Oficyna/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oficyna |
Podtytuł | Szkic |
Pochodzenie | Z pola i z bruku |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Pan Wacław Miller, jak świadczy samo nazwisko, był pochodzenia niemieckiego; dziadek jego niegdyś przywędrował z Bawaryi, w Warszawie osiadł i majątku się dorobił.
Pan Wacław był mężczyzną wysokiego wzrostu, brunet, z czarnemi faworytami o ostrych rysach twarzy, a na pierwszy rzut oka wiek jego trudno było określić. Wyglądał na lat trzydzieści kilka, chociaż był znacznie starszy. Z mężem pani Zenobii łączyły go dawne stosunki, nawet przyjaźń, niejednokrotnie dopomagał mu w potrzebie, przepędzali razem popołudnia świąteczne, bywali w jednych towarzystwach... Stosunek ten trwał dość dawno; kiedy się zawiązał, wówczas panna Jadwiga była jeszcze małą dziewczynką i pan Miller z czułością wujaszka obdarzał ją lalkami i cieszył się jej wesołym szczebiotem, w miarę jednak jak dziewczynka zaczęła podrastać, jak z dziecka stawała się ładną, pełną wdzięku panienką, inaczej już na nią spoglądał i przyszedł do wniosku, że ładniejszej i milszej żony dla siebie nie znajdzie. Myśl ta opanowała go zupełnie i, nie długo czekając, wyjawił ją ojcu panny Jadwigi.
Słało się to, podczas wycieczki zamiejskiej. Byli tylko we dwóch, mogli rozmawiać swobodnie.
— Słuchaj, Korolu — rzekł pan Wacław, — jesteśmy przyjaciele...
— No, bez wątpienia.
— Mnie przychodzi myśl, jak sądzę, dla nas obu dobra i praktyczna.
— Cóż to takiego?
— Krótko mówiąc, daj mi Jadwinię za żonę.
Pan Karol, zaskoczony nagle propozycyą, której się wcale nie spodziewał, na razie nie znalazł odpowiedzi i milczał; przyjaciel nalegał.
— Bądź szczerym — mówił, — jeżeli masz mi co do zarzucenia, to powiedz...
— Ona ma ledwie szesnaście lat, jest dzieciak, ty zaś, Wacławie...
— Sądzisz, żem starzec, przypatrz mi się uważnie; ani jednego siwego włosa na mej głowie nie znajdziesz... Jestem zdrów, rzeźki i mam to przekonanie, że wielu młodzików przeżyję, gdyż dbałem zawsze o siebie i dbam, nie popełniałem żadnych nadużyć, prowadziłem życie regularnie jak zegarek. Tak, regularne, systematyczne, porządne... Co do moich lat, szczerze ci powiem, że zbliżam się do pięćdziesiątki; jest to właśnie kwiat wieku dla mężczyzny. Charakter mam spokojny i zgodny; nie jestem bogaty, ale mogę się uważać za zamożnego; nie lubię rozrzutności, lecz nie jestem skąpy; otoczę twoją córkę opieką najtroskliwszą i wszelkiemi wygodami. Wierz mi, że jej źle nie będzie... a w każdym razie o wiele lepiej, niż gdyby wyszła za młodzika będącego w początku karyery... Cóż, Karolu?
— Zaskoczyłeś mnie nagle, a rzecz ważna... namyśleć się muszę, z żoną naradzić... no... i trzebaby wyrozumieć Jadwinię, co ona powie?... Daj na to wszystko trochę czasu... boć w żadnym razie nie mogłoby się to stać zaraz... kilka lat musiałbyś czekać...
Zgodzono się na projekt w zasadzie, czyniąc jednak wszystko zależnem od woli panny Jadwigi. Pan Wacław bywał często, ale w roli zdeklarowanego konkurenta nie występował, trzymał się dość z daleka; panna bowiem nie chciała słuchać jego oświadczyn, nie przyjmowała prezentów, którymi ją chciał obsypywać.
