Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Morskie Oko i Pięć Stawów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Morskie Oko i Pięć Stawów.

Czasem się do nas zbłąka panisko;
Czasem i kilku — toć z nimi chodzim
I do Morskiego Oka ich wodzim
..............
A gdy ich wiedziem za kozią drogą
Kędy na górach Bóg chmury złożył,
Tam to wydziwić już się nie mogą
Jaki góralom Pan Bóg świat stworzył.

W. P.

Korzystając z ustalonéj na dni kilka pogody, postanowiliśmy odbyć niezwłocznie ułożoną od dawna wycieczkę do Morskiego Oka i Pięciu Stawów. W tym celu (d. 24 Lipca 1856 r.) wyruszyliśmy po południu z Zakopanego do wioski Bukowiny, leżącéj już na samym wstępie do Tatrów od strony Spiża, aby tam przenocować i nazajutrz raniuteńko w dalszą puścić się drogę. Dwumilowa droga z Zakopanego do Bukowiny, bardzo przyjemna i piękna. Przecudne łąki jeszcze kosą nietknięte, jaśniały w całym przepychu różnobarwnych kwiatów; na polach zielenił się owies, len i ziemniaki, miejscami bujny groch koralowym osypany kwiatem, wił się wysoko po tykach. Prócz Dunajca, który w szerokiém, kamienistém łożysku toczy spienione swe wody, mnóstwo bystrych potoków i strumieni ożywia tę okolicę, w któréj leży Poronin, wieś porządnie zabudowana, jak wszystkie na Podhalu. Każdemu z przejeżdżających wpadnie niechybnie w oko piękny tutejszy cmentarz. Białe okrągłe kamienie, których mnóstwo w czasie wezbrania stacza z gór Dunajec, ułożone równo jak mur, stanowią ogrodzenie; na środku stoi wielki krzyż z wizerunkiem Zbawiciela; mnóstwo drzew, krzaków i kwiatów posadzonych na grobach, w rozkoszny ogród zamieniają to posępne śmierci siedlisko.
Od kościoła w Poroninie, droga zwraca się na wschód, prowadząc brzegiem Porońca, wpadającego pod Poroninem do Białego Dunajca. Ślicznaż to okolica Podhala, którą przebywamy jadąc do Bukowiny! Wśród wzgórzów umajonych świeżą zielonością wiosny, przystrojonych świerkowemi laskami, leżą malowniczo rozsypane wsie Mur, gdzie są kuźnice żelaza, Zasichłe, Gliczarów, Bukowina. Leśniczówka i karczma bukowińska, stoi na wzgórzu bardzo wyniosłém (2975 st.). Z téj to zapewne różnicy położenia pochodzi, że gdy w Zakopaném owies już się wysypuje, tu dopiero cokolwiek podnosi się nad ziemię. Stąd bardzo piękny widok na dolinę Białki od wschodu i północy, a od południa na Tatry, gdy słońce pięknie zachodzi lub wschodzi.
Zaledwie rozgościliśmy się w przeznaczonéj dla nas stancyjce, zaczęli się schodzić górale stręczący nam się za przewodników w jutrzejszéj wyprawie. Zamówiliśmy jednego z nich, który z powierzchowności bardzo nam się podobał, ale jak się późniéj pokazało, w niczém nie był podobnym do poczciwych zakopiańskich górali[1]. Lud w Bukowinie i sąsiedniéj wsi Białce, leżącéj na saméj granicy spizkiéj, w ogóle nie jest tak uczciwy i trzeźwy jak w Poroninie, Zakopaném, Chochołowie i innych wsiach podhalskich; do złodziejstwa szczególniéj wielką ma skłonność[2].
Słońce jeszcze dosyć było wysoko, niepodobna było tak wcześnie zabierać się do spoczynku, a potém jakiż to widok wabił nas za wrota karczemne! Cały łańcuch Tatrów roztaczał się przed nami, na oko bardzo mało oddalony. Z Zakopanego widzimy tylko niższą część tego pasma; tu występują owe olbrzymy spizkie, nad które wznoszą się dumne czoła Łomnicy, Lodowego szczytu, Gierlacha, Ganku i innych turni najwyższych w całym Tatrów łańcuchu. Pomimo że najczystszy błękit sklepił się nad nami, grube mgły leżały na najwyższych szczytach, i z nadchodzącym zmrokiem coraz niżéj spuszczały szarą zasłonę swoję.
Siedząc przed karczmą, śledziliśmy zachwyconém okiem przecudnéj gry promieni słońca, które zniżając się ku zachodowi, świetną purpurą oblewało Tatry, jakby odblaskiem tysiąca pochodni, gorejących po nawach, kopułach, wieżach, krużgankach téj wspaniałéj, godnéj wielkości Stwórcy świątyni. A wśród téj złotoróżańéj powodzi blasku, jakim jaśniały nagie opoki i rumieniły się śniegu smugi, jakże tajemniczo czerniły się głębokie przepaści, w których paszczę nie dojdzie nigdy słońca promyczek! To jakby zaklęte siedliska owych istót z wyższego świata, które według podań ludu zamieszkują te góry, i z zapadającym zmrokiem wysuwają się zwolna z tajemniczych kryjówek swoich w postaci leciuchnych, mglistych obłoczków, czekając, rychło zgasną ostatnie dnia blaski, i ciemna noc zgubnym albo téż zbawiennym ich wpływom otworzy pole działania. Zwolna jedna po drugiéj gasły pochodnie, zmrok coraz szerzéj rozpościerał panowanie swoje; już tylko gdzieniegdzie drżał mdlejący światła promyczek; wnet i ten zagasł, ciemność zaległa całą świątynię, i niby ostatnia lampa w przysionku, poważny tylko Giewont przyświecał jeszcze czołem, zorzą zachodu oblaném. Coraz słabiéj, coraz niepewniéj migotał ten ostatni promyczek i...... skonał. Zazdrosne mgły, czekające widać niecierpliwie na to uroczyste pożegnanie króla światłości, otuliły teraz góry ciemną oponą swoją, niby troskliwa piastunka, kołysząca ulubione dziecię do snu nocnego.
Zaledwie się zmierzchło, udaliśmy się na spoczynek, aby nie zaspać i wstać jak najraniéj, gdyż chcieliśmy wyjechać przed świtem. Niebo wypogodzone i miły chłód wieczora, nie pozwalały nawet przypuszczać najmniejszéj wątpliwości o jutrzejszéj pogodzie. Spokojni więc zupełnie, szczęśliwi nadzieją jutra, zasnęliśmy smaczno na świeżém i wonném sianie, przy blasku księżyca, który srebrzystą twarzą zaglądał w okno naszéj stancyjki, jakby czuwał nad snem naszym i czekał tylko chwili obudzenia nas w porę. I nie zawiódł nas poczciwiec; około trzeciéj po północy, uderzeni w naszéj stancyjce jasnością, którą wzięliśmy za światło dzienne, zerwaliśmy się z pościeli, a chociaż poznaliśmy wkrótce, że to księżyc takiego wypłatał nam figla, nie gniewaliśmy się wcale, ale zbudziwszy furmanów, wybieraliśmy się spiesznie. Cudny to był ranek! Księżyc już pobladł i nachylił się do zachodu, brzask dzienny jeszcze nie rozpędził nocnych ciemności; tajemnicza szata zmroku odziewała całą okolicę, Tatry jakby współsenne, rozmarzone, jakoś niepewnie rysowały się na widnokręgu, a mgły szare niby duchy i widma krążyły nad niemi, to rozpływając się w powietrzu, to uciekając w doliny i wąwozy, skąd je znowu zmrok wieczorny wywabi.
