<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ona
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie piąte
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Było lato w samym początku, 16 maja i niedziela. Kostusia zapamiętała ten dzień.
Wuj przyszedł do śniadania w dwójnasób wesół i rozpromieniony.
— Ej, Kostusiu, Kostusiu! — zawołał od progu — ani się spodziewasz, jaką ci przynoszę nowinę! Dajno, serduszko, herbaty.
Dziewczyna poskoczyła żywo.
— Kazio zdał egzamin szczęśliwie! — rzekł.
— Chwała Bogu — szepnęła.
— I dzisiaj przyjeżdża do nas.
Kostusia jak zorza pokraśniała, a oczy jej stanęły w blaskach niesłychanej radości.
Wuj palcem pogroził.
— Ej dziewczyno, dziewczyno, jak mi się poważysz chłopca zbałamucić!...
Zatrzymał się, srożąc minę....
— To was zawiozę do parafji — i do ołtarza prosto! — dokończył, ubawiony jej przestraszoną twarzą.
— Kostusiu! — zabrzmiał z progu głos pani domu — trzeba przygotować i odświeżyć mieszkanie Kazimierza. Proszę, żebyś się z tem na służbę nie spuszczała, bo zrobią źle.
— Wiem, ciociu. Sama się zajmę.
— Czy już po Kazia poszły konie, papo? Czy z pewnością przyjedzie? — wołały, wchodząc, siostry.
— Fela pewnie spodziewa się sprawunków? — odparł.
— Naturalnie! Prosiłam go o letni kapelusz i najnowsze fasony amazonek.
— A ja czekam na włóczki i jedwabie — dodała Jadwiga.
— Zatem ręczę wam, że sprawunki będą. O Kazia mniejsza. Dla Feli mam jeszcze jedną ciekawą nowinę.
— Niech papa powie! — prosiła piękna panna.
— Przyjdzie jeszcze ktoś, ale bez sprawunków!
— Ciekawam! Papa pewnie żartuje...
— No, no, domyśl się! Pamiętasz przecie ostatni karnawał.
— Ach, więc ktoś z karnawału? Tylu miałam tancerzy!
— Mój drogi — wmieszała się pani — nie traktuj nas zagadkami. Jesteśmy dorośli. Spodziewasz się gości?
— Sewer Stamierowski spotkał mnie wczoraj i pytał, czy może dzisiaj złożyć paniom swoje uszanowanie.
— A ten się skąd tu znalazł! — zawołała Jadwisia.
— Przed tygodniem wrócił do domu.
— Pogodzili się z ojczymem? — spytała pani.
— To trudno przy ich charakterach — odparł wesoło.
— Stamierowski — ozwała się Fela — doskonale prowadzi kotyljona.
— I doskonale podobno robi długi — dodała pani.
— Opowiadał mi Kazio — wtrąciła Jadwisia — że jest niesłychanie gwałtowny. W szkołach o byle co chciał policzkować profesorów, wypędzono go też. W wojsku zaś także niedługo usiedział z powodu ciągłych pojedynków. Bardzobym chciała zobaczyć go w złości.
— Wszystko to prawda, ale to nie przeszkadza, że jest to najlepsza partja w powiecie — dodał pan poważnie.
— Doprawdy?
Panią zajęło to widocznie.
— Naturalnie. Stamierów wart okrągłe trzykroć. Wprawdzie z ojczymem nie skończy bez procesu, ale w każdym razie, gdy się chłopak ustatkuje, będzie miał na czem żyć i używać. Co ty na to mówisz, Felo? Podobał ci się Stamierowski? Hę!
— Ho, ho! Ja wiem, że była nim zajęta w karnawale — zaśmiała się Jadwisia.
Piękna Fela ruszyła lekceważąco ramionami, wstała majestatycznie i wyszła bez odpowiedzi.
Za nią gonił śmiech ojca i siostry.
— Mój drogi, — badała dalej pani — dlaczego sadzisz, że Stamierowski ma się procesować z ojczymem?
— Widzisz, duszko, — zaczął pan — Stamierowska stara majątek swój zapisała w dożywocie drugiemu mężowi, a w razie śmierci syna na własność Rudakowskiemu. Syn ma tylko połowę dochodów i zadowalniać się musi tem, co mu Rudakowski ofiarować raczy. Znasz Rudakowskiego przecie. Ciekawe muszą być rachunki z tych dochodów! Dziwię się, że dotąd nie otruł Sewera! Ergo — proces być musi prędzej czy później.
— Jeżeliby jednak Stamierowski na serjo pomyślał o Feli, ty mu dopomożesz? Wszak to krzycząca krzywda i wyzysk haniebny!
— Hm, będzie na to czas. Lubię tego szaławiłę i chciałbym go za zięcia. Co Bóg da. Zobaczymy.
Kostusia, słuchając półuchem, drżała z niecierpliwości. Śniadanie przeciągało się nad miarę, a jej tak śpieszno było ustroić pokoiki Kazia.
Skończyło się wreszcie i dzieweczka poskoczyła na pierwsze piętro, śpiewając wesoło.
Pod jej pracowitą ręką pokoiki przyjaciela przybierały odświętny, elegancki pozór. Była w połowie roboty, gdy ją turkot spłoszył. Poskoczyła do okna z pękiem zieleni w ręku, którą maiła ściany.
Nie spojrzała na konie i powóz, nie zastanowiła się, że godzina była zbyt wczesna na przyjście pociągu — wychyliła się i rzucając pod stopy wysiadającego świeże gałązki, zawołała z wybuchem radości:
— Kazio! Kazio!
Przybyły podniósł oczy zdumione. Był to zupełnie obcy jej człowiek. Przez sekundę on ujrzał promienną twarzyczkę, ona śniadawe oblicze, kruczy wąs i bardzo wyraziste oczy. Potem ona się cofnęła, śmiertelnie zawstydzona, on wszedł do sieni.
