<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ona
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie piąte
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

Zdawało się Kostusi, że od tego dnia coś się zmieniło we dworze. Ciotka była opryskliwa i zawsze niezadowolona, Jadwisia niedelikatna w swych żartach, Fela nie do zniesienia impertynencka, Kazio niesłusznie obrażony.
Tak się jej tylko zdawało, bo wistocie otoczenie zostało jednakowe, tylko ona się zmieniła. Dusza jej jak więzień zapragnęła swobody, serce jej zamarzyło o własnem uczuciu, umysł jej począł się zastanawiać, pytać, badać, porównywać. Wstawała jak dawniej ze słońcem i jak dawniej przez dzień długi nie ustawała w robocie, tylko rzadziej śpiewała i rzadziej też uśmiechała się do ludzi.
Po owym dniu Sewer się dość długo nie pokazał. Mówiono w sąsiedztwie, że między nim a ojczymem zaszła straszliwa scena, ale tego po nim niktby nie poznał, gdy się zjawił w Podgaju. Wesół był i swobodny. Kostusia, jak zwykle, gospodarzyła na folwarku i nie spodziewała się go zobaczyć poza jadalnią.
Ale on ją śledził widocznie i dopilnował, gdy koło sztachet ogrodu kwiatowego przechodziła do pasieki.
Przechylił się szybko przez żelazne pręty.
— Byłem u mamki — rzekł z cicha i prędko — lepiej się czuje i już na przyzbie stare kości wygrzewa. Powiedziałem jej, że nie mogąc sama, pani mnie odwiedzić ją kazała.
Od klombu róż zawołał go głos Feli, więc ją niemem spojrzeniem pożegnał i zniknął. Ale tych słów parę było jak owe rosy niebieskie, co z źdźbła nikłego tworzą wielkie palmy i wpadły głęboko w sieroce serce Kostusi.
Tegoż wieczora Kazio zszedł się z nią na dziedzińcu i przemówił raz pierwszy od owej kłótni.
— Czy dawno już kochacie się z Sewerem? — spytał obcesowo.
Dziewczyna zbladła, śmiertelnie dotknięta.
— Ja ci, Kaziu, nic złego nie uczyniłam nigdy — rzekła spokojnie — dlaczego mnie ranisz?
— Bom się zawiódł na tobie. Miałem cię za szczerą i prawą, przekonałem się, żeś fałszywa.
— Nie przekonałeś się, bo nie mogłeś, tylko obrażony się czujesz i korzystasz jak wszyscy z mego położenia.
Bezmierną gorycz miała w głosie. Chłopak się zmieszał przed spojrzeniem jej, pełnem dojmującego wyrzutu. Takiej Kostusi nie znał.
Ona rozdrażniona mówiła dalej:
— Fałszywa nie jestem i nie mam się z czem ukrywać, bo nawet złej myśli względem was nie mam na sumieniu. Żeby prawdą było, coś mi rzekł, nie pytałbyś, bobym się nie kryła. Gniewasz się na mnie, powiedz, o co, a jeślim winna, przeproszę, ale nie dokuczaj i nie dręcz, bo to bardzo boli!
Głos jej się zachwiał. Nie chcąc, by dostrzegł łzy może, szybko odeszła.
Następnego dnia przy śniadaniu pan domu, przerywając rozmowę ogólną, spytał półżartem:
— Czy nie zauważyliście wczoraj czegoś szczególnego w zachowaniu się Sewera?
— Czego? — spytano chórem.
— Bo Rudakowski ogłasza go za obłąkanego i przebąkuje o konieczności wzięcia pod obserwację.
— Nikczemna kreatura! Godny jego ten pomysł! — oburzył się Kazimierz.
— Toby było okropne — zauważyła pani. — Przyznam się wam, że on miewa czasem straszne oczy.
— I ani myśli o tem, że to częste bywanie bez wyjawienia poważniejszych zamiarów staje się dla nas kompromitującem — dodała ostro Fela.
— Jeżeli on warjat, to tem lepiej — rzekła Jadwisia. — Przypuszczam, żebyś się za kandydata do Bonifratrów nie wydała?
— Możeby dać mu grzeczną listowną odmowę, mężu?
— Poczekajmy jeszcze. Źródło wiadomości jest bardzo nieczyste.
— Poważnych zamiarów, sądzę, że Sewer i tak nie żywi — ozwał się Kazimierz — ale podobna insynuacja jest wprost potworna.
— Niech nie bywa zatem — zawołała Fela, blednąc.
— Niech bywa! — zaprzeczyła Jadwisia. — Tak doskonale gra w krokieta i tak dzielnie czwórką koni powozi.
Kostusia od stołu z samowarem słuchała w milczeniu, nie przerywając szydełkowej roboty; była tylko bardzo blada i nie słyszała, jak i kiedy jadalnia się opróżniła, jak i kiedy lokaje uprzątnęli stół. Najczulsze oko nie dopatrzyłoby w jej czynach i wyrazie twarzy strasznego niepokoju, który ją wewnątrz pożerał.
Tak było tego dnia i innych, przez cały tydzień. Sewer nie przyjechał i nikt o nim nie wspominał.
W sobotę pod wieczór z ogromną radością i zdziwieniem ujrzała Kostusia przed sobą mamkę.
