Obrachunki fredrowskie/Hrabia Fredro

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Hrabia Fredro
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. HRABIA FREDRO.

Kiedy niedawno, sprawdzając rozmaite teksty Męża i żony, wziąłem w rękę tom pierwszego wydania komedyj Fredry (Wiedeń 1826), uderzyło mnie jedno: spis prenumeratorów, umieszczony na czele owego drugiego tomu. Jest tam — oprócz paru księgarzy — ze trzydzieści nazwisk, samo ziemiaństwo. Wśród nich, połowa — ściśle szesnaście na trzydzieści — utytułowanych. Czytamy tam: Baworowska hrabina, Brzostowska hrabina, Czosnowski Jakub hrabia, Drohojowski hrabia, Gołuchowski hrabia, Horodyska Kordula hrabina, Humnicki Antoni hrabia, Karśnicki Antoni hrabia, Konarski Wincenty hrabia, Krasiński Piotr hrabia, Lanckorońska hrabina, Polanowski hrabia, Rzewuski Henryk hrabia, Starzyński Fryderyk hrabia, Strachocki Antoni szambelan, Szeptycki Wincenty hrabia.
50%! Uderzyć może ten urodzaj. To są przeważnie sławni „hrabiowie galicyjscy”; możniejsza szlachta, która w owej epoce gromadnie zabiegała o austrjackie tytuły. Rząd udzielał ich dość chętnie: z jednej strony tytułami osładzał szlachcie to, że darł z niej łyko, z drugiej zarabiał i na tem... „Doskonale znał naszą próżność cesarz Józef, — pisze pamiętnikarz Michał Budzyński, — gdy zawezwał szlachtę polską, aby dowodziła swego rodu, obiecując, iż kto między przodkami swemi pokaże hetmana, wojewodę, albo kasztelana, zostanie hrabią; a kto starostę, zostanie baronem. Trzeba było tylko za patent hrabiego zapłacić 16 tysięcy reńskich srebrnych, a połowę tego za tytuł barona. Ochota była tak gorąca do tych tytułów, że ani patrzano, że opłata procentu często trzecią część fortuny połykała. Toteż łaskawość rządu starała się dogodzić tej fantazji i kto pokazał dowody rodu i zapłacił, dostał zaraz patent, a kto zapłacił a nie pokazał dowodów na pochodzenie żądane, to dostał go trochę później tylko; i tym sposobem napełniła się Galicja tytułami”.
A na pierwszej karcie owego wiedeńskiego wydania widnieje: Komedje Aleksandra hrabiego Fredra.
A oto czemu o tem mówię. Wskazywałem już kilkakrotnie, w jakim kierunku poszło w ostatnim czasie interpretowanie Fredry. Dawne obniżanie jego wartości obywatelskich i narodowych zmieniło się w nadmierną gorliwość w odwrotnym kierunku. Komedja Mąż i żona, uważana wprzód za gorszącą i lekkomyślną, zmieniła się w wykładzie nowych egzegetów w surowe dzieło moralisty; błaha Ciotunia stała się arcydziełem zwichniętem przez cenzurę; okazało się, że Leon Birbancki w Dożywociu w towarzystwie doktora Hugo zalewa robaka... po klęsce 1831 r. Najdalej posunięto się w zdeformowaniu Pana Jowialskiego, uśmiech jego przyrządzając aż do zbytku „na krwawo”. Rozważałem swego czasu dość obszernie tę koncepcję (patrz Część Druga) podkreślając jej dowolności i jej przesady. Kto wie, czy punktem wyjścia owego przewartościowania Pana Jowialskiego, które później starano się rozciągnąć na całego Fredrę, nie stała się poprostu anegdota o zachowaniu się poety na któremś z przedstawień tej komedji we Lwowie. Znają wszyscy tę anegdotę: jak, na przedstawieniu Pana Jowialskiego, pośród rozbawionej i pękającej ze śmiechu publiczności, siedział starszy pan, sam jeden chmurny i osowiały; jak wkońcu wstał i wyszedł trzasnąwszy drzwiami, mówiąc: „Z czego się oni śmieją?”... I tym starszym panem był właśnie — autor komedji, sam Fredro.
