Obrachunki fredrowskie/Szczęście Anieli

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Szczęście Anieli
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI. SZCZĘŚCIE ANIELI.

Pewnego dnia, mając pisać jeszcze raz recenzję ze Ślubów panieńskich, znudzony zgóry tem co mógłbym powiedzieć rozsądnego o tej uroczej ale zbyt znanej komedji, puściłem wodze fantazji. Komuż nie zdarzyło się — pisałem — na ślubie ładnej kuzynki, w której się człowiek troszkę podkochiwał, zadumać przy bombastycznych toastach weselnych i z odrobiną melancholji próbować czytać w runach przyszłości?
Przyznam się, — tak snułem myśli dalej, — że tu bywam niespokojny... Gucio, to wirtuoz; mistrz w prowadzeniu gry miłosnej, w pokonywaniu przeszkód, w sączeniu owego magnetyzmu, pod którego wpływem Aniela tak bezwolnie drży w jego dłoniach. Ona, to cudowne skrzypce, czekające swego grajka. Przeżyją trochę ładnych chwil, pewnie na wsi. Później zamieszkają w mieście, pewnie we Lwowie. Będą wiedli dystyngowane próżniacze życie wielkiego świata; on nie oprze się pokusie próbowania swego magnetyzmu na lwowskich pięknościach; zapał stanie się rutyną, inwencja — pedanterją; zostanie mu skłonność do obdzielania innych radami, doświadczeniem. Ona przepłacze kilka lat: potem, w słabym momencie, zjawi się jakiś frant, który znów ujmie ją za rękę i ożywi magnetycznym prądem; stanie się łzawą i nękaną wyrzutami, trochę nudną i niezręczną kochanką, chowającą pliki listów miłosnych za domowym ołtarzykiem. Albo się grubo mylę, albo to jest epilog Ślubów panieńskich; wart byłby napisania, gdyby... go Fredro nie był napisał sam. To — Mąż i żona. Wacław, to postarzały o dziesięć lat Gustaw; Elwira, to Aniela jako kobieta trzydziestoletnia. Szczęście, że pani Dobrójska tego nie doczekała: umarła biedactwo przedwcześnie na skręcenie kiszek, bawiąc u krewnych na Litwie i objadłszy się kołdunów...
Tak sobie roiłem, nie przypisując tej koncepcji większego znaczenia, ile że daleki byłem od wszelkiego fredrologizowania i nie znałem wówczas zupełnie literatury fredrowskiej. Zaraz zresztą zapomniałem o tem; na drugi dzień musiałem pisać o Córce króla czekolady, a za tydzień o Śnie srebrnym Salomei...
Jakże sam sobie spoważniałem, kiedy obecnie, zgłębiając tajniki wiedzy o Fredrze, spostrzegłem, że się spotkałem w mojej myśli — a raczej w mojem odczuwaniu — ze starym Brücknerem. Aż się zdziwiłem. „Dobroduszność i pogodność jego komedji bywa pozorna” — pisze Brückner w swoim szkicu o Fredrze. — „Jakiż np. ciąg dalszy Ślubów panieńskich? Oto Mąż i żona; bo jeszcze przed upływem roku znudzi Aniela Gustawa, a Albin Klarę”...
A to nas zajechał! Bo „ja jak ja” — powiada ktoś w Panu Jowialskim. — „Ale jegomość!”. Toż samo tutaj: „Ja jak ja. Ale Brückner!” Więc i on, widzę, zadumał się przy toastach weselnych... „Przed upływem roku!” A to pojechał stary! Co na to powie Zygmunt Wasilewski, który, pisząc o Ślubach panieńskich, ręczy nam, że „obie pary będą szczęśliwe”?... Nie wiem czemu, ale przyznam się, że, gdy chodzi o sprawy erotyczne, z tych dwóch starców większe mam zaufanie do Brücknera. Skoro tedy on jest niespokojny o przyszłe szczęście panny Anieli Dobrójskiej, warto aby wiedza ścisła rozważyła tę sprawę.