Pan Wacław pomimo tego nadziei nie tracił, i powoli urządzał mieszkanie. Liczył na to, że głównym jego sprzymierzeńcem będzie czas, że panna się powoli oswoi z myślą zostania jego dozgonną towarzyszką. Ewentualnych rywali w rachubę nie brał, nie spodziewał się bowiem, żeby o panienkę biedną bardzo się ubiegano — zresztą tak się ze swoim projektem zżył, tak do niego przywyknął, że nie wyobrażał sobie nawet, jak mógłby istnieć bez niego. Około tego projektu, niby koło głównej osi, obracały się wszystkie kółka jego myśli; gdy wyszedł na miasto, starannie przeglądał wszystkie wystawy sklepowe, i obmyślał coby jeszcze kupić dla przyozdobienia swej siedziby, dla uczynienia jej miłą i wygodną.
Pani Zenobia i jej mąż byli również pewni, że prędzej czy później córka ich za Millera wyjdzie; uważali to tylko za kwestyę czasu, nie wywierając jednak żadnego na wolę panny Jadwigi nacisku.
Stosunek taki trwał blizko trzy lata i konkurent zaczynał tracić cierpliwość... Kilkakrotnie dopominał się o decyzyę stanowczą, o oznaczenie terminu ślubu.
Pani Zenobia postanowiła nareszcie rozmówić się z córką; przedstawiła jej wszystkie dobre strony projektowanego związku, wytrwałość konkurenta, jego stałość, stan majątkowy, dobroć charakteru, lecz dziewczyna uparcie kręciła głową.
— Nie, mamo, nie... Za nic na świecie.
— Ależ dlaczego? Dziecko kochane, to przecież los dla ciebie...
— Mnie dobrze, zmiany nie żądam... Chyba, że ciężarem dla was jestem; w takim razie poszukam jakiego obowiązku...
— Ależ co znowu!...
— Więc jeżeli tak, to pozwólcie, żebym jak dotychczas z wami była... ja pana Wacława szanuję, ale bez przywiązania za niego nie wyjdę, chociażby był dziesięć razy bogatszy niż jest... Przy pierwszej sposobności wprost mu powiem, niech sobie ten projekt z głowy wybije. Chce się żenić — czyż mało panien w Warszawie, nie jedna chętnieby wyszła za niego!
Konkurent nie usłyszał jednak tej odpowiedzi stanowczej, gdyż nie zwracał się wprost do panny Jadwigi z pytaniem, tylko na rodziców jej wciąż nalegał, ci zaś odpowiadali wymijająco, licząc na to, że może córka postanowienie swe zmieni...
Pewnej niedzieli, pani Zenobia z mężem i z jedynaczką wybrali się na wycieczkę do Jabłonny; mieli wyjechać rano, przepędzić cały dzień na świeżem powietrzu i wrócić do miasta wieczorem. Dla pracowników miejskich taka wycieczka to rozkosz, marzą o niej przez cały tydzień, a w niedzielę z wielką trwogą spoglądają na niebo, czy deszcz nie stanie na przeszkodzie.
Tym razem pogoda była prześliczna, jak na zamówienie. Panna Jadwiga ubrała się szybko w jasną sukienkę, w której wyglądała zachwycająco, matka wyszykowała koszyk prowizyi, ojciec zazwyczaj małomówny i smutny ożywił się jednak i rozruszał.
Na przystani było sporo osób, statek parowy wyrzucał z komina kłęby dymu; przy wązkiej kładce tłumnie ciśnięto się na pokład.
Zajęli miejsca, statek już miał lada chwila odpłynąć, gdy zjawił się pan Wacław...
Był wyelegantowany, ubrany podług ostatniej mody, włosy i faworyty miał lśniąco czarne, zęby przedziwnej białości, wyglądał bardzo dobrze i gdyby nie słońce zdradzieckie, które rzucało jasne blaski, mógłby uchodzić za młodego człowieka... Niedyskretne promienie, padające na jego twarz, uwydatniały na niej żółtawe tony, drobne zmarszczki jakby siatką pokrywające skronie, włosom zaś czarnym z daleka jak smoła, nadawały najrozmaitsze kolory: czerwonawe, zielonkowate, niebieskie.
Pan Wacław z bukietem w ręku, przeciskał się śród licznych podróżnych, zapełniających pokład, upatrując tej, dla której, wbrew zwyczajowi swemu, wstał tak rano. Dostrzegł pannę Jadwigę z rodzicami, na tyle statku, gdzie zajmowali miejsca na ławce.