Anegdota bardzo malownicza, bardzo nęcąca, nie dziw że zrobiła karjerę. Przekazywano ją z ust do ust, przeszła do historji literatury. A oto jak przedstawia się to zdarzenie w relacji syna wielkiego pisarza. Znacznie prościej. „Byłem we Lwowie — powiadał Fredro synowi — gdy grano Pana Jowialskiego. Wzięliśmy we trzech lożę na drugiem piętrze, lecz przedstawienie szło tak powoli i koślawo, aktorowie tak ról nie umieli, tak niegodziwie grali, że doznałem uczucia jakgdyby mi kto kiszki szkłem piłował, i zdawało mi się, że publiczność to uczucie podziela. Nie mogąc dłużej wytrzymać, wśród drugiego aktu wyszedłem z loży, drzwi zatrzasnąłem i uciekłem do domu“...
Tak więc, z relacji syna wynikałoby coś wręcz przeciwnego: poeta opuścił teatr podrażniony nie tem że publiczność się zbytnio bawiła, ale raczej tem że się nie bawiła; co każdy komedjopisarz łatwo zrozumie. Wyznaję, że ta wersja wydaje mi się prawdopodobniejsza. Bo cokolwiek chciałby poeta wyrazić w Panu Jowialskim, trudno w istocie pojąć, aby mógł mieć pretensje do publiczności o śmiech, który komedja ta na wszelki sposób stara się wywołać i który — kiedy jest dobrze grana — wywołać musi. Ale legenda tymczasem już obrosła mchem...
To tylko nawiasem. Zmierzam tu do czego innego. Chodzi mi o scenę „turecczyzny”, w której Fredro smaga drwiną urzędy i tytuły koronne, mając na myśli oczywiście Galicję pod rządem austrjackim. „Jedna z najboleśniejszych kart naszej literatury porozbiorowej” — woła komentator tej sceny.
Czy w istocie aż tak?
Otóż, szczególnym trafem, nikt nie zauważył faktu, że Fredro, który tak smaga w owej scenie austrjackie tytuły, był posiadaczem takiego właśnie tytułu i nader starannie go pielęgnował. Nawet wówczas gdy występował jako pisarz, jako poeta. Mieliśmy i mamy w literaturze naszej kilku hrabiów, i zawsze odkładali hrabstwo na bok kiedy podpisywali się jako autorzy. Fredro nie czyni tego nigdy. „Hrabia Fredro”, ten tytuł zdobi wszystkie wydania jego komedyj dokonane za życia. I ten hrabia, rozpierający się na tytułowej karcie, na czele grona równie uświetnionych prenumeratorów, to niejako plastyczne udokumentowanie tego o czem skądinąd jestem przekonany, że ani owej dość niewinnej sceny w Panu Jowialskim nie można brać zbyt krwawo, ani też nie można ostro przeciwstawiać samego Fredry ówczesnemu szlacheckiemu społeczeństwu, którego był ozdobą i chwałą, które przerastał talentem i cnotami obywatelskiemi, ale z którego wyrósł i w którem zawsze pozostał, dzieląc jego pojęcia a nawet słabostki.
Nie zajmowałbym się tym drobiazgiem, który należy raczej do sfery życia prywatnego; ale, wobec zastraszającej tendencji do „udoskonalania” Fredry, które, poprzez naciągane interpretacje, posuwa się aż do korektur jego tekstu; wobec tego, że publiczność wkońcu nie będzie wiedziała czy ma prawo śmiać się na Fredrze, czy też powinna dumać o klęskach narodowych, godzi się podnieść wszystko, co może się przyczynić do wydobycia prawdziwej fizjognomji poety spod farb i szminek jakie się na nią nakłada. Pomówmy zatem kilka słów o hrabi Fredrze.
