Obrachunki fredrowskie/Aleja klęski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Aleja klęski
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X. ALEJA KLĘSKI.

Wiedzą wszyscy, co to jest w Berlinie Siegesallee, aleja przeznaczona dla upamiętnienia zwycięstw oręża pruskiego, gdzie, po obu stronach, stoją szeregiem konwencjonalne postacie bohaterów z kamienia. Podobną aleję stworzyła nasza historja literatury; z tą odmianą, że nie zwycięstw, ale klęski. Wzdłuż alei klęsk narodowych ustawiono postacie sterczące ze smutnemi i poprawnemi minami. Na takiego cierpiętnika starano się też ucharakteryzować Fredrę, ponieważ zdarzyło mu się żyć w epoce klęski.
Nie obywa się to bez pewnych trudności. Jak dostroić do żałoby narodowej ten wybuch śmiechu, jakim są komedje Fredry? Dam jeden przykład, jak się do tego biorą nasi specjaliści, niezdolni myśleć inaczej jak tylko na użytek szkół średnich, i to bardzo średnich...
Pamiętacie Dożywocie; znacie wszyscy Leona Birbanckiego; nieraz zapewne zdarzyło się wam uśmiechnąć z jego opałów. Otóż, nie wiedzieliście, że pan Leon jest — męczennikiem narodowym. Czytajmy znany Życiorys literacki, który nie raz cytowałem; znajdziemy tam, że Leon jest to „młody utracjusz, zwichnięty, jak tylu młodych, po r. 1831 i zalewający robaka klęski”. Tak jest: wiedzcie, że jeżeli Leon Birbancki, co „starł miljon do szeląga”, zażera się ostrygami w towarzystwie doktora Hugo; jeżeli bałamuci żony dwom naraz braciom Lagenom; jeżeli, po namyśle, kazawszy podać sobie szklankę wody, a potem dolać do niej kroplę rumu, decyduje się ostatecznie na „rum bez wody”, — to aby „zalać robaka klęski”. Tak twierdzi prof. Kucharski (bo to znów on!).
Otóż, jak na specjalistę i erudytę, prof. Kucharski powinienby pamiętać, że pierwszy rzut Dożywocia jest wcześniejszy od powstania listopadowego i że zachowany jego rękopis (patrz wydanie Biegeleisena, przypisy, akt I, scena 2) określa datę akcji:

...Teraz sobie
Na dewocji gdzie osiędę
I w mych listach pisać będę
Roku ośmset dwudziestego
Dziewiątego a pierwszego
Mej golizny...

Dopiero w ostatniej redakcji poeta datę tę przesunął na r. 1835, pisząc:

I w mych listach pisać będę:
Roku ośmset trzydziestego
I piątego, a pierwszego
Mej golizny...

Jakże więc? Zatem już w r. 1829 Leon Birbancki zalewał robaka klęski r. 1831?! Dodajmy, że w całym tekście nie znajdzie się ani słowa, któreby uprawniało do takiej interpretacji. A samo to nazwisko: „Birbancki”! Oto jak przemyślnie naciąga się i tekst i zdrowy sens, gdy chodzi o to, aby odjąć Fredrze jego bezcenny a tak źle przez niektóre temperamenty widziany dar: wesołość.
Ale za główny przedmiot owych uszlachetniających i pogłębiających operacyj obrał sobie szanowny profesor Pana Jowialskiego. Oto jak się zaczyna znany komentarz do tej komedji:

Okrągło w siedem miesięcy po zdobyciu Warszawy przez Paskiewicza, ukończył Fredro (7 kwietnia 1832) pierwsze opracowanie komedji, która, z powodów łatwo zrozumiałych, nie dotyka ani słowem świeżej klęski narodowej, a jednak cała mówi nie o czem innem, tylko o źródłach, z których wypływają wody zatrute...