Objęła staruszkę za szyję, płacząc i śmiejąc się równocześnie i dopiero po kilku chwilach spojrzała na nią uważniej i stanęła osłupiała. Baba miała na sobie nową spódnicę, nowe trzewiki, nowy kaftan, nową chustkę na głowie. Wyglądała młodsza o cały lat dziesiątek.
— Mamko — zawołała dziewczyna, oczom nie wierząc. — Skąd wzięło się u was tyle dostatków?
— To od ciebie, kwiatuszku, z twojej łaski! — odparła stara, ocierając oczy zapłakane. — Dawałaś na leki i na chleb, a ja nie wierzę w leki, a chleba nie ukąszę, bom bez zębów. Więc za te grosze kupowałam sobie szatki do trumny. Myślę — niech mi ludzie choć po śmierci dostatków zazdroszczą! A tu tymczasem śmierć nie przyszła, więc sobie dziś pomyślałam: włożę te stroje i pójdę, na swoją zazulę popatrzę. Ot tak się i przywlekłam!
Kostusia zabrała ją z sobą do mleczarni, kupiła u siebie samej, a raczej u ciotki, mleka i nakarmiła staruszkę. Inaczej ugościć jej nie mogła. Potem zaprowadziła mamkę do siebie na górę, posadziła na łóżku, przykucnęła u jej nóg na stoiku i jęła rozpytywać o zdrowie i potrzeby.
Baba zaręczyła, że zdrową się czuje i niczego jej nie brak, bo siedząc przy borze, ma i jagody, i grzyby, a dobrzy ludzie za leki naniosą jej jadła do zbytku, tylko jej za zazulą nudno. Codzień nudno, a szczególniej w święto. Więc jęła prosić Kostusię, żeby jutro, przy niedzieli, przybiegła do niej na godzinę, choć na minutkę. Jagód jej nazbierała, placuszków upiekła i wygląda już trzy niedziele darmo. Tutaj we dworze, choć się zobaczą, to nie tak jak w chacie. Tutaj robota przerywa, czasu niema, a może kto i nie rad, że ona się włóczy, jakby wyszukiwała, co wziąć dla siebie. Tam w chacie, spokojnie i dobrze. Pogawędzą swobodnie, na mogiły pójdą, za rodziców pacierz zmówią, a potem przed zachodem słońca zazula wróci do dworu i nikomu z tego krzywdy nie będzie.
Tak prawiła, szorstką dłonią gładząc warkocze dziewczyny, aż Kostusia, przekonana najbardziej wzmianką o mogiłach, obiecała, że jutro, ranne swe obowiązki załatwiwszy, przyjdzie, jeśli ciotka pozwoli.
Stara podziękowała jej ze łzami, pogwarzyła jeszcze chwil kilka i ruszyła zpowrotem, przeprowadzona przez Kostusię do gościńca w obawie psów podwórzowych.
Odchodząc już, starucha jakby sobie coś przypomniała.
— Panicz Sokolik do mnie przychodził! Daj jemu, Boże, panowanie! Taki dobry jak słoneczko, taki miły jak miód, a ładny jak jagoda! Ławeczkę mi pod chatą własnemi rękami zrobił i smolnych szczep narąbał. Daj jemu, Boże, długi wiek i dolę!
Błogosławiąc, odeszła, a Kostusia, wzruszona i bardzo rozradowana, wróciła do dworu.
Po wieczerzy prośbę swą przełożyła ciotce. Pani miała ochotę stawiać trudności, ale wuj wmieszał swe słowo, jak zawsze przychylne.
— Niech użyje swobody w święto. Robota nie ucieknie i ona jej nie da spleśnieć. I owszem. Pozwól jej bawić się, jak chce. Widocznie przekłada towarzystwo baby nad nasze. Nie trzeba się narzucać.
Kostusia pomyślała dużo na ten temat, ale nic nie rzekła na swą obronę i pocałowawszy wujostwo w rękę, wybiegła szczęśliwa.
Nazajutrz załatwiła wcześnie ranne roboty, odziała się w najlepszą sukienkę, zaplotła starannie włosy i wybiegła jak ptaszę z klatki na nieznaną prawie swobodę.
Z gościńca skręciła między zboża i miedzami, tonąc wśród złotych kłosów, dotarła do lasu. Las był ciemny, leszczyną i jeżynami podszyty, pełen ślicznych ustroni i tajemniczych zagłębień. Znała dobrze drożynę, co wiodła do opuszczonej straży na granicy, gdzie na nią czekała jedyna szczerze przychylna dusza. Biegła prędko, zazdrosna o każdą chwilę tej uciechy. Ogromne jej warkocze usunęły się na plecy, twarz zarumienił szybki krok i upał.

Nareszcie przez zielone sploty brzóz płaczących ujrzała mchem pokryty i wklęsły dach chatyny. Zatrzymała się chwilkę dla nabrania tchu i zanuciła na powitanie staruszce smętną ludową piosnkę:

Jak ja ciebie szczerze lubię,
Nie powiem nikomu,
Bo źli ludzie to rozniosą
Jako wiatry słomę!

Na głos jej od budy ktoś się poruszył i zaczął iść naprzeciw.
Zadrżała i stanęła jak wryta.
Po lesie rozeszła się żałosna nuta. Drugi głos odpowiedział jej następną zwrotką:

Na co o tem komu wiedzieć,
Gdzie dziewczyny wrota,
Na co o tem komu wiedzieć,
Gdzie kocha sierota!