Z Bukowiny do Morskiego Oka rachują trzy mile. Droga wprawdzie niewygodna, jak zwykle leśna; tu i owdzie lasem wyboje, bagna, w niejedném miejscu przykry zjazd, a od Roztoki bardzo kamienista; stąd więc lepiéj iść pieszo. Z tém wszystkiém jednak droga ta nie jest tak okropna, jakby wnosić można z niejednego przesadzonego opisu; trzeba bowiem znać leciuchne wózeczki góralskie i koniki tamtejsze, zwinne i do takich dróg dziwnie wprawne; zresztą pomimo niewygodnéj jazdy, droga ta jest tak piękną, iż nieledwie wszelkich zapomina się trudów[3]. Z początku szczególniéj jestto wyraźnie angielski ogród; na najpiękniejszym trawniku rosną klombami młode świerki, jakby umyślnie sadzone. Kto nie widział świerków tutaj, w prawdziwéj ich ojczyźnie, i zna je tylko z tych, które napotykamy pojedynczo w ogrodach i lasach naszych, sczerniałe, zbiedzone, ledwie ku wierzchołkowi mające kilka smutnie zwieszonych gałęzi, ten nie ma wyobrażenia o tém piękném drzewie. Nasze świerki słusznie ktoś nazwał żałobą lata, tutejsze są jego prawdziwą ozdobą. Zieloność ich ciemniejsza wprawdzie od téj, w jaką wiosna stroi liściaste drzewa, ale jak świeża i piękna! To téż lasy tutejsze, prawie wyłącznie świerkowe, nie są wcale tak smutne, jak bywają zwykle nasze bory, iglastemi drzewami zarosłe. Szczególniéj młode świerki są prześliczne; pień ich wysmukły; prosty, od wierzchołka do dołu okrywają coraz szerzéj rozpościerające się gałęzie. Na tle połyskujących skał, ciemnozielone świerki tém piękniéj odbijają.
Może w pół godziny po wyjeździe, powitaliśmy wschodzące słońce. Na niebie nie było ani jednéj chmurki; nie towarzyszyły królowi światła owe obłoczki, które on jasnością oblicza swego opromienia, i które płynąc zwolna w przezroczu błękitu, rydwan jego ciągnąć się zdają. Bukiety róż nie uścielały drogi jego; prócz zorzy, rumieniącéj zlekka wschodnią stronę nieba, nic nie zapowiadało zbliżającego się wschodu słońca. W tém niespodzianie na krańcu widnokręgu ukazał się złoty brzeżek i wkrótce ognista tarcza wzbiła się nad poziom, i płynąc zwolna po czystym lazurze, oblała uroczym blaskiem Tatry, które całym łańcuchem roztoczyły się przed nami, od skalistego Murania i Lodowego szczytu, wznoszącego się majestatycznie tuż przed nami, do Giewontu i gór orawskich. Ani jedna chmurka nie zasłaniała smugami śniegu okrytych turni; czasem tylko leciuchna mgła, niby tkanka pajęcza, czepiała się nagich szczytów, ale i ta rozpływała się wkrótce w ciepłych promieniach słońca.
Zachwycając się ciągle tym niezrównanie wspaniałym widokiem, jechaliśmy gęstym świerkowym lasem, który rozsuwał się miejscami i śliczna polanka z szałasem i pasącą się trzódką owiec, lub przepaścista dolina, w głębi któréj huczał bystry potok, rozweselała jednostajność boru. Tak jadąc wciąż z północy ku południowi, minęliśmy polany Klinkówkę i Głodówkę, a ciągle spuszczając się na dół, zjechaliśmy nareszcie w uroczą dolinę Białki. Tu dopiero wstąpiliśmy do wnętrza Tatrów. Po obu stronach téj obszernéj doliny, piętrzą się skaliste olbrzymy; boki ich okrywają bujne lasy, rosnące w amfiteatr na spadzistych ścianach, jakby najstaranniéj przystrzygane szpalery; wyżéj rozściela się plączący kosodrzew[4], daléj już tylko mchy szarzeją, a nareszcie nagie, skaliste iglice z płatami śniegu w szczelinach, który oświecony blaskiem słońca, olśniewa oczy świetną białością, pną się pod obłoki tak dumnie i groźnie, że słowa podziwu konają na ustach, a dusza przejęta do głębi uwielbieniem dla Stwórcy, wzbija się wyżéj jeszcze, przenika to lazurowe sklepienie i u stóp tronu Przedwiecznego składa w pokorze uczucia wdzięczności i szczęścia jakie ją przepełniają. W téjto dolinie szumi bystra Białka wypływająca z Morskiego Oka, któréj szmaragdowe, przejrzyste wody, w bystrym pędzie cudnie odbijają wśród białych, czerwonym pachnącym porostem okrytych kamieni[5], brzegi jéj zalegających.
Na zachodnim brzegu Białki, w połowie drogi między Bukowiną a Morskiém Okiem, leży polana zwana Łysą, która pięknością swoją w prawdziwe wprawia zachwycenie. Najpiękniejsza łąka rozścielająca się kwiecistym kobiercem, szałas stojący na pochyłości wzgórza, stada pasącego się bydła, pasterze i pasterki uganiający za niém i zwołujący rozpierzchłe owieczki dźwięcznym głosem, który dalekie powtarzają echa, to wszystko ujęte w ramy splecione z olbrzymich opok, z ciemnemi lasami u dołu i kryształowéj wstęgi potoku, opromienione słońcem poranném, tworzy obraz tak wdzięczny i czarujący, że nic nie zdoła zatrzeć go w pamięci. Z tym pięknym widokiem tchnącym życiem i świeżością wiosenną, smutną stanowią sprzeczność sterczące pnie lasu, który niegdyś okrywał pochyłości gór po lewéj, t. j. wschodniéj stronie Białki, a przed kilkudziesiąt laty pożarem został zniszczony. Na stosach powalonych pni, sterczą jeszcze tu i owdzie jakby kościotrupy zeschłe, popalone drzewa, nieme świadki owego dnia pełnego zgrozy, kiedy rozhukany żywioł wtargnął w ten gród odwieczny, szerząc okropne zniszczenie.
Około godziny siódméj, przybyliśmy do ujścia Roztoki, która dwoma ramionami wypada z przepaścistéj doliny otwierającéj się po zachodniéj stronie drogi i łączy się z Białką. Ta to dolina miała nas doprowadzić do wodospadu Siklawéj Wody i Pięciu Stawów; Roztoka miała być naszym przewodnikiem w téj przeprawie i w zamian za trudy nasze, obiecywała ukazać cuda kolebki swojéj. Tu miał złączyć się z nami X..., który dniem przedtém wyruszywszy z Zakopanego przez Zawrat do Pięciu Stawów, spuścił się na wieczór do Morskiego Oka, tam przenocował i obiecał nazajutrz rano przyjść do ujścia Roztoki, odległego o milę od Morskiego Oka, aby wraz z nami odbyć powtórnie wycieczkę do Pięciu Stawów, do któréj on jeden nas zachęcił i ośmielił, gdyż wszyscy odradzali nam tę wyprawę, jako bardzo męczącą a nawet niebezpieczną. Trzeba być tak rozkochanym w górach, tak niezmordowanym w chodzeniu po nich, jak jest X..., aby tyle podejmować trudów. Nie zastaliśmy wprawdzie w umówioném miejscu towarzysza podróży naszéj; pewni wszakże, że wkrótce za nami zdąży, odesłaliśmy nasze wózki prostą drogą do Morskiego Oka, a sami z przewodnikiem zapuściliśmy się w dolinę Roztoki.
