Oficyna/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Oficyna |
Podtytuł | Szkic |
Pochodzenie | Z pola i z bruku |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Byle nie grymasić i nie wymagać za wiele, to w Warszawie można mieć wszelkie dogodności, a nawet komfort, zwłaszcza, jeżeli znajdzie się mieszkanie w porządnym domu i w dobrym punkcie. Pani Zenobia przez kilka lat miała lokal na Kościelnej i było jej dobrze; przez jakiś czas na Zakroczymskiej i również było jej dobrze; później na Przyrynku — doskonale! i byłaby do samej śmierci nie opuściła tego mieszkania pysznego i tej ulicy miłej, gdyby nie nadzwyczajne przyczyny i okoliczności.
Każdy człowiek ma jakieś interesa, widoki na przyszłość, każdy dąży do polepszenia losu — i dla tego celu musi nieraz poświęcić wiele przyjemności osobistych i wyrzec się pewnych przyzwyczajeń. Nie przychodzi to łatwo, ale jak trzeba, to... trzeba.
Pani Zenobia znalazła się w tem położeniu, że musiała zmienić „punkt“ i poszukać dogodniejszego, w części miasta ruchliwej, ożywionej, gdzie fala ludzi od rana do nocy płynie szerokim potokiem.
Nabiegała się kobiecina po całej Warszawie, szukając nowej a dogodnej siedziby i nareszcie znalazła.
Ulica była pryncypalna, punkt doskonały, wszystko tak blizko, że tylko ręką sięgnąć. Sklepik z pieczywem, skład wędlin, sklep z nićmi tuż — a komunikacya z całem miastem, idealna... Tramwaj za tramwajem się toczy, dzwoni, dudni, tylko wskakiwać, kupować bilet i jechać, dokąd dusza zapragnie... Na Kościelnej ani na Przyrynku, takich dogodności nie było.
No — i sam dom! Jaki dom, co za dom!
Ośm okien frontu, trzy piętra, brama jak w fortecy, sień malowana na czerwono, posadzka w niej w deseń, schody białe jak z marmuru, na nich chodnik, na każdem piętrze cynowa panna w negliżu trzyma, w ręce podniesionej wysoko, lampę gazową z kloszem...
Ogromny szyk! Miejscami trochę przybrudzony, gdzieniegdzie odrapany, ale szyk!
No — i jaka ulica, jacy lokatorowie... jakie sąsiedztwa!
Na dole felczer, na pierwszem piętrze dwóch lekarzy, naprzeciwko apteka, o trzy domy dalej zakład pogrzebowy.
W lokalach frontowych, woda na każde żądanie. Można pić ile kto chce, można się kąpać, a na upartego nawet i utopić.
W oficynie dogodności takich nie ma. Gospodarz podobno chciał ponieść koszta i zaprowadzić komfort, ale budowniczy bał się wiercić ścian, gdyż, jak się wyraził, oficyna była krucha jak francuskie ciastko... Poprzedni właściciel, który ją budował, lubił elegancyę i taniość, dał też najmniej kosztowną cegłę, i najtańszą robotę, w nadziei, że się ta oficyna będzie jakoś własnym ciężarem trzymała, a z czasem osiądzie się i ukrzepi jak należy.
Liczono też trochę i na lokatorów, że będą z kategoryi... tych lżejszych.
W rzeczy samej, któżby do mieszkań, złożonych z dwóch pokoików i kuchenki, wprowadzał kasy ogniotrwałe, fortepiany, ciężkie meble, marmurowe posągi! Ot, łóżka żelazne, krzesła wiedeńskie, albo koszykarskiej roboty, mała szafka, komódka, parawan, klatka z kanarkiem, a z kategoryi ciężkich przedmiotów, co najwyżej maszyna do szycia...
Takie ruchomości murów, choćby bardzo delikatnych, nie zarysują, gospodarz może spać spokojnie... Zresztą trzeba oddać cześć zasłudze: — budowniczy, który ongi tę oficynę stawiał, zabezpieczył ją raz na zawsze od wszelkich ciężarem i rozmiarem imponujących ruchomości, zrobiwszy schody tak wązkie, że dwie osoby dobrej tuszy z trudnością minąć się na nich mogły...
W tak zabezpieczonych mieszkaniach, aczkolwiek ciasnych, wilgotnych, i rzadko kiedy, chyba w drodze wyjątkowej łaski, odnawianych, nie brakło jednak nigdy lokatorów, a jeżeli czasem który miał się wyprowadzić, to w godzinę po wywieszeniu karty zgłaszali się już amatorowie, tak że gospodarz, a właściwie rządca, mógł wybierać.
Swoją drogą, na pierwszem piętrze tej kruchej oficyny, pianino było — i dźwięki tego instrumentu rozlegały się nieraz w ciasnem, wysokimi murami otoczonem, podwórku...
Owo pianino stanowiło własność pani Zenobii a dostało się na piętro sposobem wyjątkowym jedynie tylko dzięki silnej woli tej energicznej kobiety.
Znajomi mówili o niej, że gdy się uprze, to nawet objuczonego wielbłąda przez ucho igielne potrafi przepędzić, a właśnie w tym razie uparła się i żadnych perswazyj słuchać nie chciała.
— Proszę pani — mówili tragarze, — my tego pianina na żaden sposób nie wniesiemy...
— A cóż mnie to obchodzi? — odrzekła z godnością.
— Niech pani sama zobaczy, jakie wązkie schody. Niepodobieństwo...
— Jeżeli schody za wązkie, to wnoście przez okno, przez komin, którędy wam się podoba, aby było wniesione.
Zrobiło się małe zbiegowisko: z całego domu zeszły się sługi, z suteren przybiegła gromadka dzieciaków, zjawił się stróż, stróżka z najmłodszym infantem na ręku, nawet sam pan rządca znalazł się przed oficyną.
— Proszę pani — rzekł uprzejmie — to, czego pani żąda, jest niemożliwe...
— A komorne brać z góry było możliwe? — odrzekła pani Zenobia. — Uprzedzam, że dla pańskich niemożliwości kosztownego instrumentu na ulicę nie wyrzucę! Mam córkę i mam pianino i musi ono być w mieszkaniu, choćby przyszło mury rozbijać.
Rządca cofnął się dyskretnie, zdając całą tę sprawę na łaskę losu, tragarze zaś, po odbyciu krótkiej sesyi, pokrzepiwszy siły „na rogu,“ postanowili spróbować szczęścia i pokonać niezwalczone, jak się zdawało, przeszkody.
Przez godzinę blizko, schody były zupełnie zatarasowane, a komunikacya wyższych piętr z parterem przerwana. Nigdy jeszcze tynk z politurą nie całował się tak serdecznie, to też pianino w wielu miejscach wyglądało tak jak gdyby je kto pilnikiem oskrobał, a ściany klatki schodowej, pokaleczone były aż do cegły; ostatecznie jednak pani Zenobia postawiła na swojem... Pianino zajęło honorowy punkt w tak zwanym saloniku, a wieczorem, gdy już ustawiono skromne mebelki, panna Jadwiga zaczęła grać.
Okna były otwarte, a wśród wysokich murów, otaczających podwórko, dźwięki instrumentu rozlegały się głośno. Z oficyn bocznych, z kuchen mieszkań frontowych, powychylały się głowy ciekawe; dzieciaki, korzystając z muzyki, tańczyły zawzięcie po podwórku, a nawet stróż idący zapalać lampki na schodach, zatrzymał się i rzekł do żony:
— Nie ma co gadać; gra pięknie i głośno, niech się inszy kataryniarz schowa...
Panna Jadwiga grała z godzinę, nareszcie zamknęła pianino i rzekła do matki:
— Wie mama, tu jest prześlicznie!...
— Tego nie powiem — odrzekła matka, widocznie mniej do zachwytów skłonna, — na Przyrynku było i lepiej i obszerniej.
— O nie! Tu stanowczo jest ładniej i weselej. Tam był kąt, a tu jest świat, zupełnie co innego.
— Aby nam tylko z tego „świata“ co przyszło.
— Bez wątpienia przyjdzie, niechno tylko szafka będzie gotowa. Stolarz obiecuje na jutro, już tylko brak szyb, a ja upatrzyłam na froncie doskonałe miejsce do przybicia. Mam przeczucie, że doskonale nam tu będzie.
— Ty bo zawsze ze swemi przeczuciami i snami...
— Czy się nie sprawdzają?
— Czasem...
— Ależ zawsze...
— Imaginacya!
— Jednak, mamo, wartoby co zjeść. Narobiłyśmy się przy tej przeprowadzce, a choć ja pasyami lubię przeprowadzki...
— Także gust! Ja bo nie cierpię, to istne piekło.
— Przeciwnie, mamo, to najprzyjemniejsza rozmaitość... Wszystko się rujnuje, przewraca, wynosi — a na nowem mieszkaniu znowuż się ustawia, urządza, przybija... Zawiesza się obrazki i fotografie, zakłada firanki... Wie mama, ja już obmyśliłam.
— Co takiego?
— Wszystkie fotografie pozawieszam inaczej.
— Byle nie dziś, bo już mam dość tego łomotania. W głowie mi huczy...
— Zrobię to jutro, gdy mama wyjdzie na targ, bo tak jak jest, niema żadnego szyku...
— Jak ci się podoba... Samowar już szumi, bułki stróżka przyniosła — są i serdelki.
— Alboż dziś niedziela?
— Wtorek, ale narobiłyśmy się, a z powodu tej utrapionej przeprowadzki nie było obiadu.
— Ach prawda! Najzupełniej o tem zapomniałam.
Panna Jadwiga nakryła stolik w kuchence i nalała herbatę do szklanek.
— Ciekawa jestem — rzekła — jakich tu mamy sąsiadów?...
— Od frontu sklepy i lokatorowie bogaci, a może tylko udający bogatych, a tu w naszej oficynie tak sobie, rozmaici... Niektórych poznałam już.
— Już?
— Przecież nie próżnowałam. W suterenie praczka... dzieci kilkoro, mąż na zarobek chodzi... Cicha jakaś kobiecina, — Na dole malarz, taki co pokoje maluje, widać nie źle się miewa, podobno kilku ludzi zatrudnia.
— Aż kilku?
— A tak. Sama malarka tak mówi, poznałam się z nią, młoda kobieta i porządnie wygląda. Na drugiem piętrze też małżeństwo, starzy ludzie oboje. On podobno emeryturę bierze, nazywają go radcą. Trzymają sługę, a u malarki także sługa jest.
— Bogaci, mogą więc sobie na takie zbytki pozwalać.
— A ty im może zazdrościsz?
— Bynajmniej. Wogóle bez wielu rzeczy mogę się obchodzić, a bez usługi tem bardziej, choćby dlatego, że nikt mi nie dogodzi tak, jak ja sobie. Z pewnością ani malarka, ani ta pani z drugiego piętra takiej usługi, niema.
— Naprawdę?
— No przecież mama jest kucharka znakomita, a ze mnie pokojówka nie zła... Tak mi się zdaje przynajmniej. Ale nie skończyła mama o sąsiadach. Któż mieszka na trzeciem piętrze?
— Nie wiem dokładnie, jakaś rodzina, podobno i córki są... Ojciec pracuje w kantorze. Jutro będę wszystko wiedziała. Jest tu jeszcze niby czwarte piętro, niby facyatka, pod samym dachem i mieszka tam kawaler...
— Kawaler?
— Tak, spokojny człowiek, a jak mówi maglarka, nigdy nie ma go w domu.
Pani Zenobii oczy zaczęły się kleić; zmęczona całodziennem chodzeniem i przeprowadzką, pragnęła spoczynku... Zrozumiała to panna Jadwiga, sprzątnęła szybko ze stołu i posłała łóżka.
— Niech mama idzie spać — rzekła, a po chwili dodała z westchnieniem: — gdzie się to nasz kochany ojciec obraca? Czy ma przynajmniej jakie wygody? Jestem o niego bardzo niespokojna; od trzech tygodni nie miałyśmy listu.
— Nie od trzech tygodni, lecz od miesiąca już... ja dnie liczę. Pisałam, że mieszkanie zmieniamy, więc wie jak adresować. Widocznie bardzo zajęty i czasu nie ma.
— O przepraszam, ojciec dla nas zawsze ma czas, obawiam się...
— Nie...
— Moja Jadwigo, nie mów o obawie i nie rób żadnych przypuszczeń, bo mi to przykrość sprawia. Bóg jest miłosierny, poczekajmy jeszcze kilka dni, list niezawodnie nadejdzie... A teraz, moje dziecko, dobranoc, nakręć zegar i nastaw budzik na siódmą, żebym nie zaspała jutro.
— Dobrze, mamo, dobranoc.
