwałem ku rzece, a gdy koń wszedł do wody, podniosłem broń do góry, aby ją uchronić od zamoknięcia.
— Chodieh — zawołał do mnie Dżezida — czy idą za nami?
— Tak.
— To będziemy zgubieni!
— O ile?
— Spójrz tam na górę!
Wskazał na pasm o wzgórz, otaczające dolinę rzeczną po tej stronie Cabu. Stamtąd spuszczał się ku nam oddział, złożony z trzydziestu może jeźdźców.
— Czy to Zibarowie?
— Tak, panie.
— Sądzę, że owi dwaj Szirwani nie mogli jeszcze dojechać do obozu najbliższego szejka Zibarów.
— Widocznie przypadkiem spotkali ten emdżerg[9]. Już nas dostrzegli. Co rozkażesz, panie?
— Czy znasz drogę przez góry Tura Gara do warowni Ara, albo do źródeł rzeki Akra?
— Znam. Czy chcesz się tam udać?
— Czekają tam na mnie przyjaciele. Musimy stąd zwrócić się na prawo i może zdołamy umknąć.
— Nie ujdziemy im, panie, ponieważ dolina z tam tej strony zamknięta skałami, sięgającemi aż do wody. Żaden koń nie wedrze się na nie.
— To jedźmy naprzeciw nich!
— A potem?
— Zobaczymy. Ty zachowasz się w każdym razie spokojnie. Jesteś wprawdzie naszym przewodnikiem, lecz nie ich wrogiem. Tobie nic się nie stanie.
— Panie, odkąd wiem, że posiadasz melek ta-us, nie jestem już ich hemszer[10]. Jeśli potrzeba, będę walczył razem z tobą.
— Tego ci zabraniam! Jesteś, jak widzę, odważnym człowiekiem, ale twój nóż na nic nam się nie przyda.
— To daj mi jaką swoją broń!
— Nie wiesz, jak się obchodzić z tą bronią.
— Czyń, co ci się podoba. Przysięgam ci na święte miejsce w Adi, że nie odstąpię od ciebie!
Zacny Dżezida był pomimo wyrzeczonych poprzednio przezemnie słów i mimo swego noża sprzymierzeńcem nie do pogardzenia. Odważny był, a muskularne jego ramiona jak u goryla wskazywały, że posiadał siłę niedźwiedzią. Przed nami szło trzydziestu Kurdów, a za nami z dwudziestu, położenie więc nasze nie było wcale przyjemne. Tylko broń nasza dawała nam przewagę nad ich bronią, nadto nie było jeszcze rzeczą dowiedzioną, że będą względem nas wrogo usposobieni. Bywałem nieraz w daleko gorszych położeniach i wyrębywałem się zawsze szczęśliwie.
Wyjechaliśmy więc na wzgórze, wprost przeciw Kurdom. Oni, ujrzawszy nas, zatrzymali się i utworzyli półkole, w którego środku znajdował się dowódca. Zwyczajem kurdyjskim miał na głowie olbrzymi turban, prawie na cztery stopy średnicy, ciasne tureckie ubranie, przewiązane skórzanym pasem, ozdobionym srebrnemi blaszkami, a na tem antarit[11] w czerwono czarne pasy. Za pasem tkwił nóż i stary pistolet, a w ręku długa perska flinta, która nie wzbudzała we mnie ani trochę respektu. Jego towarzysze, ubrani przeważnie, tak samo siedzieli na chudych i zdrożonych koniach trzymając w rękach strzelby z lontami lub długie włócznie bambusowe. Wogóle robili na mnie raczej wrażenie gromady żebraków, aniżeli wojowników.
Rzuciwszy okiem poza siebie, przekonałem się, że Szirwani dotarli już także do przeciwległego brzegu rzeki.
— Czy posłańcy twojego szejka są między Zibarami? — zapytałem czciciela dyabła.
— Nie, panie. Musieli zostać w tyle, ażeby się nie zdradzić.
Zbliżywszy się do półkola na dwanaście długości konia, zatrzymaliśmy się przed Zibarami.
— Sabah ’l ker, dzień dobry! — pozdrowiłem dowódcę.
Chodeh t’ aweczket, niech cię Bóg uchowa! — odrzekł dwuznacznie. — Kto jesteś?
— Kto ja jestem? Słyszałeś to już od dwu ludzi, których ci posłał szejk Melef. Ale kto ty jesteś?
Zakłopotał się widocznie cokolwiek, lecz zapanował rychło nad sobą i odparł:
— Kto tu ma prawo mówić: „tu ki-e, kto jesteś“ ty, czy ja?
— Tylko ja, ponieważ ty mnie znasz, a ja ciebie nie!
Powiedziałem te słowa pewnym głosem, bawiąc się sztućcem równocześnie. Szirwani przekonali się, że to bardzo niebezpieczna strzelba, niewątpliwie też po słowie szejka zwrócili głównie uwagę Zibarów na naszą broń i ostrzegli ich. Moja odpowiedź wywarła istotnie wrażenie, gdyż dowódca odrzekł:
— Jestem malko-e gund[12] obozu, położonego tam za górami, a nazywają mnie Szeri Szir[13].