Wyznam szczerze, że spojrzawszy na te dzikie opoki piętrzące się tak stromo i groźnie, zpomiędzy których wypada spieniony potok, przypomniawszy sobie wszystkie opisy i opowiadania o strasznych przepaściach nad któremi z niebezpieczeństwem życia przechodzić trzeba, straciłam na chwilę odwagę, zwątpiłam o własnych siłach[6]. Gdy jednak zapuściliśmy się w głąb lasu, gdy dała się słyszeć piszczałka X.... a wkrótce nadbiegł i on sam, nie zmęczony bynajmniéj wczorajszą przeprawą i milową drogą już dzisiaj odbytą, uszczęśliwiony z pogody, zniknęła i nasza obawa, nowy ożywił nas zapał, nabraliśmy nowych sił i odwagi; zapomniawszy o czekających nas niebezpieczeństwach, przyspieszaliśmy kroku, byle ujrzeć się co prędzéj w owym zaczarowanym Tytanów grodzie, którego opis skreślony piórem Wieszcza Sobótki od dawna mnie zachwycał.
Droga kamienista prowadziła nas ciągle nad samą Roztoką w kierunku zachodnim, najprzód po lewym czyli południowym, potém po prawym, wreszcie znowu po lewym brzegu tego dzikiego potoku. Po lewéj stronie doliny wznosi się wyniosłe skaliste pasmo zwane Opalona, po prawéj wspaniały Wołoszyn, jedna z gór najrozleglejszych w Tatrach, niby olbrzymi mur poszczerbiony u góry, nigdzie jednak nie rozdarty do dołu, poorany łożyskami potoków, dziś po większéj części wyschłych, lub sączących się zaledwie, które jednak w czasie ulewnych deszczów wzbierają nagle i z nieopisaną gwałtownością rzucają się ku Roztoce. Granitowych ścian Wołoszyna gdzieniegdzie tylko czepia się kosodrzewina, mchy rozmaitych gatunków rosną kępami w załamkach skały, a wyżéj już tylko naga piętrzy się opoka i bielały płaty śniegu, którego nie stopiło jeszcze skwarne letnie słońce.
Wązkie dno téj głębokiéj doliny zalegają ogromne odłamy głazów, pomiędzy którymi z ogłuszającym szumem przewala się rozhukana Roztoka, zasilana ciągle spływającemi z obu boków wodami. Po brzegach Roztoki rośnie bujna świerczyna, teraz bardzo przerzedzona wypalaniem na węgle do kuźnic i pieców zakopiańskich, tudzież mnóstwo rozmaitych krzewów, między któremi wspominam krzaki malinowe tak piękne i bujne, jakich nie łatwo gdzieindziéj w Tatrach napotkać. Im daléj atoli zapuszczaliśmy się w tę dziką dolinę, tém uboższą stawała się roślinność. Pożegnały nas świerki i inne krzewy, znikły prześliczne poziomki i różnobarwne alpejskie kwiaty, została tylko plącząca się kosodrzewina i gruba, bujna trawa w miejscach wilgotnych.
Nagie olbrzymy coraz ciaśniejszém obstępują nas kołem, śnieg już nietylko na szczytach, ale po bokach i u stóp ich leży; już tylko kilka minut dzieli nas od wodospadu, już słychać huk jego, a jeszcze nie odsłania się oczom naszym, jeszcze urwista opoka kryje Sztaubbach polski! Wspinając się po płytach kamiennych, dostaliśmy się na trawnik rozesłany na pochyłości skały nad głęboką przepaścią i nagle ujrzeliśmy wodospad.
Są zjawiska, są widoki, które wielkością i pięknością swoją, tłumią w piersi wykrzyk podziwu. Przyciśnieni niejako siłą doznanego wrażenia, nie możemy przez chwilę owładnąć własnych myśli, zapominamy, gdzie się znajdujemy, myślimy o wszystkiém, nie myśląc właściwie o niczém; chcemy objąć wźrokiem ów przedmiot podziwu, ale ten jest za wielki, za nadto rozmaity i niespodziany, tak, iż zmysł i myśl potrzebują chwili czasu, aby się wyplątać z chaotycznego wrażenia i nabyć uporządkowane rzeczy wyobrażenie. Nigdy jeszcze w takim stopniu nie doznałam podobnego wrażenia, jak na widok wodospadu Siklawéj Wody. Jakże blade, jak niedostateczne wydały mi się teraz wszystkie opisy tego wspaniałego dzieła przyrody! Bo zaiste, tu nie opisywać, ale tylko podziwiać trzeba, a korząc się, wielbić Boga, którego wszechmocna ręka siejąc po ziemi piękności kwiaty, nie pominęła najustronniejszego zakątka i tę dziką nagich skał pustynię ustroiła snującą się bez końca brylantową wstęgą, głuchą ciszę ożywiła szumem i hukiem, który tak jest miłym dla ucha wędrowca, jako jedyny głos życia przerywający to ponure milczenie. Ja też nie myślę nawet silić się na opis widoku, którego wspaniałość nigdy w słowach oddać się nie da; nie chcąc jednak przerywać ciągu opowiadania, w kilku wyrazach nakreślę jakby szkic wodospadu, mogący dać jakiekolwiek o nim wyobrażenie.
Z grzbietu nagiéj, zupełnie pionowéj opoki, rzuca się do dwóch sążni szeroki potok zwany Siklawą Wodą. Może w trzeciéj części spadku, napotyka na wystającą skałę, rozdziera się na dwa ramiona równéj prawie objętości i spada w przepaścistą głębią. Spadek tak jest gwałtowny, że woda traci zupełnie swą kryształową przejrzystość, i wydaje się jak bałwan śnieżnéj piany przesypanéj milionami brylantów. Około wodospadu do znacznéj odległości, tworzy się deszcz kroplisty, w którym odbite promienie słońca tworzą tęczę. W czasie naszéj bytności, dwie takie siedmiobarwne wstęgi przepasywały śnieżne fale. Najwspanialéj wydaje się wodospad stanąwszy u spodu jego, bo wtenczas dopiero można doskonale objąć okiem całą olbrzymią jego wysokość około 160 st. wynoszącą. Dojście jednak do dna téj głębi, w którą się rzuca, jest trudne.
Siedząc z boku nad brzegiem téj przepaści, z pomimowolném uczuciem zgrozy, spoglądałam w tę głębią jakby łoże, olbrzymią siłą wykute w litym granicie, o które rozbijają się z nieopisaną gwałtownością spienione wody, tworzą wiry, fontanny, wrą, kipią, niby w kotle, podziemnym ogniem rozpalonym, a wszelkie przezwyciężając przeszkody, wpadają w dolinę i pod nazwiskiem Roztoki, szalonym pędem spieszą do Białki, która lubo niezmiernie bystra, wydaje się spokojną obok tego rozhukanego potoku. Na wiosnę, gdy wody górskie, zasilone topniejącemi lodami i śniegiem, gwałtownie wzbiorą, wodospad Siklawéj Wody jest nierównie wspanialszym; wtenczas bowiem już nie podzielony na dwa strumienie, ale jako jedna rzeka i jednym łukiem spada w otchłań. Oprócz głównego strumienia Siklawéj Wody spada tu jeszcze kilka potoków; te jednak nierównie są węższe i nie tak gwałtowne, nie zwracają więc nawet na siebie uwagi.