I tak dalej w tym sensie. Czegóż tam niema; jak ten komentator komedję spreparował, czegoż się w niej nie doszukał!
Skoro się Pana Jowialskiego ogląda (i wmawia to we Fredrę) w perspektywie Paskiewicza i wzięcia Warszawy, łatwo się domyśleć, w co się obraca wesołość sztuki. Śmiać się na Panu Jowialskim, toż to niemal świętokradztwo! W tych warunkach nic dziwnego, że z zapałem uchwycono się legendy o autorze, który wyszedł trzaskając drzwiami, zgorszony śmiechem publiczności. Toteż w komentarzu prof. Kucharskiego komedja ta jedynie smaga, chłoszcze, piętnuje, pluje w twarz, wlecze pod pręgierz...
Dysputowałem już z tem wszystkiem jako sprawozdawca teatralny i nie chcę się powtarzać. W poprzednim artykule p. t. Hrabia Fredro dostarczyłem paru nowych kontrargumentów. Bo wszystko to znowuż jest z palca wyssane. Sądząc przez analogję z powstawaniem innych sztuk, wielce prawdopodobne jest, że figura pana Jowialskiego, zrodzona ze znajomego Fredrze „staruszka Grzymały” (nie mięszać z Grzymałą-Siedleckim!) również dojrzewała w autorze przez czas dłuższy i że poczęcie jej sięga wstecz, w dobę przedpowstaniową. Ale i bez tego zastrzeżenia niema w całym tekście nic, coby uprawniało do tak karkołomnych wykładów. Przeciwnie, ton całej komedji najwyraźniej sprzeciwia się temu. Jakoż te naukowe fantazje — mimo chwilowego efektu — nie zostały, można powiedzieć, przez nikogo przyjęte; nie liczą wśród fredrologów bodaj ani jednego zwolennika.
Pocóż tedy — spyta ktoś — zajmować się niemi? Zaraz wytłumaczę. Dlatego, że — też paradoks naszych stosunków naukowo-literackich — koncepcje te, nie uznane ale i nie zwalczane zbytnio, zdobyły sobie sui generis monopol. Opanowawszy aparat wydawniczy, rozpierają się one zarówno w wielkiem zbiorowem wydaniu dzieł Fredry (1926) jak we wstępach i przypisach bardzo rozpowszechnionej Bibljoteki Narodowej, co za tem idzie, stały się one dla gminu polonistycznego jedynie obowiązujące. Z nich klepią i powtarzają szkolne wydania i monografje, z nich sporządza się przedruki komedyj; na nich, w razie potrzeby, opierać się będą teatry, reżyserzy i aktorzy, nie przeczuwając, że to są jedynie niepoparte niczem rojenia jednego człowieka. Bo przy cichym układzie niekrytykowania się wzajemnego, jaki utrwalił się w naszem ciele naukowym (patrz rozdział VII-my: Trochę komiczna nauka), przy powszechnej obojętności, jeden zuch może sprawić istne spustoszenie. Na wiarę tych rojeń, zniknie autentyczne zakończenie i humor Męża i żony; niebawem, aktor grający Birbanckiego zacznie przybierać pozy Mickiewicza z pomnika i cierpieć za naród; no a pan Jowialski!!... Tylko patrzeć, a ujrzymy go w nowej inscenizacji; już ją przeczuwam... Przed podniesieniem kurtyny, słychać za sceną huk armat, muzyka gra Grzmią pod Stoczkiem..., które przechodzi niepostrzeżenie w Z dymem pożarów..., potem widać pantominę, Ludmir i Wiktor zrzucają w zaroślach mundury i wdziewają stroje cywilne... no i komedja się zaczyna... A sam Jowialski — wciąż w duchu tej interpretacji — w białym żupanie prążkowanym czarno, tak aby robił wrażenie szkieletu, z trupią głową, będzie z kościanych szczęk wyrzucał drewnianym głosem swoje powiastki i przysłowia. Już to widzę, bez cienia żartu. Bo i czemuż nie miałby ambitny reżyser pokusić się o tę inscenizację, skoro wyczyta w komentarzu, że ta sztuka była zawsze fałszywie grana i że „pierwsze jej należyte wystawienie będzie premjerą w całem tego słowa znaczeniu”. „Należyte”, znaczy tutaj na ponuro, na krwawo.
Niechże to wytłumaczy, dlaczego trzeba bronić Fredry, bronić go w imię zdrowego sensu, który mu był tak drogi, i w imię wesołości, którą, wbrew wszystkiemu, ten melancholik w życiu prywatnem jakimś cudem z piórem w ręku zachował. Z tej przyczyny trzeba się zająć jego stosunkiem do powstania listopadowego. Z pewnością nie robiłbym tego sam z siebie: uważałbym conajmniej za nietaktowne i śmieszne przyciskać do muru człowieka, który marzł pod Moskwą, przebył Berezynę, bił się pod Lipskiem i licho wie gdzie, człowieka w którym zbudziło się później powołanie poety i który dopiero co wynosił w sobie Śluby panieńskie — tego człowieka pytać o rachunek czemu w danym momencie postąpił tak czy inaczej. Ale skoro tego wymaga dobro jego dzieł, — pytajmy.
Faktem jest — nie chcę tu dochodzić czemu — że stosunek naszych największych pisarzy do powstania listopadowego sporo przyczynia kłopotu ich egzegetom. Nie mieści im się w głowie, aby kamienna figura, tak pięknie strojąca aleję klęski, mogła nie mieć w każdej chwili i na każde zawołanie wszystkich cnót i wszystkich bohaterstw. Swego czasu, pisząc przedmowę do dzieł Mickiewicza, starałem się uwydatnić dramat, jakim stał się dla Mickiewicza ów moment: oświetliłem to co nazwałem mistyfikacją genjuszu — mimowiedne przesunięcie o wiele lat wstecz narodzin Konrada. Polemizując ze mną w broszurze O bronzach, bronzownikach i bronzoburcy, prof. Pigoń posunął się do następującego zwrotu:

Mickiewicz mianowicie nie uważał powstania za czyn dla Polski pomyślny, za pociągnięcie politycznie mądre: przeciwnie miał je za krok w danym momencie błędny i szkodliwy, szkodliwy nawet wtenczas, jeśliby, w co nie wierzył, skończył się zwycięstwem...

Szkodliwy nawet wtenczas, jeśliby... skończył się zwycięstwem”...
Czy to jest wytłumaczenie, czy nowa zagadka? Bo mógłby ktoś zapytać, skąd, kiedy i jakiemi drogami wziął się ten krańcowy defetyzm, jak go połączyć z Odą do młodości, mierzącą siły na zamiary, z rewolucyjnym nastrojem filomatów, za który hołd im składa taż sama mickiewiczologja? Wreszcie z późniejszą rewolucyjnością Mickiewicza na emigracji, kiedy poecie żadne szaleństwo dla ojczyzny nie wydawało się zbyt szalonem i kiedy gotów był wysyłać raz po raz emisarjuszów do kraju, bodaj na pewną śmierć, jak to stwierdza prof. Pigoń w ostatniej swojej książce o Panu Tadeuszu? Należałoby to conajmniej połączyć, wyjaśnić. Ale nasi badacze oszczędzają sobie zwykle tego kłopotu, dłubiąc sobie nad swymi wielkimi ludźmi partjami, dzieląc ich na okresy i odcinki.
Z Fredrą nowy kłopot. Nie był w powstaniu. Jak się z tem załatwić w jego biografjach?
Najprostsze może byłoby nie zajmować się tem zbytnio. Nie ma to — mojem zdaniem — nic wspólnego z jego twórczością, ani w pierwszej fazie, która się właśnie kończyła, ani w drugiej, która miała się zacząć aż za lat kilkanaście. Nie ma nic wspólnego, — chyba że ktoś chce, jak właśnie wskazałem, naciągać daty i teksty. Rzecz ta pozostaje tedy prywatną sprawą Fredry. Możemy sobie wyobrazić, że uczucia jego musiały być bardzo mieszane. Młodsi bracia — nieżonaci — pośpieszyli do polskich szeregów; po przeciwnej stronie pozostał ten, który mu był najbliższy, wspomniany już przeze mnie — z okazji urzędów dworskich w Panu Jowialskim — Maksymiljan. Pisze o nim Ludwik Dębicki w swoich wspomnieniach: „Maxymilian Fredro należał do tych, którzy, jak generał Zajączek i generał Wincenty Krasiński, przeszli całkowicie na stronę nowego „wskrzesiciela Polski”. Pisze również o nim szwagier Aleksandra Fredry, Ludwik Jabłonowski, w swoich pamiętnikach:

Z rodzeństwa Aleksandra najstarszym był Maksymiljan, który, dzięki pięknej postawie i względom księżnej z Czartoryskich Wirtemberskiej, wyszedł na generała a po 1815 roku został flügeladjutantem cara. Car ożenił go z panną Gołowin, wielkiego rozumu i majątku, ale tak szpetną że męża znaleźć nie mogła. Po śmierci ojca pokazała się kreda, miljon rubli jednak uratowano. Była to kropla w morzu rzucona; tu we Lwowie dom książęcy prowadził. Car stworzył dla niego urząd marszałka dworu Król. Pol., i kilka razy długi płacił, ale wszystko było napróżno. Po 1831, uratowany z rąk ludu, chcącego na nim sprawiedliwość wykonać, przez Mochnackiego, osiadł w Paryżu...