— Masz piękne, wspaniałe nazwisko, gdyż bohater jest gościnny, a lew silny i bez fałszu. Szejk Melef zapewne ci doniósł, że życzę sobie wstąpić do ciebie jako gość. Zapłacę ci za wszystko, czego mi potrzeba, a jutro ruszę dalej w pokoju.
— Mylisz się. Szejk Melef kazał mi powiedzieć, że jesteś giaurem, który zanieczyszcza mieszkanie prawdziwego wiernego. Zobaczysz nasz obóz, lecz tylko jak o jeniec.
— To pozwól mi pomówić najpierw z szejkiem! W tej chwili właśnie Szirwani wjechali byli w wodę, a ja postanowiłem czemprędzej wyzyskać tę okoliczność, aby pokazać Zibarom, jak niebezpieczną broń mamy. W jednej chwili zwróciłem konia i popędziłem z powrotem ku rzece. Halef ruszył za mną, za nim Dżezida, a potem Zibarowie. Szejk Melef był w wodzie na przedzie.
— Nazad, gamssi[14] — zawołałem doń — bo napijesz się wody!
Ponieważ nie zważał na te słowa, wymierzyłem doń ze sztućca. Nie chcąc przelewać krwi ludzkiej, trafiłem jego konia w oko czy tuż obok tak, że zniknął z nim razem. Strzeliłem jeszcze z sześć razy, zawsze z tym samym skutkiem. Jeźdźcy, pozbawieni koni, popłynęli na brzeg przeciwległy, a reszta, nie namyślając się wiele, podążyła za nimi. Stało się to wszystko w przeciągu jednej zaledwie minuty, podczas której Haief pochwycił także swoją dwururkę, by zabezpieczyć mi tyły przeciwko Zibarom, którzy jednak trzymali się w przyzwoitem oddaleniu. Zwróciłem się teraz znowu do nich:
— Sześć koni powaliłem, nie nabijając. Czy widziałeś? Mogłem wszystkich powystrzelać, gdybym był chciał, konie i ludzi. Wystarczy mi podnieść tufenk[15], aby każdego z was zrzucić z haspu[16]. Zapamiętajcie to sobie! Nie boimy się waszej broni, a kto nam pierwszy zagrozi, ten pierwszy zginie. Ale ja nie przybyłem do was jako duszmen[17] i dla tego nie potrzebujecie się nas obawiać. Chciałem jeść waszego chleba i napić się wody, ponieważ jednak odmawiacie głodnemu tego merhamet[18], którą Mahomet nakazał wszystkim wiernym, przeto kopyta naszych koni muszą się od was odwrócić. Niechaj Allah poprawi was i dzieci wasze!
Podczas tych słów nie zapomniałem o dopełnieniu sztućca, której to czynności Kurdowie nie zrozumieli. Następnie zwróciłem konia w prawo, lecz oni zagrodzili mi czemprędzej drogę, a dowódca powiedział:
— Chodieh, jesteś wielkim bohaterem: pojedziesz z nami!
— Nie. Jeńcem Zibarów nie będę.
— Nie puścimy was!
— Czy sądzisz, że my się boimy keleszan[19]? Konie nasze przeniosą nas ponad waszemi głowami. Przypatrz się mojemu ogierowi, a pewnie uwierzysz!
Zauważyłem jego pełne podziwu spojrzenia, których nie mógł oderwać od konia. Ci Kurdowie znani są z zamiłowania do cudzych koni.
— Czy sam wychowałeś tego karego? — zapytał wódz.
— Nie. Otrzymałem go w darze.
— Panie, takiego konia nikt nie darowuje!
— Możesz wierzyć mym słowom, lub nie.
— Od kogo masz go?
— Od Mohameda Emina, szejka Haddedinów, z plemienia Szammar.
Na te słowa poderwał się na siodle.
— Czy ten ogier zwie się Ri?
— Tak.
— W takim razie ty jesteś cudzoziemcem, który brał udział w bitwie pustynnej w dolinie Deradż i dostał za to najlepszego konia z tamtej strony rzeki?
— Istotnie.
— A ten człowiek, to twój chismikar[20], którego miałeś z sobą?
— To on.
— Pozwól mi wobec tego pomówić z moimi ludźmi.
— Zgadzam się!
Kurdowie zaczęli równie cichą jak gorliwą naradę. Nie rozumiałem ani zgłoski, patrzyłem tylko bystro na ich miny. Dowódca zmienił widocznie swoje nieprzychylne dla nas usposobienie, namawiał ich do czegoś z zapałem i widocznie wkońcu przekonał ich, bo zwrócił się do mie ze słowami:
— Chodieh, myśmy o tem słyszeli, że Haddedinowie zwabili do doliny trzy szczepy i wzięli je do niewoli. Nikt u nas nie chciał w to uwierzyć, ale ty przyjdziesz do nas i opowiesz nam o tem.
— Czy możemy iść z wami jako wasi przyjaciele?