Przeciągłą i smutną melodję, od szumów jesiennych zapożyczoną, echem powtórzył bór ciemny. Kostusia przymrużyła oczy i słuchała, jak jej serce okropnie zabiło.
A śpiewak już stał przed nią i bez wstępu, jak zwykle czynił, rzekł szczerze:
— Stęskniłem się za panią i przyszedłem tutaj. Jeśli pani przykrość tem zrobiłem, pójdę precz.
Ona się uspokoiła z pierwszego wrażenia i spytała go poważnie.
— Dlaczego pan do Podgaja nie przyjechał?
— Dlatego, pani, że doszło do uszu moich, jakobym tam bywał w celu starania się o jedną z panien Odachowskich, o starszą mianowicie.
— Więc pan nie kocha Feli? — przerwała nie spokojnie.
— Nie, pani. Było mi nadzwyczaj przykro, żem naraził i siebie i innych na fałszywą pozycję. W Podgaju dalej bywać nie będę.
— Należało to wcześniej uczynić — rzekła poważnie.
— Zapewne, a może najlepiejby było, żeby noga moja tam nigdy nie postała. Ale los inaczej chciał, by mnie jeszcze nędzniejszym uczynić.
Zamilkł i szli kroków parę obok siebie w stronę chaty.
— Nie wyznałem jeszcze wszystkiego pani — ozwał się znowu. — Na moje to prośby była wczoraj mamka u pani, a jam o świcie dzisiaj przyszedł, by się dowiedzieć, czy zobaczę panią. Proszę się o to na nią nie gniewać. Chciała mnie uszczęśliwić!
Kostusia nie wydawała się rozgniewaną. Rozświetlonemi dziwnie oczami spoglądała przed siebie na chatę samotną i na zgarbioną staruszkę, która zdaleka uśmiechała się do nich.
— Pozwoli mi pani spędzić z sobą te parę godzin? — spytał pokornie Sewer.
— Mnie dobrze z panem — rzekła z prostotą, podnosząc ku niemu oczy, w których nie było cienia złej myśli.
Staruszka powitała ją ze łzami radości i poprowadziła przed chatę, gdzie na sosnowym stoliku stały jagody i mleko, czarny chleb i plaster miodu.
Zasiedli we troje do tej wieśniaczej biesiady. Kostusia, uśmiechnięta promiennie, na glinianą miskę nałożyła część dla Sewera, podała mu lipową łyżkę bialutką i zachęcała do spożywania przysmaków.
Sama ledwie dotknęła posiłku, rozmawiając wesoło i pokrywając udaną swobodą całe morze uczuć, co jej wybierało w sercu.
Ogniste oczy Sewera czuła wciąż na sobie, głos jego zwykle twardy, miał teraz szczególne dźwięki, miękkie i pieszczące, a twarz smagła i zuchwała, w oświetleniu słońca, pod wrażeniem jakiemś rozkosznem, przybrała wyraz łagodny i marzący.
Kostusia zerwała się pierwsza od biesiady. Obejrzała chatkę, ogródek malutki, a potem spojrzała wdal, na falujące łany zboża, i wskazując mamce pęk brzóz płaczących wśród pola, rzekła, nagle poważniejąc:
— Pójdziemy tam.
Starowina potrząsnęła głową.
— Nie zdążam, zazulko. Próchno ze mnie zostało, ledwie stoję na nogach! Idźcie sami z paniczem, sokołem, a ja was doczekam się tutaj z powrotem.
Kostusia zawahała się przez chwilę. Żal jej było starą opuścić, żal też nie odbyć pielgrzymki. Wreszcie uścisnęła swą opiekunkę i poszła z Sewerem.
Wkoło zboża rosła moc kwiatów polnych: złocieni, bławatków, ostróżki, dzikich powojów. Sewer je zrywał i podawał, a ona wiązała wianek misterny. Głowy ich tylko wyzierały nad złote morze kłosów i wynurzyli się dopiero u brzóz owych, otaczających wieńcem stary, opuszczony cmentarzyk wioskowy. Ogrodzenie dawno opadło i drogę doń zaorano, a zboże wciskało się prawie między resztki spróchniałych krzyżów, dotykało grobowych kamieni.
Obeszli cmentarzyk, a potem usiedli na skraju pola pod płaczącemi splotami brzozy.
Chwilę słuchali monotonnego szmeru, a kłosy ciężkie chyliły się im pod stopy.
— Czy Kazimierz był tutaj z panią? — spytał Sewer.
— Był — odparła zamyślona.
— I powiedział to, co rzec powinien?
— Co takiego? — spytała, podnosząc nań oczy.
— To, co człowiekowi, kochającemu sierotę, między grobem jej ojca i matki, gwałtem z serca się ciśnie.
— Pożałowanie?
— Nie. Gwałtem się ciśnie z serca, by sierotę tę wziąć w ramiona, utulić i powiedzieć: za ojca i matkę i za to wszystko dobre, czego ci życie nie dało, ja stanę! W duszy mojej masz wszystkie przywiązania, w sercu dom własny, gdzie się upokorzenia i troski nie znajdą. Niczego nie posiadasz, weźże mnie sobie na własność!
Gdy mówił, łuna zstąpiła mu na twarz, a w oczach świetnemi skrami rozsypało się głębokie uczucie.
Kostusia zbladła jak dzikie powoje i łzawe źrenice podniosła ku niemu. Słuchała — jakby jej aniołowie grali. Bez głosu była, bez ruchu, przejęta, cicha, cała promienna.