— Dobranoc.
Uklękły; każda przy swojem łóżku i modliły się gorąco, prosząc Boga, aby miał w swej opiece oddalonego męża i ojca, aby mu pozwolił powrócić szczęśliwie z długiej i dalekiej podróży — aby dał zdrowie i powodzenie na nowej siedzibie.
Wkrótce potem światło w oknach pierwszego piętra zagasło — zaraz też zagasło na drugiem i trzeciem, w przypadłych do ziemi okienkach sutereny i na schodach. Podwórko, niby wielka na cztery piętra głęboka studnia, pogrążyło się w ciemności i widać było nad niem tylko maleńki kawałek nieba, przyozdobiony kilkoma gwiazdkami.
Z ulicy dochodził przygłuszony turkot, a zresztą nic już nie mąciło ciszy nocnej. Mieszkańcy oficyny usnęli.
Nazajutrz po południu, kiedy pani Zenobia chciała wyjść na miasto, zastała na schodach wielkie zgromadzenie kobiet, które z ożywieniem niezmiernem, z gestykulacyą opowiadały o jakiemś nadzwyczajnem wydarzeniu.
Gniew i ciekawość zarazem malowały się na ich twarzach, a ponieważ wszystkie te panie mówiły jednocześnie i razem, ponieważ mowa ich gęsto upstrzona była wykrzyknikami, przeto na razie trudno było zrozumieć o co idzie.
— Tego jeszcze nie bywało!
— Pięć lat tu mieszkam, i o niczem podobnem nie słyszałam!
— Awantura! awantura! — powtarzała malarka.
— Proszę pani — przerwała szczupła lokatorka z drugiego piętra. — Co to pięć lat! Ja już jedenasty rok w tym domu siedzę, a także nic podobnego nie widziałam i nie słyszałam... Poczekajcie no panie... chciejcie posłuchać. Znosiłam cierpliwie rozmaite niedogodności: wilgoć, zimno, dym z pieców, ale tego jeszcze nie. Całe szczęście, że nie mam córek, gdyż musiałabym się wyprowadzić, albo natychmiast, albo od miesiąca, nie czekając kwartału. Państwo Kalińscy z trzeciego piętra niezawodnie tak będą musieli postąpić. To trudno, są pewne względy, wobec których... a kto ma córki, ten musi patrzeć na prawo i na lewo, przed siebie i za siebie. Czyż nie prawda, moje kochane panie?
— Przepraszam — wtrąciła pani Zenobia, — widzę, że tu coś zaszło.
— A naturalnie.
— Dziwne, nadzwyczajne rzeczy!...
— Ale co? Chciejcież panie powiedzieć co się zrobiło.
— Ładne rzeczy... bardzo ładne rzeczy!
— Widzi pani — rzekła malarka, zwracając się do pani Zenobii — wczoraj w złą godzinę wymówiłam.
— Co?
— Ano tak, do kogóż ja to mówiłam? oczywiście do pani... tak... tak... pani się dzielnie znalazła z owym fortepianem: nie chciała pani ustąpić rządcy... więc od razu powzięłam dla pani nadzwyczajną sympatyę... Podobała mi się pani ze swojej energii, no... więc opowiedziałam mniej więcej o wszystkich lokatorach tutejszych, jakich pani będzie miała sąsiadów, bo przecież, gdy się gdzie mieszka, to jest niezbędne. Prawda?
— Tak, tak — powtórzyło kilka kobiet.
— Oczywiście, bez obmowy; którą się brzydzę, jak grzechem śmiertelnym, ale tak sobie, oto, z życzliwości, po sąsiedzku, nie mogłam nikogo pominąć, więc wspomniałam też, że na czwartem piętrze, właściwie niby na facyatce, mieszka kawaler, i to jeszcze dodałam, że jest bardzo cichy i porządny...
— Porządny — zawołała z oburzeniem lokatorka drugiego piętra — porządny! Moje panie, gdzie też kto na świecie widział porządnego kawalera i wogóle porządnego mężczyznę?!
— Może gdzie jaki się znajdzie...
— Nigdzie, nigdzie! Oto na przykład mój mąż mógł już zapomnieć, że był kiedyś kawalerem, trzydzieści sześć lat żyje ze mną, całą emeryturę wysłużył a swoją drogą...
— Ale co?
— Proszę pani, swoją drogą potrafi codzień przez dwie, trzy godziny z rządu oglądać albumy z fotografiami ładnych kobiet, a na ulicy, to tak patrzy, że nieraz ciągnę go za rękę i mówię: dajże pokój nareszcie, bo od takiego patrzenia okulary niszczą się niepotrzebnie. Ale moje słowa pomagają akurat tyle co umarłemu kadzidło, dziad patrzy i patrzy...
— Ale miała nam pani powiedzieć o tutejszym lokatorze, co to niby taki cichy i spokojny.
— A właśnie...
— Sam sobie szkodzi, sam, sam właśne szczęście odpycha... Ja wiem, że z trzeciego piętra dowiadywano się o niego: co za jeden jest, co wart i jakie może mieć widoki na przyszłość... Nie dziw, kto ma córki, musi dla ich dobra dowiadywać się.
— Że, byliby mu dali najstarszą, Joasię to najpewniejsza rzecz. Ja to wiem doskonale.
— Czy starał się o nią?
— Starać się jeszcze nie starał; nawet nie bywał, ale mieli na niego oko. Byliby zaprosili go przy pierwszej sposobności i ułożyłoby się wszystko jak najlepiej. Ja sama byłabym do tego dopomogła. Tymczasem cóż się dzieje!?
— Właśnie, tego jestem najbardziej ciekawa — rzekła pani Zenobia.
— Zaraz się pani dowie... Dziś o godzinie czwartej.
— Nie, o trzeciej!
— Ależ o czwartej; patrzyłam na zegarek...
— Może...
— Z pewnością tak. Otóż dziś o godzinie czwartej przychodzi jakaś dama.
— Dama?
— Oczywiście dama. Dość wysoka, szczupła, przystojna, chociaż naprawdę nie wiem, bo miała dość gęstą woalkę na twarzy, a ja, przyznam się paniom, mam trochę krótki wzrok...
— O wcale jeszcze przystojna — dorzuciła malarka, — chociaż już nie pierwszej młodości.
— To właśnie jest najbardziej oburzające! Tak się złożyło, że akurat w tej chwili powracałam z miasta, z apteki, kupowałam ziółka dla mego męża, gdyż przeziębił się i kaszle. A zawsze mówię: strzeż się zaziębienia... Ujrzawszy ową damę na schodach, od razu byłam zaciekawiona, do kogo też ona idzie?... Ubrana bardzo porządnie, nawet elegancko, całkiem czarno... kapelusz miała...
— Także czarny — dorzuciła malarka, — widziałam przez okno... z dżetami i koronką... Wcale ładny kapelusz.
— Więc weszłam z nią do sieni prawie jednocześnie i myślę sobie: Zapewne idzie do tej pani z pierwszego piętra, co się sprowadzała wczoraj — ale nie, pierwsze piętro mija... No chyba przecież i nie do nas, bo jej wcale nie znam... Pewnikiem na trzecie... Zatrzymałam się u siebie przede drzwiami, słucham... nie dzwoni, idzie wyżej... O! Zaraz mnie tknęło, że się coś niedobrego święci... Po cichutku, na palcach, wchodzę na trzecie... patrzę... a moja jejmość prosto na facyatkę.
— Do kawalera!?
— Ależ tak, tak!
— No, no, dziwne rzeczy dzieją się w naszej oficynie...
— Ale trzeba było wiedzieć jak weszła! Z jaką pewnością siebie, jak śmiało; zupełnie jakby do własnego mieszkania. Przyznam się, po prostu osłupiałam z podziwu, że przynajmniej przez pięć minut nie mogłam przyjść do siebie.
— Ale któż jest nareszcie ta dama? — zapytała pani Zenobia.
— Kto ona jest, nie wiem, a nazwisko jej nic mnie nie obchodzi; to tylko przykre i niemiłe, że w naszej oficynie nie zdarzały się jeszcze podobne wydarzenia. Trzeba zapobiedz, żeby na przyszłość...
— Eh, może być, że to jaka jego krewna może ciotka, albo siostra.
— To się przecież wyjaśni...
— Starałam się już i o to — rzekła lokatorka z drugiego piętra; — bo ja wogóle mam takie przyzwyczajenie, że mało mówię, a dużo robię.
— Jakim-że sposobem starała się pani?
— Nie każdy wpadłby od razu na ten pomysł, ja wpadłam, zapytałam stróża, czy ją widział? Rzecz naturalna, że nie widzieć jej nie mógł, bo na to przecież jest stróżem, żeby pilnował kto wchodzi. Była u niego w stancyjce i zapytała gdzie mieszka pan Antoni Jarski. Widzicie więc, panie, że o żadnem pokrewieństwie nie ma mowy.
— Ja bo nie widzę z czego to pani wnosi — rzekła pani Zenobia.
— Albo widzieć pani nie chce — odparła złośliwa dama, — a jednak cóż prostszego? Krewna nie tytułowałaby go „panem,“ mogła przecież zapytać bez ceremonii: — czy tu mieszka Antoni Jarski?
— Więc on się Jarski nazywa — rzekła pani Zenobia, jakby coś sobie przypominając.
— Czy pani go zna?
— Nie, ale nazwisko obce mi nie jest. Byłam niegdyś w bardzo blizkich stosunkach z panią Michałową Jarską...
— A to prześlicznie, to doskonale! Teraz pewna jestem, że się wszystko wyjaśni i że nareszcie dowiemy się czegoś pewnego o tym kawalerze, który, między nami mówiąc, niewiadomo co za jeden jest... Ci państwo z trzeciego piętra będą bardzo kontenci.
— Przyznam się — rzekła pani Zenobia, — że mnie nic a nic na tem nie zależy, czy będę wiedziała, kto on jest, czy nie...
— A to mnie bardzo dziwi!
— Dlaczego? Co mnie do kogo i co komu do mnie, każdy odpowiada za swoje.
— A proszę pani, tak nie idzie! Jakież znaczenie miałaby opinia, głos ludzi!...
— Zapewne, jeżeli ktoś popełni co złego, ludzie okazują mu niechęć lub pogardę, ale jak w tym wypadku, ja jeszcze nie widzę występnego czynu...
— A to paradne! Jakto? Parter się oburza, drugie piętro się oburza, trzecie aż się trzęsie, tu oczywiście tym ludziom chodzi o szczęście Joasi, a pani nie widzi złego czynu? Cóż więc pani widzi? Cnotę, moralność, dobry przykład może? Niech-że nas pani oświeci, niech objaśni te wyższe poglądy, gdyż my kobiety proste nic a nic nie rozumiemy. Co pani widzi? No co?
— Jakieś podejrzenia niejasne i mgliste, a przecież na zasadzie samych podejrzeń nie godzi się potępiać.
Malarzowa kiwnęła głową.
— Pani ma racyę — rzekła.
— Pani jest w błędzie — odezwała się dama z drugiego piętra. — Ja rozumiem, że co czarne: to czarne a co białe to białe, bywa albo źle, albo dobrze, tu jest źle... Zresztą — dodała nasłuchując bacznie — zaraz to się wyjaśni, prawda wypłynie na wierzch, jak oliwa, wyjdzie jak szydło z worka. Proszę tylko posłuchać. Czy panie słyszycie?
— Ja nic.
— I ja nic.
— A ja słyszę wybornie... Cicho!... para czułych gołąbków schodzi z wyżyn na mizerny padół płaczu... On ma buty trochę skrzypiące, ona stuka obcasami... A jak się śmieją! Jak się cieszą! Jak im dobrze! Czy trzeba jeszcze więcej dowodów... O! — dodała, zniżając głos aż do szeptu — i co mówią? Słyszycie panie?
— On mówi: — „jestem uszczęśliwiony...“ a ona: „bardzo tęskniłam za tobą.“ Nie jest że to bezczelność... moje panie!? A teraz znowu on: — „Już się więcej nie rozłączymy i odtąd mieszkać będziemy zawsze razem.“ A to okropne, oburzające!... Razem! Może jeszcze w tej oficynie? O! za pozwoleniem! — Wszyscy porządni lokatorowie wyprowadzą się stąd zaraz, a raczej wymówią mieszkanie... Ja przedewszystkiem. Od roku, nie! od kwartału, albo nawet zaraz... Niech sobie gospodarz głowę urywa, niech robi co chce, wszystkie lokale stać będą pustkami, ale nie nasza wina...