Kostusi ze strachu i przykrości serce zabiło młotem, schowałaby się chętnie pod ziemię, zdawało się jej, że ze wszech kątów patrzą na nią drwiące oczy, że cały świat wie i urąga z jej roztrzepania.
Chciała płakać albo uciec stąd na zawsze. Na myśl spotkania tego obcego przy obiedzie krew jej zamierała w żyłach.
Nie sposób jednak było wypełnić choć jeden z rozpaczliwych projektów. Odnalazł ją na górze ogrodnik, żądając nasion, musiała wyjść między ludzi.
Spożyto już dwie potrawy, gdy się nareszcie ośmieliła wsunąć do jadalni.
Cichutko zajęła swe miejsce u rogu stołu.
Gość siedział pomiędzy Felą i Jadwisią, zajęty ożywioną rozmową i zdawało się, że nie zwrócił na nią żadnej uwagi.
Był to oczekiwany Sewer Stamierowski.
Piękny, dwudziestokilkoletni człowiek, zgrabny, silnie zbudowany, ubrany z wyszukaną elegancją.
Nadmiar zdrowia, sił i szalonych fantazyj tryskał zeń. Rozmawiał swobodnie i wesoło o karnawałowych wspomnieniach, a tymczasem chwilami dzikie bunty latały mu w oczach, nieposkromione myśli swawoli rozdymały ruchliwe nozdrza, uśmiechy przekory rozchylały usta.
Ręce jego niespokojnie skubały wąsy, widocznym wysiłkiem powstrzymywał się od niesfornych ruchów. Był bardzo przyzwoity, ale nienaturalny w tej chwili. Po dość długiej przerwie spojrzał na osamotnioną i milczącą dziewczynkę, z którą go nikt zapoznawać nie myślał. Musiał ją poznać, przypomnieć sobie niefortunny okrzyk i powitanie, bo się uśmiechnął lekko, i zwracając się do Feli, spytał zcicha:
— Kto to jest?
— Uboga krewna... Dopomaga mamie w gospodarstwie — odparła obojętnie piękna panna.
Sewer nie opowiedział, jak go ta uboga krewna powitała. Rozmowa stała się ogólną.
Przy końcu obiadu głos wuja ocucił Kostusię z martwoty.
— Moje dziecko, — zawołał rozochocony — musiałaś na przyjazd Kazia wydobyć nielada specjał z piwnicy. Coś mi od bufetu stary węgrzyn zalatuje. Dajno go nam pokosztować.
Znowu Sewer spojrzał na nią i przeprowadził wzrokiem do kredensu.
Zrozumiał. Uboga krewna żywiła afekt do kuzynka.
Kostusia wydała lokajom wino i jak zwykle, nie czekając, aż wszyscy wstaną, wymknęła się z jadalni.
Wybiegła na drogę, za dwór, i na skręcie stanęła chwilę. Woddali kurz się kłębił, poznała konie i ludzi. Poznał ją też młodzieniec w uniwersyteckiej czapce, o poczciwych jak ojciec oczach. Poznał, z powozu wyskoczył i uścisnął po bratersku.
Powóz potoczył się do stajen, oni ręka w rękę poszli pieszo przez ogród.
— Ależ, Kostusiu, wyrosłaś i wyładniałaś. A twoje gospodarstwo jak idzie? A mamka zdrowa? A wędki nasze w komplecie? Cóż słychać w domu?
— Goście są.
— Kto?
— Ze Stamierowa.
— Co, Rudakowski? To monstrum? A, tom trafił!
— Nie, pasierb jego.
— Sewer narwany! A ten tu czego?
— Może do Feli...
— Majaczysz, Kostusiu.
— Dlaczego?
— Ot, wiesz! Tak mi się wyrwało. Bo, prawdę mówiąc, jak może kto Feli zapragnąć! To mi się w głowie nie mieści.
— Fe, Kaziu, Fela dobra bardzo.
— Tobie Kostusiu i stary harpagon Rudakowski wydałby się dobrym. Przywiozłem ci dużo ładnych książek, a ty mnie zato odkarmisz przez wakacje. Zamęczyły mnie egzamina.
— Bardzoś mizerny i blady. Poco się zamęczać?
— A ty poco się zamęczasz?
— Ja... nie. Co ja tak bardzo robię — potrząsnęła głową. — Zresztą ja co innego — dodała po namyśle.
— Cóż innego? — pytał.
— Ja wypłacić się muszę wam za wszystkie dobrodziejstwa.
— A mnie za kogo masz? Za pasorzyta? A jaż mało mam wypłat? Wypłacić się muszę ziemi, która mnie karmi; braciom, wśród których żyję; rodzicom, co mi dali siły i naukę. Każdy ma wypłaty, Kostusiu, a kto o nich nie pamięta, ten zwierzę. Nie mów mi więc, żem inny jak ty. Obojeśmy ludzie, tylkoś ty stokroć lepsza.
— To ty teraz majaczysz, Kaziu — zaprotestowała.
Stali przed domem. Chłopak ją uścisnął serdecznie i zniknął za drzwiami, ona odeszła do swych zatrudnień.
Zobaczyli się znowu przy wieczornej herbacie. Ona zdaleka, od stolika z samowarem, uśmiechała się doń, pilnując, by miał pod ręką ulubione przysmaki, on podchodził do niej parę razy, wbrew etykiecie, służył za łącznik między nią a resztą biesiadników.
Badawcze spojrzenie Sewera śledziło ich pilnie. Więc afekt był obustronny. Szczęśliwi ludzie.
Po herbacie gość wyjechał, pożegnany wezwaniem do częstszych odwiedzin. Z Kazimierzem umówili się o wspólne polowanie, z panną Felicją ułożyli się o konne spacery. Podobał się ogólnie.
Kostusia, gdy się znalazła sama w izdebce, pomyślała też z wdzięcznością o nim. Dobry był, nie zdradził jej powitania, nie drwił. Przypomniała sobie jego jedno spojrzenie, gdy Kazio jej za herbatę dziękował — było smutne.
Kostusię smutek cudzy bolał okropnie.