Droga do wodospadu, lubo nie bardzo trudząca, jednak trzy ćwierci mili długa, zmęczyła nas dosyć. Oblani potem, strudzeni i spragnieni, usiedliśmy na kamienistym upłazie, okrytym grubą trawą i roszonym ciągle deszczem wodospadu. Zaspokoiwszy pragnienie i niepospolity apetyt, który wzbudziła niemal dwugodzinna podróż i powietrze górskie, pokrzepieni na siłach, mając przed sobą jeszcze długą i przykrą drogę, pożegnaliśmy Siklawą Wodę.
Od wodospadu dopiero rozpoczyna się podróż rzeczywiście mozolna i trudząca, zwłaszcza dla nieprzywykłych do podobnych wypraw. Wspinając się dosyć stromo po płytach skalistych, oślizłych od wody, stanęliśmy wkrótce w dolinie Pięciu Stawów, najdzikszéj na północnéj stronie Tatrów. Żeby jednak opisem moim nie dać powodu do przesadzonego wyobrażenia o trudach, z jakiemi doliną Roztoki i obok wodospadu Siklawéj Wody dochodzi się do doliny Pięciu Stawów, winnam tu nadmienić, iż węgle wypalane w dolinie Roztoki, na wózkach stamtąd wywożą; niemniéj, iż tą samą drogą, którą dążyliśmy do Pięciu Stawów, z tamtejszego szałasu spieszyło dwóch juhasów z koniem, obładowanym obońkami z mlekiem i serem, do Jurgowa na odpust św. Anny. Gdyby nie naoczne przekonanie, nigdybym nie była uwierzyła, iż obok wodospadu Siklawéj Wody koń zdoła wyjść i zejść. Stąd więc wnosić można, iż gdzie koń przejdzie, tam dla człowieka żadnego niema niebezpieczeństwa.
Pasmo skał dzikich, nagich, okrytych gdzieniegdzie zielonawym porostem i smugami zlodowaciałego śniegu, górami Miedzianemi zwanych, obiega obszerną dolinę zawaloną złomami kamieni, w któréj leży pięć jeziór, zwanych zwyczajnie Pięciu Stawami. Dolina ta najwyżéj z tatrzańskich położona, bo 6120 st. n. p. m., przeszło pół mili długa, ma kształt łuku nieco wygiętego ku południowi. Dno jéj nie jest płaszczyzną, ale wznosi się jakby piętrami coraz wyżéj. Na tych piętrach niby na skalistych terasach, leżą owe Pięć Stawów w następującym porządku. Najwyżéj, pod samą ścianą Zawratu, leży staw tak zwany Zadni lub Zmarzły, z powodu że prawie zawsze jest lodem okryty; ma on przeszło 11 morg. powierzchni. Na niższym stopniu położony staw Czarny, zajmuje przeszło 22 morg. Następny, leżący znowu niżéj od poprzedniego, jest największym, nawet z pomiędzy jeziór tatrzańskich, zajmuje bowiem przeszło 60 morgów powierzchni i zowie się Wielkim. Ma on kształt podłużnego czworoboku, zaokrąglonego po rogach. Woda w bliskości brzegów przeźroczysta jak kryształ, daléj, gdzie wielka głębia, wydaje się ciemnosina. Z Wielkiego Stawu wypływa ów potok, który rzucając się w straszną głębię doliny Roztoki, tworzy przepyszny wodospad Siklawéj. Czwarty stawek zaledwie 716 sąż. kw. mający i Małym zwany, leży jeszcze niżéj; ostatni zaś najniżéj położony Przedni, jest znowu dość wielki, bo ma przeszło 13 morg.
Idąc od wodospadu, stajemy od razu nad brzegiem Wielkiego stawu, a zmierzając ku Morskiemu Oku, przechodzimy następnie około Małego i Przedniego. Przystęp do dwóch ostatnich jest trudny, bo trzeba się przeprawiać po ogromnych bryłach skał zalegających całą dolinę, a szczególniéj część jéj północną.
Poprzestaliśmy więc na widzeniu trzech stawów około których wypadała nam droga.
Dolina Pięciu Stawów, przedstawia obraz okropnego zniszczenia, martwoty i dzikości czyniący nieopisanie posępne wrażenie. Zdaniem Staszyca, cała była niegdyś zalana wodą; dopiero gdy olbrzymia jakaś siła rozwaliła północnowschodnią ścianę otaczających ją granitów, wody ogromnego jeziora rzuciły się w dolinę Roztoki, a na obszernéj płaszczyźnie, którą zalewały, pozostało tylko owe Pięć Stawów. Przedziały pomiędzy tymi stawami, zalegają ogromne odłamy głazów, oderwane widocznie od tych granitowych olbrzymów, które w potężne swoje ramiona objęły tę głuchą pustynię. Zieleniejąca miejscami nad wodą kosodrzewina, mchy czerwonawe, białawe, brunatne, rosnące kępami, karłowata borówka i kilka roślin alpejskich, oto cały roślinności wieniec. Grobową ciszę przerywa tylko głuchy huk wodospadu, podobny do odgłosu dalekiego grzmotu.
Kiedy tak postępując zwolna po złomach kamieni, śledziłam pilnie każdy objaw życia, tu już tak blisko graniczącego z zupełną martwotą, nagle z zarośla kosodrzewiny zerwała się mała ptaszyna, tak zwany siwarnik, spłoszona naszemi krokami, i wydając głos jednostajny, przerywany, smutny, przeleciała na drugą stronę stawu. Biedna pustelnica! jéj nie tęskno wśród tych skał nagich za wesołymi współrodakami, którzy bujają swobodnie z drzewa na drzewo, z gałązki na gałązkę, gdy ona na twardym chyba spocznie głazie lub na kolącéj kosodrzewiny gałęzi. Nikt tu piosenki jéj nie posłyszy wśród grobowego martwych głazów milczenia. Nie słyszana od żadnéj żyjącéj istoty, wzbije się ona w górę, w niebo, jako jedyny głos uwielbienia i chwały dla tego Pana, którego wszechmocna ręka dźwignęła te granitowe opoki. O jakże ochotnie zawtóruje jéj wędrowiec, w tę dziką zabłąkany ustroń, bo i jego serce wezbrane uwielbieniem dla Stwórcy, którego moc i potęgę tak wymownie te skaliste opowiadają turnie! On Go czci jako Pana tego olbrzymiego grodu, on Go kocha jako najlepszego Ojca, który czuwa nad nim w trudnéj przez puszczę świata pielgrzymce, jako nie zapomina o biednéj ptaszynie wśród głuchéj olbrzymich skał pustyni.
Przeprawa przez ogromne zwaliska kamieni, zalegających dolinę, jest trudząca. Z ostrożnością i zręcznością przestępować trzeba z kamienia na kamień, aby się nie pośliznąć i nie upaść niebezpiecznie. Po przebyciu dwóch takich przestrzeni, zawalonych gruzami, które wydają się jakby wyschłe łożyska jeziór, pozostawała jeszcze osławiona z niebezpieczeństw ścieżka nad przepaścią, na któréj bojaźliwszych przeprowadzają z zawiązanemi oczami. Pokazał nam ją zdaleka X.... i doprawdy nie mogłam sobie wyobrazić, jak ścieżka tak wygodna za tak niebezpieczną uchodzić może. Jest ona wyryta na wschodnim boku stroméj góry, okrytéj gęstą, twardą, a zatém ślizką trawą, tak szeroka, że nietylko najwygodniéj po niéj postąpić można, ale nawet wyminąć się z drugą osobą. Prawda, że przepaść doliny Roztoki, nad którą prowadzi, okropna; z tego więc powodu dla osób, cierpiących zawrót głowy, przeprawa ta niebezpieczną być może. Szczęściem nikt z nas nie był skłonnym do zawrotu, śmiało więc zbliżaliśmy się do tego osławionego miejsca, i odetchnęliśmy dopiero na owéj ścieżce, która prócz sąsiedztwa przepaści, nie ma rzeczywiście żadnéj innéj niedogodności. Każdemu téż radzę naśladować nas i nie spoglądać w otwierającą się obok niego głębią, nie myśleć o niéj, a ręczę, że owa przeprawa, okrzyczana za tak niebezpieczną, będzie dla niego wypoczynkiem po trudzącéj około Pięciu Stawów podróży. Udawanie śmiałka, zaglądając w tę okropną przepaść, jest prawdziwie niedorzeczném i dowodzi raczéj braku rozsądku niż odwagi.