— Jako przyjaciele. Ser sere men alt, bądźcie mi pozdrowieni!
— A Szirwani z tamtej strony, którzy chcieli mnie zdradzić?
— Nie mamy z nimi nic wspólnego.
— Gdzie ich posłańcy? — Powrócili przez czaj[21] tam dalej.
— Postąpili niemądrze. Gdyby byli znowu posłużyli się czółnem, nie bylibyśmy wiedzieli, że poszli do was. Podajcie nam ręce na znak przyjaźni, a potem pojedziemy razem z wami.
Podano sobie dokoła ręce, przyczem nie zważano na Dżezidę.
— Panie — rzekł dowódca — ten człowiek zapewne powróci do Szirwanich?
— Dano mi go na towarzysza, zostanie więc przy mnie, dopóki mu się spodoba.
— Ależ to niewierny. Czci szatana i będzie się piekł w piekle!
— Be chodera dżen’ et u dżehen eme czebun, raj i piekło powstały przez Boga; on tylko może oznaczyć, kto osiągnie wieczną szczęśliwość, a kto będzie skazany na potępienie. Ten człowiek jest teraz moim towarzyszem, jeśli ja jestem wam przyjacielem, to i on także. Podajcie mu ręce, jeśli nie chcecie, żebym was opuścił!
Żądałem od nich bardzo wiele, uczyniłem to jednak, ażeby dowieść zacnemu Dżezidzie, że jestem mu przychylny, oni zaś posłuchali mojego wezwania, chociaż z ponuremi minami. Potem ruszyliśmy w drogę. Dowódca jechał ze mną na przedzie, potem Halef z Dżezidą, a na końcu Kurdowie, tworząc bezładną gromadę.
Przez cały czas jazdy miałem oczywiście rękę na rewolwerze, Halef zaś trzymał konia przez cały czas skośnie, ażeby mieć baczne oko na jadących za nim Kurdów.
Drogi utorowanej, rozumie się, nie było. Jechaliśmy przez skalne rumowiska ku zachodniemu pasmowi górskiemu. Stanąwszy na górze, zatrzymałem konia mimowoli, aby się nasycić roztaczającym się przedemną widokiem. Na wschodzie i południowym wschodzie wznosiły się góry Sidaka i Sar Hazan, pomiędzy któremi leży Rowandiz, a na południu Gara Surg. Na północy sterczały wyże Baz i Tkoma, na zachodzie zaś Tura Gara i Dżebel Hair. Tam leżała też Akra, dokąd miałem się udać. Czy też przedemną widział jaki Europejczyk te góry? Nie przypuszczałem tego, lecz niebawem miałem się przekonać o czemś przeciwnem.
Przejechawszy po małem płaskowzgórzu, zwróciliśmy się potem wstecz ku dolinie. Dotychczas napotykaliśmy tylko nizkie krzaki, lecz wkrótce poczęły się one zbijać w wysokie grupy drzew. Były tu dzikie heczir, eruk, jadżaz, guiz, czina i tu[22], a dokoła nich wiły się grona tri i kundu[23] lub rosły dari cejtun, i dari benk[24], tłocząc się pod niemi i obok nich. Nareszcie ukazała się także droga, tak szeroka, że dwa konie mogły iść obok siebie. Wiodła ona potem przez bujne błonia i bagniste równiny, aż wkońcu zaczęła się wznosić nad szumiącym szerokim strumieniem.
Dotychczas zachowywaliśmy zupełne milczenie, zajęci każdy swojemi myślami, ja zwróciłem całą uwagę na niebezpieczeństwo, grożące nam na każdym kroku, albowiem trzema strzałami, lub trzema celnym rzutami włóczni mogli nas zabić jadący za nami Kurdowie. Z mojej jednak postawy wnioskowali niewątpliwie, że w takim razie zginąłby niechybnie przynajmniej obok jadący dowódca. Udawał on, że nie zauważył rewolweru, który dawno wydobyłem zza pasa. Dopiero po długiem milczeniu zapytał:
— Czy twoje pełne imię jest Kara Ben Nemzi?
— Tak. Kto ci je podał?
— Obaj posłańcy szejka Szirwanów. Jesteś cudzoziemcem z doliny Deradż. Opowiadają o tobie, że zabiłeś lwa sam jeden wśród ciemnej nocy.
— Istotnie zabiłem lwa ze strzelby, którą widzisz u mnie na plecach.
— Czemu nosisz z sobą dwie strzelby?
— Większa jest na bardzo wielkie zwierzęta i wielkie odległości, tę mniejszą zaś tu przy siodle biorę w rękę, gdy nieprzyjaciel jest blizko i w wielkiej liczbie. Nabijać jej nie potrzebuję.
— U nas niema takiej broni. Twój naród jest zapewne bardzo rozumny. Powiedziano mi, że jesteś nessarah[25], a mimoto nosisz, hamai[26] na szyi, podobnie jak pielgrzymi, którzy byli w Mekce.
— Czczę Allaha i byłem w świętych miastach. Allah ilia Allah, Bóg jest Bogiem, czy się go nazywa Allah, czy Chodeh. Czy nie tak?