Od tego dnia we dworze coś się zmieniło. Sewer Stamierowski bywał często, co parę dni prawie, przesiadywał długo; Fela stała się przystępniejszą, odzywała się grzecznie nawet do Kostusi. Czworo młodych bawiło się doskonale, następowały po sobie spacery konno i pieszo, przejażdżki łódką i powozem, krokiet i wolant. Kostusia spotykała ich tylko, zawsze zajęta, wymawiając się i prosząc Kazia, by jej do towarzystwa nie wciągał.
Ładnieby wyglądała w takim razie gospodarka. Któżby bielił płótno, ktoby doglądał masy świeżo wykłutych piskląt? Szafarka? Co to warte obce ręce, płatna służba! Ona sama być musi! Rozrywana na wsze strony, widywała tylko kawalkady i krokiet, widywała też często Sewera i oswoiła się z nim zupełnie.
Nikt ich nie zapoznał i nie zamienili z sobą trzech słów. Spotkawszy się, zamieniali milczący ukłon. Sewer jakby się przejął duchem całego domu, uważał ją za sprzęt, nieodłączny we dworze, a szczególniej w pałacowej jadalni.
Wieczorem, gdy się zbierano w salonie, ona biegła do swej izdebki i czytała chciwie ciekawe książki, dar Kazia.
Tak upłynęło kilka tygodni. Między służbą szeptano już stanowczo, że Sewer stara się o Felę, w sąsiedztwie też o niczem innem nie mówiono.
Jedni radzili, drudzy odradzali. Były wersje, że młodzi są już po słowie, że wyprawa się szyje, że pan Odachowski ma w imieniu przyszłego zięcia rozpoczynać proces z Rudakowskim.
Że to wszystko było bajką, o tem najlepiej wiedziała Kostusia. Staranie się Sewera było widoczne, ale do oświadczyn jeszcze nie doszło. Fela, zniecierpliwiona, zaczynała narzekać, że ją kompromituje, że go widzieć nie chce, że to warjat, narwaniec. Jadwisia nie straciła nadziei, że go potrafi do złości doprowadzić, pan domu żartował sobie z całego świata, pani żółć i niepokój wylewała w gderaniu na Kostusię. Najgorszy zaś malkontent był Kazio.
Pewnego wieczora wyśliznął się z towarzystwa i zjawił się w izdebce na strychu.
— Pobawmy się po swojemu, Kostusiu! — zawolał.
— Nie można! Goście są.
— Zlituj się! Daj mi na chwilę o tem zapomnieć! Nie pamiętam tak nudnych wakacyj! Co to za goście! Sewer! To mi osobliwość! Przecież on o mnie się nie stara!
— Ale o twoją siostrę, a ciocia nie lubi, żebyś ich samych zostawiał.
— Przyjemna rola! Pilnować zakochanych. Jest przecie na to Jadwisia! I poco ich pilnować?! Czy ty wiesz, Kostusiu, co to zakochany?
— To człowiek bardzo dobry.
— At, gadasz! To istota chytrzejsza od kota, zwinniejsza od węża, psotniejsza od sroki. Żeby pułk ich pilnował, potrafią się przecie pokryjomu pocałować, jeśli zechcą, naturalnie. Ale mnie się zdaje, że ci nasi pseudozakochani, nie mają potemu ochoty. Nie wiem też, skąd pewnik, że Sewer stara się o Felę. Ja nic podobnego nie zauważyłem. Równie dobrze może się kochać w Jadwisi lub w tobie. To nawet wedle mnie prawdopodobniejsze.
— Co też ty, Kaziu, prawisz?
— To, co mi się zdaje. Zmarnowane moje wakacje! Kostusiu, czy ci nie żal naszych przeszłorocznych i innych! Gdzie nasze śpiewy, wspólne czytanie, gospodarowanie we dwoje! Kostusiu, pobawmy się choć raz po swojemu!
Kostusia śmiała się serdecznie.
— Jakże się mamy bawić?
— Ot, pokaż mi swe skarby, całą zawartość zielonego kuferka!
Śmiejąc się, wyciągnęli skrzynkę na środek izdebki. Było w niej trochę bielizny i sukienek, a najwięcej zużytych bombonierek i pustych flakonów od perfum.
— Pewnie prezenty Jadwisi! — rzekł ze złością.
Potwierdziła. Pokazała mu potem ową sławną flanelę od wuja, igielnik od ciotki, wachlarz od Feli.
— A precjozy? — spytał żartobliwie.
Z dawnych lat pamiętał, że klejnociki swe chowała w blaszanem pudełku od herbaty. Znalazł je, do rąk wziął i potrząsnął — było puste.
— Gdzie twoje klejnoty? — zawołał.
— Fi! Na co mi one! — odparła wymijająco — odsuwając na bok blaszankę.
Ale on nie ustępował.
— No, powiedz, powiedz, coś zrobiła z tem? — prosił.
— Niema. Sprzedałam — przyznała się wreszcie.
— Kto kupił?
— Pisarz dla żony.
— Ileż ci dał?
— Pięć rubli.
— Gdzież one?
— Oddałam mamce.
— Poco?
— Bo od miesiąca chora leży.
Umilkła i zamyśliła się poważnie.
— Kostusiu, czemuś mamie nie powiedziała?
— A poco, kiedy jeszcze były pieniądze.
— A mnie czemuś w to nie wtajemniczyła?
— Cóżbyś pomógł! Mówię ci, były pieniądze i na chleb, i na doktora, i na lekarstwa!
— Ale teraz już niema?
— Owszem, starczy jeszcze na tydzień.
— A potem co będzie?...
Siedzieli naprzeciw siebie, na ziemi, nad wypróżnionym kuferkiem, otoczeni gratami.
Kazio patrzał na te skarby, widocznie rozdrażniony. Kostusia z lubością i dumą.
Na ostatnie jego zapytanie zamyśliła się chwilę, jakby coś rachowała w pamięci.
— Mamce lepiej — odparła. — Wstaje, już i chodzić zaczyna. Zresztą mam jeszcze flanelkę. Każdy ją chętnie kupi, taka śliczna.