Najpierw z punktu historycznego. Znów wracamy do tego co jest główną treścią tych obrachunków, mianowicie do ciągłej zmiany perspektyw w stosunku do komedyj Fredry i ich postaci. Przyjęta z zachwytem przez premjerową publiczność („Oddając szczery należny hołd zasłudze, nie lękam się, aby na mnie mógł paść i cień posądu, że mię ku temu wiedzie nikczemnych dusz pochlebstwo — i owszem powtarzam: Śluby panieńskie są utworem prawdziwie szczęśliwym, prawdziwie poetycznym”, — pisał J. N. Kamiński), komedja ta podzieliła los innych utworów Fredry w oczach tych, którzy, patrząc przez społeczne i demokratyczne okulary, programowo zlekceważyli jego twórczość. („U Fredry gorzej jeszcze niż w starym Zabłockim. Istota jego komedyj w tem, że kobiety przebierają się za mężczyzn, mężczyźni — za kobiety, że panny ślubują sobie nie iść nigdy zamąż” i t. d. — tak mówił Juljan Bartoszewicz). Później znowuż się to odmienia, poczęści — jak już wskazałem — dlatego że inna grupa społeczna nadaje ton w sądach o Fredrze, dostrzegając poezję i wdzięk w tem co innym oczom wydawało się „ckliwym obrazkiem życia salonowego”. W odczytach Tarnowskiego padają z powodu Ślubów panieńskich nazwiska Musseta i Szekspira; poetyczność komedji spotyka się z trafnem odczuciem. W Anieli widzi Tarnowski „jeden z najładniejszych i najwierniejszych typów polskiego dziewczęcia”; Gucio to taki szczęściarz, za którym „kobiety przepadają, chłopcy mu zazdroszczą”; postacie komedji są „wiernemi a pięknemi typami natury tego narodu do którego należą”.
Ton poddany przez Tarnowskiego znalazł oddźwięk. Mimo mruknięcia społecznika Chmielowskiego, że nicby nie szkodziło, gdyby Aniela „była czemś więcej jeszcze niż panną na wydaniu”, przeważa odtąd entuzjazm, który idzie, można rzec, crescendo. Od czasu głośnych odczytów warszawskich (r. 1876), przelicytowano Tarnowskiego dziesięć razy, często z dość komicznym efektem. Tarnowski, pisząc o Ślubach panieńskich, wspomniał Szekspira: miał na myśli Beatrice i Benedykta z Wiele hałasu o nic; Gostomski (1889) już widzi w naszym Guciu... szekspirowskiego „Henryka V z pierwszej części trylogji”! Bo już zaczyna się tak charakterystyczne dla naszej historji literatury podbijanie sobie bębenka, brak wszelkiej miary w kadzeniu samym sobie, charakterystycznem dla epoki gdy Polska była w świecie tak „niedokadzona”, niewolna, upokorzona, zapomniana! Już zaczynają się owe nadbudowy obywatelskie, patrjotyczne, moralne, które musiało mieć każde arcydzieło aby godnie wejść do panteonu narodowego, aby tworzyć fryz alei klęski. Od tego czasu wszystko się zmieniło; Polska jest dziś wolna, dumna, szczęśliwa; ale stary ów nałóg utrwalił się potrosze i służy do tego aby... obrzydzać nasze arcydzieła. Cały ten proceder utrudnia ogółowi szczere zbliżenie się z Fredrą: bo wskazywanie wartości gdzieindziej niż one są (por. rozdział Staropolski obyczaj) bałamuci lub drażni publiczność.