Jabłonowski uchodzi naogół za język ostry i nieżyczliwy. Czemże się tak zaznaczył Maksymiljan Fredro, że aż trzeba go było ratować z rąk warszawskiego ludu? Może pewne światło na te nastroje rzuci nam znowuż zapisek, na który przypadkowo natknąłem się w pamiętnikach Leona Dembowskiego:

Fredro, niedawno mianowany kuratorem a były generał-adjutant cesarski, należał do tego komitetu (mowa o komitecie „do indagacji” obywateli podejrzanych i aresztowanych z początkiem listopada r. 1830; przyp. mój). Nie posiadał on zamiłowania kraju. Kiedy jeszcze był adjutantem cesarskim i z nim (z cesarzem) do Warszawy przybył, będąc w teatrze i spostrzegłszy herb Królestwa nad lożą cesarską zawieszony, głośno się odezwał: — „Co znaczy ten gołąbek na piersiach orła czarnego?”. Te słowa nieroztropne oburzyły przeciwko niemu wszystkich...

Ani mi w głowie obciążać konto naszego Fredry błędami jego brata, który choć podobno „nie posiadał zamiłowania kraju”, był mu zawsze najlepszym przyjacielem i powiernikiem. On widział Maksymiljana inaczej[1]. Bądźcobądź, można przypuszczać, że najbliższy druh Maksymiljana Fredry nie mógł być nastrojony zbyt rewolucyjnie i pałać żądzą walki z Rosją. I wogóle chcę tu zwrócić uwagę, jak dalece uczucia ludzi z innej epoki trudne są do odtworzenia dla tych, którzy oglądają ich w późniejszej perspektywie, i jak trzeba się strzec w ich ocenie banalnych uproszczeń.
Dla Aleksandra Fredry brat Maksymiljan zawsze został tylko towarzyszem broni, bo byli obaj starymi napoleończykami. To był odrębny klan. I postawa napoleończyków wobec roku 1830 jest dość znamienna. „Dla oficerów napoleońskich kampanja 1831 r. była drugorzędna, a jej wspomnienia bolesne; niechętnie mówili o niej nawet ci co w niej byli” — notuje we wspomnieniach swoich Dębicki. Chłopicki jest tu klasycznym przykładem. Że Fredro, który od tego czasu stał się poetą, który dopiero co, po latach sercowej udręki, zaślubił ukochaną kobietę i został ojcem, nie popędził do Warszawy, to rzecz, którą — powtarzam — trzeba zostawić jemu samemu. Prof. Sinko stwierdza poprostu, że Fredro „jak wiadomo”, w sprawę powstania nie wierzył i był mu przeciwny. Chrzanowski powiada, że Fredro wiary w skuteczność wojny z Rosją nie miał, a wiarę młodzieży nazwał „dziecinną ufnością w siły własne, w świętość sprawy, w udział świata, w pomoc nieba”. Ale nasi kamieniarze przy alei klęski nie uznają bezrobocia. Oto, jaką konstrukcję wznosi Grzymała-Siedlecki (Przedmowa do Trzy po trzy):
Jak większość ludzi swojego czasu, zachował usposobienie, charakter i wokację Polaka pospolitego ruszenia. Albo na koniu z garścią w ręku, albo na roli czekać nowej potrzeby. Smętek jego istnienia polegał na tem, że, wraz z całym łamem zachowawczego społeczeństwa, — w nową potrzebę już nie wierzył. „Wyciągam szyję i śledzę czy droga wolna”... Oto jest doprawdy symboliczny obraz wartowania dusz polskich przed powstaniem 1863...