Kawaler z damą, która stała się przyczyną takiego oburzenia, schodził z górnych piętr, śmiejąc się i rozmawiając wesoło; gawędzące niewiasty, chcąc zejść tej parze z drogi, cofnęły się na parter, tylko pani Zenobia, przypomniawszy sobie, że ma coś powiedzieć córce, zatrzymała się przed drzwiami swego mieszkania.
Kobieta idąca z kawalerem, ujrzawszy ją wydała okrzyk radości.
— To ty!
— To ty! — zawołała pani Zenobia, rzucając się w jej objęcia.
— Po tylu latach, mój Boże, poznałam cię od razu! Jakże się mało zmieniłaś. Co robisz w tym domu?
— Mieszkam tu.
— I ja nic nie wiedziałam! Antosiu — dodała, zwracając się z wymówką do młodego człowieka, — niedobry jesteś, żeś mi nie wspomniał... ale prawda, ty nie znasz Antosia... pozwól, że ci go przedstawię: Antoni Jarski, mój syn; jedyny... — dorzuciła z westchnieniem — było jeszcze dwoje dzieci, ale te Pan Bóg zabrał prawie z kołyski.
— Moja najdroższa — rzekła pani Zenobia, — z przede drzwi nie puszczę cię; skoro los tak zdarzył, żeś tu przyszła, i że po tylu latach rozłączenia spotykamy się niespodziewanie, proszę, wstąpże do mnie, chociaż na chwilę, pana też proszę, bardzo proszę...
— Wprawdzie — odrzekła zapraszana, — czasu wiele nie mam, wybrałam się z synem do miasta, w celu porobienia różnych sprawunków i wyszukania lokalu, bo teraz już w Warszawie stale mieszkać będę, ale do ciebie z największą chęcią wstąpię. Moja droga, tyle lat... tyle lat... będziemy miały o czem mówić...
Pani Zenobia pociągnęła za rączkę od dzwonka, drzwi się otwarły, a w nich ukazała się panna Jadwiga.
Jejmość z drugiego piętra, malarzowa i jeszcze kilka kobiet widziały z dołu tę scenę i słyszały rozmowę.
Urok nadzwyczajnej, niepraktykowanej dotąd w dziejach oficyny przygody zniknął, pozostał fakt najzwyczajniejszy w świecie; matka przybyła odwiedzić syna, jest uszczęśliwiona, że go widzi i że odtąd już się z nim nie rozłączy.
Na twarzy surowej małżonki emeryta malował się przykry zawód i rozczarowanie; natomiast malarka uśmiechała się tryumfująco.
— A widzi pani — rzekła, — kto ma racyę? Pani, czy ja?
— Jakto racyę?... Cóż ma do tego racya, albo nie racya? Co najwyżej może być omyłka... kto wie... Może ta pani mówi prawdę, a może, zobaczywszy znajomą, zmyśliła na poczekaniu bajeczkę, byle coś powiedzieć.
— No, no...
— Proszę pani, ja mam oko i mylę się rzadko. Pani, jako młoda, wierzy ludziom, ja zaś doświadczona i niedzisiejsza, jestem ostrożna. Jak jest i co jest, to się kiedyś pokaże, a ja swoje powtarzam, że tego u nas nie bywało i że ci z trzeciego piętra, tak czy owak są pokrzywdzeni.
— Co też pani mówi? Któż im krzywdę wyrządza?
— Dajmy na to, choć nie przysięgłabym, że ta pani jest rzeczywiście jego matką. Mówię, dajmy na to; — a ci z trzeciego piętra mieli na niego, jak już pani wspomniałam, oko, ze względu na swoją Joasię; tymczasem wciągnęła go do siebie ta nowa lokatorka... Też, jakaś bardzo przebiegła kobieta...
— Ale skąd?...
— Mówię pani, że przebiegła, z oczu jej to patrzy... Od razu poznałam po tym fortepianie wczorajszym, po sposobie mówienia, po wszystkiem. — A córeczkę jej pani widziała?
— Widziałam.
— Trzeba przyznać, że ładna, ale o ile się zdaje, kokietka... Joasia może bardzo źle wyjść na dzisiejszej wizycie...
— Być może, lecz w każdym razie, ja mam racyę. Mówiłam, że kawaler jest porządny, i pomimo wszystkiego pokazało się, że jest porządny.
— Wszyscy oni porządni — odrzekła, wzruszając ramionami, żona emeryta.
Panna Jadwiga zdziwiła się bardzo, ujrzawszy gości. Nie była jej ta wizyta niespodziewana na rękę, gdyż miała zamiar meble inaczej poustawiać, fotografie pozawieszać nie tak jak wczoraj, założyć firanki, jednem słowem urządzić mieszkanie. Wszystkie te czynności miały być wykonane, gdy matka wyjdzie na miasto, tymczasem zachodzi nagła zmiana; matka zamiast wyjść, wraca i przyprowadza z sobą gości, jakąś nieznajomą panią i młodego człowieka również nieznajomego.
Jeszcze z panią byłoby pół biedy, ale ten pan... Po co przyszedł i czego sobie życzy?... Jest przystojny i elegancko ubrany, panna Jadwiga spostrzegła to od razu... W czarnym garniturze jest mu do twarzy, uwydatnia się w nim ładny wzrost, zgrabna figura. Możnaby się założyć, że taki doskonale tańczy, również możnaby trzymać zakład, że jest miły, ma bowiem twarz sympatyczną i uśmiech łagodny, ma ładne oczy siwe, regularne rysy twarzy, wysokie czoło, włosy blond, wijące się trochę, ma wąsiki i bródkę przystrzyżoną. Prezentuje się dobrze, ale kto jest i czego chce?...
Zaraz się to wyjaśni.
— Moja droga — mówi pani Zenobia do swojej towarzyszki, — przedstawiam ci moją córkę jedynaczkę... Jadwiniu, ucałuj panią, jest to najlepsza moja przyjaciółka, koleżanka z pensyi, nie widziałyśmy się już bardzo dawno... a to jej syn, pan Antoni Jarski... a wyobraź sobie, nasz sąsiad, mieszka w tej samej oficynie na facyatce. Co za szczególne zdarzenie!... Po tylu latach niewidzenia spotykamy się na schodach, tuż pode drzwiami naszego mieszkania... Moja Jadwiniu, bawże naszych drogich gości, a ja przygotuję kawę.
— Ja mamę wyręczę — rzekła panna Jadwiga i wybiegła do kuchenki.
Nie o wyręczenie matki jej szło, ale o co innego. W kuchence było małe lusterko, a ten młody człowiek zjawił się tak niespodziewanie, że nie było nawet czasu na poprawienie grzywki nad czołem, która akurat mogła być rozwichrzoną.
Co za nierozsądny zwyczaj, żeby wpadać do kogoś nagle i nie dać czasu na przejrzenie toalety. Niby to nic, a jednak nie zawadziłaby odrobina pudru na twarzy i jakiś mały kwiatek we włosach, tem bardziej, że młodemu człowiekowi dobrze z oczów patrzy.
Panna Jadwiga zakrzątnęła się szybko koło kawy i koło własnej osóbki.
— Zaraz będzie mamo — rzekła wchodząc napowrót do pokoju. — Panie zasiadły na kanapce i rozmawiały z sobą pół głosem, młody człowiek zbliżył się do panny Jadwigi.
— Nie przypuszczałem nawet, na że mam tak miłe sąsiedztwo.
— My sprowadziłyśmy się tu dopiero wczoraj. Uważa pan zapewne, że wszystko jeszcze jest jak po ogniu... nic nie ustawione...
— Nie spostrzegłem tego — odrzekł.
— Bo panowie nie zwracają uwagi na takie drobiazgi... Mój ojciec, na przykład, mówi, że mu jest wszystko jedno, gdzie jaki mebel stoi... Czy pan dawno mieszka w tym domu?
— Blizko dwa lata...
— O! to pan dawny lokator.
— A jednak nie znam nikogo z sąsiadów.
— Czy być może?...
— Rzeczywiście. Wychodzę z domu wcześnie, wracam późno.
— Pan ma stałe zajęcie?
— Tak.
— W biurze.
— Nie pani, w fabryce, jestem mechanikiem.
— A wolno wiedzieć w jakiej fabryce pan pracuje?
— W fabryce maszyn Müllera.
— To nie.
— Co pani powiedziała? Dlaczego nie?
— Mój ojciec jest także mechanik i także pracuje w fabryce, ale w innej. Sądziłam, że może pan jest w tej samej. Ojciec bardzo często wyjeżdża — i teraz nie ma go w domu.
— A gdzież jest?
— Nie pamiętam jak się ta miejscowość nazywa, wiem tylko tyle, że bardzo daleko, i że wróci dopiero za kilka tygodni. Cukrownię tam zakładają.
— A, pani ojciec montuje maszyny?
— Tak...
— To bardzo korzystne zajęcie i dobrze płatne...
— Ale ciężkie, a ojciec już nie młody, spracowany i należałby mu się odpoczynek. Tylko — dodała, — wypoczynek dla ludzi tej kategoryi, to podobno niedościgłe marzenie.
— Skądże pani przychodzi do tego wniosku?
— Ojciec zawsze tak mówi, a on przecież zna dobrze swoje położenie.
— Zapewne; wolę ja jednak naszą pracę, niż wiele innych i bynajmniej zapatrywań ojca pani nie podzielam, chociaż je rozumiem. Pochodzi to stąd, że pani ojciec jest już niemłody i zmęczony, a ja czuję w sobie siłę, dlatego też przyszłość mnie nie straszy.
— I nie lęka się pan jej?...
— Ani trochę. Niepowodzenie, biedę, wszelkie wogóle troski trzeba brać za uszy, w takim razie zlękną się, uciekną.
— Doskonale! Należy jednak wiedzieć, gdzie ta bieda ma uszy?... jest przecież niewidzialna i nie posiada kształtów określonych. Możeby mnie pan nauczył, gdzie ich szukać?
— Czy pani ma do czynienia z biedą?
— Jakto?
— Czy pani jest biedna?
— O przepraszam, bynajmniej biedna nie jestem; mam pracę, która mi przynosi pewien dochód; mam ojca, który na nas zarabia, ale chciałabym wiedzieć o tych uszach biedy, na wszelki wypadek; taka wiadomość może się przydać w życiu.
— Otóż, proszę pani, najczęściej są one w nas samych.
— W nas samych!... w nas samych — powtórzyła w zamyśleniu — może to i prawda... tak, tak... to prawda niewątpliwa.
— Wspomniała pani o swej pracy, czy wolno zapytać czem się pani zajmuje?...
— Ja mam bardzo piękną i bardzo trudną zarazem robotę; mianowicie złote hafty. Wyszywam ornaty, chorągwie, różne ozdoby. Ponieważ teraz mam coraz więcej zamówień, więc opuściłyśmy dawne mieszkanie, i przeniosłyśmy się tutaj.
Niespodziewana wizyta przeciągnęła się blizko dwie godziny; kiedy goście wyszli, panna Jadwiga odezwała się do matki:
— Ani myślałam, mamo, że u nas dziś kto będzie.
— Ani ja... dla mnie wielka to przyjemność. Taka dawna, serdeczna przyjaciółka!... Ona teraz w Warszawie na stałe zamieszka, aby tylko blizko nas... a jakże ci się podobał jej syn?
Panna Jadwiga nie odpowiedziała zaraz.
— Trudno na pierwszy rzut oka zdanie wydawać... ale wogóle... miły człowiek, jak się zdaje...
— Rodzice jego matki byli to ludzie zamożni, prawie bogaci; posiadali duży majątek; ona wyszła zamąż bardzo młodo, lecz szczęścia jakoś nie było. On wdał się w spekulacye ryzykowne, stracił dużo, zmuszony był zaciągać długi. Szło coraz gorzej. Martwił się, zachorował, wreszcie umarł i pozostawił ją z kilkoletniem dzieckiem w bardzo zawikłanych interesach. Opowiedziała mi w kilku słowach, ogólnie, swoją niedolę. Krewni niby to trochę dopomogli, jakiś wujaszek — prawnik zajął się likwidacyą; ocalono tyle, że mogła kupić niewielką kolonijkę i z tego się utrzymywała, z tego wychowywała syna. Obecnie syn już pracuje na siebie, a że zajęcie trzyma go w mieście, więc matka sprzedała kolonię i przenosi się tu, aby przy synu mieszkać... Taka to historya mojej przyjaciółki, z którą niegdyś przyjaźniłam się i żyłam jak z siostrą, a myślę, że i teraz tak będzie...
— Wie mama — rzekła panna Jadwiga, — ponieważ koło naszych znajomych się rozszerza, przeto postanowiłam całe to mieszkanie zburzyć...
— A to co znowuż?
— Zburzyć, zburzyć i wszystko urządzić inaczej. Tu musi być ładnie!...