W roku 1822 otrzymał ojciec poety tytuł hrabiowski dla siebie i dla swoich potomków, udowodniwszy pochodzenie od Andrzeja Fredry... (Schnür-Pepłowski: Z papierów po Fredrze). Ile za ten honor beknął, o tem historja milczy; uznał snać zapobiegliwy szlachcic i ojciec rodziny, że warto. Nasz Fredro miał wówczas lat około trzydziestu. Cztery lata wprzódy, w Panu Geldhabie, kiedy Geldhab mówi do Lubomira:

Nie gniewaj się i rozważ szybkiem twem pojęciem,
Żeś ty tylko szlachcicem, a Książę książęciem —

wówczas rotmistrz Lubomir — a czuć, że przez jego usta wypowiada swój morał sam kapitan Fredro, — odpowiada:

Przedkowie nasi, którzy przez tak długie lata
Mieli godnie nabyte znaczenie u świata,
Którzy męstwem i cnotą ojczyźnie służyli,
Na samym szczycie sławy tylko szlachtą byli.
Dla nich z tytułów, w które stroi zagranica,
Najchlubniejszym był zawsze polskiego szlachcica.

„W które stroi zagranica”... Cóż dopiero powiedziałby Lubomir o tytułach, w które stroją zaborcy! I w cztery lata później, Fredro ten tytuł przybiera i nie rozstaje się z nim nigdy, nawet z lutnią w ręku. Ani on, ani jego bliscy. Przejrzyjmy wizerunki: oto portret poety (Trzy po trzy) z podpisem jego ręką: Aleksander z Pleszowic hrabia Fredro. Oto syn poety; podpis: Jan Aleksander hrabia Fredro. Oto żona, własnoręczny podpis: Zofija z Hrabiów Jabłonowskich Hrabina Fredrowa. Ba, kiedy wnuczka poety, w r. 1927, już za Rzeczypospolitej Polskiej, ogłosiła swoje wspomnienia o wielkim dziadku (Niegdyś), opatrzyła robiony zamłodu przez siebie portret poety następującym podpisem: Portret ołówkiem Al. hr. Fredry, zrobiony przez wnuczkę, Marję hr.Fredrównę. Pod maską pośmiertną jest tam podpis: Maska pośmiertna hr. Fredry!
Zaznaczmy tutaj, że w arystokracji naszej podpisywanie się samemu hrabiowskim tytułem uchodziło naogół za rzecz w nieszczególnym guście; tem bardziej uderzyć musi ten religijny niemal kult kupnego hrabstwa[1] w domu poety, który tak krwawo (jakoby) wysmagał szych austrjackich tytułów. Ale nasi szperacze dojrzą zawsze wszystko, z wyjątkiem tego co stoi jak wół.
Ba, czyż tylko tego nie dojrzą! Oto jeszcze jeden przykład dociągania — ex post — pojęć i obyczajów innej epoki do dzisiejszych poglądów i do własnych wątpliwych konstrukcyj. Bo oto co w dalszym ciągu, mówiąc o tej scenie z Pana Jowialskiego, powiada wciąż ten sam komentator:

Jedna z najboleśniejszych kart naszej literatury porozbiorowej. Obraz, który służyć może za symbol całego szeregu polskiej bezmyśli politycznej, począwszy od enuncjacyj Aleksandra I, a skończywszy na wszystkich orjentalnych, centralnych czy koalicyjnych „rzetelnych średnicach” dni ostatnich.

