<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV. DOSTOJNICY.

Kim-ok-kium był zachowawcą nietylko dlatego, że wysoki zajmował urząd i nie dlatego też że ród jego z dawien dawna należał do zachowawczej partyi »No-iń«, lecz przedewszystkiem dlatego, że nawet w szczegółach miał starodawne upodobania. Zgodnie więc z obyczajem korejskim spał nago pod grubo watowaną kołdrą na cienkim materacu, rozesłanym wprost na cieplej, wyklejonej grubym, żółtym papierem, ogrzanej z dołu podłodze sypialni. Obok sypiała, co noc inna, z jego trzech żon i tyluż nałożnic. Tym razem spała z nim najmłodsza. Ale skoro Kim-ok-kium się ocknął, już jej nie znalazł; obudził go właśnie przykry chłód, jaki wdarł się pod ciężkie sklepienie kołdry, przez szczelinę uczynioną wyśliźnięciem się ciała kobiety. Słyszał jej głos cienki i przenikliwy w rozgwarze innych głosów i brzęku naczyń, dochodzących z dołu, z kuchni, jak kłócił się tam z drugim głosem kobiecym, głosem głuchym i pokasłującym. Jeszcze dalej, może na dworze albo na innym podwórku, płakało dziecko.
— Już się gryzą!... — mruknął. — He, Sam-si!
Na to wołanie zaszeleściło u progu drzwi, u dołu wielkiej, pięknie rzeźbionej ramy, powleczonej naoliwionym papierem — jedynego źródła szarego, łagodnego światła, rozwidniającego słabo sypialnię. Z niejakim oporem przejrzysta rama odsunęła się, buchnął jaskrawy potok dnia i rozbił zmierzch. Na tle przeciwległej papierowej ściany okna, jaśniejszej i jak porcelana matowej, pociętej misterną czarną kratą, zarysowała się blizko u wejścia postać małej dziewczynki na klęczkach. Pochyliła się na wystawione przed siebie dłonie i oddała czołobitny ukłon rodzicowi.
— A gdzie Ko-ku?
— Płacze. Oblał wodą swoje nowe spodnie!
Kim-ok-kium uniósł się na łokciu, sięgnął pod materac, dostał kapciuch i metalową fajeczkę, nabił ją tytoniem i zapalił Sam-si tymczasem wsunęła zręcznie do sypialni leciuchne bambusowe szaragi z przewieszoną przez nie świeżą odzieżą. Poruszała się lekko, zręcznie, pełzając na klęczkach po gładkich matach i ślizgając się bezdźwięcznie po papierowej posadzce. Kim-ok-kium patrzał życzliwie z pod oka na jej małe, zgrabne rączęta, na chude łopatki, poruszające się pod malinową bluzką jedwabną. Dziewczynka pilnie szykowała rzeczy do ubierania, odstawiła od wezgłowia bukiet kwiatów, odsunęła spluwaczkę... Gdy była blizko Kim-ok-kiuma, oparł dłoń na jej gładko zaczesanej główce i pieszczotliwie przesunął ją dalej na warkoczyk, zwisający na karczek dziewczęcia. Dziewczynka podniosła do góry twarzyczkę zarumienioną od szczęścia i w różowej łunie poranku, bijącej z wielkich okien zewnętrznych, wyglądała jak biały, zapłoniony kwiatuszek.
— Czy pogoda na dworze?
— Pogoda, ojcze, ale wietrzno!... — odrzekła, patrząc z przywiązaniem w szeroką i mięsistą twarz dostojnika.
— A co robi Czun-hań?
— Młoda Pani... rozmawia z Starą Panią — szepnęła ostrożnie, oblewając się jeszcze gorętszym rumieńcem.
Gwar i krzyki w kuchni wciąż rosły.
— Biegnij, zawołaj ją, żeby przyszła mię ubrać... Niech śpieszą się ze śniadaniem, bo muszę wyjść rychło!
Sam-si znikła za drzwiami, cichutko jak myszka.