— Tak jest. Czy znasz także proroka?
— Znam. To Mohamned, co znaczy „uwielbiony“. Ojcem jego był Abdallah Ibn Abd al Muthallib z rodziny Haszem szczepu Koreisz.
— Jesteś dobrym muzułmaninem, chociaż przybywasz z kraju Franków, którego nie znam. Będziesz U mnie siedział i opowiesz mi o dalekich krajach i o wszystkiem, czego w życiu doświadczyłeś. Czy widzisz te gniazda tam na prawo na górze?
— Widzę.
— To są nasze jilaki[27], w których mieszkamy, gdy są letnie gorąca.
— Jesteś nezanum, szejkiem swojej wsi. Czy masz władzę ochronić obcego przed tymi ludźmi?
— Mam — odparł z dumą, lecz dźwięk jego głosu wydał mi się niepewnym.
Równocześnie ścisnął konia nogami, żeby popędził prędzej naprzód. Wyglądało to, jak gdyby Kurd chciał uniknąć podobnych pytań.
Na jazdę od Cabu tutaj spotrzebowaliśmy dwie godziny czasu. W dziesięć minut potem zobaczyłem zasiek z grubych pni, ciągnący się na przełaj przez drogę z prawej strony na lewo do lasu. Gdyśmy dojechali do wsi, otworzyły się na donośny okrzyk dowódcy wązkie otwory, przez które wjechaliśmy po jednemu. Tu roztoczył się przed nami widok polany, ciągnącej się prawie aż na szczyt góry. Na niej stały bezładnie chaty wiejskie, które można było raczej nazwać domkami zrębowymi. Największa wyglądała jak mała forteca, zbudowana z pni.
Zbliżając się do tej chaty, doznałem osobliwego uczucia. Zdawało mi się, że stan mój nie różnił się od położenia myszy w łapce i najchętniej byłbym zaraz zawrócił. We wsi mieszkało około trzystu dusz, a wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci zbiegli się teraz, by się przypatrzyć niezwykłemu połowowi, który się udał ich ludziom.
— Oto mój hani[28] — rzekł nezanum, zsiadając z konia. — Wejdźcie ze mną do środka!
— Powiedz mi najpierw, że jestem twoim miwanem[29]!
— Czyż nie nazwałem cię już przyjacielem?
— Czy dla Kurdów Zibar gość i przyjaciel jest to samo?
Zmarszczył brwi.
— Jestem twoim przyjacielem, niech ci to wystarczy! Wchodźcie!
Zrozumiałem, że znalazłem się w łapce; ale cóż miałem robić? Byliśmy otoczeni przez mnóstwo ludzi, a gdybyśmy nawet zdołali sobie bronią drogę utorować, to jednak zasiek był tak wysoki, że chyba tylko mój ogier potrafiłby przezeń przesadzić. Halef i Dżezida byliby musieli zostać. Jeślibyśmy zaś zabili choć jednego Kurda, wówczas nawet w razie szczęśliwej ucieczki bylibyśmy mieli całą sforę za sobą. Z zemstą krwi nie żartują w tych górach. Użycie przemocy więc nie było wskazane, ale też najmniejszy objaw trwogi byłby równie wielkim błędem.
— Szczęście twoje, jeśli słowo twoje się sprawdzi — odpowiedziałem. — Idź naprzód!
Zsiadłem z konia i wziąłem go za uzdę, a moi obaj towarzysze poszli za tym przykładem.
— Konie zostaną na dworze — rzekł Szeri Szir. — W domu niema dla nich miejsca.
Pomijając już to, że bez koni bylibyśmy bezsilni, nie myślałem rozstawać się z mym karym, prędzej byłbym tuzin Kurdów powystrzelał.
— Konie zostaną przy nas — odparłem. — Naprzód!
Odsunąłem szejka na bok i wstąpiłem do domu, ciągnąc konia za sobą. Halef i Dżezida szli za mną. Budynek podobny był do naszej stodoły z tokiem i klepiskiem. Składał się z dwu przedziałów; jeden po prawej ręce służył zapewne do zebrań i narad, a drugi po lewej był mieszkaniem. Małe, prostokątne otwory zastępowały okna. Dziedzińca prawdopodobnie nie było, gdyż nie zauważyłem dalej już żadnych drzwi. Obie izby przedzielała cienka plecionka. W głębi stała drabina, wiodąca na nizki strych. Nie ulegało wątpliwości, że ten jilak był prawdziwą łapką. Znalazłszy się w środku, czekaliśmy, co dalej nastąpi.
Pierwszą osobą, którą tam ujrzeliśmy, była młoda Kurdyjka. Miała na sobie wązkie tureckie spodnie, pomarszczone nad zgrabnemi kostkami, a z pod nich wychylały się małe nóżki w ładnych pantofelkach. Błękitny gorset haftowany otaczał jej kibić, a na to spadał aż do kolan rozpięty kaftan. Czarne jak skrzydło kruka włosy były splecione w warkocze, w których połyskiwały złote i srebrne monety. Była to kobieta bardzo piękna, lecz najpiękniejsze były duże błękitne oczy, zwrócone na mnie na pół z ciekawością, a na pół z niepokojem. Na ręku trzymała milutką dziewczynkę z takiemi samemi oczyma błękitnemi, jak u matki. Za nią podniósł się z ziemi młody Kurd, a podobieństwo do Szera Szeri wskazywało, że musiał być jego synem. Był to mąż młodej kobiety.