Szerokie rozpięcie! Dni ostatnie... Aleksander I... Dobrze trafił! Czyżby prof. Kucharski (bo to znów on, ku mojej rozpaczy!) nie wiedział, że Fredro miał brata, ukochanego brata Maksymiljana, jak on sam dzielnego napoleończyka, później — po r. 1815 — adjutanta i ulubieńca właśnie cara Aleksandra? Car Aleksander ożenił go z bogatą Rosjanką, tworzył dla niego synekury, płacił za niego długi... Ten właśnie brat Maksymiljan był najpoufniejszym powiernikiem myśli i twórczości naszego poety; jemu Fredro posyłał wszystkie swoje utwory, przyjmował powolnie jego uwagi i krytyki; nigdy sprawy narodowo-polityczne, ani rola, jaką brat — „dworak w całem znaczeniu słowa” pisze o nim pamiętnikarz współczesny, pułkownik Gajewski, — odgrywał przy osobie cara, nie zmąciła tej harmonji. Ba, oboje braterstwo swatali poetę, bez zasadniczego sprzeciwu z jego strony, za aprobatą ojca Fredry, z utytułowaną Rosjanką... Bo te rzeczy przedstawiały się wówczas — zwłaszcza w tej sferze — zgoła inaczej niż się przedstawiają dziś prof. Kucharskiemu, i trzeba je skorygować, jeżeli się chce właściwie rozumieć Fredrę. Mógł Fredro drwić sobie z głuptasów szambelanów, mógł nawet w swoich wspomnieniach burczyć na „szychowe grafostwa, baronostwa i dygnitarstwa koronne” Galicji i Lodomerji, ale tego wszystkiego nie można brać miarą naszej demokratycznej epoki ani naszych nowoczesnych pojęć. Owe galicyjskie i niegalicyjskie matadory, to była, mimo wszystko, jego sfera, która mu była najbliższa, której kastową psychikę mniej lub więcej świadomie podzielał. To był ów Fredro, który pisał do Henryka Rzewuskiego (człowieka, jak wiadomo, dość... ekscentrycznego pod względem sentymentów narodowych) wiersz, zaczynający się od słów: „Cóż warte, Rzewuski, nasze antenaty, — gdy w takiej cenie Kutasińskich dukaty”; dla którego natomiast do końca życia nie było zelżywszego pojęcia niż „demokrata”, albo „ideolog” i który, wśród mnóstwa podobnych „zapisków starucha”, kreślił ten aforyzm: „Nie udawaj reformatora, powiedz otwarcie żeś rozbójnik, a mniej tobą gardzić będą”.
Wer den Dichter will verstehen — muss in Dichters Lande gehen. Jeżeli chcemy rozumieć Fredrę, musimy wejść w obręb jego pojęć, w jego środowisko, w jego sferę, a nie wyrywać go z niej ani go jej sztucznie przeciwstawiać, poto aby go podwyższać kosztem fałszowania jego dzieła. Znowuż trzeba mi powtórzyć, że jest dość wielki i dość piękny, powiększać go ani upiększać niema potrzeby.
Jak wspomniałem, w cztery lata po demokratyczno-szlacheckiej apostrofie Lubomira, autor Geldhaba skwapliwie stroi się w tytuł hrabiowski. Byłby to dość niewinny a bardzo znamienny rys owej szlachetczyzny, która zawsze w Polsce rada była równać się z tymi co wyżej, a równie rada odgradzać się od tych co niżej. Fredro był tu nieodrodnym szlachcicem. Ale zdaje mi się, że było tu i coś więcej. Sięgnijmy znowuż do dzieła poety.
Jest, wśród jego komedyj, jedna, którą dzisiejsza fredrologja zgodnie uważa za najbardziej osobisty utwór Fredry. To komedja Przyjaciele. Tarnowski, mówiąc o niej — jeszcze za życia Fredry — notuje, że do tej komedji sam autor „bardzo ma być przywiązanym”, ale on, krytyk, nie podziela tego upodobania, uważając Przyjaciół za jedno ze słabszych dzieł poety. Komentatorowie tłumaczą ów sentyment Fredry tem, że poeta włożył w tę komedję sekret swojej miłości, „dramat dwu dusz zbolałych, stęsknionych do siebie, szamocących się bezsilnie w klatce konwenansów”. To miłość Fredry do Zofji Skarbkowej.
Miałem już sposobność zaznaczyć, że nie zdaje mi się dość wyraźne, dlaczego, w owym krytycznym a tak przewlekającym się momencie życia Fredry, dwoje dorosłych i, ostatecznie, niezależnych ludzi trawi się lata całe w beznadziejnej miłości, „szamocąc się bezsilnie”, nie umiejąc pokonać przeszkód — jak się wkońcu okazało — urojonych. Otóż, gdyby komedję Przyjaciele brać w istocie osobiście, rzuciłaby ona interesujące światło na ten stosunek, w sensie, na który, zdaje mi się, nie chciano dotąd zwrócić uwagi. Mianowicie podłożem tej komedji jest wroga głosowi miłości — nierówność społeczna! Miłość Zdzisława do Zofji, to miłość ubogiego młodzieńca, miłość człowieka w hierarchji światowej upośledzonego. Zdzisław, to młody ex-oficer bez majątku, będący czemś w rodzaju wpółrządcy a wpół-rezydenta w dobrach bogatej hrabiny Zofji. Baron Antenacki uważa go za coś znacznie niżej stojącego nietylko od siebie, ale i od Czesława, który musi się ujmować za swoim przyjacielem. „Szlachcic? — pyta baron. Szlachcic — odpowiada Czesław. — Ale tak, od spodu? indaguje dalej baron. — O nie, był oficerem, jest człowiek honoru” i t. d. — legitymuje Zdzisława przyjaciel. Z poczucia tej nierówności płynie cała nieśmiałość Zdzisława, która omal nie staje się przyczyną tragicznego nieporozumienia między kochankami. Nie potrzebuję tu przecież przypominać treści Przyjaciół.