— I pan tu? — zapytała panna Jadwiga — dokąd pan zamierza jechać?...
— Dokąd się państwo udadzą; mam zamiar towarzyszyć wam i powrócić razem...
— Więc pan wiedział, że jedziemy?
— Ja zwykle wiem wszystko, co trzeba mi wiedzieć. Mam znajomą wróżkę. Ona to przepowiedziała mi, że państwa tu znajdę, ona kazała mi wziąć z sobą tę garstkę świeżych kwiatów i ofiarować ją pani...
— Bardzo wdzięczna jestem wróżce za pamięć, ale widzę, że nie zna moich upodobań... Pocóż wozić kwiaty tam, gdzie natura rozsypała je tysiącami?...
— Więc każe pani ten bukiet rzucić na wodę; uczynię to natychmiast.
— Po co?
— Więc cóż mam robić?
— Trzymać te śliczne kwiaty i jeżeli nie zwiędną, przywieźć je z powrotem do Warszawy.
Pan Wacław położył bukiet na ławce i zaczął rozmawiać z panią Zenobią i jej mężem, panna Jadwiga zaś wstała i oparłszy się o baryerę, patrzyła na wybrzeża rzeki, tonące w zieleni; na białe domki, na piękne wierzby nadbrzeżne, których gałęzie dotykały wody. Statek płynął szybko przy dźwiękach muzyki wędrownych grajków, na pokładzie słychać było wesołą rozmowę i śmiechy... W godzinę później przybito do przystani. Ożywione, chciwe zabawy gromadki, rozsypały się po brzegu.
Pan Wacław asystował Jadwini i postanowił sobie w duchu, że musi położyć kres niepewności i wypowiedzieć wszystko co ma na sercu...
Szli obok siebie, pani Zenobia z mężem za nimi. Stary kawaler nieznacznie przyśpieszał kroku, aby się od nich trochę oddalić.
— Dokąd pan nas prowadzi? — spytała Jadwinia.
— Zobaczy pani. Znam tu jedno ustronie prześliczne. Jest cień, zieloność, wymarzony zakątek. Niedaleko, za kwadrans będziemy... Panno Jadwigo...
— Słucham Pana...
— Ja już od dawna pragnąłem...
— Widzieć to ustronie, o którem pan mówi?...
— To, czy inne, wszystko jedno; byle mi dało sposobność do wypowiedzenia pani kilku słów, które...
Panna Jadwiga zatrzymała się i wskazując na błyszczącą falę rzeki, rzekła:
— Widzi pan, jak daleko już statek... Wydaje się teraz tak mały, a za chwilę zupełnie zniknie nam z oczu... Ja bardzo lubię podróż wodną... Chciałabym kiedy odbyć wycieczkę daleką, daleką, choćby do samego ujścia Wisły...
— To od pani tylko zależy...
— O! myli się pan...
— Bynajmniej, jedno tylko słówko, a odbędzie pani nie wycieczkę, lecz podróż, nie do ujścia Wisły, lecz do najpiękniejszych krajów południa, gdzie niebo zawsze jasne, morze lazurowe...
— Pan tam był?
— Byłem, ale już dawno temu i te prześliczne, czarujące widoki chciałbym jeszcze kiedy zobaczyć...
— Więc niech pan jedzie.
— Sam nie... ale jeżeli...
— Przepraszam — rzekła, — zdaje mi się, że mama mówi coś do mnie.
— Ależ nie.
— Słyszę wyraźnie...
Rzekłszy to, pobiegła do rodziców, dążących w pewnem oddaleniu. Pan Wacław nerwowym ruchem wyrwał jedną różę z bukietu, zmiął ją w ręku, poszarpał na drobne kawałki i rzucił na ziemię... Młoda osoba nie odstępowała już matki ani na krok, rozmowa stała się ogólną.
— Gdzież to śliczne ustronie?
— Za chwilę je pani zobaczy — odrzekł, — jeszcze kilkaset kroków... przekona się pani... że mówiłem prawdę.. O, tędy ścieżką, a następnie na prawo... Zaledwie zwrócili się we wskazanym przez pana Wacława kierunku, pani Zenobia wydała okrzyk radości...
— I ty tutaj?! Mężu! widzisz, pani Jarska z synem...