— Ni wro’ l ker, dzień dobry! — pozdrowiłem.
Oboje skinęli głową w odpowiedzi.
— Sallam aalejkum! — powitał Halef po arabsku, ponieważ nie umiał po kurdyjsku.
— Aalejkum sallam! — opowiedziała kobieta skwapliwie.
Halef przybrał minę człowieka, zaskoczonego miłą niespodzianką.
— Co? Ty mówisz językiem koranu i prawdziwych wiernych? — zapytał.
— Tak — odrzekła.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, gdyż nie muszę już milczeć jak wrota el dżehennem.
— Kto ty jesteś? — pytała dalej.
— Wiedz, różo tej doliny, gwiazdo tego jilaku, że jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah, towarzysz i obrońca tego wielkiego bohatera, który tu stoi przed tobą. Dokonaliśmy wielu czynów i przeżyliśmy wiele przygód, a po tem...
— Zaprowadźcie konie na tył! — przerwał mu ostrym głosem pan domu, który wszedł był za nami i potajemnie dał swym ludziom znak, żeby nie obsypywali nas nadmierną uprzejmością. Ja ten znak wczas zauważyłem, dlatego odpowiedziałem równie ostro:
— Szeri Szirze, postaraj się, żeby nasze trzy konie dostały wody i paszy. Zapamiętaj też sobie, że mój służący zastrzeli każdego Kurda, któryby się poważył ich dotknąć. Ja sam wejdę jako gość do twego mieszkania, by w niem odpocząć. Po kilku krótkich wskazówkach, udzielonych Halefowi, wszedłem do izby mieszkalnej. Na twardo ubitej ziemi leżały wzdłuż ścian grube rogoże ze słomy i z sitowia, a w środku ściany głównej znajdowało się wzniesienie, nakryte dywanem. Było to zapewne miejsce honorowe, lecz ja nie wahałem się ani przez chwilą i usadowiłem się na niem wygodnie. Położywszy obie strzelby tuż obok siebie, usiadłem w tej postawie, którą na Wschodzie nazywają rahat otturmak, spoczynkiem członków.
— Pozwól, że przechowam broń twoją! — rzekł pan domu, który udał się za mną razem z synem i jego żoną.
Na to ja odpowiedziałem:
— Se idwar[30] nie rozstaje się nigdy ze swoją bronią, taksamo jak suar[31] ze swoim koniem. Kto się ośmieli dotknąć mego konia lub broni, zginie, a ty poniesiesz, winę tego nieszczęścia.
— Dlaczego?
— Nie dopełniłeś obowiązku przyjaciela i nie powitałeś mnie w twoim hani. Zmuszasz mnie do tego, żebym ciebie i twoich ludzi uważał za podejrzanych.
— Jestem twoim przyjacielem i nie doradzę ci nic takiego, co by mogło narazić życie twoje na niebezpieczeństwo.
— Teraz zaczynasz być zrozumiałym! Wiedz, że emir Kara Ben Nemzi żadnych rad nie potrzebuje. Życie moje jest w ręku Boga, on dał mi tę broń, ażebym życia mego bronił. Tu stoją dzbany z wodą i chleb na wiele dni. Czy mam cię poczęstować kulą, a potem użyć tego domu jako fortecy, z której będę mógł łatwo wysłać twoich Zibarów do dżehenny jednego po drugim?
— My mamy także broń!
— Sus ol, cicho bądź! Wasza broń na nic wam się nie przyda. Moja nie chybia nigdy; zanim poruszyłbyś palcem, poszedłbyś do swoich ojców. Kto to ten młody wojownik?
— Mój syn.
— A ta kobieta?
— Jego żona.
— Bacz więc na to, żebyś ich także nie doprowadził do zguby! Nie jestem kur ’o[32], z którym można żartować.
— Panie, ja nic nie mogę uczynić, zanim nie zapytam moich ludzi. Nawet szejk nie może nic przedsięwziąć bez zezwolenia wojowników.
— W takim razie powiedziałeś nieprawdę na dolinie. Posłuchaj, co postanowiłem: Ten dom należy teraz do mnie; pozwalam tu wchodzić tylko tobie, twemu synowi i jego żonie. Wejście jest prosto przedemną. Zastrzelę każdego, kto spróbuje wejść tutaj. Ty i synowa możecie swobodnie wchodzić i wychodzić, lecz syn zostanie w tej izbie, a jeśli do czasu, kiedy słońce stanie najwyżej, nie przyniesiesz mi wiadomości, że jestem twoim gościem, zastrzelę go natychmiast. Patrz, mam już strzelbę w ręku...