— Nie powiedział tego pani Kazimierz, — mówił Sewer dalej — więc chyba go pani nie kocha?
— Wszystkich ich kocham — szepnęła zmienionym głosem. — Za łaski ich gotowam im nieba przychylić, ale oni mi nie właśni, nie swoi.
Sewer pochylił się ku niej. Rękę jej wziął w swoją i kładąc na swem sercu, rzekł głuchym szeptem:
— I to twoje! Chcesz je?
Pod dłonią jej jak dzwon rozkołysane biło serce chłopaka.
Usta jej nie wydały głosu, tylko spojrzała na niego i bezwiednie głowę swą oparła na jego ramieniu. On się nie poruszył, jakby to miejsce i to ciche wyznanie natchnęło go wielką czcią i szacunkiem. Nie objął jej namiętnie, nie całował i tylko dłoń jej wciąż u serca swego trzymając, poważny i skupiony, milczał, zapatrzony marząco przed siebie.
Nie wiedzieli, ile czasu minęło w ten sposób. Może chwila, może godzina.
On nareszcie oprzytomniał i schylając się ku niej, spytał.
— Kochasz mnie, Kostusiu?
Przymknięte oczy podniosła ku niemu i z widocznym wysiłkiem wyszeptała.
— Chciałabym umrzeć za pana!
— I weźmiesz mnie sobie na własność?
— Wezmę i nigdy nie opuszczę!
— A jak zginę, zachowasz w sercu?
Podniosła głowę, ocucona nagle.
— Ja pana nie dam zgubić!
— Dolę moją znasz i nie masz żalu do mnie, że ciebie do niej wciągam, na łzy tylko może?
— A jakżebym panu dowiodła, że pana kocham? Szczęście będzie pan miał łatwo z kim dzielić, a nieszczęście do mnie tylko należy. Moje ono, moje własne!
— Jak duszę własną ciebie kocham! — szeptał gorąco — nic ci dać nie mogę, ani domu, ani bytu, ani spokoju! Może wiele czasu minie, zanim cię żoną nazwę. Nie lękasz się takiego losu?
— Ja się tylko lękam o pana. Wyhodowała mnie zła dola, wyniańczył trud. Nie boję się niczego!
— O, moje ty wszystko! — wyjąknął, pochylając się tak nisko, aż ustami dotknął skraju jej sukienki.
Kostusia usunęła się nieco.
— Ostatnia byłam — rzekła — a pan mnie z królami zjednał. Dlaczego mi pan dziękuje?
— Bom i ja najnędzniejszy był, a oto mi teraz szczęśliwość w piersi się mieści. Bądź za to błogosławiona!
Kostusia wstała i wróciła do matczynej mogiły. Znowu uklękli obok siebie i Sewer, ujmując rękę dziewczyny rzekł uroczyście:
— O matko, sierotę twoją za skarb sobie biorę, za kochanie, za świętość, za żywot cały. Póki sił i życia, nie opuszczę jej w złej i dobrej doli. Ty nas z za świata pobłogosław, ty nas z za świata strzeż i ochraniaj!
Kostusia powtarzała za nim, zapatrzona w białe obłoki, duszą całą przejęta.
Słońce zbliżało się ku zachodowi, gdy wrócili do chaty.
Stara mamka spostrzegła zmianę na ich twarzach, ale nic nie rzekła, zajęta ugaszczaniem i gawędą. Ale oni jeść nie chcieli, gawędzić nie mogli, a wkrótce Kostusia, ku słońcu żałośnie patrząc, zabrała się do odwrotu.
Baba odprowadziła ją do pierwszych drzew, Sewer towarzyszył przez cały las.
Szli blisko siebie, coraz smutniejsi, w miarę zbliżania się do Podgaju mówili coraz mniej, czując ściskające się serca i bezmierną rozpacz rozstania. Nareszcie u końca lasu Kostusia stanęła.
— Pójdę już sama — szepnęła bohatersko.
Podali sobie ręce i wtedy dopiero, pod wpływem żalu i tęsknoty, oczy młodzieńca zaczęły ją prosić o coś, gorące, smutne, rozkochane.
Ona zrozumiała tę niemą prośbę i bardzo blada, jak zwykle, gdy była wzruszoną przytuliła się do jego piersi.
Pochyliła się i słowa nie mówiąc na dolę wspólną, a ciężką, dał jej pierwszy pocałunek.
— Kiedy cię zobaczę, najmilsza? — spytał cicho.
— Nie wiem — odparła smutno.
— Nie wytrzymam długo — skarżył się.
— Przyjdę do mamki.
— A jeśli cię nie uwolnią?
— Przyjdę, bo panu będzie smutno.
— Powiedz mi: Sewer, na rozstanie... — prosił.
Cichutko nazwała go po imieniu.
— Pójdę już — rzekła z wysiłkiem.
Raz jeszcze do piersi ją przycisnął i odeszła.
Obejrzała się za nim i uśmiechnęła się rzewnie zdaleka, potem go przed jej wzrokiem zboża zakryły.
Od tego dnia Kostusia stała się jeszcze słodszą, jeszcze cierpliwszą. Robota paliła jej się w ręku, domowi zwalczeni byli jej uprzejmością i dobrocią. Ciotka nie potrafiła się gniewać nawet, a wuj pewnego dnia z uśmiechem zauważył.