Kim-ok-kium chwilkę rozmyślał z namarszczonem czołem, leżąc na wznak, poczem mocno westchnął. Zaleciała go woń więdnących kwiatów zmieszana z zapachem perfum europejskich i ciała młodej, złej, rozrzutnej, ale umiłowanej żony.
— Ha! Niech co chce będzie... Wypędzę starą!..
Przeciągnął się, ziewnął i usiadł porywczo.
We drzwiach pojawiła się ciemna sylwetka Czun-hań, odzianej w niebieski jedwab. W rękach niosła wielką miednicę, pełną dymiącego się ukropu. Uklękła przed mężem i powitawszy go czołobitnym ukłonem, jęła obmywać mu piersi ramiona, plecy, lędźwie i stopy płatem flaneli zmaczanej w gorącej wodzie. Pierś młodej kobiety mocno falowała.
— Niepodobna... Takich obelg... takiego poniżenia w Waszym, Panie, domu... — zaczęła mówić głosem przerywanym.
— Czy nikt nie przychodził z Pałacu? — przerwał spokojnie Kim-ok-kium.
— O tej porze?... Kogóż oczekujesz tak wcześnie? — Udała ździwienie, lecz po chwili złe ogniki zamigotały w jej czarnozłotych oczach, jak łuska pełzającego węża.
— Nie chcesz, Panie, wysłuchać skarg mych... Tymczasem ta stara wiedźma, ta przeklęta, wyzuta z twarzy intrygantka... Ta matka buntowników, wrogów króla i ojczyzny, naruszycieli starych obyczajów!...
Kim-ok-kium nachmurzył się.
— Dość tego!... Mówiłem ci ja, żebyś mi żadnych nie znosiła plotek!...
Spojrzała nań, rozdęła nozdrza, lecz w mgnieniu oka podwinęła rozstrzęsione wargi i zamiast gniewnych wyrazów z krtani, polały jej się z oczu rzęsiste łzy. Kim-ok-kium zdawał się ich niedostrzegać.
Żona podała mu wody gorącej w małej miseczce, z której on wyjął sam namokłą flanelę, i, wyżąwszy ją, umył sobie nią twarz i ręce. Poczem Czun-hań zręcznie rozplotła mu włosy, uczesała i znów zwinęła je w piękny węzeł na czubku głowy. Następnie ubrała go w króciuchną, nie sięgającą do pasa, perkalową kurteczkę i szerokie hajdawery, na to narzuciła dłuższą jedwabną kurtkę, oliwkowego koloru i takież spodnie. Na nogi wdziała mu białe skarpetki i chińskie trzewiki na grubej podeszwie. Na głowę włożyła misternie plecioną ażurową myckę, »man-get« a na nią skrzydlaty, przejrzysty kołpak dostojnika. Wreszcie podała mu małe lusterko, srebrne szczypeczki do wyrywania włosów i kościany nożyk do gładzenia brwi. Skłoniła się w milczeniu, zabrała miednicę i wyszła.
Kim-ok-kium przejrzał się, pogładził rzadki zarost i udał się do następnego pokoju. Jednocześnie ukazała się tam druga z kolei jego żona, Pi-nan-san, niewysoka, dorodna, pulchna kobieta, z twarzą okrągłą, jakby z białego ulepioną ciasta. Niosła niziutki stolik, zastawiony śniadaniem.
— Pewnie, Panie, tu dziś będziesz spożywał swój ryż, gdyż na ganku wieje!...
— Dobrze! Postaw i rozsuń ścianę.