Chciał mi przerwać, lecz ja podniosłem się szybko i nakazałem mu milczenie.
— Cicho! Idź teraz, albo, na Boga wszechmogącego, jeśli powiesz jeszcze słowo, położę was obu trupem!
Postąpiłem sobie rzeczywiście zuchwale i to z całą świadom ością, gdyż nigdy nie należałem do tych, którzy mniemają, że podróżnik powinien pokornie i z poddaniem się przekradać między ludami. Trzeba umieć bystro rozróżnić, co gdzie doprowadzić może do celu: odwaga, czy podstęp, czy nóż, czy też sakiewka. Tym razem nie przeliczyłem się, bo naczelnik wsi patrzył przez chwilę na wylot zwróconej do niego lufy, zakłopotał się wyraźnie, a wreszcie zawołał:
— Panie, idę!
Odwrócił się i poszedł.
Teraz byłem pewien wygranej. Zwróciłem teraz wylot strzelby do syna, stojącego bez broni i rozkazałem:
— Siądź w tamtym kącie!
Stał mimo to uparcie dalej, a oczyma wodził pa ścianie, pod którą ja siedziałem. Tam wisiała broń.
— Liczę do trzech — dodałem. — Raz, dwa...
Dopiero teraz odwrócił się powoli i usiadł na wskazanem miejscu. Młoda jego żona stała jeszcze przedemną trupio blada, a w oczach migały jej łzy i trwoga.
— O chodien, czy chcesz nas rzeczywiście zastrzelić? — spytała cicho.
— Allah yahh fedak, niech cię Bóg chroni! — odrzekłem po arabsku. — Wojownik nie zabija kobiety.
— Ale zabijesz Hamzę Mertala, mojego męża!
— Zabiję, jeśli zgromadzenie nie postanowi, że mam być wolnym.
— Czy znasz zwyczaje Kurdów, effendi?
— Znam.
— Czy wiesz także, że jest pewnym życia ten, kto się uda pod opiekę kobiet?
— Wiem.
— Czy mam obronić ciebie?
— Mnie, moich ludzi, zwierzęta i całe moje mienie.
— Dobrze.
— To przynieś chleb! Wzięła z rogóżki okrągły bochenek, wyrwała ze środka kawałek, zjadła sama część i podała mnie.
— Podaj mi rękę i chodź ze mną — rzekła potem. — Dam także twoim ludziom i koniom!
Na razie więc byłem o siebie zupełnie spokojny, ale bezpieczeństwo nasze byłoby jeszcze wątpliwe, gdyby była zjadła tylko kraj chleba. Gdyśmy wyszli z drugiego przedziału, Hamza Mertal opuścił był już swój kąt.
— Idź — rozkazałem mu — i powiedz swojemu baw[33] o tem, co widziałeś! Jak się nazywa kwiat domu twojego?
U Kurdów swobodniej mówi się o kobietach, aniżeli u innych ludów mahometańskich.
— Szefaka[34].
— Opowiedz więc wojownikom, że jestem pod osłoną Jutrzenki i że zawiesiłem moją broń obok twojej! Teraz pozwalam im wejść do tego domu.
Powiesiwszy broń swoją na ścianie, sięgnąłem za pas po naszyjnik, zrobiony z kulek zwierciadlanych, podobny do tych, jakie w Paryżu kupuje się za franka, i zarzuciłem go pięknej Kurdyjce na szyję.
— Weź to, Szefako! Niechaj blask twego lica i promień oczu twoich świeci zawsze na te perły!
Policzki jej zarumieniły się z zachwytu.
— Dziękuję ci, effendi! Mieszkaj u mnie tak bezpiecznie, jak na łonie praojca Ibrahima. Pozwól, że przyniosę ci jadło i napój, a potem spocznij i zamknij oczy bez troski!
Stało się, jak powiedziała. Pożywiwszy się tem, co mi przyniosła, położyłem się spać. Kiedy się przebudziłem, panowała w domu głęboka cisza, tylko ze dworu dolatywał mnie donośny głos, wzywający wiernych do odmówienia el asr[35]. Spałem długo, a wszyscy starali się nie przeszkodzić mi w spoczynku. Kiedy wszedłem do drugiego przedziału, zastałem tam także Halefa i Dżezidę, śpiących pomiędzy końmi. Schowawszy nóż i rewolwery, wyszedłem przed dom. Było już po modlitwie, a wojownicy zasiedli w koło wraz z moimi gospodarzami i zapalili fajki. Gdy mnie zobaczyli, Szeri Szir powstał, a inni taksamo, podali mi ręce i zaprosili, bym koło nich usiadł.
— Co postanowiliście o mnie? — zapytałem.
— Jutrzenka świeci nad tobą — odrzekł. — Jesteś bezpieczny u nas, dopóki będziesz się we wsi znajdował.
— Dziękuję ci!Postaram się także o swe bezpieczeństwo, gdy jutro wieś waszą opuszczę. Popatrzno na ten pierwszy liść na dębowej gałęzi! Strzelę sześć razy, a w liściu będzie szereg dziur z sześciu kul.