— Ładny motyl będzie z Kostusi-poczwarki. Skąd ona czerpie ten swój humor złoty i takie uśmiechy? Słowo daję, udała mi się wychowanka.
Wobec Feli tylko chwiał się humor Kostusi i z Kaziem dawne swobodne stosunki nie mogły się nawiązać. Fela posępna była i o lada co rozdrażniona, Kazio pamiętał ostatnią rozmowę i nie ośmielał się rozpocząć jej na nowo. Potrosze czekał, aż go Kostusia przeprosi. Ale Kostusia już duszą i ciałem nie żyła w Podgaju, tylko pozostała na skraju cmentarzyska, wśród pól, a myślą szła za ukochanym. Nie pamiętała sporu z Kaziem, nie zajmowały jej rozmowy i sprawy rodzinne opiekunów, świat jej myśli, dotąd tak ciasny jak dworskie obejście, rozszerzył się poza ziemi krańce, do gwiazd sięgał.
Pracowała żarliwie, bo była nadmiernie szczęśliwa, ale bez żadnego zajęcia i uwagi spełniała obowiązki, a pokończywszy dzienne zatrudnienia, nie szukała towarzystwa i rozrywki, ale w izdebce swojej czuwała czasem do rana, śniąc na jawie cudne sny, po raz setny przechodząc pamięcią doznane wrażenia.
Z rozmów przy śniadaniu i obiedzie zrozumiała, że Sewer nagłem zerwaniem swojem stracił mir w Podgaju. Odzywano się o nim z niechęcią, krytykowano ostro, ciotka i Fela nie taiły oburzenia. Dziewczynie ściskało się serce, ale milczała, owładnięta strachem, by obroną swoją nie zdradziła uczucia, świętości nie oddała na łup drwinom i żartom.
Tak upłynęło dni kilka.
Pewnego popołudnia Kostusia zajęta była wśród grząd warzywa, rozmyślając, jak w niedzielę uwolni się znów do mamki. Dzień się ku wieczorowi pochylał. Wśród zieleni jarzyn smukła postać pracownicy odcinała się ostro i powabnie. Spieszyła, by robotę do wieczora ukończyć.
Szarawy zmrok zstępował na ziemię. W dali, za płotem, ktoś gwizdał zcieha.
Zrazu Kostusia nie zwróciła na to uwagi, zatopiona w swych myślach. Rozbudziła ją melodja znanej, ulubionej piosenki:

Naco mają ludzie wiedzieć,
Gdzie dziewczyny wrota;
Naco mają ludzie wiedzieć,
Gdzie kocha sierota!

Wyprostowała się i zapominając o sobie, słuchała nieruchoma, drżąca.
Gwizdanie ciche było i wyraźne, ale ją coś tknęło i jak czarem wiedziona, poszła w tę stronę, w zarosły chmielem zakątek ogrodu.
Mrok gęstniał. U płotu wysmukły cień człowieka czekał, drżąc nerwowo. Gdy się ukazała, gwizdanie ucichło.
— To pan! — wyszeptała radośnie.
— Tak, to ja, twój Sewer, a nie pan. Trzeci dzień napróżno tu czatuję!
— O, Boże! Pieszo, tyle mil, aż ze Stamierowa!
— Cóż to znaczy! Szedłbym do ciebie przez pustynie, morzem przepływał... Tyle dni, Kostusiu! Myślałaś o mnie trochę?
— O niczem innem! W niedzielę miałam być u mamki.
— Przeczuwałem, i dobrze, żem cię zobaczył pierwej. W niedzielę nie będzie mnie tutaj.
— Pojedzie pan, daleko? — zagadnęła ze smutkiem.
— Pojadę do miasta. Wytaczani proces ojczymowi.
— Niech pan tego nie czyni! To takie okropne! — zawołała.
Spojrzała mu błagająco w oczy i aż się przestraszyła, tyle w nich było dzikości, tyle uporu i zuchwalstwa w całej twarzy.
— Dlaczego? — odparł ponuro — chcesz chyba mojej śmierci?
— O Sewerze! — wyjąkała, zapominając w żałości swej o trudzie, z jakim jej przychodziło nazwać go po imieniu.
— Zapewne — powtórzył, zapamiętały i rozdrażniony okropnie. — Bo jeżeli mnie Rudakowski nie otruje, czego się codzień spodziewam, to sam sobie łeb rozsadzę. Jestem w położeniu osaczonego odyńca, nie dziw, że się rzucam jak wściekły. Mam długi, które spłacić muszę. Podłe długi, na szaleństwa zaciągnięte, ale dla mego sumienia święte! Matka uposażyła mnie przecie i uposażenie to mieć chcę i mieć będę. Kiedym był sam, trapiony przez ojczyma, chciałem i gotów byłem śmiercią skończyć. Teraz nie jestem sam i jak reszta ludzi pragnę szczęścia, potrzebuję spokoju. Od niedzieli myślałem dużo. Żyć bez ciebie już nie potrafię, znieść myśli, że ty tu marnujesz się w poniewierce, nie zdołam. Kryć się i jak złodziej kraść chwilę szczęścia, ohydą mi jest. Ja wiem, żeś ty gotowa jest wszystko znieść, ale nie chcę, byś znosiła, byś widywała mnie pokryjomu, a cierpiała potem zdaleka ode mnie choć chwilę jeszcze!
Głos mu się urwał, wyczerpany wybuchem. Dyszał szybko i zmieniony do niepoznania dzikim buntem, był straszny prawie...