Pogładziła miękką tkaninę. Znać było, że uważała ją za najdroższą swą własność i że odda ją bez żalu w potrzebie dla kogoś miłego.
— Pójdziemy jutro w odwiedziny do mamki — zawołał Kazio. — To wstyd, żem o tem dotąd nie pomyślał.
— Nie miałeś czasu i jutro go mieć nie będziesz. Słyszałam, że wszyscy jadą na imieniny do Rudki.
— Mogę nie jechać.
— Jakże! A pamiętasz przeszłych wakacyj? — Kochałeś Rózię!
— Ba! Rok minął. Dawno zapomniałem.
Kostusia zrobiła przerażoną minę.
— Zapomniałeś?
— Tybyś pewnie nie zapomniała — zaśmiał się.
— Nie, nigdy.
— Wiernabyś była do śmierci?
— A jakże. Nie kochałam nigdy i mnie nikt ne kochał, ale myślę, że zapomnieć dobrego nie można.
— Wyobrażasz sobie, że kochanie bywa koniecznie dobre?
— Nie wiem, ale kochanie to własność, a któż swej własności nie lubi, nie szanuje, nie broni?
— Skądże ty o tem, nieboże wiesz, kiedy nic nie masz własnego na świecie? — rzekł smutno.
— Ej, ty coś tak się wypytujesz jak ksiądz na spowiedzi. Mam wszystko, co mi potrzeba.
Pochyliła się nad kuferkiem i ze spodu zupełnie wyjęła zwitek jakiś, zawinięty w jedwabną chusteczkę.
— Oto moja własność — rzekła z dumą.
Rozwinęła chusteczkę i pokazała mu wielki papier.
— To moja metryka, a to rodzinne dokumenty, a to matki kartka ostatnia do wuja. To moje! — powtórzyła z mocą, całując papiery.
Odłożyła je z czcią na bok i pokazała mu, również z chusteczki wydobyte, dwa wyblakłe dagerotypy.
— To ojciec i mama. Jak zbiorę pieniędzy, kupię ramki i nad łóżkiem sobie powieszę. Nie widzisz nic? Czekaj, patrz pod światło. O, ja widzę doskonale!
Uśmiechnęła się do obrazków i długo się im przyglądała. Gdy je odłożyła wreszcie, twarz miała skurczoną i łzy w oczach. Zwalczyła je bohatersko.
— Widzisz, Kostusiu! Nie wszystko masz, co ci potrzeba. Nie płacz — rzekł, obejmując ją wpół.
— To tak sobie — szepnęła, szukając dalej.
Na dnie chusteczki już nic nie było, tylko dwa złote pierścionki, wytarte i ściemniałe.
Pokazała je Kaziowi.
— To obrączki ślubne rodziców — rzekła zcicha.
Schowała je napowrót, zawinęła starannie chustkę.
— To i wszystko — dodała, zaglądając na spód skrzynki.
— Jeszcze coś było czarnego w zwitku — spytał.
— Kawałek chleba — rzekła. — Jak dwór nasz się spalił, matka wzięła te papiery, kawałek chleba i mnie i precz poszła. Wujowi oddała ze mną i te pamiątki, a wuj mi je oddał, kiedym wyrosła. Mój złoty wuj!
— A ty te papiery oddasz także, a temi obrączkami się zaręczysz. Pokaż, spróbuję, czy na mnie dobre?
— Naco ty ze mnie żartujesz, Kaziu?
— Broń Boże! Nie chciałabyś się ze mną zaręczyć?
— Nie — odparła stanowczo. — Nie dla mnie ciebie rodzice hodowali i nie dla ciebie jam się urodziła. Ty sobie pan jesteś dla jakiej pani, a ja sierota dla sieroty. I tej obrączki ci próbować nie dam, boby ci ona przyniosła, broń Boże, złą dolę, jaką widziała, w jakiej ją zdjęto z martwego palca. Moja ona i nikomu jej nie dam. Dla ciebiebym chciała świata całego i marzonego szczęścia...
— Ale siebiebyś nie ofiarowała! — spytał z przykrością widoczną.
— Nie. Bobym wujostwu była jak ta gadzina, co człowiek w zanadrzu odegrzał sobie na zatracenie. Nie gniewaj się, Kaziu, nie gniewaj! Będę ci służyła do śmierci, tobie i żonie twojej, i dzieciom. Zobaczysz, jak nam razem będzie dobrze.
— Tak, aż przyjdzie jaki sierota, który cię weźmie. Nawet mnie nie wspomnisz!
— Nikt po mnie nie przyjdzie, Kaziu! Żartowałam sobie. Będziemy zawsze razem.
— A jeślibyś kogo pokochała?
— Zostałabym.
— A jeśliby ciebie kto pokochał?
Zamilkła i układała spiesznie swe graty.
— Wtedybyś nas zapomniała — rzekł smutno.
— Nie, alebym mu płaciła, płaciła! Kochanego poświęcić można, a kochającego nigdy! Ty tak samo myślisz, Kaziu?
— Tak samo, alebym nie chciał zobaczyć domu naszego bez ciebie. Już lepiej pokochaj sama.
Kostusia zaśmiała się serdecznie. Pokazała mu jeszcze ściany i wieko kuferka, wyklejone jaskrawemi obrazkami i opowiadała z zajęciem, gdzie i jak przyszła do ich posiadania.
Po chwili chłopak się rozchmurzył.
— Pójdziemy jutro do mamki! — zawołał, wstając.
Obejrzał się po stancyjce.
— Jak tu u ciebie schludnie i wesoło. Mirt urósł ogromnie od przeszłego roku. Dajno mi z niego gałązkę na pamiątkę dzisiejszej odmowy.
— Ach, Kaziu! Takiś niepoczciwy. Dałabym ci cały wazon, ale Fela już go zamówiła sobie na ślubne bukieciki. W całej cieplarni niema równie ładnego. Tak mi się wdzięcznie odpłacił za staranie.