Dobywszy rewolweru, wystrzeliłem, a po szóstym wystrzale zerwali się wszyscy z miejsc. Odcięto liść i zaczęto podawać go sobie z ręki do ręki. Zdumienie ich nie da się opisać. Nie mogli pojąć zarówno pewności strzału, jak tego, że strzelałem bez nabijania. Powaga moja rosła równie szybko, jak ich trwoga; wreszcie po długich objawach zdumienia zajęli napowrót swoje miejsca. Hamza Mertal przyniósł mi fajkę, a ojciec jego poprosił, bym co opowiedział stosownie do przyrzeczenia, danego mu rano. Rozmowa zakończyła się dopiero w czasie mogrebu[36], w którym ja także wziąłem udział. Bóg nie policzy tego za grzech chrześcijaninowi, że pomodli się do Niego między mahometanami.
Po zaproszeniu najwybitniejszych wojowników na wieczerzę, wróciliśmy we trzech do domu. Towarzysze moi byli zajęci karmieniem koni, a Szefaka czekała na nas z kahweh[37]. Kiedyśmy pili i palili, ustawiła z dwu tyk prostopadłych i poprzecznej coś w rodzaju parawanu, za którym zniknęła z dzieckiem. W kilka chwil potem usłyszałem cichy szept, a następnie jasny głosik dziewczynki.
Co to było? Czy słyszałem to naprawdę, czy też wyobraźnia tylko nadawała fałszywego znaczenia temu dziecięcemu jąkaniu? Nie było to po kurdyjsku, ani po persku, ani po arabsku, ani po turecku. Czy ja sam nie paplałem ongiś tych dźwięków na ręku kochanej babki, gdy mię układała do snu? Nadsłuchując dalej, doznałem dziwnego wrażenia: zdawało mi się, że mi zabraknie oddechu i że tętno mi stanie.
— Co dziecko robi? — spytałem cicho.
— Modli się — odrzekł Hamza Mertal — bo idzie spać.
— A co odmawia?
— Modlitwę ojca mojej żony.
— Gdzie on jest, gdzie żyje?
— Już nie żyje.
— Czy to był muzułmanin?
— Nie wiem, bo go nie znałem.
— Wybacz! Skąd masz żonę?
— Zabrałem ją podczas naszego napadu na wieś Abu Salmanów.
— Czy mogę ją wypytać o niektóre rzeczy? — poprosiłem, kiedy Szefaka wyszła z za parawanu.
— Możesz.
— Powiedz mi, Jutrzenko, co odmawiała teraz twoja pociecha!
— Modlitwę, której nauczył mnie ojciec — odpowiedziała, rumieniąc się.
— Jakie słowa zawiera ta modlitwa?
— To język obcy, którego nie znam. Ty go także nie zrozumiesz.
— O, powiedz mi ją, powiedz zaraz!

Złożyła ręce, spuściła powieki z zakłopotaniem i zaczęła recytować modlitwę z obcym akcentem i błędami, lecz dla mnie zawsze jeszcze zrozumiale:

„Aniele, Stróżu duszy,
Z pokorą błagam Cię:
Gdy myśl ziemska mnie wzruszy,
Ach nie opuszczaj mnie!
Niech pod skrzydłami Twemi
Złych marzeń pierzchnie rój!
Ach, wspieraj mnie na ziemi
Anieie, Stróżu mój!“

Gdy skończyła, zerwałem się z miejsca i złożyłem ręce tak samo, jak i ona. Nie wstydzę się przyznać, że mi łzy pociekły z oczu. W dzikich górach Kurdystanu, pośród fanatycznej muzułmańskiej ludności, usłyszałem modlitwę, którą sam w dzieciństwie odmawiałem. Nie pamiętam już, jak się zachowałem i co mówiłem w następnych chwilach, wiem tylko, że nawet Kurdowie byli wzruszeni, Haief zaś i Dżezida stali w drzwiach i ze zdziwieniem przysłuchiwali się naszej rozmowie.
— Kto był twój ojciec? — zapytałem w końcu Jutrzenkę.
— Umarł, kiedy byłam małą dziewczyną; tej modlitwy nauczyłam się właśnie od niego, ale ojciec mojej matki opowiadał mi o nim. Przyszedł on w towarzystwie kilku jeszcze ludzi z dalekiego miasta do Stambułu i grał z nimi na kamanczy[38] — Allah nie był dla nich łaskawy, on więc udał się z pewnym Inglisem do Salem, Halep, i do Mossul. Inglis opuścił go, a on został dżenkdżim[39] mutessaryfa. Kiedy miał walczyć przeciwko Abu Salmanom, wzięli go do niewoli. On został u nich, a córka mojego dziadka wyszła za niego. Więcej nic nie wiem.
— Szefako, twój ojciec pochodził z mego kraju, skąd wielu mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, wyjeżdża w obce kraje śpiewać i grać na różnych instrumentach.
— Allah akbar, Boże wielki! — zawołała składając dłonie. — Ty znasz kraj mego ojca? Czy to być może? Ty mówisz językiem, w którym ułożona jest ta modlitwa? To może przeczytasz mój talizman?