Kostusi zgroza i rozpacz odebrały mowę i przytomność. Takim go nigdy nie widziała; w głowie szumiało jej, a pulsy uderzały gorączkowo...
A on po chwili wybuchnął znowu jeszcze dzikszy.
— Gadałem z tym... z tym łotrem. Mówiłem spokojnie, żądając zamiast połowy dochodów — kawałka ziemi w matczynym majątku. Własnemi rękami postawiłbym chatę i chleb czarny jedlibyśmy, ale razem! Odmówił mi wszystkiego. Więc pójdzie teraz między nami bój na śmierć i życie i albo on marnie przepadnie, albo ja! Nikt i nic mnie nie powstrzyma, nawet ty!
Ale ona odzyskała przytomność i uczuła w sobie wielką odwagę i siłę. Chodziło tu przecie o niego, o jego całą przyszłość może. Zmierzyła go wzrokiem, którego on też nigdy u niej nie znał: surowym, jasnym, a jak stal silnym.
— Nie zrobisz tego, Sewerze — rzekła poważnie i stanowczo — bo nie masz prawa siebie na zgubę, a mnie na rozpacz narażać. Nie zrobisz tego!
Popatrzał na nią złowieszczo. Widziała, jak fala burzliwa wzdymała mu piersi, gorąca łuna objęła twarz zmienioną. Widziała też, jak odbiwszy się o jej oczy jak o skałę, cofnęła i opadła. Poczuła wtedy swą potęgę, zrozumiała moc nad jego duszą i natchnieniem miłosnem wiedziona, postanowiła władzę tę utrzymać.
— Nie zrobisz tego — powtórzyła z naciskiem — bo wiesz, że mi przez gwałty i skandale szczęścia nie zapewnisz. Kochać cię więcej, jak kocham, nie potrafię, ale chcę cię człowiekiem kochać, a nie szaleńcem, jak zwierzę zapamiętałym! Będziesz cierpliwy, Sewerze!
Milczał. Nie widziała w cieniu twarzy jego spuszczonej, a bystre jej ucho słyszało, że pierś jego już nie pracowała gorączkowo, a ręce, któremi szarpał gałęzie i płotem wstrząsał, opadły, jakby zawstydzone.
Ona wciąż gromiła go wzrokiem, i już ciszej, łagodniej, z rzewnym wyrzutem mówiła dalej:
— Nie zrobisz tego, Sewerze! Bo żebyś tak uczynił, zadałbyś mi ranę serdeczną, tak głęboką, że całem życiembyś jej nie zagoił. Na dolę złą i dobrą mnie sobie wziąłeś, niech więc tą złą dolą będzie dla nas czas tęsknoty i czekania, ofiar i poświęcenia. Tak nam Bóg dał i to nas uszlachetnia. Ale gdy przez gwałty i sprawy publiczne zechcesz nam stwarzać szczęście, to już nie zła dola będzie, ale grzech i bunt. Na toś mi nie ślubował, ja tego nie chcę, ani ci na to nie pozwolę.
Sewer wciąż milczał.
Przysunęła się do niego tak blisko, jak na to płot pozwalał i wyciągając dłonie, dotknęła jego ramienia.
— Będziesz cierpliwy dla mego spokoju i szczęścia, Sewerze, — szepnęła słodko i łagodnie.
— Będę! — rzekł głucho, poskromiony zupełnie.
Podniósł oczy i ośmielony jej tonem, przemówił wahająco.
— Ludzie, gdy szaleję, drżą przede mną. Krew mi oczy i mózg zasłania. Zamordować mogę! Co ty za potęgę masz i skąd czerpiesz odwagę?
— Nie zamordujesz mnie, bom twoja, — odparła ze smętnym uśmiechem — a nie boję się ciebie, boś mój!
— Przyjdziesz do mamki? — spytał.
— Przyjdę.
— Nie gniewasz się na mnie?
— Nie, najdroższy.
Zdala rozległo się wołanie głośne. Kostusia przechyliła się ku niemu, uścisnęła za rękę i zniknęła jak duch. Szukano jej oddawna, przetrząsano wszystkie kąty. Nie zauważyła, że wieczór już był zupełny, zapomniała o robocie niedokończonej.
Gdy przybiegła do pałacu, znalazła już wszystkich przy wieczerzy, której zastawy raz pierwszy w życiu nie doglądała osobiście.
— Gdzieżto byłaś? — spytała ciotka.
— Przyznaj się, że na schadzce — żartował wuj.
— Z rządcą — dodała Jadwisia.
— Ty pewnie myślisz, że to bardzo świetna partja i urządzasz pościg na kawalera! — syknęła Fela.
Kazio milczał, tylko bardzo badawczo w oczy jej patrzał. Zdawało się Kostusi, że wzrok ten czytał w jej sercu i oczekiwał z jej ust kłamstwa.
Ale ona, spokojna, tylko bledsza niż zwykle, odparła ciotce:
— Byłam zajęta w ogrodzie i nie słyszałam wołania. Przepraszam, ciociu.
Żartów panienek i wuja jakby nie słyszała, może nie słyszała istotnie.
Zajęła swe miejsce i jak codzień od niejakiego czasu, udawała, że je, podczas gdy pokarm nie szedł jej do gardła, ściśniętego doznanemi wrażeniami.
I poszła znowu do pracy i nie zdradziła niczem, że obowiązki te torturą dzisiaj były, że rozmowy obojętne kosztowały ją niesłychanie, że znękana była, zmęczona, wyczerpana okropnie.