Nie: to obraz zupełnie zbytecznej ekwilibrystyki, z jaką Grzymała-Siedlecki znalazł się jednym susem aż... przy roku 1863, aby dowieść, że Fredro całe życie czekał „nowej potrzeby”, tylko że w nią zasadniczo i nigdy nie wierzył... I w tym celu p. Grzymała-Siedlecki z senatorskiej postaci Fredry robi „Polaka pospolitego ruszenia”, czego doprawdy Fredro przez całe życie był wymownem zaprzeczeniem!
Inaczej bierze się znowuż do dzieła prof. Kucharski. On wystawia Fredrze... świadectwo lekarskie. „Podagra w wojnach napoleońskich nabyta nie dozwalała mu już marzyć o tryumfach ułańskich...” — pisze.
Pytam się, poco takiemi bajędami prowokować krytycyzm czytelnika? Nie chodziło tu o „tryumfy ułańskie”, bo to nie był rajd kawaleryjski, a Fredro był sztabowym oficerem, mógł był się przydać w Warszawie na rozmaity sposób. Nie wierzył, nie chciał — jego rzecz. Ale robić inwalidę z trzydziestokilkoletniego człowieka, który żył potem czerstwo jeszcze czterdzieści sześć lat i którego rodzony syn widzi we wspomnieniach zawsze na koniu, — to doprawdy zbyteczna gorliwość.
Nawiasem mówiąc, wspomnienia Fredry-syna są wogóle nader pouczające przez to, że niektóre fredrowskie rysy zaostrzone są w nim niemal karykaturalnie. Cóż za ostrzeżenie przed konwencjonalizmem w psychologji bohatera! I on zamłodu poleciał w roku 1848 bić się na Węgry. Bił się rycersko za „wolność ludów”... Otóż, czytajmy jego wspomnienia: niema zakamienialszego reakcjonisty niż ten Jan Aleksander Fredro, który do końca życia czuł się urodzonym żołnierzem. Mając około pięćdziesiątki, pisze:

Gdy usłyszę muzykę wojskową, zwłaszcza hymny narodowe, nawet wrogie (z wyjątkiem jednej Marsyljanki, która mnie szalenie do gwizdania usposabia), tak samo dreszcz mi po kościach przechodzi, tchy się w piersiach zapierają, tak samo leciałbym, rąbał, kłuł i siekał w prawo i w lewo... Gdyby tylko było gdzie i kogo...

Zważmy, że hymny wrogie oznaczają tu hymny zaborców, a ocenimy smak owej Marsyljanki, która do gwizdania usposabia bohatera kampanji węgierskiej. Coby na to powiedział poczciwy Rzecki z Lalki! I, taksamo jak nasz Fredro bił się do końca za Napoleona, mimo że w niego nie wierzył, a nie bił się w roku 1831 bo nie wierzył, taksamo syn byłby się bił wszędzie, „gdyby było gdzie i kogo”, z wyjątkiem roku 1863, bo ten sam ojciec, który mu pozwolił zamłodu iść na Węgry, nie pozwolił wówczas. „Nie lubił (powiadają komentatorzy) konspiracji”. Powiedzmy poprostu, że wszelka rewolucja polska, zawsze pachnąca jakimś przewrotem stanowym czy klasowym, była mu instynktownie raczej niesympatyczna.
Fredro tedy pozostał w r. 1831 w domu. Wziął udział w pracach komitetu obywatelskiego. Napisał wiersz Jeszcze Polska nie zginęła — wiersz „kreślący pierwsze upojenie wolnością”, ale napisał go — jak stwierdza autor Życiorysu literackiego — już po upadku powstania, w roku 1832. Napisał Dziennik wygnańca w dość patetycznym stylu, ale napisał go w Wiedniu, dokąd ten dobry ojciec i mąż wywiózł rodzinę z obawy przed cholerą.
Tak, Fredro był arcyporządnym człowiekiem, wzorowym żołnierzem napoleońskim, dobrym Polakiem, tęgim obywatelem, ale nie był ani Skargą ani Reytanem. Wciskanie jego twórczości — samorzutnej, żywiołowej i, naprzekór wszystkim smutkom, radosnej — w ramy narzucanych poecie tendencyj, prowadzi do takich wybryków, jakie wykazałem na Dożywociu i na Panu Jowialskim. Zmuszanie Fredry niegdyś, aby był czem innem niż go Pan Bóg stworzył, stało się przyczyną, że zamilkł przedwcześnie; zmuszanie go obecnie, aby był czem innem niż był, może się tylko przyczynić do nieporozumień z publicznością. Robienie z niego konwencjonalnego patrjoty i cierpiętnika poto aby godnie zdobił aleję klęski, jest opłakaną deformacją jego żywej i ludzkiej fizjognomji, i co gorsza, jego utworów.





  1. „O bracia moi! Maksymiljanie, opiekunie pierwszych w świat kroków moich — towarzyszu broni — kolego na tem krótkiem i wązkiem polu autorstwa, któreśmy bez zawiści przebiegli razem...” (Trzy po trzy).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.