— Co za szczególne amatorstwo przestawiania gratów!
— Mamo; nie może inaczej być, tylko tak, jak ja mówię. Wspominała mama, że pani Jarska pochodzi z zamożnej rodziny.
— Więc cóż z tego?...
— Więc prawdopodobnie przyzwyczajona jest do eleganckich mieszkań, a jeżeli tu ma bywać...
— Dziecko jesteś...
— Niech mnie mama zostawi ten kłopot... Wszystko będzie jak trzeba. Oto, naprzód kanapka zamiast stać tu, stanie tam... Zobaczy mama, że to zupełnie zmieni pokój... proszę się przekonać...
To rzekłszy, ujęła drobną, ale dość silną rączką kanapę za poręcz i wyciągnęła ją na środek pokoju. Spółcześnie ktoś zadzwonił.
— Jezus Marya! znowuż ktoś, ale kto? Doprawdy mamo, to jakiś dzień feralny.
— Moja Jadwiniu, postawże ten grat na swojem miejscu, a ja pójdę otworzyć. Może to list od ojca, może kto z zamówieniem.
— Utrapienie — szepnęła panna Jadwiga, usiłując jak najprędzej przesunąć mebel. Pani Zenobia otworzyła drzwi i powitała gościa okrzykiem.
— Pan Wacław! Co za niespodzianka. Nie widziałyśmy już pana chyba ze trzy tygodnie.
— Wyjeżdżałem, proszę pani, a skoro tylko wróciłem, to oczywiście przedewszystkiem poszedłem na Przyrynek, tam powiedziano mi, że się panie wyprowadziły, więc stawiam się tu... Jakże się panie miewają? Panna Jadwiga?
— Dobrze, dobrze... My nigdy źle się nie mamy — rzekła panna Jadwiga, podając przybyłemu rękę. — Rzeczywiście pomizerniał pan trochę, co panu było?
— Mała rzecz, przeziębiłem się w drodze.
— Teraz? wśród lata...
— Najłatwiej, noc była chłodna — jechałem bryczką odkrytą...
— To jakaś niedaleko podróż.
— Przeciwnie... koleją, a potem bryczką... Byłem na zapadłej prowincyi.
— Cóż pan tam robił?...
— Interesa majątkowe. Ratowałem moją należność, a chcąc ją uratować, nabyłem folwark. Cóż pani na to, panno Jadwigo?
— A no nic; winszuję.
— Tylko?...
— Chce pan, żebym płakała?
— Sądziłem...
— Nie trzeba nigdy sądzić zbyt pośpiesznie, gdyż można się w sądzie omylić...
— W złą porę trafiłem, jak widzę... panna Jadwiga nie ma dziś humoru.
— Zdaje się panu tylko — odrzekła młoda osoba i wyszła z pokoju. Gość pogładził czarne faworyty i zwrócił się do pani Zenobii, a w głosie jego brzmiał ton wymówki.
— Nie rozumiem, proszę pani — rzekł — co to ma znaczyć? Po długiem niewidzeniu takie obojętne przywitanie... Przecież miałbym pewno prawo wymagać.
— Wymagać? Nie sądzę.
— Tak — powtórzył z naciskiem, — wymagać. Mam zwyczaj zastanawiać się nad każdym wyrazem zanim go wymówię; ważę słowa i dlatego...
— Ależ panie!
— Pozwoli pani, że jej przypomnę ostatnią naszą rozmowę.
— Zbyteczny trud, doskonale ją pamiętam i bardzo mi przykro, że pan źle sobie tłómaczy moje słowa.
— Pani mąż mógłby też coś o tem powiedzieć, ale ponieważ obecnie go nie ma, pozostawmy rzecz całą do jego przyjazdu.
— Masz pan słuszność, tak będzie najlepiej.
— W żadnym razie nie może to pozostawać w zawieszaniu. Ja zamiary moje radbym doprowadzić do skutku jak najprędzej, gdyż czas ucieka, a już, jak pani wiadomo, zmarnowałem go dużo. — Teraz pożegnam panią; bardzo żałuję, żem dziś przyszedł, panie nie macie humoru, a ja po chorobie jestem trochę rozdrażniony. Niech się pani nie gniewa, jeżeli niektóre wyrażenia moje nie były właściwe.
Rzekłszy to pan Wacław, ukłonił się i wyszedł.
Pan Wacław Miller, jak świadczy samo nazwisko, był pochodzenia niemieckiego; dziadek jego niegdyś przywędrował z Bawaryi, w Warszawie osiadł i majątku się dorobił.
Pan Wacław był mężczyzną wysokiego wzrostu, brunet, z czarnemi faworytami o ostrych rysach twarzy, a na pierwszy rzut oka wiek jego trudno było określić. Wyglądał na lat trzydzieści kilka, chociaż był znacznie starszy. Z mężem pani Zenobii łączyły go dawne stosunki, nawet przyjaźń, niejednokrotnie dopomagał mu w potrzebie, przepędzali razem popołudnia świąteczne, bywali w jednych towarzystwach... Stosunek ten trwał dość dawno; kiedy się zawiązał, wówczas panna Jadwiga była jeszcze małą dziewczynką i pan Miller z czułością wujaszka obdarzał ją lalkami i cieszył się jej wesołym szczebiotem, w miarę jednak jak dziewczynka zaczęła podrastać, jak z dziecka stawała się ładną, pełną wdzięku panienką, inaczej już na nią spoglądał i przyszedł do wniosku, że ładniejszej i milszej żony dla siebie nie znajdzie. Myśl ta opanowała go zupełnie i, nie długo czekając, wyjawił ją ojcu panny Jadwigi.
Słało się to, podczas wycieczki zamiejskiej. Byli tylko we dwóch, mogli rozmawiać swobodnie.
— Słuchaj, Korolu — rzekł pan Wacław, — jesteśmy przyjaciele...
— No, bez wątpienia.
— Mnie przychodzi myśl, jak sądzę, dla nas obu dobra i praktyczna.
— Cóż to takiego?
— Krótko mówiąc, daj mi Jadwinię za żonę.
Pan Karol, zaskoczony nagle propozycyą, której się wcale nie spodziewał, na razie nie znalazł odpowiedzi i milczał; przyjaciel nalegał.
— Bądź szczerym — mówił, — jeżeli masz mi co do zarzucenia, to powiedz...
— Ona ma ledwie szesnaście lat, jest dzieciak, ty zaś, Wacławie...
— Sądzisz, żem starzec, przypatrz mi się uważnie; ani jednego siwego włosa na mej głowie nie znajdziesz... Jestem zdrów, rzeźki i mam to przekonanie, że wielu młodzików przeżyję, gdyż dbałem zawsze o siebie i dbam, nie popełniałem żadnych nadużyć, prowadziłem życie regularnie jak zegarek. Tak, regularne, systematyczne, porządne... Co do moich lat, szczerze ci powiem, że zbliżam się do pięćdziesiątki; jest to właśnie kwiat wieku dla mężczyzny. Charakter mam spokojny i zgodny; nie jestem bogaty, ale mogę się uważać za zamożnego; nie lubię rozrzutności, lecz nie jestem skąpy; otoczę twoją córkę opieką najtroskliwszą i wszelkiemi wygodami. Wierz mi, że jej źle nie będzie... a w każdym razie o wiele lepiej, niż gdyby wyszła za młodzika będącego w początku karyery... Cóż, Karolu?
— Zaskoczyłeś mnie nagle, a rzecz ważna... namyśleć się muszę, z żoną naradzić... no... i trzebaby wyrozumieć Jadwinię, co ona powie?... Daj na to wszystko trochę czasu... boć w żadnym razie nie mogłoby się to stać zaraz... kilka lat musiałbyś czekać...
Zgodzono się na projekt w zasadzie, czyniąc jednak wszystko zależnem od woli panny Jadwigi. Pan Wacław bywał często, ale w roli zdeklarowanego konkurenta nie występował, trzymał się dość z daleka; panna bowiem nie chciała słuchać jego oświadczyn, nie przyjmowała prezentów, którymi ją chciał obsypywać.
Pan Wacław pomimo tego nadziei nie tracił, i powoli urządzał mieszkanie. Liczył na to, że głównym jego sprzymierzeńcem będzie czas, że panna się powoli oswoi z myślą zostania jego dozgonną towarzyszką. Ewentualnych rywali w rachubę nie brał, nie spodziewał się bowiem, żeby o panienkę biedną bardzo się ubiegano — zresztą tak się ze swoim projektem zżył, tak do niego przywyknął, że nie wyobrażał sobie nawet, jak mógłby istnieć bez niego. Około tego projektu, niby koło głównej osi, obracały się wszystkie kółka jego myśli; gdy wyszedł na miasto, starannie przeglądał wszystkie wystawy sklepowe, i obmyślał coby jeszcze kupić dla przyozdobienia swej siedziby, dla uczynienia jej miłą i wygodną.
Pani Zenobia i jej mąż byli również pewni, że prędzej czy później córka ich za Millera wyjdzie; uważali to tylko za kwestyę czasu, nie wywierając jednak żadnego na wolę panny Jadwigi nacisku.
Stosunek taki trwał blizko trzy lata i konkurent zaczynał tracić cierpliwość... Kilkakrotnie dopominał się o decyzyę stanowczą, o oznaczenie terminu ślubu.
Pani Zenobia postanowiła nareszcie rozmówić się z córką; przedstawiła jej wszystkie dobre strony projektowanego związku, wytrwałość konkurenta, jego stałość, stan majątkowy, dobroć charakteru, lecz dziewczyna uparcie kręciła głową.
— Nie, mamo, nie... Za nic na świecie.
— Ależ dlaczego? Dziecko kochane, to przecież los dla ciebie...
— Mnie dobrze, zmiany nie żądam... Chyba, że ciężarem dla was jestem; w takim razie poszukam jakiego obowiązku...
— Ależ co znowu!...
— Więc jeżeli tak, to pozwólcie, żebym jak dotychczas z wami była... ja pana Wacława szanuję, ale bez przywiązania za niego nie wyjdę, chociażby był dziesięć razy bogatszy niż jest... Przy pierwszej sposobności wprost mu powiem, niech sobie ten projekt z głowy wybije. Chce się żenić — czyż mało panien w Warszawie, nie jedna chętnieby wyszła za niego!
Konkurent nie usłyszał jednak tej odpowiedzi stanowczej, gdyż nie zwracał się wprost do panny Jadwigi z pytaniem, tylko na rodziców jej wciąż nalegał, ci zaś odpowiadali wymijająco, licząc na to, że może córka postanowienie swe zmieni...
Pewnej niedzieli, pani Zenobia z mężem i z jedynaczką wybrali się na wycieczkę do Jabłonny; mieli wyjechać rano, przepędzić cały dzień na świeżem powietrzu i wrócić do miasta wieczorem. Dla pracowników miejskich taka wycieczka to rozkosz, marzą o niej przez cały tydzień, a w niedzielę z wielką trwogą spoglądają na niebo, czy deszcz nie stanie na przeszkodzie.
Tym razem pogoda była prześliczna, jak na zamówienie. Panna Jadwiga ubrała się szybko w jasną sukienkę, w której wyglądała zachwycająco, matka wyszykowała koszyk prowizyi, ojciec zazwyczaj małomówny i smutny ożywił się jednak i rozruszał.
Na przystani było sporo osób, statek parowy wyrzucał z komina kłęby dymu; przy wązkiej kładce tłumnie ciśnięto się na pokład.
Zajęli miejsca, statek już miał lada chwila odpłynąć, gdy zjawił się pan Wacław...
Był wyelegantowany, ubrany podług ostatniej mody, włosy i faworyty miał lśniąco czarne, zęby przedziwnej białości, wyglądał bardzo dobrze i gdyby nie słońce zdradzieckie, które rzucało jasne blaski, mógłby uchodzić za młodego człowieka... Niedyskretne promienie, padające na jego twarz, uwydatniały na niej żółtawe tony, drobne zmarszczki jakby siatką pokrywające skronie, włosom zaś czarnym z daleka jak smoła, nadawały najrozmaitsze kolory: czerwonawe, zielonkowate, niebieskie.
Pan Wacław z bukietem w ręku, przeciskał się śród licznych podróżnych, zapełniających pokład, upatrując tej, dla której, wbrew zwyczajowi swemu, wstał tak rano. Dostrzegł pannę Jadwigę z rodzicami, na tyle statku, gdzie zajmowali miejsca na ławce.
— I pan tu? — zapytała panna Jadwiga — dokąd pan zamierza jechać?...
— Dokąd się państwo udadzą; mam zamiar towarzyszyć wam i powrócić razem...
— Więc pan wiedział, że jedziemy?