Tej nocy nie zasnęła wcale. Pomimo obietnicy Sewera, trapiła ją troska, niepokój, przeczucie może. Wstrząsał nią dreszcz nerwowy, to znowu chłód śmiertelny ogarniał. Chciała wierzyć w pomyślność, chciała pokrzepić się nadzieją — nie mogła, i tak zmorą męczona, przetrwała do rana.
Nazajutrz rano wuj wyjechał do gospodarstwa i dość długo czekano nań z obiadem. Wrócił bardzo chmurny i milczący i zaraz po obiedzie zamknął się z żoną w gabinecie.
Kostusia zajęta była w spiżarni, gdy ją lokaj wezwał do pałacu. Pan jej potrzebował. Zdziwiona, zostawiła robotę i poszła prędko. Wuj ją spotkał na ganku, nic nie rzekł, tylko skinieniem wezwał do gabinetu, sam za nią wszedł i drzwi zaryglował.
Dziewczynie serce poczęło bić gwałtownie, gdy ujrzała ten wstęp i ciotkę na fotelu. Poczuła, że ją coś spotka złego.
— Ładnych się rzeczy dowiadujemy o tobie! — wybuchnęła pani, ale mąż ją skinieniem zreflektował i stojąc przed dziewczyną, spytał surowo, ale spokojnie.
— Powiedz mi, co za stosunki łączą ciebie ze Stamierowskim?
Kostusi nawet usta zbielały, ale się nie zawahała na chwilę. Natura to była, co drżała w niepewności, ale oko w oko z groźbą stawała się nieustraszoną.
— Pan Stamierowski jest moim narzeczonym — rzekła.
— Czemuż nie powiesz: kochankiem? — syknęła ciotka.
Oczy dziewczyny zapałały.
— Bo nim nie jest! — odparła ostro.
— Dajże mi ją wybadać, Malwino — przerwał pan. — Więc Stamierowski ma się żenić z tobą? Czemuż się z tem do mnie, twego opiekuna, nie udał i czemu ty tego nie uczyniłaś, zamiast urządzać z nim sekretne schadzki, o których cały świat wie, oprócz nas.
— Schadzek nie urządzałam. Spotkałam go przypadkiem zeszłej niedzieli...
— Przypadkiem? — powtórzył wuj szyderczo — u mamki, w lesie, gdzie nigdy prawie nie bywasz, spędziliście we dwoje dzień cały, włócząc się po polach! Moja droga, jeśli chcesz mi oczy zamydlić, szukaj logiczniejszych wykrętów.
— Nie umiem się wykręcać — odparła coraz spokojniej. — Nie wiedziałam, że go zastanę u mamki. Byliśmy sami dzień cały, ale nie włóczyliśmy się nigdzie, tylko na grób matki i na to pole, gdzie ojciec leży.
— A potem nie widziałaś go więcej?
— Widziałam się z nim wczoraj, tutaj, w ogrodzie.
— W ogrodzie? Jest, sądzę, dość bram w Podgaju i wszystkie dla niego otwarte! Opłotkami chodzą tylko złodzieje i łotry. Tak, mam go za łotra gdy bałamuci biedną dziewczynę, obiecując jej rzeczy, których nie spełni.
Kostusia poczerwieniała nagle.
— Wuj ma prawo mnie karać, ale nieobecnego błotem obrzucać, to wstyd! — zawołała, rozdrażniona do ostateczności. — Wuj mnie pytał i powiedziałam wszystko. Ale człowieka, którego kocham, nie tykajcie, bo on mi święty!
— Wyrodku! — krzyknęła ciotka. — Śmiesz podobne rzeczy mówić wujowi, który cię łaską swą wychował, za awanturnikiem i przybłędą!
— Śmiem! — zawołała Kostusia, cała drżąca. — Ten człowiek dla cioci jest awanturnikiem, dla mnie najdroższym skarbem, wszystkiem na świecie, i nie dam go lżyć, nie dam go sądzić fałszywie, nie dam krzywdzić.
— Milcz! — krzyknęła pani w furji.
Wuj, zasapany, gniewny, biegał po pokoju.
— A ja ci nie dam go kochać, za nim latać! — zawołał wreszcie, stojąc przed dziewczyną i piorunując ją głosem i wzrokiem. — Zabraniam ci go widywać i porozumiewać się w jaki bądź sposób, aż do czasu, gdy uczciwie i legalnie poprosi o twoją rękę. Rozumiesz? Wstyd i hańbę mi przynosisz! Za wszystko, com dla ciebie zrobił, tak płacisz? Ładny przykład dajesz moim dzieciom, a takaś zakamieniała, że całej brzydoty postępku nie czujesz, żalu nie okazujesz! Jak szatan jesteś zła i jak szatan uparta! Ale ja cię złamię, zobaczysz! Idź sobie już. Nie mogę patrzyć na ciebie. Zawiodłaś mnie okropnie!
Kostusia skierowała się ku drzwiom, zatrzymała się jednak wpół drogi, podeszła do wuja i milcząc, pocałowała go w rękę.
Uczuł ochotę, jak zwykle, pogładzić ją po głowie. Złość miał prędko gasnącą, a serce dobre. Wczas się jednak obejrzał i surowo upomniał:
— Przeproś ciotkę!