Przesunęła rękę po listkach.
— Żebyś widział, jaki był malutki. Dostałam gałązkę od pisarzowej na szczęście i zamyśliłam sobie: jeśli mi się przyjmie, to ojcu i mamie dobrze w niebie! Widzisz, jak wybujał?
Wybrała najlepszą gałązkę i włożyła mu ją w klapę.
— Idź już, Kaziu — szepnęła smutno — będą cię szukać i ciocia się zmartwi.
— Wypędzasz mnie. Pocałujże na pożegnanie.
— Ej, nie! — rzekła, cofając się o krok.
— To ja cię pocałuję!
— Czy chcesz, żebym się ciebie bała i nie wierzyła?
— Tego nie chcę!
— To bądź, jaki byłeś. Zejdziemy razem, bo ciocia kazała mi przyjść do siebie przed spoczynkiem. Pewnie ma jakieś rozporządzenie na jutro.
Chmura wróciła na czoło Kazimierza. Obraził się za ostatnią lekcję; nie doświadczając nigdy oporu Kostusi, podwójnie był dotknięty bolesną odprawą.
Skłonił się jej i wyszedł, nie rzekłszy słowa. Lekkie jej kroki słyszał za sobą na schodach, nie obejrzał się jednak. Na dole on przez dziedziniec wszedł do sieni, ona zwróciła się do garderoby.
— Do widzenia — zawołała.
Nic nie odparł, zadąsany.
Nazajutrz spotkał ją w ogrodzie rano i skłonił się etykietalnie.
— Do mamki nie będę towarzyszył, — rzekł sucho — jadę do Rudki na imieniny.
— I ja się oddalić nie mogę — ozwała się nieśmiało, zmrożona jego tonem i posępnym wyrazem twarzy. — Ciocia kazała zebrać agrest i maliny.
— Pomyślnego zbioru życzę.
Kostusia zbladła i zadrżała.
Podniosła na niego żałosne oczy.
— Gniewasz się na mnie, Kaziu? — szepnęła.
— Skądże i jakiem prawem. Zastosowuję się tylko do twojej woli. — Mam być obcy, ha, to będę.
Zawrócił się na pięcie i odszedł.
Patrzała za nim długo, przerażona, zmartwiała z żalu i strachu.
Co się stało? Za co on ją karał? Co mu zrobiła złego? Ogarnęła ją niezmierna żałość i przygnębienie. Chwyciła koszyki, znoszoną pasterkę Jadwisi włożyła na głowę i zgarbiona, smutna, powlokła się w koniec ogrodu.
Upał dnia tego panował straszny, a maliny rosły na słońcu. Czoło Kostusi, pochylone nad robotą, szkliło się potem, nie śpiewała jak zwykle. Wczoraj ciotka wygderałają. Powiedziała, że jest opieszała. Chodziło o maliny te właśnie. Dzisiaj Jadwisia wydrwiła girlandową różyczkę, którą sobie wpięła w warkocz.
— Kostusia strzela oczkiem na młodego rządcę — opowiadała przy herbacie.
Wuj był nadąsany.
— Niech sobie strzela — mruknął. — Nikt jej zamążpójścia nie broni. Może dzisiaj dawać na zapowiedzi.
Fela przez ramię spojrzała na nieszczęsną różę.
— Kostusia wcale kwiatów nie szanuje — zauważyła. — Rozporządza się jak własnemi.
— Mam nadzieję, że mnie nie zmusisz do obierania jagód przez najemne ręce — rzekła ciotka kapryśnie.
Kostusia u stolika z samowarem uśmiechała się, jak zwykle. Oddychała tylko szybko i głęboko, a nagłe rumieńce, to znowu bladość zmieniały się jej na twarzy. Śniadania nie tknęła, nic się jej jeść nie chciało. Dla niepoznaki ugryzła kawałek chleba. Gorzki był jak piołun, zagrzązł w gardle, ledwie go przegryźć zdołała, a gorycz nieznośną ciągle czuła. Co jej się stało dzisiaj? Przecież z ludźmi tymi wzrosła, znała ich dobre i złe humory, kochała ich. Dlaczego ją ta gorycz tak piekła okropnie.?
Ciotka gderała słusznie, wuj może był niezdrów; Jadwisia zawsze żartowała, a i Fela miała rację. Róża nie jej była, nie miała prawa jej zrywać dla swej przyjemności.
I Kazio był w swem prawie. Przyszedł do niej i żartować chciał, a ona mu zrobiła przykrość. Zamiast się zaśmiać, prawiła morały. Nie dziw, że się obraził.
Tak myślała, schylona nad żmudną robotą, uznojona i samotna.
Wyłożyła sobie wszystko, znalazła rację i usprawiedliwienie, tylko nie znalazła ulgi i argumentu na tę gorycz, co jej tak kleszczami ściskała gardło i piersi, na nieokreśloną tęsknotę za czemś, czego sama nazwać nie umiała.
Daleki turkot oznajmił jej odjazd państwa do Rudki. Była sama i nikt nie zobaczy, jeśli pobiegnie do mamki na parę godzin. Trzy dni jej nie odwiedzała; może starucha gorzej zapadła, a w budzie nikt jej nawet wody nie poda.
Kostusia czuła, że tam odzyskałaby równowagę. Wyprostowała się i zmierzyła okiem robotę.
Była zaledwie w połowie dokonana. Z głuchem stęknięciem schyliła się znowu, otarła pot z czoła i zbierała dalej pachnące, purpurowe jagody.
Wysiłkiem woli zaczęła myśleć o czem innem.
Jutro znowu będzie dobrze. Ciotka ją pochwali, Kazia przeprosi, wuj odzyska humor, Jadwisia żartować będzie na temat wspomnień z zabawy, bo o Felę może się przy tej okazji Sewer oświadczy. To tylko dzisiaj taki dzień feralny. Wszystko minie.