— Ja zwykle wiem wszystko, co trzeba mi wiedzieć. Mam znajomą wróżkę. Ona to przepowiedziała mi, że państwa tu znajdę, ona kazała mi wziąć z sobą tę garstkę świeżych kwiatów i ofiarować ją pani...
— Bardzo wdzięczna jestem wróżce za pamięć, ale widzę, że nie zna moich upodobań... Pocóż wozić kwiaty tam, gdzie natura rozsypała je tysiącami?...
— Więc każe pani ten bukiet rzucić na wodę; uczynię to natychmiast.
— Po co?
— Więc cóż mam robić?
— Trzymać te śliczne kwiaty i jeżeli nie zwiędną, przywieźć je z powrotem do Warszawy.
Pan Wacław położył bukiet na ławce i zaczął rozmawiać z panią Zenobią i jej mężem, panna Jadwiga zaś wstała i oparłszy się o baryerę, patrzyła na wybrzeża rzeki, tonące w zieleni; na białe domki, na piękne wierzby nadbrzeżne, których gałęzie dotykały wody. Statek płynął szybko przy dźwiękach muzyki wędrownych grajków, na pokładzie słychać było wesołą rozmowę i śmiechy... W godzinę później przybito do przystani. Ożywione, chciwe zabawy gromadki, rozsypały się po brzegu.
Pan Wacław asystował Jadwini i postanowił sobie w duchu, że musi położyć kres niepewności i wypowiedzieć wszystko co ma na sercu...
Szli obok siebie, pani Zenobia z mężem za nimi. Stary kawaler nieznacznie przyśpieszał kroku, aby się od nich trochę oddalić.
— Dokąd pan nas prowadzi? — spytała Jadwinia.
— Zobaczy pani. Znam tu jedno ustronie prześliczne. Jest cień, zieloność, wymarzony zakątek. Niedaleko, za kwadrans będziemy... Panno Jadwigo...
— Słucham Pana...
— Ja już od dawna pragnąłem...
— Widzieć to ustronie, o którem pan mówi?...
— To, czy inne, wszystko jedno; byle mi dało sposobność do wypowiedzenia pani kilku słów, które...
Panna Jadwiga zatrzymała się i wskazując na błyszczącą falę rzeki, rzekła:
— Widzi pan, jak daleko już statek... Wydaje się teraz tak mały, a za chwilę zupełnie zniknie nam z oczu... Ja bardzo lubię podróż wodną... Chciałabym kiedy odbyć wycieczkę daleką, daleką, choćby do samego ujścia Wisły...
— To od pani tylko zależy...
— O! myli się pan...
— Bynajmniej, jedno tylko słówko, a odbędzie pani nie wycieczkę, lecz podróż, nie do ujścia Wisły, lecz do najpiękniejszych krajów południa, gdzie niebo zawsze jasne, morze lazurowe...
— Pan tam był?
— Byłem, ale już dawno temu i te prześliczne, czarujące widoki chciałbym jeszcze kiedy zobaczyć...
— Więc niech pan jedzie.
— Sam nie... ale jeżeli...
— Przepraszam — rzekła, — zdaje mi się, że mama mówi coś do mnie.
— Ależ nie.
— Słyszę wyraźnie...
Rzekłszy to, pobiegła do rodziców, dążących w pewnem oddaleniu. Pan Wacław nerwowym ruchem wyrwał jedną różę z bukietu, zmiął ją w ręku, poszarpał na drobne kawałki i rzucił na ziemię... Młoda osoba nie odstępowała już matki ani na krok, rozmowa stała się ogólną.
— Gdzież to śliczne ustronie?
— Za chwilę je pani zobaczy — odrzekł, — jeszcze kilkaset kroków... przekona się pani... że mówiłem prawdę.. O, tędy ścieżką, a następnie na prawo... Zaledwie zwrócili się we wskazanym przez pana Wacława kierunku, pani Zenobia wydała okrzyk radości...
— I ty tutaj?! Mężu! widzisz, pani Jarska z synem...
Zaczęli się witać, pan Wacław zachmurzony, stał na uboczu.
— Pozwólcie państwo — rzekła pani Zenobia, — że was zapoznam z naszym przyjacielem... i kiedyśmy się szczęśliwie tu spotkali, mam nadzieję, że nie rozstaniemy się do wieczora.
Pan Wacław skłonił się pani Jarskiej, a synowi jej podał rękę ozięble; od pierwszego wejrzenia wydał mu się bardzo niesympatycznym.
Panna Jadwiga na widok młodego człowieka rozpromieniła się, od razu odzyskała dobry humor, na ustach jej ukazał się uśmiech, na twarzy wykwitły rumieńce... Rozmawiała z panem Antonim tak swobodnie i wesoło, jak gdyby znali się od dawna...
On zapytał jej półgłosem, wskazując wzrokiem na pana Wacława.
— Kto jest ten pan?
— Nazywa się...
— To wiem; ale chciałem wiedzieć czy jaki kuzyn państwa?
— Nie, dawny znajomy rodziców...
— Sądziłem, że wujaszek pani.
— Wolałabym, żeby tak było — odrzekła.
— Dlaczego?
— Dlaczego... albo ja wiem... Zdaje mi się, że dobrze jest mieć wujaszka; zresztą w tej roli byłby może zajmujący, w innych bowiem jest niemiłosiernie nudny...
— A jakież on role odgrywa?
— E, pan chce wiedzieć za wiele; na co to ciekawość?
— Przepraszam panią, jeżeli to tajemnica, to już nie zapytam więcej...
— Bo widzi pan, on czasem bywa taki śmieszny — ale dajmy mu pokój. Dlaczego pan tak dawno u nas nie był?...
— Wie pani, że tylko w święta jestem wolny i to nie zawsze, a gdy upragnione święto nadejdzie, to przedewszystkiem muszę je matce poświęcić. Ona nacieszyć się jeszcze nie może, z tego, że jesteśmy razem, po tylu latach rozłączenia, więc radaby ciągle mieć mnie przy sobie.
— Cóż łatwiejszego, jak przyjść z mamą do nas? Dziś na przykład spotykamy się wypadkiem tylko, a przecież moglibyśmy byli wyjechać wszyscy razem, nawet i w liczniejszem towarzystwie...
— To prawda, ale zamiar dzisiejszej wycieczki powstał niespodziewanie. Wczoraj jeszcze nie wiedziałem, że dziś tu się znajdę, i że będę miał tak miłe spotkanie. Mieliśmy jechać z matką do Skierniewic, na cały dzień, tam mieszkają nasi dobrzy znajomi, ale zawiadomili listownie, że dziś w domu nie będą, więc mama zaproponowała Jabłonnę... Czy pani lubi takie wycieczki?
— Nadzwyczaj — i marzę o nich przez całą zimę, a gdy nadejdzie lato, chciałabym je odbywać co niedziela.
— A więc umówmy się na przyszłą niedzielę... może do Wilanowa...
— Państwo tam będą?
— Wyjechalibyśmy razem i wcześnie. Matka moja przyzwyczajona jest do rannego wstawania...
— W naszym małym światku wszyscy rano wstajemy — rzekła panna Jadwiga.
Pan Wacław przyśpieszył kroku i wtrącił się do rozmowy.
— Panna Jadwiga zmęczy się — rzekł.
— Próżna obawa — odparła, — jestem przyzwyczajona do szybkiego chodzenia.
— Ostrożność w żadnym razie nie zawadzi...
Zapanował jakiś przykry przymus i milczenie... Na szczęście, zbliżyły się starsze panie i rozmowa stała się ogólną. Pan Wacław wziął ojca panny Jadwigi pod rękę.
— Zostańmy trochę w tyle — rzekł — mam ci cóś do powiedzenia...
— Słucham.
— Powiedz mi, proszę cię, co to za smyk, który się do nas przyczepił?
— Bardzo dobry i porządny chłopiec. Syn tej pani, która idzie z moją żoną.
— Skąd on tu się wziął?
— Przyjechał zapewne statkiem, tak samo jak i my.
— Nie podoba mi się to...
— Wybacz, ale nie mogę mu przecież zabronić, aby bywał w Jabłonnie, jeżeli mu się to podoba.
— Zapewne, ale to spotkanie wygląda jakby umówione.
— Wacławie!
— Nie tłómacz się, bo tak jest.
— Mogę cię zapewnić...
— Mniejsza o to, chciałbym jednak wiedzieć, skąd ta nowa znajomość. Ja u was tyle lat już bywam, a jednak ani tego pana, ani tej pani wcale nie spotykałem...
— To znajomość bardzo, bardzo dawna, teraz zaś odnowiona. Jego matka i moja żona to koleżanki z pensyi. Nie widywały się od lat wielu, zeszły wypadkiem...
— Powtarzam, że to mi się nie podoba.
— Dziwny jesteś... Więc cóż mam robić? Zamknąć drzwi przed tak dawną przyjaciółką mojej żony, nie utrzymywać z nią stosunków? Człowieku, pomyśl tylko, czego żądasz?...
— Nie mam nic przeciw matce, ale syn...
— Więc co?
— Jej syn tak mi wygląda, jak gdyby znał się z twoją córką Bóg wie jak dawno, są nawet, jak uważam, na stopie pewnej poufałości.
— Zdaje ci się...
— O, mam ja dobre oko i od razu poznałem, że panna Jadwiga mu sprzyja.
— Widzi go... no, nie wiem, czy piąty raz w życiu...
— Postawmy raz kwestyę jasno — albo twoja córka jest moją narzeczoną, albo nie... No, odpowiedz: niech usłyszę, niech się dowiem, czy byłem przez ciebie traktowany jak przyjaciel, czy też raczyliście sobie ze mnie żartować, proszę o kategoryczną odpowiedź...
— To pytanie mnie dziwi. Znamy się od wielu lat, łączył nas zawsze stosunek przyjaźni bo nie zaprzeczysz chyba, że byłeś moim przyjacielem...
— Jestem nim jeszcze, ale do rzeczy...
— Kiedy wystąpiłeś z propozycyą małżeństwa, przyznam ci się, że wydało mi się to dość dziwnem.
— Proszę!
— Powtarzam, że wydało mi się to dziwnem, ze względu na różnicę wieku... powiedziałem jednak, że w zasadzie nie mam nic przeciwko temu, żona moja również odpowiedziała ci przychylnie, ale ostateczna decyzya nie od nas zależy. Ja dziecka przymuszać nie mogę. Chce — dobrze, pobłogosławię; nie życzy sobie — przyniewalać nie będę. Powiedziałeś, że potrafisz zjednać sobie względy dziewczyny; czy osiągnąłeś to nie wiem — nie mam pojęcia; zapewniam cię tylko, że postępowałem z tobą szczerze...
— Masz słuszność — odezwał się ironicznie stary kawaler, — tak dalece, że szczerze zaprosiłeś do swego domu rywala.
— Mówię ci, że stało to się przypadkowo, nie mogłem tego ani przewidzieć, ani odwrócić... Zresztą o co ci idzie? Wszakże ten młody człowiek dotąd zamiarów swoich niczem nie zdradził. Być bardzo może, że ani myśli o Jadzi.
— Już ja wiem, jeden rzut oka wystarczy, aby poznać co się święci.
— Winszuję daru odgadywania; ja bo nic nie widzę i niczego się nie domyślam.
— A ja widzę wszystko i domyślam się wszystkiego... Znasz mnie, że jestem stanowczy, dlatego też żądam od ciebie słowa, że wszelkie stosunki z tym młodym człowiekiem i jego mamą zerwiesz...
— Ależ to niepodobna! Czem upozoruję taki krok, z jakiej racyi wystąpię?
— Więc odmawiasz?
— Czyż mogę inaczej odpowiedzieć...
— Zapominasz, co jest między nami...
— Niestety, pamiętam doskonale...
— Szczególna rzecz; pamiętasz, a postępujesz ze mną tak, jak z człowiekiem obcym i obojętnym ci zupełnie. Powtarzam, że dłużej tego znosić nie myślę... albo on, albo ja. Wybieraj, a jak na tem wyjdziesz, domyślasz się sam, tłómaczyć ci nie potrzebuję.
Ojciec panny Jadwigi chciał zyskać na czasie.
— Nie unoś się — rzekł do Millera — bądź spokojny. Ja byłem i jestem dla ciebie najżyczliwszy, zobaczymy się w tych dniach, porozmawiamy i przyjdziemy do porozumienia się.
— Jak ci się podoba; nie widzę potrzeby długich konferencyj; tak albo nie — i dość na tem...
Rzekłszy to stary kawaler zamilkł i nie odzywał się już więcej. Pani Zenobia zapytywała go dlaczego nie ma humoru?
— Szalony ból głowy mnie męczy — odpowiedział — migrena, czy co, widocznie woda mi zaszkodziła, raczej wilgoć...