Jakiż to może mieć związek z położeniem Fredry? Patrząc oczami dzisiejszemi, oczywiście żaden, tak dalece Fredro strojny jest dziś we wszystkie blaski genjuszu, rycerstwa i rodu. Ale spójrzmy na chwilę oczami współczesnych. Jest we wspomnieniach szwagra Fredry, Ludwika hr. Jabłonowskiego, dość uderzający ustęp o rodzinie Fredrów: „Ojciec Aleksandra, pan Jacek, pochodził z dobrej, ale podupadłej rodziny, dziedziczył tylko lichą wioskę[2] koło Liska, Cisnę, a chcąc się dorobić, długo chodził dzierżawami, nareszcie zaarendował część jarosławskiego hrabstwa, a odziedziczywszy po Urbańskich Beńkową Wiśnię, uzyskał lepsze położenie w świecie”...
Licha wioska, dorobić, chodzić dzierżawami, arendować, lepsze położenie w świecie... Czy nie czuć tu czegoś z owego protekcjonalnego tonu, jakim w komedji Przyjaciele mówi się o Zdzisławie? Ten karmazynowy szwagier traktuje Fredrów mocno „z partesu”. Powie ktoś, że Jabłonowski nie bardzo lubił szwagra, że to mogą być zresztą zwykłe fumy rodzinno-szlacheckie. Ale czytajmy pamiętniki Zygmunta Kaczkowskiego, który wyraża tu niejako ogólny nastrój pewnej sfery. Pisząc, że, między latami 1815 a 1825, liczni młodzi Fredrowie wodzili rej we Lwowie, dodaje Kaczkowski:
„Poważniejsi ojcowie familji, mianowicie ze starożytnych bez przerwy w pierwszym rzędzie stojących rodów, mocno na nich nosem za to kręcili, a przytem puszczali w obieg złośliwe wieści, że nawet nie wiedzieć skąd się ci Fredrowie wzięli na świecie...”. Kaczkowski odpiera wprawdzie te „złośliwe wieści” i prostuje je, niemniej jednak stwierdza ich istnienie, dodając zresztą nawiasem od siebie, że „pan Jacek, ich ojciec, nie pochodził od Andrzeja Maksymiljana, wojewody podolskiego, bo wojewoda zostawił wprawdzie dwóch synów, ale jeden z nich umarł bezpotomnie, a drugi miał tylko dwie córki”.
I tutaj rzecz się wyjaśnia: świetność Fredrów przerwała się na czas jakiś. W Polsce — może właśnie dlatego że nie było tytułów — rodzina (lub nawet gałąź rodziny), zbiedniawszy, rychło traciła swój blask i wsiąkała w masę szlachecką. Możnaby z tych relacyj wnosić, że w ówczesnym „wielkim świecie” galicyjskim, ojciec Fredry, pan Jacek, był poprostu homo novus, bezmała dorobkiewicz, którego dorobek miał znowuż się rozdrobnić pomiędzy sześciu synów i trzy córki. Nasz Fredro dzierżawił od ojca „lichą wioskę”. Natomiast Jabłonowscy, z których się wiodła Zofja, to była — zdaje się — wówczas familja pańska[3] całą gębą (jedna linja książęca), a hr. Skarbek, nieudały mąż Zofji, był jednym z najbogatszych magnatów w Galicji. W tem świetle można łatwiej zrozumieć niezwalczone trudności, jakie przez tyle lat piętrzyły się przed Fredrą w jego aspiracjach małżeńskich; można zrozumieć dziwną w tej mierze nieśmiałość napoleońskiego kapitana; zarazem można i w tym względzie nawiązać nici „osobiste” między komedją Przyjaciele a losami Fredry. Na tle ówczesnego galicyjskiego towarzystwa, łatwo zrozumieć, jakim atutem, jaką legitymacją dla syna pana Jacka Fredry musiało być owo hrabiostwo i czemu go się tak oburącz uczepił, zapominając pięknych maksym rotmistrza Lubomira. I kiedy znów patrzę na portret pani Fredrowej i widzę owo drżącą ręką matrony podpisane: „z Hrabiów Jabłonowskich Hrabina Fredrowa” (oba razy przez duże H), znowuż nie mogę oprzeć się podejrzeniu, że to ona, dubeltowa hrabina, była natchnieniem owej tak nieoczekiwanej w domu poety tytułomanji. To austrjackie, boże odpuść, hrabstwo było jego talizmanem; ono może stało się przyczyną, że mu rodzina żony przebaczyła talent pisarski... Bez tego, nigdyby może hrabina Skarbkowa nie zdecydowała się na „mezaljans”, na dewaluację? Jak tu nie mieć sentymentu do tytułu, któremu zawdzięcza się szczęście?