Gorycz, uciskająca gardło ustąpiła nieco. Tylko zamiast swobody i uspokojenia poczuła Kostusia, że ją zagryzło w oczach zapaliło pod powiekami i raptem wielkie, ciche krocie poczęły jej płynąć po twarzy, spadać na ręce, rosić purpurowe jagody.
To ta gorycz tak ustępowała od serca. Przerażona Kostusia schyliła się jeszcze niżej; wstydziła się słońca, ptasząt, lichego owadu.
A łzy biegły wciąż. Ktoś je widział przecie i liczył. Ten sam, co na fali czasu i w secinach wieków rachuje na ziarnkach piasku, karbuje na gwiazdkach wszystkie bóle bez głosu, wszystkie łzy bez łkań, wszystką krew serdeczną — niemą i niewidzialną...
W gęstwinie malin było cicho. Od dworu dolatywał stłumiony ruch roboczy, a w chmielnikach słabo ćwierkało ptactwo, ubezwładnione upałem. Ciemna sukienka Kostusi posuwała się wzdłuż symetrycznych rzędów, nie ustając ani na chwilę.
Zatopiona w swych myślach, zmęczona łzami i trudem, nie słyszała coraz bliższych kroków, nie zauważyła szelestu rozchylanych krzaków.
Wysoki cień zasłonił jej słońce. Podniosła wtedy oczy. O krok przed nią stał Sewer.
Przeraziła się, jakby ducha ujrzała, a i on wyglądał zakłopotany.
Patrzał na nią minutę, mnąc w ręku czapkę.
— Przepraszam panią. Powiedziano mi w pałacu, że pani może mnie objaśnić, kiedy państwo Odachowscy wrócą z Rudki.
Wymówił to nierówno, zacinając się co parę słów.
Oprzytomniała nareszcie i zamiast odpowiedzi, zawołała:
— To pan nie był w Rudce?
— Nie byłem i nie będę.
— Spodziewano się tam spotkać z panem. Nie wiem, kiedy wrócą... Prędko zapewne — dodała po chwili.
— Zatem pani pozwoli, że na nich zaczekam. Upał dzisiejszy nie zachęca do podróży.
Nic nie odpowiedziała, zakłopotana i onieśmielona obecnością, rozmową i narzuconą rolą gospodyni. Sewer zdjął rękawiczki i odchodzić nie myślał. Wyrazista jego twarz mieniła się tysiącem szybkich myśli i wrażeń, wśród których przeważała radość i zmieszanie.
— Przepraszam panią — ozwał się znowu. — Dotąd nikt nas ze sobą nie zapoznał. Zdawało mi się, że pani nie pragnie mej znajomości, a Kazimierz, proszony o tę usługę, zbył mię wymijająco. Do usług pani: Sewer Stamierowski.
— Konstancja Skowrońska — szepnęła nieśmiało.
Wyciągnął do niej dłoń, kłaniając się nisko. Przerażona, cofnęła swoją, zaczerwienioną od jagód.
Spostrzegł ten ruch i o krok postąpił.
— Wszak mi pani uścisku dłoni nie odmówi. Cofa pani swą pracowitą rękę, ja ją właśnie dla pracowitości szanuję i pragnę uścisnąć.
Oczy jego, zuchwałe i ogni pełne, miały w tej chwili wyraz niewymownej słodyczy i prośby.
Dziewczynka wahająco spełniła żądanie tych oczu. Sewer jeszcze więcej się pochylił i miast uścisnąć, rękę tę ciemną szybko poniósł do ust.
Kostusia odskoczyła, stała się czerwieńszą od malin w koszyku.
— Co pan robi! — szepnęła żałośnie.
— Nie wkraczam w cudze prawa — rzekł z przymuszonym uśmiechem. — Wiem, że ta ręka jest komuś przeznaczona i tylko składam pani hołd należny. Pani tutaj, w Podgaju, jest najświetniejszym klejnotem. Nie dziwię się, że po niego siągnięto, tylko żałuję, żem panią poznał zapóźno.
Kostusi w głowie tworzył się chaos. Dzień cały, łzy, myśli ciężkie rozstroiły ją zupełnie. Słowa Sewera zagadkowe, dziwne, osłupiały ją do reszty. Milczała, mieniąc się na twarzy. On może spostrzegł to i zrozumiał, że ją męczył.
— Przepraszam panią, — rzekł — jestem zawsze gwałtowny, a nad uczuciami swemi z trudnością panuję. Zamiast być wdzięcznym za towarzystwo, dokuczam pani. Teraz pozwoli sobie pani w pracy dopomóc.
Nie czekając odpowiedzi, począł zbierać jagody.
— Niech pan tego nie robi! Rąk pana szkoda, a przytem tutaj tak gorąco... Proszę w cieniu odpocząć.
— Jeżeli razem, to i owszem!
Potrząsnęła głową przecząco.
— Będziemy zatem pracowali razem.
— Ciocia się dowie i będzie nierada.
— Skądże się ma dowiedzieć?
— Pan pawie.
— Dlaczego ten wniosek? Nie powiedziałem przecie, w jakich warunkach zobaczyłem pierwszy raz panią. Wprawdzie nie miałem racji do chluby...
Kostusia spojrzała nań znów żałośnie.
— Nie powiedziałem i nie powiem. Szczęśliwy Kazimierz. Za takie powitanie jabym wszystko, co posiadam, oddał.
— Pan pewnie ma kogoś drogiego na świecie, kto pana serdecznie wita. Niema takiego, sądzę, człowieka, żeby bez przywiązania był, bez przyjaźni. Chyba on sam nikogo nie kocha!
— Człowiek ten stoi przed panią — rzekł szyderczo.
— Pan? — spytała zdziwiona. — Ja myślałam, że pana wszyscy kochają! Pan taki wesół...
— Dlatego, że się zawsze śmieję, myśli pani? Śmiech tylko u ludzi dzikich oznacza wesołość. Człowiek cywilizowany posługuje się nim, gdy ma ochotę jęczeć, wyć lub zgrzytać zębami. A pani sama? Czy pani uśmiech z radości płynie i ze szczęścia? Nie! Mnie, gdy patrzę na panią, żal za serce ściska, a co w duszy pani poza tym uśmiechem trosk i bólów się kryje...