Umieściwszy starannie pośrodku pokoju stoliczek, postawiwszy obok miedziany imbryczek z grzaną. »Sake« (rodzaj rumu), Pi-nan-san silnym rozmachem rąk rozsunęła papierowe ramy. Orzeźwiające powietrze wpłynęło falą gwałtowną. Kim-ok-kium siadł na ziemi przed stoliczkiem i zaczął spożywać gorzkie, słone oraz pieprzne kwaszone rzodkwie, przekąski i solone raczki, obficie podane na małych spodeczkach. Oczy jego tymczasem przeglądały uważnie liczne dziedzińce jego obszernego domostwa, których większość doskonale widać stąd było. Wszędzie prawie snuli się ludzie, przeważnie kobiety i dzieci, dolatywał stuk naczyń i uderzenia bijaków do gładzenia bielizny, powiewały sztuki rozwieszonej na żerdziach i sznurach odzieży. Domostwo tworzyło całe, ściśle w sobie zamknięte państewko, poza którem widniały szeregi, morze całe, podobnych budowli, dachów i murów, spowitych dymom porannych ognisk, przeplecionych zielonym tumanem ogrodów. A ponad wszystkiem w dali wznosiły się szczerbate, różowo-złote szczyty białych gór, strzegących wokoło stolicy, ponad któremi sklepiło się już tylko błękitne niebo.
— Cóż, czy Ko-ku wysuszył już swoje nowe spodnie? — spytał Kim-ok-kium, spoglądając z uśmiechem na Pi-nan-san, która, klęcząc obok, napełniała jego talerz ryżem, w miarę jak go spożywał.
Kobieta podniosła nań pokornie czarne, podłużne oczy...
— O, tak! Zaraz przyjdzie!... Ko-ku, ojciec woła, śpiesz się!...
— Już jestem!... — odpowiedział mały obywatel, z trudnością drapiąc się na ganek po schodach. Był odziany zupełnie jak rodzic i bardzo do niego podobny. Niósł w ręku wazonik z bukietem świeżych kwiatów, który postawił z głębokim ukłonem przed ojcem.
— Opowiedz, jak to się stało?
— Chciałem, ojcze, obejrzeć dno dzbanuszka... Wody wcale nie myślałem wylewać. W tem wylała się sama...
— Widzisz, trzeba zawsze myśleć o skutkach swojego postępku. Ludzie rozsądni długo namyślają się, nim coś przedsięwezmą... Morał przerwala Sam-si, która wbiegła zdyszana na górę i, przysiadłszy koło braciszka, wyszeptała:
— Przyszedł Ni-men-san, główny eunuch! Czeka na ojca w poczekalni... Kim-ok-kium, bez widocznego pośpiechu, wypalił fajeczkę, wytarł ręce flanelą umoczoną w gorącej wodzie, wypłukał usta, poczem wstał i przyjął z rąk żony wspaniały chałat z szafirowego jedwabiu, z obszernymi, zwisającymi rękawami, na który wdział z kolei czarną jedwabną narzutkę bez rękawów i tak wystrojony, spokojny, wyniosły, wolno zstąpił po schodach na wyłożone kamiennemi płytami podwórko. Obok w otwartej kuchni rój sług i dzieci umilkł na jego widok a siedząca na wysokim zydlu wysoka, chuda niewiasta, w białem ubraniu, podniosła się i złożyła mu chiński ukłon, krzyżując ręce na piersiach. Nie dostrzegł jej i nie odpowiedział. Minął jedno podwórko i drugie, skąd opleciona winem, okrągła jak koło brama, prowadziła do maluchnego, pełnego kwiatów, słońca i motyli ogrodu, aż znalazł się przed długim, poprzecznym budynkiem, z szerokim gankiem na słupach, biegnącym dookoła. Po schodkach kamiennych wszedł do pierwszej izby, gdzie kilku krajowców siedziało pod ścianami na piętach, w kapeluszach na głowach i z fajeczkami w zębach. Odpowiedział skinięciem głowy na ich głęboki ukłon i wszedł szybko do następnego pokoju. Tam pośrodku, na płaskiej poduszce, siedział otyły mężczyzna, jota w jotę w takim samym, jak on, ubraniu. W kołpaku jedynie zachodziła mała różnica, miał on u przybysza więcej podobieństwa do tyary mnichów buddyjskich, niż do nakrycia głowy wyższych dostojników i rycerzy. Zato jedwab jego powłóczystej szaty był o wiele lepszego gatunku, niż ten, który nosił Kim-ok-kium. Bystre oczy Kim’a dostrzegły to natychmiast.
— Bezczelny rzezaniec! — mruknął, przysiadając i schylając się w nizkim ukłonie.