Wspomniona ścieżka, wznosząc się coraz wyżéj, doprowadziła nas wkrótce na grzbiet skalistéj Świstówki po któréj uboczu się wije. Tu zatrzymaliśmy się na chwilkę dla wypoczynku. Teraz, stojąc na bezpieczném i dość obszerném miejscu, śmiałém okiem mogliśmy zmierzyć przebytą drogę i rozpatrzyć się w olbrzymich cudach otaczającéj nas natury. U stóp naszych przepaść głęboka, straszna! To dolina Roztoki którą przebywaliśmy przed kilką godzinami; długa na trzy ćwierci mili, patrząc z téj wysokości zdaje się nie mieć więcéj nad parę set sążni. Wołoszyn dziki, nagi, podarty, ale obok tego wspaniały i piękny, przedstawił nam się w całym prawie ciągu. U stóp jego, na dnie przepaści, wije się owa szalona Roztoka, jakby wąziutka biała wstążeczka. Nie wiedząc, trudnoby nawet rozpoznać że to potok, gdyż ruchu wody najbystrzejsze nie dostrzeże oko. Na lewo, to jest na zachód, otwiera się rozległa dolina Pięciu Stawów, dzika, odarta, straszna. Dokoła piętrzą się nagie, skaliste turnie, dźwigające w niebo dumne, śniegiem świecące iglice. Stąd majestatycznie przedstawia się Lodowa turnia (8324 st.), szczyt Gierlachowski (8414 st.), Ganek (8021 st.) i inne spizkie olbrzymy. Od ciemnych opok, rażąco odbija białość śniegu leżącego obficie po wszystkich wiérchach. Przewodnicy pokazują stąd zwykle i Łomnicę, dogadzając ciekawości podróżnych; mogę jednak zaręczyć że jéj tu wcale nie widać, gdyż zasłania ją Lodowy szczyt. Ku wschodowi rozstępują się granitowe ściany olbrzymów i w głębi najcudniejszy przedstawia się krajobraz, niby ogród nadobny, którego wdziękiem natura tak tutaj groźna, dzika, zmartwiała, łagodzi nieco surowość swego oblicza. Ujęta w skaliste ramy, roztacza się w dali część spizkiéj i wschodniopółnocny brzeg doliny nowotarskiéj; niepewnemi barwami rysują się na widnokręgu od północy grzbiety Bieskidów, stąd wyglądające jakby nie wielkie pagórki. Daléj sterczą skaliste Pieniny, a na ich zachodnich stopniach, zwaliska Czorsztyna i bielejące mury węgierskiego zamku Dunajca (Niedzicy).
Ale na co te wszystkie opisy! Cóż nudniejszego, cóż jednostajniejszego nad widoki malowane słowami? Zabierając się do pisania, postanawiam sobie zawsze, że tylko w krótkości wspomnę o ważniejszych wycieczki naszéj szczegółach, zapiszę tylko niektóre silniejsze wrażenia jakich w ciągu podróży doznałam, a nie będę się zajmowała opisem miejsc, które widzieć koniecznie trzeba, aby poznać cały urok ich dzikiéj piękności lub czarownego wdzięku. Gdy jednak z kolei wypada mi mówić o podobnych miejscach, zaraz roztacza się przed oczyma memi czarodziejski obraz tak wyraźnie i żywo, że zdaje mi się, iż potrafię oddać go tak wiernie, że i przed okiem czytającego stanie urocze zjawisko, że i on dozna wrażeń podobnych do tych, jakie na mnie sprawiły cuda przyrody. Prawda, że nim pierwsze nakreślę słowa, poznaję, że zbyt śmiałemi łudziłam się nadziejami, bo te urocze obrazy, jakkolwiek ryją się głęboko w pamięci tego który na nie z zamiłowaniem spogląda, nigdy jednak słowami oddać się nie dadzą. Pomimo to, trudno mi zupełném milczeniem pominąć miejsca, które mię szczególniéj zachwyciły i choć kilku rysami nie zwrócić na nie uwagi czytelników.
Wypocząwszy nieco, ruszyliśmy daléj; ścieżka równie wygodna jak dotąd, prowadziła nas teraz wciąż w kierunku południowo-wschodnim samym grzbietem przepaścistéj po obu stronach Świstówki; na lewo otwiera się dolina Roztoki, na prawo inna, ale już nie tak głęboka, nie tak dzika i straszna. Niebawem spuściliśmy się w dolinkę znowu zawaloną złomami kamieni, przez które przeprawa trudząca i przykra. Nieuwaga przewodniczącego nam górala, przyczyniła nam jeszcze utrudzenia. Poprowadził nas niepotrzebnie przez ogromną łachę zlodowaciałego śniegu tak ślizkiego, że ledwie można było utrzymać się na nim; nasz przewodnik ślizgał się jeszcze bardziéj od nas. Ta droga zmęczyła nas więcéj, niż cała dotychczasowa podróż.
Dostawszy się na wązki grzbiet Opalonéj, trzeba było spuścić się na dół, chcąc dojść do Morskiego Oka, leżącego blisko 2000 stóp niżéj od Pięciu Stawów. Nigdy wychodzenie pod górę, lubo na pozór trudniejsze, nie umęczy tyle, jak spuszczanie się na dół po stroméj pochyłości zasłanéj ślizką trawą, pod którą kryły się kamienie usuwające się pod nogami. Zmęczeni tą przeprawą, najmniéj godzinę trwającą, upadający prawie z gorąca i utrudzenia, ochłodziliśmy się cokolwiek w cieniu lasu, a woda z napotkanego przy drodze źródełka orzeźwiła nas tak, że dość spiesznie mogliśmy zdążać kamienistą drogą prowadzącą wprost do Morskiego Oka. W szałasie stojącym już w dolinie Białki, może na kwadrans drogi przed Morskiém Okiem, zmówiliśmy wioślarzy do pływania po jeziorze i kupiliśmy konewkę kwaśnego mleka.