Tarnowski był jeszcze bliski fredrowskiego świata: mówi o tych ludziach jak o dobrych znajomych, lubi ich, żyje z nimi, ale nie przychodzi mu na myśl szukać w komedjach Fredry ewangelji narodu. Uczynią to inni, licytując się na entuzjazm, tak że wkońcu — jak już wspomniałem — literatura o tej uroczej komedji zmieni się w jakąś uprzykrzoną litanję do obcisłych spodni Gucia: „Guciu możny, Guciu szlachetny, Guciu narodowy, Guciu waleczny, Guciu obywatelski, Guciu mądry, Guciu wierny, Guciu kochający, Guciu polski, polski, polski”... W studjum Gostomskiego Arcydzieło komedji polskiej (które dotąd cytują z zabobonnym szacunkiem), obserwujemy ten barok. Gucio i Aniela przywodzą mu na myśl... obraz Kaulbacha Adama i Ewę... Dobry Gostomski sądzi, że mówi najwyższy komplement Anieli, stawiając ją tuż po Zosi z Pana Tadeusza, oczywiście z zachowaniem hierarchji: „Że Zosia doskonalszą kreacją w bezwzględnem porównaniu, to jest już wyłączną właściwością genjuszu Mickiewicza, z którym nie może się równać żaden inny w naszej literaturze”. Inny (bardzo niedawno) zestawia Anielę z Oleńką i Heleną z Sienkiewicza. („Myślę, że Helena i Oleńka z Trylogji, to Aniela naszego XVII w.”...). Możnaż dalej posunąć onanję krytyczną?
Tak więc, niby na dane hasło, zaczęło się podciąganie Ślubów — i ich świata — do wszelkich cnót i ideałów narodowych. Rzecz byłaby dość niewinna, gdyby znów nie była połączona z opłakanem fałszowaniem Fredry. Jak pogodzić np. hańbienie bez miary gościnnej Jowiałówki przy równoczesnem gloryfikowaniu środowiska Ślubów? Potępiać starego Jowialskiego za „życie nikczemne”, „wegetujące, przeżuwające i dobrze trawiące”, gdzie nikt się „nie interesuje tem, jak też się wytwarza w jego majątku ten boży chleb, który on w tak błogiem i uśmiechniętem niedołęstwie od zarania życia spożywa” (prof. Kucharski), a równocześnie windować na piedestał uczestników Ślubów? Pomijam to, że pan Jowialski mógł być, mimo swej przysłowiomanji, wybornym gospodarzem (nie znamy go z tej strony), ale któż się ową produkcją chleba interesuje tak dalece w Ślubach? Może Radost? Czyż Radost nie jest z tej samej familji? Ale prawda: toż doszło do tego, że Grzymała-Siedlecki, w swojem z talentem napisanem ale niepotrzebnie załganem studjum o Ślubach panieńskich powiada, że Radost, to jest „szlachecki Rzecki z Lalki, jak Rzecki jest mieszczańskim Radostem”!! Na czem Grzymała opiera to zestawienie Radosta, o którym w najlepszym razie nic nie wiemy, — z heroicznem, naiwnem, bliskiem świętości niemal życiem Rzeckiego, nie umiem wyjaśnić; ale to daje miarę, do czego nasi majsterkowie doszli w bronzowaniu Ślubów panieńskich, które się najmniej pod bronz nadają.