Obaj dostojnicy chwilę stali na czworakach, zwróceni do siebie łbami, jak barany. Obaj mruczeli na wyścigi zwykle przywitania i komplimenty, obaj zawzięcie wciągali w siebie powietrze, obyczajem zapożyczonym z Japonii, obaj pilnie baczyli, czy oparte na podłodze dłonie współbiesiadnika odrywają się nareszcie od maty, czy nie. Czy dlatego, że gospodarz był grzeczniejszy, czy może dlatego poprostu, że był mniej otyły, dość, że ręce eunucha drgnęły wcześniej. Wtedy Kim-ok-kium wyprostował: się dumnie.
— Naje-uasso! (przychodzę!) — powitał gospodarza przybyły.
— Rad jestem widzieć w cichym swym domku tak dostojnego gościa o każdej porze dnia!... Im wcześniej, tem lepiej!
— Spieszyłem się, aby w domu zastać cię, ręko monarchy, gdyż wiedziałem, iż troska o sprawy państwowe, rychło wypłoszy cię z rodzinnego koła!... — odpowiedział eunuch ze słodkim uśmiechem.
Służący wniósł na małej tacce na nóżkach herbatę, owoce, słodycze.
Rozmowa znów potoczyła się na światowe tory nic nieznaczących frazesów.
— Rok obiecuje być dżystym i budowa nowego pałacu wymagać będzie pośpiechu!... — ostrożnie wstawił w gawędę Ni-men-san.
Męska twarz Kim-ok-kiuma spoważniała. Ni-men-san bacznie śledził go swemi małemi, zapłyniętemi tłuszczem oczkami.
— Wola monarchy jest jak ciepło i jasność, jak słońce przenika wszędzie... Ale serce Jego jest w ręku Nieba... Kto wie, kiedy i komu powierzy budowę swego przybytku?
— Pani Miń-om stara się, aby robotę oddano Miń-riok-sik’owi... — szepnął eunuch cicho, ale śmiało.
Oblicze Kim-ok-kiuma zachowało nieprzeniknioną powagę.
— Miniowie znowu biorą górę, wyłażą ze wszystkich sczelin, jak karaluchy. Wkrótce w pałacu, a może i w całym. kraju dla innych miejsca nie starczy!
Kim-ok-kium szukał w milczeniu kapciucha i fajeczki
— Wiesz, dostojny stróżu praw, iż nawet dynastyi może grozić niebezpieczeństwo. Pani Miń-om ma syna i choć jest nałożnicą, łatwo może zostać królową...
Kim-ok-kium zapalił fajeczkę i podał ją grzecznie gościowi.
— Następca tronu doznaje coraz mniej u ojca posłuchu... — ciągnął Ni-men-san, pykając dymek.
— Cóż czynić?! Niepodobna wchodzić między ojca i syna.
— To prawda, dostojny panie, ale... w starych księgach powiedziano, iż nie dobrze, gdy myśli monarchy zbyt długo spoczywają na jednej kobiecie...
Brwi Kim-ok-kiuma niepostrzeżenie drgnęły.
— Sam mówiłeś mi, czcigodny Ni-men-sanie niedawno, iż łożnica naszego Pana pilnie jest strzeżona, że wszystkie piękniejsze, nieodpowiednie służebnice zostały wytracone albo rozpędzone, że pojawienie się kogoś nowego w pałacu jest wprost niemożliwe...
— Niemożliwe wprost, ale... pogłoska przenika najgrubsze mury... Najjaśniejszy Pan nudzi się!... Częstokroć noc całą, daremnie szukając ulatującego snu, każe tańczyć tancerkom i wróżyć wróżbiarzom... Lecz wszystko już widział tylekroć razy, iż zbawczy sen i spokój nie przychodzą...
— Mów jaśniej, poważny Ni-men-sanie. Wiem, iż Miniowie czyhają na moją zgubę, ty zaś pamiętaj, że przedsiębiorca Cza-po-gi grubą obiecał sumę, jeżeli dostanie budowę.
— Cza-po-gi jest doskonałym budowniczym... Chodzi wyłącznie o dobro króla naszego i Pana...