Była już godzina druga z południa, słońce ognistym żarem sypało w dolinę zamkniętą olbrzymiemi opokami. Szczęściem nie brakło nam teraz ochłody; tuż przy szałasie biło obfite źródło, jedno z najzimniejszych w całych Tatrach (+ 3°,3 R.). Napiliśmy się do woli téj wybornéj wody, a jednak pomimo zmęczenia nic nam to nie szkodziło. Z jakiémże utęsknieniem spieszyłam na powitanie Morskiego Oka, którego obraz najlepiéj utkwił mi w pamięci z pierwszéj naszéj wycieczki, które nietylko zachwyciło mię swoją pięknością, ale jakąś niepojętą władzą przywiązało do siebie, jak żadne z miejsc dotąd widzianych! Zaiste, trudno wystawić sobie coś wspanialszego, coś równie czarującego, jak to jezioro. Widziałam kilka innych jezior tatrzańskich, a jednak Morskie Oko nie straciło nic na porównaniu. Lubo powierzchnia jego obejmuje przeszło 57 morgów, nie tak jednak wielkością, jak raczéj niezrównaną wspaniałością położenia, silne na wędrowcu czyni wrażenie. Wystawmy sobie łańcuch skał nagich, dzikich, prostopadłych, wznoszących się do 2000 stóp nad powierzchnią jeziora, w olbrzymie zatoczony koło, tak, że z jednéj tylko strony od wschodu, t. j. od doliny Białki, gdzie rozstąpiły się granitowe opoki, jest wolny i obszerny przystęp. Skały te nigdzie nie rozdarte do dołu, piętrzą się niby mur odwieczny, w górze dopiero dziwacznie poszczerbiony, porozrywany. Obszerną przestrzeń zamkniętą temi potężnemi rypami, zalewa jezioro owalnego kształtu, którego wody zdają się zupełnie przypierać do otaczających je ścian granitowych. Z południowéj strony, w ustępie skał otaczających Morskie Oko, o 500 stóp wyżéj, leży Czarny Staw, z którego wypływa szeroki potok i z téj wysokości spływa w jezioro. Na krawędzi skalistego łoża Czarnego Stawu utkwiony krzyż, zwraca ku Bogu duszę upojoną widokiem tylu cudów i święty urok na ten amfiteatr skał i wód roztacza. W północno-zachodnim kącie Morskiego Oka, prawie zupełnie naprzeciw wspomnionego wodospadu, sterczy stroma, piramidalna, zupełnie naga skała zwana Mnichem, poza którą jest także przejście do Pięciu Stawów. Na wiosnę lub po nawalnych deszczach, gdy wzbiorą górskie wody, widok spadających źlebami do Morskiego Oka potoków, a mianowicie owych z Czarnego Stawu i zpoza Mnicha, musi być bardzo wspaniały; za naszéj bytności nie były one bardzo obfite i gwałtowne.
Górale zowią zwykle Morskie Oko Rybiém Jeziorem, a to dla znajdujących się w niém pstrągów nieco odmiennych od innych, dotąd znanych gatunków. Na obejście jego, które nie ma być tak trudném jak się na oko wydaje, potrzeba dwóch godzin. Każdy, komu znana z opisu wielkość tego jeziora, stanąwszy nad brzegiem jego, dozna zawodu; Morskie Oko wyda mu się wcale nie wielkiém. Dopiero rozpatrzywszy się lepiéj, pozna, że to tylko złudzenie, którego powodem są olbrzymie granitowe masy piętrzące się dokoła, obok których wszystko maleje, niknie. Jeżeli nie ma sposobności przepłynienia na tratwie jeziora, co najlepiéj prawdziwą jego wielkość poznać daje, można się o niéj przekonać i z brzegu, przypatrując się spadkowi potoku wypływającego z Czarnego Stawu. Na oko, jest on zaledwie o pół godziny odległy od szałasu stojącego na brzegu Morskiego Oka; leży może w czwartéj części jego obwodu, a jednak najbystrzejszy wźrok nie dostrzeże ruchu wody i cały wodospad wydaje się jakby smuga śniegu bielejącego na pochyłości urwistéj opoki. Nie słychać nawet huku, jaki powstawać musi przy nagłym spadku z tak znacznéj wysokości, bo ten szum głuchy, jaki obija się o uszy, pochodzi z wypływu potężnego strumienia, który wypływając z Morskiego Oka, wylewa się w dolinę i pod nazwiskiem Białki toczy daléj rozhukane nurty.
Zbyt przesadzone są opisy dzikości i zupełnéj martwoty natury, jaka tu zgrozą przejmuje; uważałam to już za pierwszą bytnością naszą w tém miejscu; teraz zaś po zwiedzeniu Pięciu Stawów, gdzie rzeczywiście dogorywa już ostatnia życia iskierka, a głaz martwy, zimny, nagi, rozpościera panowanie swoje, okolica Morskiego Oka wydała mi się zieloną oazą, co jest naturalnym skutkiem położenia znacznie niższego; leży ono bowiem na wysokości 4460 st., a zatém niżéj górnéj granicy lasów. Prawda, że olbrzymie turnie strzegące cichych wód tego jeziora, których nagość osłaniają jedynie ogromne płaty śniegu, nie ustępują w dzikości urwistym rypom okrążającym dolinę Pięciu Stawów, ale nierównie wyższe od tamtych, tak są przy tém wspaniałe, tak poważne i piękne, że wrażenie zgrozy ustępuje tu jakiemuś wznioślejszemu uczuciu, podobnemu do tego, jakiego doznajemy wchodząc w progi Pańskich przybytków. I ta nawet cisza, jaka tu panuje, to nie cisza zalegająca ponurą śmierci dziedzinę, ale raczéj uroczyste milczenie świątyni Pana nad pany, które, niby cichy szmer modlitwy, przerywa daleki szum potoku, kwilenie ukrytéj w gęstwinie ptaszyny, lub pluskanie pstrąga żeglującego w zwierciadlanych jeziora falach. Nad brzegiem Morskiego Oka rośnie bujny kosodrzew, zieleni się borówka, wdzięczy alpejski kwiateczek tulący się w trawie, która rozściela się wszędzie, gdzie nie zaległy złomy granitu, świadki okropnych wstrząśnień, które je zerwały z tych potężnych szczytów sterczących tak dumnie dokoła, i strąciły na dno obszernéj jeziora kotliny. Równinka na wstępie do Morskiego Oka, gdzie stał szałas zbudowany umyślnie dla wygody gości, ustrojona także zielonym murawy kobiercem; przy wypływie Białki wśród gęstych zarośli kosodrzewia i świerków, limby (pinus cimba), tak zwane cedry tatrzańskie, dzieci sfer alpejskich, podnoszą śmiało wysmukłe wierzchołki swoje. Jedném słowem, oko wędrowca strudzone nagich skał widokiem, ma na czém spocząć z przyjemnością.
Nie tracąc chwili czasu, weszliśmy zaraz na tratwę przy brzegu stojącą; była już bowiem godzina druga z południa, a chcieliśmy jeszcze zwiedzić Czarny Staw i zdążyć na noc do Zakopanego. Obiad nawet, to jest konewkę mléka, przenieśliśmy na tratwę, aby nasycając oczy niezrównanym widokiem, zaspokajać zarazem głód, który po tylogodzinnéj podróży dobrze nam się czuć dawał. Tratwa dopiero właśnie zrobiona dla gości sproszonych do Zakopanego na uroczystość odsłonienia pomnika arcyksięcia Ludwika, którzy przy téj sposobności zwiedzali Morskie Oko, była bardzo wygodna; po bokach miała poręcze i ławki do siedzenia[7]. Powierzchnia jeziora zupełnie była spokojna, wiatru prawie żadnego; bez najmniejszéj więc obawy puściliśmy się na te ciche tonie.
O! cóż to za rozkosz ta żegluga! cóż to za widok niezrównany czaruje duszę! Woda przy brzegach jasnozielonego koloru, ciemnieje, w miarę, jak się zapuszczamy daléj; na środku, gdzie znaczna głębia, wydaje się zupełnie czarna. O ile się dotąd przekonano, głębia jeziora dochodzi do 150 stóp. Łagodny powiew wietrzyka fałdował zlekka te ciemne fale, a promienie słońca złotą na nie zarzucały siatkę; krople rozpryskujące się za każdém poruszeniem wioseł, wydawały się jakby złoto i brylanty, rzucane ręką czarodziejki w czarną paszczę otchłani. Dopiero wypłynąwszy na środek jeziora, poznajemy znaczną jego rozległość, wtenczas dopiero piękność jego w całym występuje blasku.