Zaczęli się witać, pan Wacław zachmurzony, stał na uboczu.
— Pozwólcie państwo — rzekła pani Zenobia, — że was zapoznam z naszym przyjacielem... i kiedyśmy się szczęśliwie tu spotkali, mam nadzieję, że nie rozstaniemy się do wieczora.
Pan Wacław skłonił się pani Jarskiej, a synowi jej podał rękę ozięble; od pierwszego wejrzenia wydał mu się bardzo niesympatycznym.
Panna Jadwiga na widok młodego człowieka rozpromieniła się, od razu odzyskała dobry humor, na ustach jej ukazał się uśmiech, na twarzy wykwitły rumieńce... Rozmawiała z panem Antonim tak swobodnie i wesoło, jak gdyby znali się od dawna...
On zapytał jej półgłosem, wskazując wzrokiem na pana Wacława.
— Kto jest ten pan?
— Nazywa się...
— To wiem; ale chciałem wiedzieć czy jaki kuzyn państwa?
— Nie, dawny znajomy rodziców...
— Sądziłem, że wujaszek pani.
— Wolałabym, żeby tak było — odrzekła.
— Dlaczego?
— Dlaczego... albo ja wiem... Zdaje mi się, że dobrze jest mieć wujaszka; zresztą w tej roli byłby może zajmujący, w innych bowiem jest niemiłosiernie nudny...
— A jakież on role odgrywa?
— E, pan chce wiedzieć za wiele; na co to ciekawość?
— Przepraszam panią, jeżeli to tajemnica, to już nie zapytam więcej...
— Bo widzi pan, on czasem bywa taki śmieszny — ale dajmy mu pokój. Dlaczego pan tak dawno u nas nie był?...
— Wie pani, że tylko w święta jestem wolny i to nie zawsze, a gdy upragnione święto nadejdzie, to przedewszystkiem muszę je matce poświęcić. Ona nacieszyć się jeszcze nie może, z tego, że jesteśmy razem, po tylu latach rozłączenia, więc radaby ciągle mieć mnie przy sobie.
— Cóż łatwiejszego, jak przyjść z mamą do nas? Dziś na przykład spotykamy się wypadkiem tylko, a przecież moglibyśmy byli wyjechać wszyscy razem, nawet i w liczniejszem towarzystwie...
— To prawda, ale zamiar dzisiejszej wycieczki powstał niespodziewanie. Wczoraj jeszcze nie wiedziałem, że dziś tu się znajdę, i że będę miał tak miłe spotkanie. Mieliśmy jechać z matką do Skierniewic, na cały dzień, tam mieszkają nasi dobrzy znajomi, ale zawiadomili listownie, że dziś w domu nie będą, więc mama zaproponowała Jabłonnę... Czy pani lubi takie wycieczki?
— Nadzwyczaj — i marzę o nich przez całą zimę, a gdy nadejdzie lato, chciałabym je odbywać co niedziela.
— A więc umówmy się na przyszłą niedzielę... może do Wilanowa...
— Państwo tam będą?
— Wyjechalibyśmy razem i wcześnie. Matka moja przyzwyczajona jest do rannego wstawania...
— W naszym małym światku wszyscy rano wstajemy — rzekła panna Jadwiga.
Pan Wacław przyśpieszył kroku i wtrącił się do rozmowy.
— Panna Jadwiga zmęczy się — rzekł.
— Próżna obawa — odparła, — jestem przyzwyczajona do szybkiego chodzenia.
— Ostrożność w żadnym razie nie zawadzi...
Zapanował jakiś przykry przymus i milczenie... Na szczęście, zbliżyły się starsze panie i rozmowa stała się ogólną. Pan Wacław wziął ojca panny Jadwigi pod rękę.
— Zostańmy trochę w tyle — rzekł — mam ci cóś do powiedzenia...
— Słucham.
— Powiedz mi, proszę cię, co to za smyk, który się do nas przyczepił?
— Bardzo dobry i porządny chłopiec. Syn tej pani, która idzie z moją żoną.
— Skąd on tu się wziął?
— Przyjechał zapewne statkiem, tak samo jak i my.
— Nie podoba mi się to...