Akcja ta osiąga najwyższe natężenie w osobie Gucia. Jeden z przysięgłych komentatorów Fredry widzi w nim „wolę, rozum, wyobraźnię i zrozumienie zadań życia (sumienie)”. Sądzę, że dla młodego panicza rozkochać pannę, która mu jest — po sprawdzeniu hipoteki — przez rodzinę przeznaczona, to nie jest taki znów akt woli ani sumienia. Dla ilustracji, porównajmy Gucia bodaj z Dorantem z Igraszek trafu i miłości Marivaux. Nie wiem, czy wszyscy pamiętają tę śliczną i dość zuchwałą przy całej swej niewinności komedję. Młody człowiek, chcąc poznać tę, która mu jest przeznaczona przez rodzinę, wchodzi w dom przyszłego teścia (za jego wiedzą i zgodą) przebrany za służącego; tymczasem panna wpadła na ten sam pomysł i przebrała się za pokojówkę. Dorant, oczarowany godnością i wdziękiem Sylwji, zakochuje się w niej pod tą postacią i — w przekonaniu, że to pokojówka, — po ciężkiej walce z sobą, decyduje się prosić o jej rękę. To jest, w istocie, próba miłości, próba charakteru... gdyby to brać poważniej niż trzeba. A mimo to, nikt we Francji nie odprawia nowenny do tego Doranta, ani nie buduje przyszłości Francji na tym Dorancie, tak jak jej tam nikt nie buduje np. na Walentynie z ładnej a tak pokrewnej Fredrze komedji Musseta Nie trzeba się zarzekać. U nas, wskutek osobliwych warunków życia narodowego i literatury, zatraciły się wszystkie proporcje. Zosia z Pana Tadeusza, Gucio ze Ślubów wyrośli na świątków polskich. Podkreślam jeszcze raz, że nie mówię tu o doniosłości artystycznej tej czarującej komedji, ale o jej wadze społecznej, która nie jest z pewnością większa niż komedyj Musseta czy Marivaux we Francji. Ale, iżbyśmy się mogli należycie zachwycić fredrowskiem arcydziełem, uważano za konieczne przyprawić mu, w najmniej odpowiedniem miejscu, protezę wszystkich cnót narodowych.
Wspomniałem już studjum Grzymały-Siedleckiego. Grzymała jest bardzo utalentowany fredrolog, ale ma jedną wadę: jest większy ułan od samego księcia Józefa i większy Sarmata-ziemianin od samego Piasta. Co on się tam nafantazjował! Posłuchajcie. Aniela... „autorytet cnoty, prawości, podniosłości duchowej, zapewnia jej w rodzinie stanowisko uczuciowo przewodnie, rozpościera nad duszami rodziny układ jakiegoś matrjarchatu... Klara, córka rycerska, która się wdała w ojca (zapomniał dobry Grzymała, że ojciec Klary to był, wedle Fredry, skończony drab)... To temperament z ostrogami i z kołczanem, w którym równie dobrze pomieszczą się realne strzały łowieckie jak i strzały Amora... Klary to, od czasów jagiellońskich a zwłaszcza wazowskich, własną ręką odstawiały męża bezapelacyjnie do najbliższego obozu”, i t. d. i t. d. Doprawdy, możnaby studjum napisać p. t. Barok w krytyce polskiej. Bo tak się leje ciurkiem całemi stronicami, aż wkońcu, przywiedziony do rozpaczy tą iście papkinowską swadą, człowiek ma ochotę wykrzyknąć słowami Cześnika z Zemsty: A bezbożny ty języku, — i terkotny...
Podczas gdy odnawiałem znajomość ze studjum Grzymały o Ślubach („Tygodnik Illustrowany”, 1921), wpadła mi w ręce świeża jego relacja z wycieczki dziennikarskiej do Niemiec, kreślona w Kurjerze Warszawskim. I, czytając, miałem wrażenie, że wciąż nurzam się w tej samej atmosferze, przepojonej ciepłym liryzmem. „Mimo miejskie pochodzenie — pisze nasz Grzymała o Hitlerze — jest w nim coś jakby z kmiecia. Gdy w ten upalny dzień tegorocznego pierwszego maja kroczył tak ku nam wolno, spokojnie, z rozwagą, jakby nieco znużony — w promieniach zachodzącego słońca miał coś z wyglądu gospodarza wiejskiego, wracającego do dom ze żniwa. Ze szczęśliwych zbiorów. Patrzył przed siebie oczami jakby odpoczywającemi”...
Czytałem jedno tuż po drugiem, i mimowiednie stopiło mi się to w jedną całość: ten dwór, ten kmieć, ten gospodarz... Aż zakrzyknąłem w duchu: „Ależ to byłby mąż dla Anieli!”. Grzymała swatem.
(W tydzień po napisaniu przezemnie tego rozdziału, kmieć Hitler wystrzelał innych kmieciów, zastawszy ich z dorodnymi parobczakami w łóżkach. Może trochę lekkomyślnie swataliśmy go pannie Anieli...?).