— Trzebaby coś na to poradzić, mam z sobą wodę kolońską, niech pan natrze skronie...
— Dziękuję pani... Za trzy kwadranse idzie pociąg do Warszawy. Pójdę na stacyę i pojadę do domu... Tak będzie najlepiej.
— A nasza zabawa, a majówka?..
— Trudno, proszę pani — odrzekł z kwaśnym uśmiechem — pierwsze zdrowie... a...
— Koniecznie chcesz wracać? — rzekł ojciec panny Jadwigi.
— Koniecznie.
— Ja cię odprowadzę...
— Jakto? do Warszawy?
— Oczywiście; może ci się w wagonie zrobić gorzej i któż się tobą zaopiekuje?
— Dziękuję za troskliwość... ale nie trudź się...
— To chociaż do stacyi...
— Wszyscy możemy pana odprowadzić — rzekła pani Zenobia — całe towarzystwo.
— Najuprzejmniej dziękuję, ale to zbyteczne i zarazem, jak dla pań, niemożliwe.
— Z powodu?
— Chcąc zdążyć, musimy iść krótszą drogą, na wprost, gdzie miejscami jest mokro, przytem nie brak i rowów. Dla pań to nie droga...
— Tak, tak, pójdziemy we dwóch, Wacławie...
— Bardzo nam przykro — mówiła pani Zenobia — bardzo przykro... mam nadzieję, że wynagrodzimy to sobie innym razem.
Dwaj przyjaciele szybkim krokiem podążyli w stronę stacyi; pani Jarska spojrzała na swoją przyjaciółkę i rzekła:
— Co się temu panu stać mogło?
— Czy ja wiem, moja droga... Może rzeczywiście zachorował, a może obraził się o co?...
— Wygląda to na komedyę... zresztą nie wiem, nie mam prawa sądzić, ale...
— Co, moja droga?
— Nie wiem, czy wypada mi się odzywać o nim w ten sposób, tem bardziej, że jak mówiłaś przed chwilą, jest to wasz dawny przyjaciel...
— A cóż powiedzieć o nim chciałaś?
— Że wydaje mi się niesympatyczny... Zapewne mogę się mylić, ale takie robi wrażenie...
— Moja kochana, dużoby o tem było mówić... Przy sposobności opowiem ci historyę naszej znajomości z tym człowiekiem, a znajomość to nie dzisiejsza i... ale patrz-no, młodzi czasu nie tracą, odsunęli się od nas dość daleko, zbierają kwiaty, zdaje się...
— Chodźmy za nimi powoli... Szczęśliwe to, najszczęśliwsze w życiu chwile młodości. Wszystko wówczas wydaje się dobrem, pięknem jasnem; zachwyca śpiew ptaszyny, barwa kwiatu, zieloność liści... Pamiętasz nasze majówki pensyonarskie, Zeniu?
— Czy pamiętam! Zdaje mi się, że mam przed oczami wesołe grono rozbawionych dziewcząt, rozsypanych po łące, niby pstre motyle. Ileż tam było gwaru i śmiechu; nawet surowa zwykle i dziwnie poważna nasza madame, śmiała się szczerze z figlów naszych...
— Śliczne to były czasy, te dni dzieciństwa bez trosk, bez kłopotów życia, bez jego ciężarów...
Panie dały się unieść prądowi wspomnień i rozmawiały z ożywieniem o chwilach minionych, młodzi zaś szli powoli po łące, schylając się co chwila, zrywając kwiaty polne, z których panna Jadwiga pragnęła ułożyć bukiecik.
Rozmowa ich była urywana, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot.
— Czy lubi pan kwiaty?
— Któżby nie lubił! Nie znam nic piękniejszego i sądzę, że ziemia bez nich byłaby pozbawioną najponętniejszej ozdoby...
— A jakie pan lubi najbardziej?
— Wszystkie jednakowo...
— Ja... jak czasem... Niekiedy przekładam polny kwiatek nad najpiękniejszą różę...
— A dziś? — rzekł, podając jej wątły goździk polny.
— Dziś lubię tylko polne kwiateczki... Zbierzmy jeszcze trochę, zrobię kilka bukiecików...
— Ile?
— Cztery — odrzekła z uśmiechem, — czwarty będzie dla pana... Zdaje mi się, że mama pańska wspominała kiedyś, że pan ładnie śpiewa...
— Czy ładnie nie wiem, ale śpiewać lubię...
— Chciałabym usłyszeć...
— Co łatwiejszego... Jak będę u państwa.
— A kiedy?
— Kiedy pani rozkaże...
— Im prędzej tem lepiej. Niech pan przyjdzie z mamą kiedykolwiek, w najbliższe święto.
— Mieliśmy inny projekt. Czyżby pani już zapomniała?
— Pamiętam, ale nasze zamiary dotyczyły niedzieli, a zdaje mi się, że we czwartek...
— Jest święto rzeczywiście — zawołał młody człowiek z radością — zapomniałem o tem... a więc we środę będziemy z matką u państwa i ułożymy program na cały dzień czwartkowy...
— Doskonale — przyjdą państwo wieczorem?
— Matka stawi się wcześniej, ja zaś po ósmej.
— Mamy już dość kwiatów — rzekła panna Jadwiga — teraz trzeba porobić bukiety.
— Przypominam pani, że miało być ich cztery, a z tych jeden...
— Pamiętam — odrzekła — i zaraz wywiążę się z przyrzeczenia. Zobaczy pan, jak to szybko idzie, tylko nie ma czem związać. Niech pan poszuka długiej, miękiej trawki... Tak, bardzo dobrze; bukiecik gotów... proszę pana.
— Zachowam go na pamiątkę dzisiejszego dnia — rzekł półgłosem.
— Czy warto? — zapytała, zwracając ku niemu swe duże, piękne oczy.
— Będzie mi droższy nad wszystko...
Na twarz dziewczyny wybiegł rumieniec; zamilkła, a młody człowiek szepnął:
— Nie jestem wymowny... a tak dużo, dużo miałbym do powiedzenia...
Starsze panie zbliżyły się, niebawem powrócił ze stacyi i mąż pani Zenobii, smutny i przygnębiony.
— Cóż pan Wacław? — spytała go żona.
— Mówi, że chory, odjechał... przyrzekłem, że jak tylko wrócimy, przyjdę do niego i właśnie chciałbym cię prosić, abyśmy wracali jak najprędzej. Statek lada moment nadejdzie...
— Już? — rzekła panna Jadwiga.
— Tak, trzeba, moje dziecko... przyrzekłem, muszę u niego być. Nie wiem co jest, co powie lekarz...
— Może chwilowa niedyspozycya...
— Może... a może rzecz poważna... Człowiek w jego wieku.
— Wygląda dość młodo — rzekł pan Antoni.
— No tak... ja też nie mówię, że jest stary, ale też i nie młodzik — trzeba śpieszyć... państwo nie wezmą nam za złe...
— Mamo — rzekł młody człowiek, — cóż my tu sami robić będziemy? Wracajmy razem wszyscy...
Całe towarzystwo udało się ku przystani, pan Antoni szedł naprzód obok panny Jadwigi, która posmutniała nagle.
— Nieznośny dziad — mówiła, — całą zabawę nam zepsuł.
— Mamy jeszcze — odrzekł młody człowiek — dużo przed sobą...
— Jakto, panie...
— Zaraz wyliczę: spacer ku przystani, oczekiwanie na statek, półtorej godziny na Wiśle, spacer przez Zjazd, odprowadzenie do domu... widzi pani, jaki ze mnie spekulant...
Roześmiała się i rzekła:
— Nie wziął pan w rachubę gościnności mojej mamy. Nie puści was z przed progu, zostaniecie państwo u nas na wieczór.
Złośliwa lokatorka z drugiego piętra i żona malarza z parteru spotkały się na podwórzu. Pierwsza wychodziła do kościoła, druga wracała z miasta.
— Dzień dobry, pani.
— Dzień dobry... co słychać nowego?
— Nic nie słychać, zawsze jednakowo, tylko na pierwszem piętrze coś bardzo cicho...
— Chory kto?
— Nie...
— Więc cóż takiego?
— Jeszcze nie wiem, ale postaram się dowiedzieć... Byle tylko pochwycić nitkę, to się przy cierpliwości znajdzie i kłębuszek... a zdaje mi się, że tu będzie kłębek nie mały...
— Ciekawam bardzo — ale widzę, że pani się śpieszy...
— Eh nie, do kościoła idę, mam czas, a kiedy kochaną panią spotkałam, to w krótkości powiem co się święci... Ta pani z pierwszego piętra od razu mi się nie podobała...
— Dlaczego? Kobieta bardzo sympatyczna, a jej córka taka miła i ładna panienka...
— Niech mi panie wierzą, że sympatyczne i ładne są najgorsze. Pomijam fortepian; nikt w naszej oficynie takiego zbytkownego sprzętu nie posiada, ona ma... ale mniejsza o to... kawaler mieszkał na poddaszu i nikt go nie znał, choć się o znajomość z nim ci państwo z trzeciego piętra starali; ta, ledwie zdążyła się wprowadzić, już go ma! Kawaler bywa, konkuruje, a słyszę, że chłopiec nie biedny i ci z trzeciego piętra oddaliby mu starszą córkę z przyjemnością, ale i o to mniejsza... I nie dość im jednego, bywa, proszę pani, drugi niemłody, podobno wielki bogacz, kamienicznik, pieniężnik... bywa i także konkuruje... No to już chyba trochę za wiele.
— Jeżeli się panna tak podoba...
— Podoba! Za dwóch przecież nie wyjdzie — ale to wszystko jeszcze nic...
— Więc cóż takiego jest?
— Otóż widzi pani, bo ja, nie chwaląc się, na wszystko mam oko... nagle, tak mniej więcej od tygodnia zachodzą różne zmiany... stary przesiaduje w domu.
— Jako konkurent?
— Ależ nie! ojciec skromnej panienki...
— Może nie zdrów.
— A może udaje chorego, może stracił zajęcie, bo to się zdarza, proszę pani, bardzo często się zdarza... prawie po całych dniach w domu siedzi zmizerniał, zestarzał się... Starszy konkurent, ten bogacz, przestał bywać, młody nie pokazuje się wcale; sama pani, tak zawsze uśmiechnięta i wesoła, chodzi po kątach i wzdycha, a panienka pobladła, nie gra, nie śpiewa, tylko nad haftem siedzi — i założyłabym się nie wiem o co, że płacze...
— Cóż się tam porobiło?
— Otóż to, że nie wiem... ale, zapomniałam powiedzieć o najważniejszem... Niech sobie pani wyobrazi, wczoraj był tu człowiek z sądu i przynosił jakieś papiery...
— Dla kogo?
— Oczywiście dla niej. Tyle lat mieszkam w tej oficynie i nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło. Zaraz potem stary wyszedł i wie pani dokąd?
— Skądże mam wiedzieć?
— Do adwokata, który w tym domu mieszka, od frontu... Skoro tak, to widocznie jest jakaś sprawa.
— Biedni ludzie — rzekła z westchnieniem młoda kobieta.
— Pani bo każdego żałuje, a nie wszyscy warci są żalu...
— Nie umiem się cieszyć z cudzego nieszczęścia...
W samej rzeczy, w mieszkaniu na pierwszem piętrze nie było wesoło, na wszystkich twarzach malowało się przygnębienie i smutek; panna Jadwiga pobladła i oczy miała wilgotne od łez, matka jej wzdychała bez ustanku, ojciec zamyślał się, i... milczał.
Gdy przyniesiono wezwanie z sądu, ubrał się, wziął laskę i kapelusz i, nic nie mówiąc, skierował się ku drzwiom.
— Dokąd idziesz mężu? — spytała pani Zenobia.
— Ratować się — odrzekł, — zdaje się, że w tym domu adwokat mieszka... może on co poradzi, chociaż... jakaż tu rada?
Panna Jadwiga, po wyjściu ojca, zwróciła się do matki z zapytaniem.
— Mamo — rzekła, — co wy ukrywacie przede mną? Dlaczego ja nie wiem co wam dolega?
— Zmartwienie, moje dziecko, zmartwienie ciężkie... Zły człowiek zgubić nas chce...
— Zgubić?
— Tak zrujnować nas; pozbawić ojca zarobku...
— Alboż to można?
— Widać, że można, skoro...
— Ale kto on jest, dlaczego ma takie zamiary? co zawiniliśmy względem niego?
— Właściwie — nic...
— Nie powie mi mama jego nazwiska?
— Znasz dobrze tego człowieka... pan Wacław!
— Ach, więc to on?...