— Cóż więc radzisz?
— Należy wprowadzić do Ogrodów Rozkoszy nie kobietę, ale jej cień... Tego zabić niepodobna...
— Nie znam kobiety zdolnej wysłać cień...
— Rozumiem, zajęty sprawami państwa, nie masz czasu, opiekunie cnoty na małostki, ale ja znam taką, gdyż to jest moje rzemiosło!... — Uśmiechnął się przebiegle i zajrzał wprost w oczy Kim-ok-kium’owi.
— Przybyła niedawno z południa. Przywiózł ją dziobaty pies Cu-ireni. Podobną jest do kwiatu rozkwitającej gruszy i tańczy nowe tańce zamorskie... Zwie się Ol-soni... A może wasza dostojność słyszała już to imię?
Znowu spojrzał mu w oczy uważnie.
— Nie, nie słyszałem! — zaprzeczył gospodarz, szczerze ździwiony znaczącem spojrzeniem eunucha.
— Tem lepiej! Będziesz sam miał przyjemną niespodziankę. Gdyż cień tej dziewczyny można wprowadzić do pałacu... jedynie... przez twój dom!
Kim-ok-kium podniósł do góry brwi z pewnym niepokojem.
— Wszak zapraszasz zwykle w tej porze do swego zamiejskiego domu cudzoziemców na ucztę z tancerkami... Zaproś niedługo Francuzów albo Amerykanów i zaproś księcia Ni-szon-gi...
Uśmiech przewinął się po ściśniętych wargach gospodarza.
— Imienia Ol-soni nie potrzebujesz przedtem wymieniać.... Poleć tylko zamówienie tancerek twemu słudze, Kim-ho-duri, a Ol-soni będzie, tańczyć na uczcie... Moja w tem głowa!
Kim-ok-kium trochę się skrzywił, ale pomyślawszy, wycedził przeciągle:
— Ee! tak! Zgoda!...
Ni-men-san pochylił się w pożegnalnym ukłonie.
— Na-kao! (odchodzę!)
Kim-ok-kium odprowadził go na podwórze, gdzie czekała na eunucha zamknięta, bogato lakierowana lektyka.
Gdy eunuch zniknął we wrotach dziedzińca, obstąpiła Kim-ok-kiuma gromada dworzan i klientów. Przedewszystkiem, rozumie się, dostrzegł rosłą, bezczelną postać Kim-ho-duri, ale wstrzymał się i nic mu nie powiedział. Słuchał próśb, plotek i opowieści zebranej gawiedzi z właściwą mu, dobrotliwą wyniosłością, ale źrenice jego rozbłysły pewnem zaciekawieniem wtedy dopiero, gdy stanął przed nim Kim-ki z sługą swym, Chakki.
— Kto jesteście i czego żądacie?
Młodzieniec ukląkł przed naczelnikiem rodu i drżącą ręką podał mu list stryja. Kim-ok-kium obejrzał podpis i pismo uważnie odczytał.
— Więc jesteś wnukiem Kim-cza-sania, znakomitego wojownika? Znałem ojca twego, razem w Seulu zdawaliśmy egzamin państwowy!... — wyrzekł z rozjaśnioną twarzą. — Ale czcigodny Kim-juń-sik pisze tu jeszcze o jakichś pieniądzach, o jakimś długu, który tobie mam doręczyć... Nic tego nie pamiętam... Nie odebrałem żadnych pieniędzy!... Weź to i sprawdź, Kim-bo-remi!... — zwrócił się do stojącego obok niego wysmukłego, miłej powierzchowności Korejczyka. — A ty, dziecko moje, możesz wraz z niewolnikiem zostać u mnie! Zdaj egzamin, a skoro okażesz się zdolny i pilny, to pewnie da się coś dla ciebie zrobić...
Wręczył list Kim-bo-remi’emu i kazał posłać po lektykę. Po chwili już siedział w wysokiem, otwartem krześle i, wzniesiony wysoko na ramionach czterech lektykarzy, popłynął, kołysząc się w stronę ulicy Ministrów.