Najzabawniejszy jest Grzymała wówczas, kiedy chce równocześnie licytować i tężyznę i cnotę. Więc Gucio, to zarazem hultaj, który „nie przepuści żadnej podwice” i zarazem będzie najlepszym mężem; to i wzór prawości i co powie to zełże. Jest nygus i pędziwiatr, będzie zeń „tęgi oracjonista, przy okazjach odpustów i imienin i wesel za kołnierz nie wyleje”, ale z drugiej strony „temperament jakby stworzony do niebezpieczeństw, na wszystko się waży”... „Tacy jak on, czasu pokoju, zajeżdżali zbrojno sąsiadów, czasu wojny nie grzali się doma za piecem... Siedzi w jego charakterze jakiś swoisty hart i twardy kęs woli, gdy czego zachce”...
„Gdy czego zachce”! Ależ to inni za niego zachcieli. Myślałby kto, że ten Gucio zabił conajmniej jakiego smoka. On poprostu wykonał wiernie to co było ułożone między parą safandułów, Radostem a panią Dobrójską: ożenił się z panną, którą mu wybrali. W rezultacie, był raczej marjonetką w ręku starszych. Dał się przywieźć na wieś, dał się podrażnić dziecinnemi ślubami, obojętnością Anieli i przekąsami Klary, umiał — co znów nie było zbyt trudno — trafić do serca młodej dziewczynie, bardzo dojrzałej do małżeństwa, no i zrobił z miną zwycięzcy to na co wszyscy czekali. Myślę, że tego wieczoru Radost z panią Dobrójską — i w tem dowcip Fredry — uśmieją się serdecznie kosztem zwycięskiego Gucia. A on — żonkoś mimowoli — będzie później może, jak Wacław w Mężu i żonie, wzdychał: „Ach, nim się człowiek, niestety, ożeni, — o jakże mało swoją wolność ceni, — aż zakosztuje tej kwaśnej słodyczy, — dopiero sobie co miał niegdyś życzy”...
Proszę mnie źle nie rozumieć. Ja nic nie mam przeciwko Guciowi, ani mu nie zaprzeczam różnych szlacheckich i rycerskich możliwości. Może on tam i ma ów „swoisty hart i twardy kęs woli”, jaki chce w nim widzieć krytyk; ale nie ma sposobności ujawnić ich. Wydaje mi się poprostu, że wszystkie owe zbyt górne kryterja nie wchodzą w sferę tej komedji. A oto do jakich dzieciństw wiodą owe „bałamuctwa narodowe”. Przed kilku laty, w szkole dramatycznej, profesor szkoły a zarazem znakomity aktor, zapowiedział wykłady o Ślubach panieńskich. Uczniowie przyszli bardzo zaciekawieni, wiele sobie obiecując po tem seminarjum. Jakiż był ich zawód, kiedy profesor strawił kilka godzin na dociekaniu, jakim Gucio ze Ślubów byłby obywatelem, a w szczególności czyby poszedł do powstania. A licho go wie! Może właśnie Albin byłby tęgim ułanem, a Gustaw siedziałby w domu, olśniewając wpatrzoną weń Anielę głębokością swoich pesymistycznych przewidywań. O czem tu gadać?
Nawet i ta niewątpliwa, ale po stokroć nadużyta polskość komedji... Wspominałem już w jednym z poprzednich rozdziałów (Rasy, klasy, czasy...), że to co się tu bierze za odrębność narodową jest w znacznej mierze odrębnością klasową i że bodaj cytowany wyżej utwór Musseta dowodzi, iż stryjowie, bratankowie, panny, cnoty, wsie i lipy rodzą się i na przeciwległym krańcu Europy w analogicznych warunkach socjalnych. Wprawdzie prof. Chrzanowski, który wierzy snadź że — jak owe mickiewiczowskie żaby — „żadne stryje nie gderzą tak pięknie jak polskie”, notuje: „co za różnica w serdecznym stosunku wuja do siostrzeńca”, ale przyznaję się, że takiej znów różnicy między Radostem a Van Buckiem z mussetowskiego Nie trzeba się zarzekać nie widzę; chyba tę że Van Buck, choć szlachcic, wyrabiał perkaliki i w ten sposób odrobił szarpniętą przez ojców fortunę, czegoby Radost zapewne nie potrafił.