W miarę jak zbliżamy się do przeciwnego brzegu, olbrzymieją piętrzące się tam turnie; najwyższa z nich Mięguszowska, pyszni się całym majestatem ogromu i dzikości. A na środkowym stopniu tego kowanego w granicie amfiteatru, gdzie, niby gladiatory w Kolosseum rzymskiém, rozhukane żywioły występowały do walki z potężnymi olbrzymami, i granitowemi przeciwników trupami, zasłały brzegi jeziora; wśród dzikiéj pustyni, rozpostarł błogosławiące ramiona ów krzyż, który odniósł zwycięztwo nad twardszemi niż te głazy sercami ludzkiemi i nie orężem, lecz niepojętą siłą miłości pod panowanie swoje podbił świat pogański.
Zwróciwszy oko na brzeg który pożegnaliśmy przed chwilą, jakże odmienny, jak wdzięczny czarował nas widok. Zdawało nam się, że cudem jakimś przenieśliśmy się z téj odludnéj ustroni w zamieszkaną dolinę alpejską, któréj przejrzyste wody jeziora, za zwierciadło służą. Szałas stojący na zielonym brzegu, łatwo wziąśćby można za chatkę rybacką, ostatnią zagrodę wioski rozsypanéj po dolinie, któréj strzegą osiwiałe olbrzymy wznoszące dumnie sędziwe czoła z łona ciemnych lasów okrywających ich barki. Gdyby jeszcze, co zresztą bardzo łatwo zdarzyć się może, rozsypała się po zielonéj równinie trzoda owiec z pasterzami i dużemi owczarskiemi psami, złudzenie byłoby zupełne.
W pół godziny przybiliśmy do brzegu pod skałami, wśród których leży Czarny Staw, w bliskości ujścia wypływającego z niego potoku. Miły chłód orzeźwił nas cokolwiek i pokrzepił siły, które nas opuszczały w skutek upału i zmęczenia; wybraliśmy się więc na zwiedzenie Czarnego Stawu. Dojście do niego jest wprawdzie dosyć przykre, gdyż trzeba piąć się nieco stromo pod górę po złomach kamieni; nam jednak po przeprawie około Pięciu Stawów, droga ta wydała się wcale wygodną. Po półgodzinném wdzieraniu się pod górę, przybyliśmy do owego krzyża, który widzieliśmy zdaleka. Jest on żelazny, utkwiony w ogromnym odłamie granitu, na pamiątkę bytności tamże biskupa tynieckiego potém tarnowskiego, Grzegorza Zieglera, z napisem: Hic non plus ultra, non supra, nisi in cruce D. N. J. Christi. 1823. Od tego krzyża postąpiwszy jeszcze kilkanaście kroków, stanęliśmy nad brzegiem ogromnego kotła, na którego dnie zwierciedli się ciemna Czarnego Stawu powierzchnia.
Jest zaiste coś dreszczem przejmującego w téj dzikości, jaka nas tutaj otacza. Olbrzymie skały, zwane Rysy (7309 st.), których szczyty najdziwaczniéj poszarpane, a prostopadłe ściany nigdzie zielonością nie przystrojone, i lekko smugami zlodowaciałego śniegu okryte, obstąpiły półkolem jezioro, z północnéj tylko strony, to jest od Morskiego Oka, wolny zostawiając przystęp. Czarny Staw, znacznie mniejszy od Morskiego Oka, obejmuje przestrzeń przeszło 37 morgów, ma być jednak głębszym. Wody jego przypierają zupełnie do prostopadłych, otaczających je opok, tak że obejść go na około niepodobna. Żaden krzaczek, żadne drzewko nie rozwesela ponuréj miejsca tego dzikości; nad samym tylko brzegiem rośnie rzadka trawa, żółte kwiatki alpejskie, karłowata kosodrzewina i krzaczki borówek. Nie obija się tu o uszy żaden odgłos życia, żadna rybka nie pluśnie w tych spokojnych wodach, gładkich jak szklanna tafla, ciemnych jak paszcza otchłani, którą napełniają; słychać tylko szum potoku, który stąd wypływa i spada na dół, po granitowych roztrącając się złomach.
Zerwawszy kilka kwiatków na pamiątkę, spuściliśmy się od Czarnego Stawu, i nie mając już czasu na obejście Morskiego Oka, wsiedliśmy zaraz na tratwę. W powrocie zachwycałam się jeszcze ciągle czarującym widokiem, jaki nas otaczał, poiłam się rozkoszą żeglugi po tych wodach cichych, przejrzystych, o których tyle dziwnych podań krąży pomiędzy okolicznym ludem.
Prócz dwóch wyżéj wspomnionych potoków, Morskie Oko nie ma znikąd widocznego przypływu, korytem zaś Białki odpływa nierównie więcéj wody, niż jéj dostarczają oba wodospady; muszą więc zasilać to jezioro ukryte na dnie jego źródła. Lud prosty, który nie jest tak obojętnym widzem cudów przyrody, jak się może niejednemu zdaje, uderzony tém zjawiskiem, a nie umiejąc go sobie wytłumaczyć naturalnym sposobem, tajemniczym urokiem otoczył to wspaniałe Tatrów zwierciadło. Górale rozpowiadają o tajemnym związku jego z morzem, o bezdennéj jego głębi, w którą przed wiekami zapadło zaklęte miasto, o dziwacznych rybach i potworach morskich, ukazujących się tu niekiedy i porywających owce, pasące się nad brzegiem, i t. p.
Wkrótce stanęliśmy na przeciwnym brzegu; nadeszła smutna chwila pożegnania Morskiego Oka, które tak dziwnie przywiązało mię do siebie. Żadne dotąd miejsce nie wywarło na mnie w tym stopniu owego tajemniczego wpływu, nigdzie mi dotąd nie było tak rzewnie i błogo. To téż stanąwszy po raz może ostatni nad brzegiem jego, żegnałam z takim żalem ów cel marzeń dziecinnych, jakby przyjaciela, jakby istotę wyższą, która pojmuje uczucia i myśli moje, a błogim wpływem swoim umie koić smutki. Smutno mi było, bardzo smutno, gdy się oddalałam od Morskiego Oka, gdy już znikły mi z oczu przejrzyste jego wody; ale przytém byłam spokojna, szczęśliwa, i żal mięszał się z radością i wdzięcznością dla Boga, iż mi dozwolił oglądać tyle cudów wszechmocy swojéj.
Idąc zwolna kamienistą drogą do wózków naszych, które stały opodal, oglądałam się ciągle na owe poważne olbrzymy, które w otwarte ramiona swoje objęły kryształowe głębie. Wsiedliśmy na wózki i zaczęła się podróż prawdziwie męcząca. Daleko lepiéj iść piechotą, niż trząść się po tych kamiennych progach, po tych dylach pokładzionych na poprzek drogi. Za każdym podskokiem wózka, a w takich podskokach ciągle się jedzie aż do ujścia Roztoki, zdaje się jadącemu, że wypadnie pod koła; najwygodniejsze siedzenie popsuje się i uplezie.