Tutaj pozwolę sobie na niedyskretny nawias, który może rzucić jeszcze inne światło na małżeństwo Fredry. Pisząc ten artykuł, przerzucałem Pamiętnik Kaczkowskiego, tak dobrze oddający ówczesną atmosferę. Otóż, mówiąc o latach dziecinnych, opowiada pamiętnikarz swoje stosunki z domem poety. Małego Zygmusia Kaczkowskiego przywiózł ojciec do Lwowa do szkół kiedy miał lat dziewięć — kończył dziesiąty. Było to w r. 1835.

Przed wszystkimi innymi wprowadził mnie ojciec do domu p. Aleksandra Fredry, który wówczas mieszkał przy ulicy Sykstuskiej i gdzie się chował jego syn Oleś, głośny później jako Jan Aleksander w naszej literaturze dramatycznej, tylko o półtora roku młodszy ode mnie, a który w domu uczył się mniejwięcej tych samych przedmiotów szkolnych. Oleś jako dziecko był śliczny, jasny blondynek, z niebieskiemi ciągle uśmiechniętemi oczami, był przytem pełen chłopięcej pustoty, miał pokój osobny, przepełniony zabawkami najrozmaitszego rodzaju, gdzie jednak znajdował się także pult, przy którym jego ojciec stojąc pisywał, bo pomieszkanie to nie było obszerne; w tym pokoju Bóg nie wie jakie kozły wyprawialiśmy z sobą co czwartek, a czasem w niedzielę lub święta, czem oboje rodzice się zawsze niezmiernie bawili...

I dalej jeszcze pisze Kaczkowski o domu Fredry z owych lat:

Pomiędzy latami 1835 a 1838, o których tu mówię, odbywały się u niego co czwartek literackie obiady, do których i nas przypuszczano. Pan Aleksander sadzał nas zawsze obok siebie, Olesia po jednej a mnie po drugiej stronie, i dawał nam objaśnienia o tem, o czem właśnie mówiono...
Wyraźnie tedy wynika z owych wspomnień, że byli to niemal rówieśnicy, na jednym stopniu rozwoju. Uderzyło mnie to, bo mam słabość do dat. Otóż, Kaczkowski urodził się w r. 1825, a ślub Fredry odbył się... w listopadzie r. 1828, datę zaś urodzenia pierwszego syna, Jana Aleksandra, naznaczają biografje na 2 września 1829 r.; z czegoby wynikało, że różnica wieku chłopców wynosiła nie półtora roku, ale cztery lata. Czy wówczas także koleżeństwo byłoby możliwe? Cztery lata w tym wieku, to przepaść; nie może być wspólności przedmiotów szkolnych między chłopcem pięcioletnim a dziewięcioletnim, ani siedmioletnim a jedenastoletnim. Taksamo objaśnienia ojcowskie o tem „co właśnie mówiono” na poważnych literackich obiadach nie mogłyby wraz z bardzo młodym Kaczkowskim objąć jedną miarą młodszego odeń o cztery lata berbecia. To się absolutnie nie zgadza; niema zaś powodu przypuszczać, aby Kaczkowski mylił się w rzeczy, która zwykle tak wraża się w pamięć dziecka i o której opowiada z taką plastyką szczegółów.