Wróćmy do Gucia. Faktem jest, że recenzent teatralny, o ile jest równocześnie krytykiem, rozporządza może dokładniejszem niż kto inny narzędziem kontroli; postacie sceniczne działają nań bezpośrednio, mówią doń co jakiś czas ustami różnych aktorów, w różnych warunkach atmosferycznych; nie dziw, że prawie za każdym razem mówią mu coś innego. Owo bezpośrednie wrażenie, to rzecz bardzo ważna; umotywowanie go przed sobą jest już aktem wtórnym. Otóż, faktem jest, że od wielu lat przez które oglądam Śluby, reakcja moja na Gucia nie zawsze jest jednaka. Czasem go widzę tak, czasem owak. Czasem wydaje się sympatycznym i pełnym wdzięku młodym człowiekiem, czasem niedaleki jestem od przyznania słuszności ostrej diagnozie Klary, wedle której jest on „próżny, zły, dumny, zakochany w sobie”; czasem boję się że wyrośnie z niego trochę cham (uważcie, jaki on jest niegrzeczny i bezwzględny dla starego Jana!). Słowem, jak zaznaczyłem na wstępie, bywają wieczory, że przyszłość Anieli przedstawia mi się dość czarno, w każdym zaś razie nie podzielam bez zastrzeżeń optymizmu pani Dobrójskiej, która „szczęście córki powierza mu śmiało”. Jaki z niego będzie mąż? Może despota, niecierpliwy, brutal, karciarz, kobieciarz? Może będzie jej robił co rok brzuszek, a równocześnie gonił za lada spódnicą? Może będzie romansował z pokojówkami? Ktoż to wie!
Przyszłość zatem jest ciemna. Może łatwiej już czytać w jego przeszłości? Przynajmniej miłosnej. Bo ten Gucio jest wielki amator miłości. „Gdy powiem kocham, wówczas tylko żyję” — to jego słowa; a musiał mówić owo „kocham” nieraz. Ale komu? W mieście „nie gada z pannami”, jak odburknął stryjowi. Wątpię, aby się specjalizował we wdowach, bo wdowa a panna, z jego punktu widzenia, to na jedno wychodzi: jasne jest, że jego terenem operacyjnym były — mężatki. A jak z niemi rozmawia, chcecie posłuchać? To majster! „Miłość nieprawa — marzenie prawdziwe! — Jeśli natura zaród jej płomieni — w każdą istotę włożyła — płomieni, których czarująca siła — byt nieczuły w życie mieni, — tem samem, jak się wydaje, każdą miłość uprawniła”... Albo jeszcze goręcej: „To z twojem mego równe uderzenie, — ten pociąg luby i ognisty razem, — co się tajemnym tłumacząc wyrazem, — spoił czułe nasze dusze... To czucie boskie, którego nie znałem — którego niegdyś szukałem daremnie”...
Jakbym go słyszał! Wprawdzie to mówi kto inny: to mówi Alfred w Mężu i żonie, ale mam wrażenie, że Gustaw — taki jak go poznajemy — przemawiał w danych okolicznościach zupełnie taksamo. Posłuchajmy, jak on pieje na intencję Anieli; to z tego samego natchnienia, ta sama szkoła: „Ach, nie wierz zresztą tej pieszczocie wzroku, — gdy zwolna sunąc, spocznie w twojem oku...”, albo: „Wierz mi, są dusze dla siebie stworzone... one wbrew losom, w tym lub tamtym świecie, — znajdą, przyciągną i złączą się przecie”... Wszystko to pan Gustaw mógł już nieraz aplikować swoim miejskim hrabinom. I o magnetyzmie pewno im nieraz wykładał — z demonstracjami.