— Mnie i pana nie można porównywać.
— Zapewne, bo ja jestem szubrawiec i szaławiła, a pani prawie święta. Ale poza tem stoimy zupełnie na równi, bo oboje jesteśmy samotni na świecie.
— Pan sierota?
— Gorzej, bo mam ojczyma tylko.
— A rodziców pan pamięta?
— Matkę tylko. Niedawno umarła...
— Dobra była pewnie dla pana...
— Nic mi nigdy ani dobrego, ani złego nie uczyniła. Rządkom ją widywał. Miała nowego męża i nowe dzieci, ale jam i tego męża i dzieci nie znosił i jak zwykle, uczuć nie taiłem. Dzieci poumierały, a matka testamentem zapisała mnie w niewolę ojczyma... Takie są moje stosunki rodzinne. Nie słodsze od pani sieroctwa ani trochę...
Zaśmiał się ironicznie i po chwili ciągnął dalej, zmieniając ton:
— Mniejsza o mnie. Zasłużyłem w części na swój los. Gdy na kark silny, zuchwały i uparty padają razy, to po ludzku słuszne i żadnego nie dają do politowania prawa, ale gdy na ramiona słabe i zmęczone tłoczą jarzmo nad siły, wtedy ja się wzdrygam i kipię cały wściekłością. I opada mnie szalona chęć z ramion tych jarzmo zrzucić albo na swoje wziąć. Pani się dziwi mej mowie i niczem nieuzasadnionej poufałości... Taką mam naturę, nie cierpię długich wstępów i próżnych słów. Otóż powiem pani jeszcze otwarciej: nie rozumiem Kazimierza. Jabym nie zniósł, by moja wybrana cierpiała w moich oczach!
Kostusia przestała zbierać jagody. Podniosła spokojnie czoło i topiąc w gorących oczach Sewera swe ciemne, głębokie źrenice, rzekła poważnie, bez cienia zmieszania i nieśmiałości.
— Pan się zupełnie myli. Nikt mi jarzma nad siły nie kładł na barki i nikt mnie nie wyzyskiwał. Ramiona mam silne, a com na nie wzięła, to nie z nakazu było, ale z własnej woli. A tego, co pan o Kazimierzu mówi, nie rozumiem. Wybraną jego nie jestem i nie cierpię w jego oczach. Jak każdy człowiek jestem. Mam swe troski i pociechy, ale póki swe obowiązki spełniam, nie jestem nieszczęśliwa, i póki za dobro otrzymane płacić mam siły, jestem spokojna.
— Rozumiem panią — odparł równie poważnie. — Raz pierwszy mówimy ze sobą, ale znam panią od miesiąca, widuję prawie codziennie. Oczy moje śledzą panią, a uszy i myśl chciwie łowią każde słowo. Jesteś pani jak każdy człowiek, prawda, ale nie dla mnie. Proszę nie ściągać brwi groźnie. Wolno pani być świętą, wolno pani dolę swą za dobrą uważać, ale i mnie wolno pragnąć innej dla pani i serdecznie pożałować.
Kostusia w milczeniu spoglądała na niego. Los tak dziwnie zdarzył, że dziś właśnie, na jej smutek i łzy niedawne, padały jak krople oliwy serdeczne słowa. Było to dla niej coś nieznanego, niemarzonego nawet nigdy. Zaprotestowała raz, teraz już nie protestowała; czuła się dziwnie, do gruntu poruszoną i wdzięczną temu obcemu za to szczególne zajęcie i współczucie. Szczególny człowiek. Znała go od godziny zaledwie, a tak jej w tej chwili wydawał się swojskim, tak prędko przyszło porozumienie, taką ku niemu uczuła ufność i wiarę.
— Dziękuję panu za dobre słowo — szepnęła. — I ja dla pana pragnę dobrej doli.
Machnął ręką.
— Ja, pani, prędko zginę marnie! — rzekł z goryczą. — W przepaść się staczam i w ciemnościach błądzę bez nadziei zatrzymania, bez możności przedarcia tej czarnej nocy. Chciałbym tylko, żeby ścieżki pani jasne były... Pani się nie gniewa za to, com powiedział! Dziękuję... powiem coś jeszcze. Przyjechałem tu dzisiaj umyślnie, by móc z panią spędzić parę godzin. Bóg wie, kiedy się zdarzy druga sposobność — może już nigdy. Czy pani mnie zachowa w przyjaznej pamięci?
Uśmiechnęła się doń słodko.
— Zachowam. Pan taki był dobry dla mnie!
— A jednak Kazimierz lepszy.
— Dlaczego mi pan to powtarza? Wszak to naturalne, że Kazia kocham z całego serca. Tyle lat się znamy.
Chciał coś rzec, ale się widocznie pohamował.
Spojrzała na słońce, potem na drogę za parkanem.
— Wujostwo się spóźniają — zauważyła.
— Bawią się widocznie dobrze — rzekł obojętnie. — Ale oto i robota nasza skończona.
— Tak prędko — uśmiechnęła się, zdziwiona — anim się obejrzała.
— I ja także. Cóż będziemy dalej robić? Spocznijmy.
— Jak pan życzy.
— Zabieram pani czas?
— Ej, nie! Tylko pan się znudzi okropnie.
— Niema obawy. Chyba pani?
Usiedli w bujnej trawie, w cieniu gruszy-emerytki. Kostusia machinalnie zrywała różnobarwne kwiatki wokoło siebie. Sewer patrzał na nią i milczał.
— Jutro i pojutrze i dalej, i dalej potoczą się dnie zwyczajne — ozwał się wreszcie. — Panią będę widywał zdaleka tylko, niedostępną. Czy pani ma swoje towarzystwo? Rozmawia pani kiedy z równymi sobie?...
— Jak trzeba, to rozmawiam.
— Ale dla przyjemności?
— Dla przyjemności z Kaziem.