Pogodzić możnaby te sprzeczności jedynie ryzykowną i drażliwą hipotezą, którą jeżeli stawiam, to dlatego, że widzę dość ścisły związek między banalizowaniem życiorysu i charakterystyki poety a fałszowaniem ducha jego pism. Nietylko zresztą nie przynosi hipoteza ta nikomu ujmy, ale rehabilituje poniekąd tę zbyt potulną wobec oporu rodziny parę kochanków. Byłoby nią... przypuszczenie, że młody Jan Aleksander ujrzał światło dzienne przed ślubem swoich rodziców. I kto wie, czy nie jego zjawienie się — lub tego zjawienia nieomylna zapowiedź — stały się właśnie przyczyną kapitulacji rodziny Jabłonowskich w ich zaciętym przeciw temu małżeństwu oporze. Kapitulacja ta — po kilku latach oporu — następuje z końcem r. 1826; nagle rozpoczynają się kroki rozwodowe, prowadzone nader energicznie. Mimo to, proces rozwodowy ciągnie się dwa lata. Przesunięcie tedy o dwa lata wstecz narodzin Olesia tłumaczyłoby i zmianę frontu rodziny i rówieśnictwo z młodym Kaczkowskim. Jeżeli ta hipoteza się utrzyma, pretenduję do katedry polonistyki.
Wniosek ów, nastręczający się mimowoli przy czytaniu wspomnień Kaczkowskiego, nie jest niczem niepodobnem do wiary: przeciwnie! Cóż naturalniejszego, niż to, że kapitan Fredro i młoda separatka, zakochani, zmęczeni, przywiedzeni do ostateczności, po latach daremnych zabiegów o zezwolenie na swój związek, obeszli się w końcu bez tego zezwolenia? Kto wie zresztą, może świadomie postarali się postawić swoich tyranów w położeniu przymusowem? „Prostą drogą zyszczem mało, — przekonałeś, przyjacielu” — powiada Klara do Wacława w Zemście. I skutek tego starego sposobu okazał się niezawodny. A mały retusz w metryce, to w owym czasie, dla kogoś mającego środki, był drobiazg niewart wspomnienia.
I oto, w dość prozaicznem jak dotąd życiu rodzinnem Fredry, otwierają się awanturnicze, romantyczne perspektywy. Powtarzam, że mi się to dość podoba: było coś ślamazarnego, niemęskiego, upokarzającego niemal w postawie bohatera spod Moskwy i Lipska, wedle tego jak jego perypetje małżeńskie kreślono dotąd. Oczywiście, małą mam nadzieję, aby się to wyjaśniło[4]. Zwymyślają mnie, jak zwykle, i na tem się skończy. Starsze panie, które mogłyby powiedzieć to i owo, już są w grobie. Nie dowiemy się zatem bliższych okoliczności. Jak się to wszystko odbyło, gdzie się chowało dziecko do czasu? A coby było, gdyby i ten wnusio nie był wzruszył starszej pani Jabłonowskiej, baby dumnej snadź jak sam stolnik Horeszko, broniącej się zębami i pazurami przeciw małżeństwu córki? Wystarczyło aby go porwali cyganie, a śliczny mały Jan Oleś byłby się tułał po świecie bez ojca, bez matki, i nawet bez „myszki na łopatce”... No ale wszystko dobre, co się dobrze kończy, powiada poeta.
Gorszy was to wszystko? Jeszcze raz powtarzam, strzeżmy się patrzeć na rzeczy dawne z dzisiejszej perspektywy. Dziś, uważamy, że nie było w Polsce partji, której związek z Fredrą nie przyniósłby zaszczytu. Ale weźmy, dla ilustracji, inny konflikt rodzinny w tej samej sferze: Komorowskich. O Komorowskich często się mówi w ówczesnych kronikach; bardzo bogaci, hrabiowie, zdawałoby się sam cymes. I oto Gertruda Komorowska — bohaterka Marji Malczewskiego, jeszcze coprawda nie hrabianka, — przypłaciła życiem to, że ośmieliła się wyjść za Potockiego. Tutaj rzecz była mniej krwawa; mimo to, dla starej Jabłonowskiej, która wciąż zerkała ku miljonom Skarbka, Fredro był może czemś w rodzaju gołego poety, w każdym razie nie był partją dla córki. Jeżeli co go ratowało, to ów tytuł hrabiowski, uzyskany szczęśliwie w trakcie owej miłości i owych konkurów.