Jeszcze ostatnie słońca promienie błąkały się po śnieżnych szczytach otaczających dolinę Białki, lekkie mgły obłoczki na najwyższych turniach zwycięzki swój sztandar zatknęły; Łysa polana, niby w obłoku bengalskiego ognia, jaśniała w świetnéj łunie zachodzącego za turnie słońca, Białka miliony iskier toczyła na swych szmaragdowych falach, czarodziejski blask jakiś opromieniał te miejsca. Nie spuszczałam oczu na chwilę z tego cudnego widoku, wpatrywałam się w każdą skałę, w każdy bukiet świerków, w każdy zakręt szumnéj Białki, bo chciałam, aby ten uroczy obraz wyrył się na zawsze w pamięci mojéj.
Już słońce zachodziło, gdy zatrzymaliśmy się na popas w Bukowinie. Wczorajsze widowisko zachodu powtórzyło się znowu na olbrzymim Tatrów teatrze, nie tak jednak czarująco, nie tak wspaniale, jak wczoraj, bo mgły grubsze, czarniejsze, zaległy wcześniéj gór szczyty i nim zagasły ostatnie słońca promienie, do samych stóp ich zapuściły oponę swoję.
Wkrótce ściemniło się zupełnie, na pogodném niebie zaiskrzyły się miliony gwiazd, wieczór był ciepły i cichy. Zrazu zachwycała mnie piękna pogodna noc, która, okrywszy cuda ziemi tajemniczą szatą, roztaczała nad uśpioną ów wspaniały namiot, owo gwiaździste sklepienie, poza którém wyobraźnia nasza mieści mimowolnie krainę błogosławieństwa i szczęścia, mieszkanie przedwiecznego Ojca, czystych aniołów i tych dusz wybranych, które przez morze łez i ucisków dobiły nakoniec do portu zbawienia. Wkrótce jednak przemogło znużenie, sen kleił powieki, a do domu było jeszcze daleko! Około jedenastéj w nocy, stanęliśmy nakoniec przed miłym domkiem naszym. Nie potrzebuję podobno dodawać, że po takiéj wyprawie spaliśmy smaczno, a we śnie snuły się przed oczyma widziane wczoraj cuda i straszyły urwiste przepaście, w których głębią na jawie bez trwogi patrzyłam.
Nazajutrz, nad wszelkie spodziewanie, najmniejszego nie czuliśmy zmęczenia, nie żałowaliśmy poniesionych trudów, bo sowitą ich nagrodą były doznane w téj wycieczce wrażenia, których nic nie zdoła zatrzeć w pamięci[8].





  1. Ostrzegam że nie można się spuszczać na pierwszego lepszego górala który się podejmuje przewodnictwa. Każdy wprawdzie doprowadzi na miejsce, ale jaką drogą, o to nie pytaj, bo dla górala każda dobra. Prócz tego zwiedzając góry, radzibyśmy przecież dowiedzieć się nazwisk, otaczających nas turni, dolin, potoków i jeziór; tymczasem niektórzy tylko górale znają dobrze Tatry, inni na domysł powiedzą co im przyjdzie do głowy. Radzę zatém każdemu, aby wybierając się na jaką wycieczkę, wziął ze Zakopanego przewodnika sumiennego, przezornego i poczciwego. Jako takich polecić mogę: Jędrzeja Walę, Macieja Sieczkę i Szymka Tatara. Ci jako dawniejsi strzelcy, znają Tatry najlepiéj, ale prócz nich jest jeszcze wielu innych, którym można zupełnie zaufać.
  2. Od kilku lat górale w Bukowinie, gdzie pijaństwo było powszechném, wyrzekli się wódki i wkrótce skutkiem wstrzemięźliwości, zakwitł pomiędzy nimi lepszy byt który spostrzegaliśmy z pociechą, przejeżdżając tędy w parę lat późniéj.
  3. Skutkiem nadzwyczaj obfitych śniegów w zimie 1871 roku, jakich najstarsi niepamiętają górale, a następnie nadzwyczajnego także wzbierania potoków tak na wiosnę jak w lecie, droga do Morskiego Oka stała się teraz o wiele przykrzejszą do przebycia. Porobiły się nowe wyboje w lesie, a od Roztoki, która zmieniła łożysko, nie tylko przejechać, ale nawet przejść trudno, bo ogromne bryły skał, zawaliły drogę. Pomimo to wiele osób bawiących przeszłego lata w Zakopaném, odbywało tę podróż, bo tu niema wyboru; czy pójdziemy przez Zawrat, czy przez Waksmundzką, czy przyjedziemy z Bukowiny, w powrocie przynajmniéj nieominiemy najprzykrzejszéj części drogi, t. j. od Roztoki do Morskiego Oka, bo innéj niema. Mogę jednak zaręczyć że nikogo ze zwiedzających, Morskie Oko, nie spotkał żaden przypadek i wszyscy powrócili zdrowo, nieżałując podjętych trudów.
  4. Jestto czołgająca się sosna (pinus mughus), właściwa górnym strefom; rośnie bowiem w wysokości 4600 do 5600 st. n. p. m. Nie jestto drzewo, ale krzak, którego gałęzie okryte igłami bardzo podobnemi do sosnowych, rozpościerają się szeroko po ziemi, a plącząc się z sobą, nieprzebytą prawie stanowią zaporę dla wędrowca zabłąkanego przypadkiem w takie zarośla.
  5. Nad brzegami niektórych potoków w Tatrach, n. p. w dolinie Białki, w Kościelisku, w dolinie Zakopanego i t. d. widać mnóstwo kamieni czerwoną powleczonych barwą. Jestto niezmiernie delikatny porost, który chyba przez mikroskop rozpoznać można. Kamienie takie w potarciu wydają woń podobną do zapachu fijołków lub malin. Po deszczach, w czas wilgotny, nawet i bez potarcia, rozlewa się w powietrzu ów miły zapach. Kilka takich kamieni przywieźliśmy z sobą do domu. Wkrótce zniknął czerwony porost, kamienie jednak trzymane na wolném powietrzu, do drugiego roku woń zachowały.
  6. Przypominam że tę wycieczkę odbywaliśmy w r. 1856. Od tego czasu tyle osób zwiedziło dolinę Roztoki i Pięciu Stawów, że niepodobna wystawiać te miejsca jako nieprzystępne i niebezpieczeństwem grożące, ale przed kilkunastu laty, były one prawie nietknięte stopą zwyczajnych wędrowców, zwłaszcza kobiet, a témsamém przedstawiały obszerne pole do przesadzonych opisów które wpływały na moję wyobraźnię.
  7. Obecnie jak słyszałam, tratwa jest w bardzo złym stanie; ponaprawiana jako tako przez górali mających zysk z wiosłowania, nie daje żadnéj rękojmi bezpieczeństwa. Nie radzę zatém puszczać się na niéj.
  8. Ktoby się obawiał, że wycieczka do Siklawéj i Pięciu Stawów będzie dla niego zanadto trudzącą, może poprzestać na zwiedzeniu Morskiego Oka, do którego na góralskich wózkach dojechać można. I w takim jednak razie radzę wybrać się na noc do Bukowiny, gdyż, jak już mówiłam, podróż ta z Zakopanego dniem jednym odbyć się nie da. Wypadałoby więc nocować przy Morskiém Oku, co zwłaszcza dla kobiet nie jest bardzo wygodném i naraża na przeziębienie, bo szałas gościnny stojący niegdyś nad brzegiem jeziora, zupełnie jest zniszczony; nigdzie więc nie można się schronić przed wieczornym chłodem, jaki na takiéj wysokości i w pobliżu wody zawsze czuć się daje. Wprawdzie piękną noc letnią możnaby przepędzić w lesie przy ognisku, co jest bardzo przyjemnie, ale w przypadku deszczu o który w górach nie trudno, nigdzie niema schronienia; lepiéj więc nie narażać się bez koniecznéj potrzeby.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.