— Nie będę ukrywała dłużej — on chce żebyś została jego żoną, my zaś przymuszać cię nie możemy — stąd zemsta...
Dziewczyna zerwała się z krzesła, chodziła przez jakiś czas po pokoju, wreszcie zatrzymała się przed matką i rzekła:
— To nikczemność...
— Zapewne, moje dziecko... ale...
— Przepraszam mamę, jeszcze jedno słowo: jaką broń przeciw rodzicom ten pan posiada, czem może grozić i szkodzić?
— Dawne stosunki z twoim ojcem, jakieś zobowiązania... albo ja wiem zresztą.. Kobieta jestem, na tego rodzaju sprawach nie znam się, a ojciec, jak wiesz, jest skryty...
Panna Jadwiga zamyśliła się.
— Mamo, — rzekła po chwili, — czyż więc jesteśmy zupełnie oddani na łaskę i niełaskę tego człowieka, czy nie mamy żadnego sposobu wyjścia i obrony?
— Nie wiem moje dziecko, ja nic nie wiem... straciłam głowę zupełnie, myśli nie potrafię zebrać... Życie miałam spokojne i ciche, nie znałam takich zmartwień jak teraz, to też czuję się bezsilną i przygnębioną...
— Tak być nie może, matko, bronić się trzeba...
— Ale jak?... Ja nawet objaśnić cię dokładnie nie mogę, na czem polega jego przewaga nad nami... Zapytaj ojca, jeżeli chcesz, może on ci powie... ale wątpię...
— A dlaczego, mamo, ojciec teraz do fabryki nie chodzi?
— Mówi, że chory.
— Nie sądzę, nieraz bardzo niedomagał, a jednak nie opuszczał zajęcia; inna przyczyna musi być.
— Nie wiem, powtarzam ci, moja droga, że nic nie wiem.
Panna Jadwiga nie męczyła już matki pytaniami, usiadła przy oknie i zajęła się haftem, pracowała usilnie, ale myśl jej czem innem była zajęta. Opanowało ją przygnębienie i smutek, ogarnął niepokój, rozbolała głowa. Po dwóch godzinach roboty, postanowiła wyjść na świeże powietrze, orzeźwić się. Powiedziała matce, że musi kupić jakieś drobiazgi i wyszła z domu.
Dzień był pochmurny, względnie chłodny, w okolicy spadł poprzedniego dnia grad i na skutek tego, oziębiła się nieco duszna od upałów atmosfera miasta.
Młoda osoba weszła do ogrodu Saskiego i usiadła na ławce; była godzina południowa osób nie wiele; przeważnie dzieci lub też ludzie obowiązku, przebiegający szybko przez aleje, dla skrócenia drogi i zyskania na czasie. Właśnie jeden z takich z teką w ręku, śpieszy przez aleję, w której siedziała panna Jadwiga. Ujrzawszy ją zatrzymał się nagle jak wryty.
— Dzień dobry! — zawołał — co pani tu robi, o tej porze?
Młoda osoba, usłyszawszy głos dobrze jej znany, zarumieniła się.
— Ja, wyszłam po sprawunki i trochę odpoczywam — ale co pan robi w ogrodzie w godzinach...
— Pełnię obowiązek — odrzekł — odnosiłem pieniądze do banku i wracam. Nie spodziewałem się tak miłego spotkania. Co się dzieje u państwa? Pani jakoś pomizerniała...
— Zdrowa jestem.
— A mama pani, ojciec?
— Od tygodnia nie wychodzi... Dlaczego mama pańska nie łaskawa na nas?...
— Wybiera się... może dziś przyjdzie...
— O, niech przyjdzie, bo u nas teraz bardzo smutno w domu.
— Z jakiego powodu?
— Nie wiem... rodzice mają zmartwienie...
— I pani nie wie jakie?
— Dziwi to pana?
— Nie — odrzekł po namyśle, — rozumiem, że postąpiłem niewłaściwie, zadając to pytanie... Niedawno znamy się, nie mam więc prawa żądać szczerości bezwzględnej, jest to bowiem przywilej zaufanych przyjaciół...
— A! panie — rzekła z wymówką — nie wolno panu tak mówić.
— Więc przyznaje mi pani prawo do przyjaźni?...
— Tak... — szepnęła.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, panno Jadwigo — to moje najszczersze pragnienie.
— Ja wierzę — rzekła szeptem prawie.
— Dziękuję pani, odpowiedział z mocą.
Zamilkli oboje. Ona spuściła oczy, on wpatrywał się w jej twarz z uwielbieniem i z radością.
— Jaka szkoda, odezwał się po chwili, że muszę śpieszyć do fabryki, a tak mi tu dobrze, ale zobaczymy się wkrótce, panno Jadwigo... Wszak wolno mi teraz bywać częstym gościem u państwa?...
— Niedobry pan jesteś.
— Ja? Dlaczego?
— Bo zadajesz niepotrzebne pytania... Czy wolno? czy wolno? Jak gdybym ja zabraniała... Nie traćmy czasu... Przez którą bramę pan wychodzi?
— Przez główną.
— Ja również... chodźmy...
— Miałbym wielką chęć zostać tu jeszcze dłużej.
— Nie można...
— Niestety, wiem o tem... Panno Jadwigo... jeszcze jedno zapytanie...
— Słucham.
— Pani mi wierzy?
— Znowuż to samo... Czyż nie mówiłam?... Wierzę...
— I zawsze tak będzie! przez całe życie?...
— Zawsze...
W tej chwili z bocznej alei wyszedł pan Wacław i znalazł się tuż nawprost młodej pary. Był bardziej blady niż zwykle, rysy jego przybrały charakter ostrzejszy.
Uchylił kapelusza i ukłonił się z szyderczym uśmiechem. Antoni oddał ukłon obojętnie, panna Jadwiga zarumieniła się mocno.
Mimowoli, instynktowo prawie wsunęła rękę pod ramię swego towarzysza.
— Ja się go boję — szepnęła drżącym głosem — broń mnie, panie Antoni...
— Jego się pani lęka?
— To nieszczęście całego naszego domu... to zły człowiek.
— On?
— Z jego powodu ojciec mój cierpi, matka płacze, a ja... ja nie mam chwili spokojnej. U nas teraz tak smutno, tak ciężko, nie wyobrazi pan sobie... Może niepotrzebnie to mówię, ale...
— O, panno Jadwigo — rzekł z wymówką — już cofasz zaufanie... już żałujesz chwilowej szczerości?
— Nie, lecz...
— Przeciwnie, powiedz pani wszystko...
— Nie teraz, później może, przyjdź pan kiedy, a teraz odprowadź mnie do dorożki, nie dojdę pieszo do domu...
— Pani chora?
— Osłabiona tylko... przejdzie to, gdy wypocznę... przepraszam, że zaniepokoiłam pana... Do widzenia...
Podała mu rękę i usiadła do dorożki, młody człowiek zamyślony udał się w swoją drogę. Zastanowiły i zaniepokoiły go zarazem słowa młodej osoby, a dowiedział się z nich zbyt mało, aby mógł sobie wytworzyć jasne pojęcie o istotnym stanie rzeczy. A przecież wiedzieć musi wszystko, wiedzieć, koniecznie i jak najprędzej. Nie ma przedmiotu, któryby go bardziej, goręcej obchodził, jej smutek jest jego smutkiem, jej cierpienie jego cierpieniem. Ona zajmuje wszystkie jego myśli, bez niej nie wyobraża sobie życia w przyszłości. Wszystkoby poświęcił, by oddalić od niej smutki, a dać natomiast szczęście i radość. I zdawało się, że tak będzie, że nic nie stanie na przeszkodzie... tymczasem...
Zdawało mu się, że nie doczeka chwili, w której zamykają fabrykę, tak czas jakoś powoli tego dnia schodził, i robota mu nie szła. Kilkakrotnie omylił się w rachunku i dał złą informacyę robotnikowi. Oczywiście naprawił zaraz błąd, ale czuł, że nie może pracować spokojnie, że jedna, jedyna myśl zajmuje wyłącznie jego głowę.
Opuściwszy wieczorem fabrykę, pobiegł szybko do domu. Tam zastanie życzliwą duszę, z którą będzie mógł troski swoje podzielić, znajdzie w niej życzliwą pomoc i radę. Tą istotą była jego matka.
Skoro tylko wszedł, zauważyła, że jest nie[1]
— Co ci, Antosiu, co się stało? — spytała niespokojna.
— Ach, mateczko kochana, wiele, wiele mam ci do powiedzenia...
— Mów, dziecko moje, przed kim otworzysz serce swe, jeżeli nie przede mną? Zmęczonyś zapewne...
— E, nie... mateczko, nie zmęczenie ale niepokój mi dokucza, obawa.
— Cóż takiego, mój drogi?...
Opowiedział matce o spotkaniu z panną Jadwigą, o rozmowie, jaką z nią prowadził o przerażeniu, doznanem przez nią na widok Wacława. Nie pominął żadnego szczegółu. Matka nie przerywała ani jednem słowem, dopiero gdy skończył, rzekła:
— Nic nie wiedziałam o tem, że mają jakieś zmartwienie, nic mi nie mówiła Zenobia... a przecież mogłaby być szczerą wobec tak dawnej przyjaciółki...
— Ach, matko, żeby im można pomódz, wyprowadzić z kłopotu, mnie tak wiele na tem zależy.
— Domyślałam się — rzekła kładąc rękę na głowie syna — podobała ci się Jadwinia...
— Ja matko bez niej żyć nie mogę! Nie mówiłem ci o tem jeszcze, bom nie wiedział, czy znajdę wzajemność, ale teraz kiedy przekonałem się, że nie jestem dla niej obojętnym, teraz proszę cię, droga matko, nie odmów mi tej łaski... Ona taka miła i dobra; że nie bogata, to mała rzecz, ja na utrzymanie domu zarobię.
Matka milczała, syn nalegał.
— Czy masz mateczko co przeciw tej rodzinie?
— Ależ nic a nic...
— A więc, dlaczego zbywasz matko milczeniem moją prośbę... czy nie chcesz, abym był szczęśliwy?...
— Dziecko jesteś... Czy jest na świecie matka, któraby nie pragnęła szczęścia swego dziecka?... I ja go pragnę, ale twoje żądanie zaskoczyło mnie tak nagle... Pozwól zastanowić się, myśli zebrać... daj trochę czasu...
— Więc nie odmawiasz mi, najdroższa matko...
— Nie... posil się i wypocznij. Jesteś rozstrojony, nie swój. Pomówimy o twoich projektach kiedyindziej...
— Ale niedługo...
— Jutro, pojutrze, kiedy zechcesz. Muszę się jednak wprzódy dowiedzieć co tam się stało, skąd zmartwienie w całym domu, dlaczego Jadwinię tak przeraził widok owego pana... Jutro jeszcze przed południem tam będę i sądzę, że dawna koleżanka i przyjaciółka powie mi prawdę.
Obietnicą tą uspokojony, młody człowiek posilił się i usnął, nazajutrz rano nie było czasu na rozmowę. Spieszył do fabryki. Wieczorem dopiero, po ukończeniu robót dziennych mógł mówić z matką. Zastał ją zamyśloną, tak, że nie śmiał wszczynać pierwszy rozmowy, ale dobra matka zrozumiała jego niecierpliwość.
— Mój drogi — rzekła, — byłam u nich, nic wesołego powiedzieć ci nie mogę.
— O, matko...
— Bądź cierpliwy i słuchaj. Tam jest źle. Wczoraj wieczorem ojciec Jadwini ciężko zachorował...
— Widziałem go onegdaj na ulicy...
— Tak. Zachorował nagle, i kto wie, na czem to się skończy...
— Czy to co niebezpiecznego?
— Lekarz niby ma nadzieję, ale widzę po jego minie, że tylko dla dodania otuchy matce i córce tak mówi. Żądał, aby dla pewności wezwały jeszcze dwóch na konsylium.
— Boże, skądże tak raptem!.
— Zmartwił się ciężko... Wymówiono mu miejsce w fabryce, stracił jedyny środek egzystencyi. Człowiek stary, nie tęgiego zdrowia gdzież się podzieje, kto go weźmie?...
— Ja tego zrozumieć nie mogę. Dotychczas byli z niego zupełnie zadowoleni, powierzali mu czynności ważne, do których nie można przeznaczyć byle kogo... do których oprócz znajomości rzeczy, trzeba być uczciwym...
— Znalazł się ktoś, co go oskarżył o nadużycia. Wierzę, że to oskarżenie było fałszywe, ale zły człowiek celu dopiął, a ten biedak tak się zmartwił, że zdrowiem przypłacił.
— Któż jest ten, kto mu zaszkodził?
— Właśnie ów pan Wacław.
— A więc to on!...