— Wybacz, ale nie mogę mu przecież zabronić, aby bywał w Jabłonnie, jeżeli mu się to podoba.
— Zapewne, ale to spotkanie wygląda jakby umówione.
— Wacławie!
— Nie tłómacz się, bo tak jest.
— Mogę cię zapewnić...
— Mniejsza o to, chciałbym jednak wiedzieć, skąd ta nowa znajomość. Ja u was tyle lat już bywam, a jednak ani tego pana, ani tej pani wcale nie spotykałem...
— To znajomość bardzo, bardzo dawna, teraz zaś odnowiona. Jego matka i moja żona to koleżanki z pensyi. Nie widywały się od lat wielu, zeszły wypadkiem...
— Powtarzam, że to mi się nie podoba.
— Dziwny jesteś... Więc cóż mam robić? Zamknąć drzwi przed tak dawną przyjaciółką mojej żony, nie utrzymywać z nią stosunków? Człowieku, pomyśl tylko, czego żądasz?...
— Nie mam nic przeciw matce, ale syn...
— Więc co?
— Jej syn tak mi wygląda, jak gdyby znał się z twoją córką Bóg wie jak dawno, są nawet, jak uważam, na stopie pewnej poufałości.
— Zdaje ci się...
— O, mam ja dobre oko i od razu poznałem, że panna Jadwiga mu sprzyja.
— Widzi go... no, nie wiem, czy piąty raz w życiu...
— Postawmy raz kwestyę jasno — albo twoja córka jest moją narzeczoną, albo nie... No, odpowiedz: niech usłyszę, niech się dowiem, czy byłem przez ciebie traktowany jak przyjaciel, czy też raczyliście sobie ze mnie żartować, proszę o kategoryczną odpowiedź...
— To pytanie mnie dziwi. Znamy się od wielu lat, łączył nas zawsze stosunek przyjaźni bo nie zaprzeczysz chyba, że byłeś moim przyjacielem...
— Jestem nim jeszcze, ale do rzeczy...
— Kiedy wystąpiłeś z propozycyą małżeństwa, przyznam ci się, że wydało mi się to dość dziwnem.
— Proszę!
— Powtarzam, że wydało mi się to dziwnem, ze względu na różnicę wieku... powiedziałem jednak, że w zasadzie nie mam nic przeciwko temu, żona moja również odpowiedziała ci przychylnie, ale ostateczna decyzya nie od nas zależy. Ja dziecka przymuszać nie mogę. Chce — dobrze, pobłogosławię; nie życzy sobie — przyniewalać nie będę. Powiedziałeś, że potrafisz zjednać sobie względy dziewczyny; czy osiągnąłeś to nie wiem — nie mam pojęcia; zapewniam cię tylko, że postępowałem z tobą szczerze...
— Masz słuszność — odezwał się ironicznie stary kawaler, — tak dalece, że szczerze zaprosiłeś do swego domu rywala.
— Mówię ci, że stało to się przypadkowo, nie mogłem tego ani przewidzieć, ani odwrócić... Zresztą o co ci idzie? Wszakże ten młody człowiek dotąd zamiarów swoich niczem nie zdradził. Być bardzo może, że ani myśli o Jadzi.
— Już ja wiem, jeden rzut oka wystarczy, aby poznać co się święci.
— Winszuję daru odgadywania; ja bo nic nie widzę i niczego się nie domyślam.
— A ja widzę wszystko i domyślam się wszystkiego... Znasz mnie, że jestem stanowczy, dlatego też żądam od ciebie słowa, że wszelkie stosunki z tym młodym człowiekiem i jego mamą zerwiesz...
— Ależ to niepodobna! Czem upozoruję taki krok, z jakiej racyi wystąpię?
— Więc odmawiasz?
— Czyż mogę inaczej odpowiedzieć...
— Zapominasz, co jest między nami...
— Niestety, pamiętam doskonale...
— Szczególna rzecz; pamiętasz, a postępujesz ze mną tak, jak z człowiekiem obcym i obojętnym ci zupełnie. Powtarzam, że dłużej tego znosić nie myślę... albo on, albo ja. Wybieraj, a jak na tem wyjdziesz, domyślasz się sam, tłómaczyć ci nie potrzebuję.
Ojciec panny Jadwigi chciał zyskać na czasie.