Toby nam może tłumaczyło, czemu Fredro równocześnie i gromił tytuły i trzymał się swojego tak pilnie. Ale może nie trzeba i tego wytłumaczenia. Alboż tylko takie zdarzają się niekonsekwencje? Tyle jest dla mnie pewne, że scena w Panu Jowialskim nie jest jedną z najboleśniejszych kart literatury porozbiorowej, ale raczej jedną z najzabawniejszych i że możecie się na niej śmiać ile wlezie, bez najmniejszej obawy, aby czcigodny astral Fredry opuścił teatr trzaskając drzwiami. Co jeszcze postaram się w dalszym ciągu uzasadnić.





  1. Dziwnie w tem oświetleniu wygląda pochwalny passus Grzymały-Siedleckiego (Przedmowa do Trzy po trzy) o Fredrze: „Prosty, otwarty, nie wiedzący jakby o swoim tytule i poziomie rodowym”...
  2. Jeden z moich zacietrzewionych, jak zwykle, krytyków, kwestjonował tę relację, mieniąc ją moim (?!) „grubym bykiem” i stwierdzając, że „każde dziecko w powiecie leskim powie, że Cisna to ogromny dziesięciotysięczno-morgowy majątek”. Krytyka ta jest dość pocieszna: cóż my wiemy, w jakiej mierze któryś właściciel Cisny mógł powiększyć jej obszar; jaka mogła być wówczas, przed powstaniem kolei żelaznych, wartość leśnego majątku w górach, etc. Mimo wszystko, uważam w tem szwagra poety za pewniejsze źródło.
  3. Domniemanie to, w którem szukam wytłumaczenia przeszkód, jakich doznał Fredro w swoich zamiarach małżeńskich, wywołało głosy krytyczne. Heraldycy podnieśli, że ci Jabłonowscy, z których wiodła się przyszła pani Fredrowa, nie mieli nic wspólnego z linją hetmańską ani książęcą owej rodziny i że pieczętowali się nawet innym herbem; że, co do znamienitości rodu i liczby senatorów, ustępowali znacznie Fredrom i t. d. Znowuż nie trafia to w sedno rzeczy; wszak cały problem polskich fumów wspierał się często na bardzo wiotkiej granicy między „z tych”, a „nie z tych”; przyczem, im bardziej ktoś był „nie z tych”, tem bardziej chciał być „z tych”, tem bardziej — zwłaszcza o ile miał potemu warunki finansowe — „dął” i tem bardziej przebierał. Chodzi o to, jaki był kurs danej rodziny na ówczesnej giełdzie towarzyskiej, a nie o to jakie były jej istotne tytuły do znakomitości. Pod tym względem ważniejsze od dzisiejszych heraldycznych rozważań są niewątpliwie opinje współczesne, odbijające się we wspomnieniach jakiegoś Kaczkowskiego czy Jabłonowskiego. Cóż z tego, że ktoś będzie dziś cytował senatorów fredrowskich, kiedy Fredrom właśnie pochodzenie od nich — słusznie czy niesłusznie — kwestjonowano? Nie potrzebuję dodawać, że cała ta sprawa obchodzi mnie o tyle, o ile może mi oświetlić fizjognomię człowieka i pisarza; pozatem ani mnie to ziębi ani grzeje.
  4. Domysł mój wywołał replikę ze strony „spokrewnionych rodzin”, wystosowaną przez p. Leona Szeptyckiego i ogłoszoną przezemnie w Wiadomościach literackich (maj, 1934). Jako dowód normalnego urodzenia Jana Aleksandra, replika owa cytuje znane listy Fredry do brata Maksymiljana (z wydania Biegeleisena), oraz urywek z niewydanych wspomnień Zofji z Fredrów Szeptyckiej, która podaje w wątpliwość cytowany ustęp z Pamiętników Kaczkowskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.