Bo Alfred i Gustaw to ta sama sfera; Gustaw też bywa w „wielkim świecie”; dawał (za pieniądze stryjaszka) sławne wieczerze dla złotej młodzieży; może trochę w nim więcej wiejskiej tężyzny, a w Alfredzie wielkopańskiego cynizmu; ale, ostatecznie, nie wiemy: poznajemy każdego z nich w innych warunkach; w mieście może podobniejsi byli do siebie niżby się zdawało. (Choćby ta wprawa we wchodzeniu oknem!). Gucio tedy przyjechał ze stryjaszkiem na wieś; ten chłopiec osobiście wydaje się niebardzo zasobny, skoro stryj za niego długi płaci; godzi się na zwykły koniec: — posażne małżeństwo. Zaczyna swoje zaloty odniechcenia; podrażniony niespodzianym chłodem panny, angażuje się bardziej, ale i wówczas, nim się rozgrzeje, jego uwodzicielska technika nie jest olśniewająca: „Z otwartą duszą jak przed bóstwem stoję”... „Ubóstwia, powiedz, a powiesz za mało”... „Z życiem trwać będzie, z życiem tylko gaśnie”... Zważmy, że jeszcze tutaj Gucio nie kocha Anieli, a już godzi się — wpół na zimno — z nią ożenić; inspiracja miłości przychodzi dopiero później i wpływa raczej na jego temperaturę uczuć, nie na decyzję.
Otóż w tym momencie pragnę zwrócić uwagę na pewien akcent, a raczej pewną substytucję, która może nam wyjaśnić tę i ową sprzeczność w charakterystyce, lub bodaj w naszem odczuwaniu Gucia. Pamiętają wszyscy tyradę miłosną Gustawa w kulminacyjnym punkcie sceny trzeciej aktu IV: „Śluby? — Sen prawdziwy! — I ty, Anielo, rzuć tę ciemną drogę — póki czas tobie, a ja przestrzec mogę”... Otóż, osiemnaście wierszy, które następują potem („Lecz powiedz szczerze — kiedy polot myśli” i t. d.), wyjęte są — jak to oddawna wiadomo erudytom (ale mało komu więcej) — z bardzo osobistego wiersza Fredry, adresowanego do przyjaciela Dominika (Netrebskiego), napisanego wyraźnie na kilka lat przed powstaniem Ślubów. Kto odczyta tę apostrofę Do Dominika w całości (a znajduje się w wydaniu warszawskiem r. 1880, t. XII), tego uderzy niewątpliwie różnica tonu między tym wierszem a charakterem bohatera Ślubów; i nic dziwnego, bo sam Fredro był raczej przeciwieństwem swego Gucia: on, z natury poważny, głęboko uczuciowy, niemal melancholik, — a tamto wylany, rozrzucony „trzpiot”. I nawet ustęp, który z owego wiersza dostał się do Ślubów, a który kończy się słowami: „Ach, być kochanym, wszyscy szczęściem głoszą — mem zdaniem, kochać jest większą rozkoszą — los kilku istot zrobić swoim losem, — czuć i żyć tylko drogich dusz odgłosem, — dla dobra innych cenić własne życie, — dla nich poświęcić każde serca bicie, — światem uczynić najmniejszą zagrodę, — tam mieć cel życia i życia nagrodę, — i kończąc cicho wytknięte koleje, — za grób swój jeszcze przeciągnąć nadzieje...” brzmi nam jakoś dziwnie... Przyznam się, że zawsze mi te wiersze w ustach Gucia detonowały trochę, zanim jeszcze znałem pochodzenie tego ustępu: to jakby nie on mówił. Bo w istocie to nie Gucio mówi. Aktor grający Gucia wydaje mi się zawsze jakby zakłopotany tym „grobem” i temi akcentami. Zwykle przypisuje się ewolucję Gustawa działaniu miłości; tymczasem, jak rzekłem, to jest nietyle ewolucja ile substytucja, w tym sensie, że poeta na chwilę odsuwa swego bohatera-lekkoducha nabok, aby — tutaj, i jeszcze w kilku miejscach — samemu wtrącić parę słów ze swego przepełnionego serca.