— Nie unoś się — rzekł do Millera — bądź spokojny. Ja byłem i jestem dla ciebie najżyczliwszy, zobaczymy się w tych dniach, porozmawiamy i przyjdziemy do porozumienia się.
— Jak ci się podoba; nie widzę potrzeby długich konferencyj; tak albo nie — i dość na tem...
Rzekłszy to stary kawaler zamilkł i nie odzywał się już więcej. Pani Zenobia zapytywała go dlaczego nie ma humoru?
— Szalony ból głowy mnie męczy — odpowiedział — migrena, czy co, widocznie woda mi zaszkodziła, raczej wilgoć...
— Trzebaby coś na to poradzić, mam z sobą wodę kolońską, niech pan natrze skronie...
— Dziękuję pani... Za trzy kwadranse idzie pociąg do Warszawy. Pójdę na stacyę i pojadę do domu... Tak będzie najlepiej.
— A nasza zabawa, a majówka?..
— Trudno, proszę pani — odrzekł z kwaśnym uśmiechem — pierwsze zdrowie... a...
— Koniecznie chcesz wracać? — rzekł ojciec panny Jadwigi.
— Koniecznie.
— Ja cię odprowadzę...
— Jakto? do Warszawy?
— Oczywiście; może ci się w wagonie zrobić gorzej i któż się tobą zaopiekuje?
— Dziękuję za troskliwość... ale nie trudź się...
— To chociaż do stacyi...
— Wszyscy możemy pana odprowadzić — rzekła pani Zenobia — całe towarzystwo.
— Najuprzejmniej dziękuję, ale to zbyteczne i zarazem, jak dla pań, niemożliwe.
— Z powodu?
— Chcąc zdążyć, musimy iść krótszą drogą, na wprost, gdzie miejscami jest mokro, przytem nie brak i rowów. Dla pań to nie droga...
— Tak, tak, pójdziemy we dwóch, Wacławie...
— Bardzo nam przykro — mówiła pani Zenobia — bardzo przykro... mam nadzieję, że wynagrodzimy to sobie innym razem.
Dwaj przyjaciele szybkim krokiem podążyli w stronę stacyi; pani Jarska spojrzała na swoją przyjaciółkę i rzekła:
— Co się temu panu stać mogło?
— Czy ja wiem, moja droga... Może rzeczywiście zachorował, a może obraził się o co?...
— Wygląda to na komedyę... zresztą nie wiem, nie mam prawa sądzić, ale...
— Co, moja droga?
— Nie wiem, czy wypada mi się odzywać o nim w ten sposób, tem bardziej, że jak mówiłaś przed chwilą, jest to wasz dawny przyjaciel...
— A cóż powiedzieć o nim chciałaś?
— Że wydaje mi się niesympatyczny... Zapewne mogę się mylić, ale takie robi wrażenie...
— Moja kochana, dużoby o tem było mówić... Przy sposobności opowiem ci historyę naszej znajomości z tym człowiekiem, a znajomość to nie dzisiejsza i... ale patrz-no, młodzi czasu nie tracą, odsunęli się od nas dość daleko, zbierają kwiaty, zdaje się...
— Chodźmy za nimi powoli... Szczęśliwe to, najszczęśliwsze w życiu chwile młodości. Wszystko wówczas wydaje się dobrem, pięknem jasnem; zachwyca śpiew ptaszyny, barwa kwiatu, zieloność liści... Pamiętasz nasze majówki pensyonarskie, Zeniu?
— Czy pamiętam! Zdaje mi się, że mam przed oczami wesołe grono rozbawionych dziewcząt, rozsypanych po łące, niby pstre motyle. Ileż tam było gwaru i śmiechu; nawet surowa zwykle i dziwnie poważna nasza madame, śmiała się szczerze z figlów naszych...
— Śliczne to były czasy, te dni dzieciństwa bez trosk, bez kłopotów życia, bez jego ciężarów...
Panie dały się unieść prądowi wspomnień i rozmawiały z ożywieniem o chwilach minionych, młodzi zaś szli powoli po łące, schylając się co chwila, zrywając kwiaty polne, z których panna Jadwiga pragnęła ułożyć bukiecik.
Rozmowa ich była urywana, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot.