— Dawaj obiecane dziesięć jen! — krzyknął Kim-ho-duri, chwytając stropionego Kim-ki’ego za ramię.
— Jakto obiecane? Ja nic nie obiecywałem!...
— Myśmy nic nie obiecywali!... — podtrzymał pana Chakki.
— Cóż to, chcielibyście darmo stawać przed oczami dostojników?!... A cóżby się stało z nami, jego dworzanami? Dawaj pieniądze, dawaj!... Nie znasz obyczai muń-geków, to je poznasz, kiedy sam się muń-gekiem staniesz... — nastawał Kim-ho-duri, napierając na zarumienionego i zupełnie zbitego z tropu, Kim-ki’ego.
— Nie mam tyle!...
— A ile masz? Ile go ocenicie, towarzysze? Wszak on pan, ma niewolnika!...
— Niech sprzeda niewolnika!... — wołali, śmiejąc się zebrani wokoło dworzanie.
— Daj im dwa meksykańskie dollary! — poradził życzliwie Kim-bo-remi.
— Jednego!... Zabijcie mię, a więcej nie dam! — wołał rozpaczliwie Chakki.
— Poco cię mamy zabijać?... Przecie więcej ukarzemy, zostawiając przy życiu, ale bez pieniędzy!... Dawaj, dawaj dollary... To przecie wkup, bez niego mieszkać wam tu nie damy!... — krzyczał Kim-ho-duri.
— Zmiłujcie się, ludzie!... Przecież wszyscy jednego jesteśmy rodu, wszyscy jesteśmy Kimowie!... — jęczał Chakki, wybierając z sakiewki monetę.
— Tem bardziej powinieneś się z nami podzielić!... — odpowiedział Kim-ho-duri i, pobrzękując srebrem w dłoni, ruszył ku bramie.
— Tu zaszła jakaś dziwna omyłka!... — rzekł Kim-bo-remi do odurzonego i przygnębionego hałasem i rabunkiem Kim-ki’ego. — Stryj twój pisze w liście o dawnej należności, której procenty miały zwiększyć sumę... Ale nie przypominam sobie żadnej notatki w rachunkowej księdze Kim-oków... Zajrzę jeszcze do księgi familijnej... Jeżeli tam znajdzie się ślad jaki, to pan nasz napewno... zapłaci!
W przysłuchującym się ciekawie tłumie dworzan rozległ się przytłumiony śmiech.
— Zapewne... zapłaci! Ale my od tej sumy żadnego nie poprosimy procentu!
— W dziesięciu tysiącach królestw świata jeszcze się chyba nie znalazł taki bogacz, coby dobrowolnie biednemu zapłacił.
— Zginąłem wtedy! jęknął Kim-ki. — To zapłata za moją ojcowiznę!.... Zostanę żebrakiem!...
— Zaszła pomyłka! Wyjaśni się i stryj zwróci ci należność z innego źródła...
Chakki potrząsł przecząco miedzianą, siwowłosą głową.
— Nie zapłaci!...
— A podpisałeś akt sprzedaży ziemi?
— Podpisał!... — zachrypiał Chakki.
— To źle!... To bardzo nierozsądnie!... — wyrzekł Kim-bo-remi ze współczuciem. — Cała nadzieja pozostaje w cnocie twego stryja. Ale ostrzegam, że w liście nie powiedziano, zaco się te pieniądze należą!... I nawet nie powiedziano, że to dług, można myśleć, że to podarunek!... Zupełnie nie powiedziano.
Kim-ki stał bezradnie z rękami opuszczonemi i twarzą żałosną. Nikt z rozchodzących się zwolna muń-geków już się z niego nie śmiał. Kilku podeszło doń nawet i, klepiąc po ramieniu, pocieszało:
— Ha! Nie umieraj przed czasem, może się wyjaśni!.... Może i na twojego mądrego stryja w ostateczności znajdziemy tu sposób... Wszak od dziś stałeś się towarzyszem, dworzaninem potężnego naszego naczelnika Kim’a. Dużo jest zręcznych ludzi w Seulu!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.