— Jaki?
— Dał mi go ojciec mojej matki; była to jedyna rzecz, jaką mój ojciec miał jeszcze ze swojego kraju. Są tam linie i kropki, a na tem pismo, którego nikt nie może przeczytać.
— Pokaż!
Odeszła za parawan, z czego wywnioskowałem, że nosiła „talizman“ na piersi. Gdy wróciła, podała mi kartkę nutowego papieru, złożoną i owiniętą w czworokątny kawałek owczej skóry. Rozwinąwszy papier, znalazłem piosnkę o Hanusi, ułożoną w D-dur na mieszany kwartet. Podpisu, ani nazwiska nie znalazłem, na papierze.
— Szefako, ja przeczytam ten talizman, bo pisany jest w moim języku. Ale tego się nie mówi, lecz śpiewa. Czy mam ci to zaśpiewać?
— O, gdybyś chciał to uczynić, effendi!
— Posłuchaj!
Odśpiewałem jej wszystkie wiersze piosenki. Jeszcze nigdy przedtem nie śpiewałem tak chętnie i z takiem przejęciem jak teraz w jilaku Szeri Szira. Kiedy skończyłem, był cały drugi przedział i plac przed domem pełen ludzi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Potęga pieśni zawładnęła surowemi duszami kurdyjskiemi, chociaż nikt nie rozumiał treści pieśni.
— Szefako — zapytałem — czy mam ci opowiedzieć o kraju i narodzie twojego ojca? Czy mam ci zaśpiewać inne jakie pieśni, które on śpiewał i grał na kamanczy?
Błękitne jej oczy zajaśniały radosnem spojrzeniem.
— Proszę cię o to, effendi, a ja dopóki życia mego stanie, będę się modliła za tobą do Allaha i proroka!
— Tak, zrób to, chodieh! — prosił także Hamza Mertal, mąż pięknej wnuczki dalekiego kraju. — Wyjaśnij nam słowa tego talizmanu i bądź naszym gościem, gościem całego szczepu, dopóki ci się spodoba! Ta para kochała się wzajemnie. Któżby zresztą nie kochał Szefaki, Jutrzenki. Stary „bohater lew“ powstał także i ujął mnie za rękę.
— Panie, żona mojego syna nazywa cię effendim. Tak, ty jesteś effendim, wielkim uczonym i walecznym wojownikiem, nie znającym trwogi, godzien więc jesteś wejść między sipahów[40] Zibari. Oszczędziłeś życia Kurdów, pomimo że cię zdradzili i zdani byli potem na twoją łaskę. Tam na Zachodzie muszą być mądrzy myśliciele, dzielni wojownicy, litościwi zwycięzcy i piękne, wierne kobiety, a pieśni wasze łagodne jako szelest liści, a potężne jak lew ryczący. Opowiedz nam o tych krajach i narodach! Jesteś naszym gościem i włos ci z głowy nie spadnie. Pożądaliśmy twego karego i waszej broni, lecz niechaj przy was zostaną, a kiedy od nas odjedziesz, odprowadzimy cię daleko przez góry i doliny, dopóki nie będziesz pewnym swego bezpieczeństwa. Sere men, na moją głowę przysięgam!


∗             ∗

Od tego czasu upłynęło już wiele lat, ale dziś jeszcze, gdy słyszę paplaninę głosu dziecięcego, przypominam sobie ten wieczór w bocznej dolinie Cabu. Czy owi wojownicy, czy owa piękna kobieta także kiedy o mnie pomyślała? Chodeh te b’elit, niech cię Bóg chroni, Jutrzenko!






  1. Czapka filcowa z koziemi włosami.
  2. Arabska nazwa Egiptu.
  3. Czciciel dyabła.
  4. Pan, władca.
  5. Dosłownie: król-paw.
  6. Czółno z wydętych skór kozich.
  7. Najstarszy we wsi.
  8. Łoziny.
  9. Oddział wojowników.
  10. Przyjaciel, towarzysz.
  11. Szeroki kaftan.
  12. Dowódca.
  13. Bohater, lew.
  14. Zdrajca.
  15. Strzelba.
  16. Koń.
  17. Nieprzyjaciel.
  18. Dobroczynność.
  19. Rozbójnicy.
  20. Służący.
  21. Rzeka.
  22. Figi, śliwy, pomarańcze, orzechy, jawory i drzewa morwowe.
  23. Winogrona i melony
  24. Oliwki, dęby i drzewa terpentynowe.
  25. Chrześcijanin.
  26. Koran w futerale.
  27. Letnie mieszkania.
  28. Dom.
  29. Gość.
  30. Myśliwiec, strzelec.
  31. Jeździec.
  32. Chłopiec.
  33. Ojciec.
  34. Jutrzenka.
  35. Modlitwa popołudniowa.
  36. Modlitwa przy zachodzie słońca.
  37. Kawa.
  38. Skrzypce.
  39. Żołnierz.
  40. Wojownik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.