Ale Kostusia potrząsnęła głową. Nie, nigdy nie pocałuje ręki, nie daruje, ciotce nawet, tego słowa, co jak plwocinę rzuciła jej w twarz.
Wuj karcił, wuj dotknięty był i rozżalony, wujowi potrafi zapomnieć; policzek ciotki do śmierci zapamięta.
Tem znowu rozdrażniła wuja. Była już na progu, gdy zawołał gwałtownie:
— Ażeby mi się ta czarownica faktorka nie pokazywała na oczy, bo ją psami ze dworu wyszczuję. Już ja się z nią porachuję!
Trzy dni nie widziano Kostusi u wspólnego stołu i nikt o nią nie spytał. Zajście doszło do wiadomości panienek i Kazia, wzbudzając straszne oburzenie.
Gdy jednak Fela wspomniała coś o niem, ojciec, zwykle słaby dla dzieci, podniósł głos groźnie.
— Milcz i pilnuj swego nosa! Uwag i zdań nikt tu nie będzie wyrażał! To do nikogo z was nie należy.
Odtąd kwestji tej nikt jednem słowem nie poruszył.
I do służby coś doszło, i po całym dworze rozpełzło. Kostusia czuła to po zachowaniu swych podwładnych, po hardości lokajów, garderobianych, lekceważeniu szafarki.
O, przez te dni nauczyła się wiele, poznała ludzi, pochowała wiele iluzyj. Takie dni za lata starczą. Pod pręgierzem stała i palącemi ogniami ją obłożono. W ogniach tych opalały się małostki i słabość, a tylko, co stalą i złotem było, zostało nietknięte, hartowniejsze i czystsze.
Ani na chwilę nic ugięła się pod ciosem. Nie dojrzał nikt w jej oczach łez, w jej postępowaniu zmiany. Jak dawniej wstawała o świcie, pracowała do późnej nocy. Bezsenność tylko i brak pokarmu zmizerowały ją zupełnie. Rysy miała zaostrzone, twarz bez rumieńca, oczy rozszerzone i błyszczące.
I wśród tych upokorzeń i cierpień dwa tylko bóle czuła, że zawiodła Sewera w niedzielę i że naraziła mamkę. Co się z nimi dzieje? Ze staruszką szczególnie, osłabioną i napół ledwie zdrową!... To ją ciągle męczyło.
Po kilku dniach spotkała wuja na dziedzińcu, usunęła mu się trwożnie z drogi. Ale on spojrzał na nią i stanął.
— Dlaczego nie przychodzisz do stołu wspólnego? — spytał.
— Dziękuję, wuju, — rzekła spokojnie. — Poco mam swoją osobą posiłek wasz truć, a dzieci wasze zły przykład mieć przed oczami.
— Warjatka jesteś i basta! Żem cię wykrzyczał, wielka awantura. Matka mi cię oddała i pilnować będę, ale żebyś jak trędowata żyła, nie pozwolę! Herbaty od trzech dni pić nie mogę, a podczas obiadu ciągle czegoś brak! Przychodźże jak dawniej.
— Słucham wuja — rzekła obojętnie.
Przyszła, ale porwanych raz ogniw życiowych niesposób nawiązać i umarłe uczucia nie wskrzesną. Ona jak głaz była niema i zimna, rodzina względem niej nieswoja i skrępowana. Rozmowa szla kulawo, do niej nikt się nie odzywał, nie patrzano nawet w tę stronę.
Dopiero, gdy wstano od stołu i wszyscy wyszli, Kazio pozostał niby pod pretekstem wypalenia papierosa i z pod oka śledził ją, gdy sprzątała w bufecie...
— Kostusiu — szepnął wreszcie.
Spojrzała na niego pytająco, chłodno.
— Ty mnie pewnie masz za nędznika, żem cię opuścił w tej chwili — mówił dalej.
Potrząsnęła głową.
— Nie oczekuję od nikogo ofiar ani względów.
— Owszem, masz prawo ich wymagać nawet ode mnie. Zawiniłem względem ciebie przez głupią, obrażoną próżność i z całego serca cię za to przepraszam. Chciałbym, żebyś mi nie odbierała swej przyjaźni. Darujesz mi, Kostusiu?
— Nie miałam do ciebie ani przez chwilę żalu — odparła, uśmiechając się boleśnie.
— Dziękuję ci. Na dowód, żeś mi serca nie odebrała, powiedz, co mogę zrobić dla ciebie?
— Dla mnie? Nic.
— Więc dla niego może? — szepnął jeszcze ciszej. — Możesz mną rozporządzać i zaufać jak zawsze, jak dawniej.
Kostusia stanęła u okna i długo, zamyślona, patrzała przed siebie w próżnię, pasując się widocznie.
— Proszę cię tylko o opiekę nad mamką, żeby jej z mego powodu nie skrzywdzono — rzekła.
— Bądź o nią spokojna — upewnił. — A więcej niczego nie chcesz?
— Nie. Dziękuję ci. On mnie nie opuści.
Kazio westchnął nieznacznie.
— W każdym razie pamiętaj, Kostusiu, że masz we mnie wiernego sprzymierzeńca i jeślibyś mnie potrzebowała, spełnię twą wolę z radością. Wszakże my dawni koledzy.
Starał się uśmiechnąć, ale nie zdołał.
Pożegnali się milczącym uściskiem dłoni i rozeszli każde w swoją stronę, pokrzepieni jednak wewnętrznie tym braterskim sojuszem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.