— Czy lubi pan kwiaty?
— Któżby nie lubił! Nie znam nic piękniejszego i sądzę, że ziemia bez nich byłaby pozbawioną najponętniejszej ozdoby...
— A jakie pan lubi najbardziej?
— Wszystkie jednakowo...
— Ja... jak czasem... Niekiedy przekładam polny kwiatek nad najpiękniejszą różę...
— A dziś? — rzekł, podając jej wątły goździk polny.
— Dziś lubię tylko polne kwiateczki... Zbierzmy jeszcze trochę, zrobię kilka bukiecików...
— Ile?
— Cztery — odrzekła z uśmiechem, — czwarty będzie dla pana... Zdaje mi się, że mama pańska wspominała kiedyś, że pan ładnie śpiewa...
— Czy ładnie nie wiem, ale śpiewać lubię...
— Chciałabym usłyszeć...
— Co łatwiejszego... Jak będę u państwa.
— A kiedy?
— Kiedy pani rozkaże...
— Im prędzej tem lepiej. Niech pan przyjdzie z mamą kiedykolwiek, w najbliższe święto.
— Mieliśmy inny projekt. Czyżby pani już zapomniała?
— Pamiętam, ale nasze zamiary dotyczyły niedzieli, a zdaje mi się, że we czwartek...
— Jest święto rzeczywiście — zawołał młody człowiek z radością — zapomniałem o tem... a więc we środę będziemy z matką u państwa i ułożymy program na cały dzień czwartkowy...
— Doskonale — przyjdą państwo wieczorem?
— Matka stawi się wcześniej, ja zaś po ósmej.
— Mamy już dość kwiatów — rzekła panna Jadwiga — teraz trzeba porobić bukiety.
— Przypominam pani, że miało być ich cztery, a z tych jeden...
— Pamiętam — odrzekła — i zaraz wywiążę się z przyrzeczenia. Zobaczy pan, jak to szybko idzie, tylko nie ma czem związać. Niech pan poszuka długiej, miękiej trawki... Tak, bardzo dobrze; bukiecik gotów... proszę pana.
— Zachowam go na pamiątkę dzisiejszego dnia — rzekł półgłosem.
— Czy warto? — zapytała, zwracając ku niemu swe duże, piękne oczy.
— Będzie mi droższy nad wszystko...
Na twarz dziewczyny wybiegł rumieniec; zamilkła, a młody człowiek szepnął:
— Nie jestem wymowny... a tak dużo, dużo miałbym do powiedzenia...
Starsze panie zbliżyły się, niebawem powrócił ze stacyi i mąż pani Zenobii, smutny i przygnębiony.
— Cóż pan Wacław? — spytała go żona.
— Mówi, że chory, odjechał... przyrzekłem, że jak tylko wrócimy, przyjdę do niego i właśnie chciałbym cię prosić, abyśmy wracali jak najprędzej. Statek lada moment nadejdzie...
— Już? — rzekła panna Jadwiga.
— Tak, trzeba, moje dziecko... przyrzekłem, muszę u niego być. Nie wiem co jest, co powie lekarz...
— Może chwilowa niedyspozycya...
— Może... a może rzecz poważna... Człowiek w jego wieku.
— Wygląda dość młodo — rzekł pan Antoni.
— No tak... ja też nie mówię, że jest stary, ale też i nie młodzik — trzeba śpieszyć... państwo nie wezmą nam za złe...
— Mamo — rzekł młody człowiek, — cóż my tu sami robić będziemy? Wracajmy razem wszyscy...
Całe towarzystwo udało się ku przystani, pan Antoni szedł naprzód obok panny Jadwigi, która posmutniała nagle.
— Nieznośny dziad — mówiła, — całą zabawę nam zepsuł.
— Mamy jeszcze — odrzekł młody człowiek — dużo przed sobą...
— Jakto, panie...
— Zaraz wyliczę: spacer ku przystani, oczekiwanie na statek, półtorej godziny na Wiśle, spacer przez Zjazd, odprowadzenie do domu... widzi pani, jaki ze mnie spekulant...
Roześmiała się i rzekła:
— Nie wziął pan w rachubę gościnności mojej mamy. Nie puści was z przed progu, zostaniecie państwo u nas na wieczór.