Przypomnijmy sobie, w jakich okolicznościach powstawały Śluby. Pierwszy rzut kreśli poeta z początkiem r. 1827, kiedy, po długiej beznadziei, zaledwie rysuje mu się możliwość połączenia się z ukochaną kobietą. Te pierwsze Śluby są białym wierszem; a choć poeta pisze do brata, że „z układu jest kontent, ma więcej lekkości jak zwykle moje sztuki”, — wystarczy porównać ten rzut, z którego zachowały się dwa akty (wydanie Biegeleisena), z ostateczną rymowaną redakcją sztuki, aby uczuć przepaść, jaka dzieli te dwie wersje. Jakby ktoś komedji skrzydła przyprawił! Czy temi skrzydłami była uwieńczona nareszcie miłość? Bo ostateczna redakcja komedji powstała gdzieś przed końcem r. 1830[1], wówczas gdy Fredro był już szczęśliwym mężem Zofji Skarbkowej. Wydaje się niewątpliwe, że w momentach, w których Gustaw ma być naprawdę wzruszony, Fredro użycza mu własnego głosu, wyraża swoje odczuwanie miłości, temsamem daje jego słowom akcent nieskończenie głębszy, może nad stan tego Gucia, jakiego znaliśmy do tej chwili, Gucia trzpiota płatającego figle, dzieciaka którego Klara czy Aniela wodzą na pasku swej obojętności lub swojej drwiny. Ten głos, nabrzmiały całą głębią uczucia, całą powagą przyszłego ojca rodziny, — to już nie Gucio, to sam Fredro.
Jest to dość ciekawa rzecz, że utwór, który uchodzi za arcydzieło konstrukcji, — i jest niem niewątpliwie, — zdradza tak poważną rysę, na którą nie będziemy się skarżyli, bo jej zawdzięcza komedja swoje najpiękniejsze akcenty, tyle zyskując zarazem na ciężarze gatunkowym! Jest to dowód nielada kunsztu Fredry, który umiał substytucji owej dokonać tak, że słuchacz ani się spostrzega. Bardzo uważnie się wsłuchawszy, można wyczuć tu i ówdzie punkt spojenia, jak naprzykład owo dość martwo dźwięczące: „I gdybym nie czuł przymiotów Anieli, — jużbyście mnie tu dotąd nie widzieli”... I również ta właśnie substytucja tłumaczy może niejaką podwójność Gustawa, dopuszcza tak rozmaitego wykładu zarówno jego charakteru, jak przyszłych jego horoskopów. Mamy tu niejako dwóch — mają sztuki stopionych na chwilę w jedno — ale niewątpliwie dwóch Gustawów. Jeden, to ten Gucio, który po roku znudzi się może Anielą, jak tego się obawia — i zapewne słusznie — Brückner; drugi, to ów Gustaw, za którego prawość i stałość ręczy nam sam Fredro, a ręczy własną swą osobą, ręczy prawdą swojej miłości, która miała przetrwać wszystkie próby i miała dlań być, przez pół wieku niemal, całą poezją jego życia. Ale to jest niewątpliwie nad stan owego Gucia, który — nie był poetą ani nie był Fredrą. I dlatego, po dojrzałym namyśle, nie byłbym zbyt spokojny o szczęście panny Anieli Dobrójskiej, kiedy w przyszłem jej pożyciu zabraknie tego substytuta.





  1. Datę tę, wprzód oznaczaną inaczej, skorygowano dzięki znalezionemu przez Lorentowicza w bibljotece Teatru Narodowego egzemplarzowi teatralnemu Ślubów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.