— Rzeczywiście; to zły duch tej rodziny, a opiekuje się nią od lat wielu. Dowiedziałam się o wszystkiem. Ojciec Jadwini to człowiek słabego charakteru i słabej woli. Przed dziesięcioma laty dał się wciągnąć przez owego fałszywego przyjaciela do gry... przegrał to, co posiadał, wszystkie oszczędności... i wpadł w długi. Przyjaciel, do którego kieszeni pieniądze przeszły, niby go ratował, brał jednak rewersa i jest jego wierzycielem. Do niedawna jeszcze siedział cicho, nie upominał się, i dawał do zrozumienia, że ożeniłby się z Jadwinią...
— On?!
— No, tak. Zbywano go żartami, mówiono, że panienka jeszcze za młoda... On czekał: nareszcie stawał się coraz bardziej natarczywy, żądał odpowiedzi stanowczej. Rodzice nie chcieli dziecka przymuszać i poświęcać na ofiarę, odmówili — stąd zemsta... Pozbawił go miejsca w fabryce, a rewersa oddał adwokatowi, rozpoczął proces, zagrabi im całe mienie...
— A to łotr!
— Oczywiście, że tak... a teraz wobec choroby tak ciężkiej i niebezpiecznej, położenie tych kobiet jest okropne, bez wyjścia... O twoich intencyach nie mówiłam, rozumiesz chyba, że nie była na to pora właściwa...
— Matko droga! Czy nie można poratować ich; pomódz w jaki sposób? Ja chętnie oddam na to wszystko co posiadam.
— Powoli, mój Antosiu, powoli — nie nagle... Ja jestem praktyczniejsza od ciebie; przechodziłam jeszcze cięższe koleje niż oni. Z chwilą śmierci męża spadło na mnie wdowieństwo, twoje sieroctwo i najbardziej zawikłane interesa majątkowe... Jednak jakoś, przy Bożej pomocy i życzliwej radzie dobrych ludzi — przeszło... Wydobyłam się i wypłynęłam. Bóg dopomógł mi uratować resztki mienia i wychować ciebie. Dziś odpoczywam, mam starość spokojną i nadzieję, że ty będziesz...
— Będę zawsze uczciwym pracownikiem, matko.
— Tak, mam nadzieję, że będziesz zawsze dobrym i uczciwym człowiekiem. Wierz mi, synu, że cel życia każdej matki w tem się streszcza. Szczęśliwa, która może powiedzieć, że cel ten osiągnęła...
Młody człowiek ujął szczupłą i pomarszczoną dłoń swej rodzicielki i do ust przycisnął w milczeniu, matka złożyła na jego głowie pocałunek i rzekła:
— Wiem, moje dziecko, o czem myślisz w tej chwili — bądź spokojny i cierpliwy, czekaj...
— A jeżeli ten zły człowiek...
— Bronić się będziemy. Widzisz, Antosiu, ja już mówię: będziemy — bo troski ich i troski nasze uważam za wspólne. Mam znajomego prawnika, jest to przyjaciel twego nieboszczyka ojca, zacny i szlachetny człowiek; dawniej praktykował jako adwokat na prowincyi, w naszych stronach rodzinnych, obecnie — tu w Warszawie mieszka. Pójdę w tych dniach do niego, on poradzi, obroni pokrzywdzonych... Że prośbie mojej nie odmówi, jestem pewna...
— Ja także coś dla nich zrobić mogę.
— Cóż takiego?...
— W fabryce zwierzchnicy mają do mnie zaufanie...
— Więc?
— Postaram się, aby ojca panny Jadwigi przyjęto.
— Sądzisz, że to łatwo pójdzie?
— W każdym razie spróbuję. Oczywiście za skutek zaręczyć nie mogę, ale mam to przekonanie, że się uda.
— Byłoby to bardzo dobrze...
— Najważniejsza dla nich rzecz, podstawa bytu całej rodziny...
— Tak... tak...
— Mamo, ja pójdę dowiem się o jego zdrowie...
— Za późno już dziś... nie wypada...
— Ja też nie wejdę na górę, zapytam przez stróża i zaraz wrócę... Niedaleko...
Po kwadransie młody człowiek powrócił, blady i przerażony.
— Matko — rzekł z drżeniem w głosie, — tam bardzo źle, doktor tylko co wyszedł, nie robi żadnej nadziei, mówi, że lada chwila może nastąpić śmierć...
— Co ty mówisz?
— Może już w tej w chwili u nich żałoba... Tak ich niepodobna zostawić... Matko, chodźmy...
Kiedy syn z matką przyszli, w oficynie na pierwszem piętrze wszystkie okna były otwarte, widać było ruch niezwykły, słychać wybuchy płaczu. Na podwórku stała gromadka ludzi, na schodach kobiet kilka. Na pierwszy rzut oka poznać było można, że stało się coś ważnego.
Matka z synem udali się na piętro... Malarka, stojąca przed drzwiami swego mieszkania, rzekła:
— W tej chwili życie skończył; dobrze, że państwo przyszli, tam płacz i zmartwienie.
Pani Zenobia była jak nieprzytomna, ujrzawszy wchodzącą przyjaciółkę, wybuchnęła głośnym płaczem; panna Jadwiga, blada, zmizerowana przez długie czuwanie przy chorym, ledwie mogła trzymać się na nogach. Młody człowiek zbliżył się do niej, za rękę ujął, prostemi, ale z serca płynącemi słowy pocieszać zaczął.
Nie odpowiedziała, tylko uściśnieniem ręki wyraziła mu podziękowanie.
Trzeciego dnia, szczupły orszak pogrzebowy kroczył ku Powązkom; parokonny karawan wiózł czarną trumnę, na której ręka przyjazna zawiesiła ładny wieniec. Panna Jadwiga domyśliła się, od kogo ten dowód pamięci pochodził.
Na samym końcu orszaku, z daleka, jak gdyby pragnąc, aby go nie zauważono, szedł pan Wacław. Był bardzo blady i zestarzały, szedł ciężko, opierając się na lasce, głowę zwiesił, nogi uginały się pod nim, znać było, że idzie z wielkim wysiłkiem. W połowie drogi zatrzymał się, wszedł do pierwszego lepszego sklepu, kupił jakąś bagatelkę i prosił, aby mu pozwolono usiąść na chwilę. Odpocząwszy, dorożką orszak pogrzebowy dogonił, a potem szedł znów pieszo aż do samego grobu, a daleko, prawie na samym końcu cmentarza grób ten wykopano... Pan Antoni prowadził wdowę, pod rękę, matka jego pannę Jadwigę.
Kiedy smutny obrządek się skończył i grudy ziemi padać zaczęły na trumnę, pan Wacław oddalił się, wracał krok za krokiem, przysiadał na każdej ławeczce... i do domu pojechał.
Nazajutrz, pani Zenobia otrzymała od niego list z zawiadomieniem, że zrzeka się wszelkich pretensyj i sprawę z sądu cofa... Tłómaczył się obszernie, że było to tylko nieporozumienie chwilowe, którego obecnie szczerze żałuje... i że radby osobiście wyrazić swoje spółczucie w nieszczęściu!...
Wdowa przeczytawszy list, rzuciła go między papiery... i nie dała żadnej odpowiedzi...
Na co?...
Fortepian zamknięty, dźwięki jego nie rozlegają się po ciasnem podwórku, w mieszkaniu smutek i żałoba... Wszyscy lokatorowie okazują spółczucie osieroconym, nawet złośliwa emerytka wstrzymuje się od uwag.
Pan Wacław znowuż list przysłał.
Napisany on był widocznie pod wpływem wzruszenia, ręką niepewną, drżącą. Błagał w nim, aby mu przebaczono, pisał, że czuje już zbliżający się kres życia, i że ciężko mu będzie umierać bez pojednania się i bez wynagrodzenia krzywdy.
Wdowa, po krótkiej naradzie z przyjaciółką swą, udała się do chorego Wacława. Rzeczywiście wyglądał on okropnie, wychudzony jak szkielet, twarz miał barwy woskowo-żółtej — jedynie tylko w oczach tlały jeszcze słabe iskierki życia.
Ujrzawszy panią Zenobię, z trudnością uniósł się nieco na poduszkach i cichym głosem mówić zaczął. Wyznał wszystkie winy, jakie względem przyjaciela popełnił, tłómacząc się, że działał pod wpływem zaślepienia i namiętnej miłości... Teraz dopiero przejrzał i zobaczył, ile złego popełnił...
Błagał o przebaczenie, całym majątkiem swoim chciał krzywdę wynagrodzić. Pani Zenobia odpowiedziała mu krótko:
— Chrześcijanką jestem, więc obowiązkiem moim jest przebaczyć urazę — i przebaczam też; niech ci, panie Wacławie, Sędzia Najwyższy będzie miłosierny; przebaczam, ale wynagrodzenia nie przyjmę. Nie ma takich pieniędzy któreby opłacić mogły smutek mój, żal i łzy przelane. Chcesz z majątku swego użytek dobry zrobić, pomyśl o biednych, o chorych, o sierotach opuszczonych. Tyle jest cierpiących, tylu nędzarzy, — im zostaw. Zapewniła go, ponieważ ciągle o to prosił, że mu przebacza w imieniu własnem i córki — zapewniła i odeszła.
W tydzień później Wacław umarł, przed śmiercią był zupełnie przytomny, wezwał rejenta i sporządził testament. Całe swoje mienie, z wyjątkiem nieznacznej sumy na opłacenie kosztów skromnego pogrzebu, przeznaczył na ubogich.
Pochowano go, stosownie do życzenia, skromnie. W orszaku pogrzebowym znajdowała się pani Zenobia z córką i pani Zofia z synem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W rok później energiczna pani Zenobia gospodarowała w oficynie zawzięcie, a miała niemało kłopotu. Dwa mieszkania trzeba było odnawiać, malować, urządzać, zaciągać podłogi... Dwa mieszkania na pierwszem i na drugiem piętrze.
Jeszcze to na pierwszem pół biedy, trzeba je było tylko odświeżyć i do porządku doprowadzić — ale pokoiki na drugiem piętrze musiały być urządzone z możliwą elegancyą i szykiem. Takie było życzenie pani Zenobii, pani Zofii, panny Jadwigi i pana Antoniego, który, ku podziwieniu pań, objawiał we wszystkiem gust wykwintny.
Złośliwa emerytka ustąpiła z drugiego piętra, nie bez żalu przeciw nowym lokatorom i przeciw rządcy, który jej mieszkanie wymówił — przepowiadała malarce, że się to wszystko źle skończy, że osoba, która wprowadziła przez ciasne schody fortepian i od razu zabrała kawalera z facyatki dla córuni, nikomu spokojnie żyć nie da i za kilka lat całą oficynę, zagarnie, nie wyłączając nawet suteren.
— Niech ją tam, mówiła, wolę, że się wyprowadzam, wszędzie są ludzie, a tem bardziej na Elektoralnej, gdzie znalazłam dwa pokoje i kuchnię wcale niedrogo. Będę miała nowe towarzystwo i nowe znajomości, a do pani nieraz wpadnę — dowiem się co tu słychać. Na facyatkę, bo wiem, że nie najęta dotychczas sama lokatora znajdę...
— A cóż pani na tem zależy? — zapytała malarka.
— Mnie nic — ale musi być jakaś sprawiedliwość na świecie; panny z trzeciego piętra powinny wyjść za mąż...
— A jeżeli kawaler nie zechce...
— Co to nie zechce! Musi... Właśnie takiego mam na oku, który nie będzie grymasił... jest to mój blizki kuzyn. Osadzę go tu i ożenię na złość, żeby tamta nie tryumfowała zanadto.
Lokal na pierwszem piętrze wyporządzony i odnowiony zupełnie, zajęły dwie przyjaciółki, pani Zofia i pani Zenobia. Obie do spółki założyły sklep i prowadzą go już od pół roku. Pokoje na drugiem piętrze są mieszkaniem młodej i szczęśliwej pary. Na ślubie była obecna cała oficyna i wiele osób z domu frontowego, wesela hucznego nie było, kilka osób znajomych tylko zaproszono... Smutki przeminęły, nastały dni spokojnie i szczęśliwe.
Pan Antoni chodzi codziennie do fabryki, a wieczorem śpieszy do domu, gdzie mu najlepiej i najmilej.
W niedzielę i w święta; jeżeli pogoda sprzyja, odbywają wycieczki za miasto na cały dzień; obie matki im towarzyszą.
Jadwinia dumna jest ze swego męża, zajmuje się gorliwie swem drobnem gospodarstwem, a po parę godzin dziennie przepędza nad haftem. Robi przepyszny ornat, na zamówienie jakiegoś bogatego fundatora.