— A jakież pani miewa rozrywki?
— Śpiewam sobie. Jeżeli jest czas i swobodne konie, to mnie wuj posyła do Stamierowa na mszę, w niedzielę.
— To pani zna Stamierów?
— A jakże. Znam też i ojczyma pana. Spotkałam go parę razy na plebanji.
— Podobał się pani? — spytał szyderczo.
— Nie, bo kłócił się z proboszczem o składkę i odmówił mu stanowczo.
— Tak. Pokazywał mi jednak w rachunkach paręset rubli na kościół. Gdzież pani bywa jeszcze?
— Bywam po folwarkach wuja i bywam daleko, aż na granicy Podgaju, u mamki swojej.
— Chciałbym tam pójść z panią.
Kostusia zaczęła opowiadać o drodze i okolicy. Potem, uśmiechając się łagodnie, mówiła o staruszce o długich wieczorach zimowych, o bajkach strasznych. Potem wspomniała o chorobie starowiny i troskała się, że jej odwiedzić dzisiaj nie mogła.
Nareszcie tak powoli odkryła mu swe życie, opisała zajęcia, gwarzyła o wszystkiem jak z dobrym starym znajomym.
Potem on mówić począł, a ona słuchała z zajęciem. Opowiadał i on swe winy i błędy, swawole i burzliwe awantury młodości. Nie taił, że go ze szkół wypędzono za zuchwalstwo, że wykreślono go z pułku za niesforne życie i pojedynki. Wyznał, że długi miał, że z ojczymem prowadził wojnę. Naturę swą odmalował jej: zapalczywą, upartą, zuchwałą.
Ośmieliła się do tego stopnia, że go zganiła łagodnem słowem.
— To niedobrze! To wstyd gniewać się tak bardzo! Będą się pana ludzie obawiać i unikać.
— Co mi ludzie, nie dbam o nich! Oddałbym chętnie wszystkie światowe stosunki i mir tłumu za kogoś jednego, ktoby mnie pokochał. Wtedybym złagodniał, sądzę.
Wówczas przypomniała sobie Felę.
— Jak pan się ożeni — rzekła — wszystko się zmieni na lepsze.
Zaśmiał się ironicznie.
— Zapewne, ale ja i ożenić się nie mogę! Żebym mógł! Kto się żeni, powinien dać swojej wybranej pozycję, byt spokojny, choćby dach nad głową. A ja wszystkiego tego jestem pozbawiony... Nie mam ani domu, ani stanowiska — nic, prócz długów i niedostatku. Na to kobiety kochanej uczciwy człowiek nie naraża.
— Czyż tylko bogaci mają być szczęśliwi? — odparła zamyślona. — Pan młody i silny, może stworzyć sobie los, świat przed panem otwarty.
— Pani myśli, że urząd lub posadę zająć mogę? Ha, ha, z moją naturą, nie znoszącą karbów? Niktby ze mną i ja z nikim nie wytrzymał! Byłby to tylko dalszy ciąg szkół i wojska. Poco próbować nawet.
— Ale gdyby pan pokochał — toby się zmienił.
— Pokochać nie dosyć — trzeba być kochanym! A któż mnie pokocha, poznawszy, kim jestem i co ofiarować mogę? Każda kobieta odwróci się ode mnie z oburzeniem na wieść, żem bankrut i szaleniec.
Usiłował się zaśmiać i zwracając rozmowę na inny temat, spytaj nagle:
— Dla kogo pani układa te kwiaty? Dla Kazia?
— Nie! Naco mu takie brzydkie ziółka.
— Dla mnie będą dość ładne.
— Naprawdę, podobały się panu? — spytała uradowana.
— Proszę bardzo o nie.
— Zbiorę panu ładniejszych.
— Nie chcę innych — rzekł prosząco.
Podała mu w milczeniu bukiecik, a on równie w milczeniu wsunął go do bocznej kieszeni.
Kostusię ogarnęło dziwne jakieś rozleniwienie. Raz pierwszy odpoczywała tak długo w dzień powszedni.
Słońce przestało dopiekać i ukośnie przez gałęzie grusz zaglądało ku nim. Dobrze jej było i bardzo lekko na sercu, zapomniała i o robocie, i o troskach różnych. Przesiedziałaby tak, gwarząc, długo, bez końca. Ale czas biegł, nie troszcząc się o jej życzenia. Razem ze słońcem przedarł się turkot daleki i przypominał jej brutalnie rzeczywistość.
Porwała się żywo.
— Wujostwo wracają — zawołała.
— Tak wcześnie! — rzekł, wstając opieszale.
Popatrzał na nią dziwnie, przejmująco i smutnie.
— Więc się nam już żegnać trzeba. Tak krótko! Rozejdziemy się, ale przecie już nie obcy jak dotąd. Niech pani tam, w pałacu, spojrzy na mnie czasami. Ale tak dobrze, poczciwie, szczerze! Wszakem pani nie obraził, nie rozgniewał?
— Jeszcze nikt tak dobry nie był dla mnie — uśmiechnęła się łagodnie, spoglądając ku niemu, jak tego chciał; tylko szczerzej, serdeczniej, słodziej stokroć, jak się spodziewał.
— Dziękuję pani.
Drżał mu nieco głos i drżały usta, któremi pomimo oporu, dotknął jej ręki.
Nic więcej nie rzekł i szybko odszedł w stronę pałacu, a ona chwilę stała, zapatrzona nieruchomie przed siebie jak człowiek, rażony zbyt silnem światłem. Potem zadumą i cieniem pokryła się jej pogodna twarz, a w oczach, do dna przejrzystych, prześlizgnęło się parę myśli rzewnych. Aż oprzytomniała zupełnie. Wzięła koszyki z jagodami i poszła ku pałacowi także, szukając po ścieżkach śladu jego stóp.
Tak to krótko trwało, a tak długo w pamięci zostało, tak minęło jak sen, a tak po przebudzeniu zostało wyraźne. Na wdzięczną rolę padło małe ziarenko, na pole bogate, a jeszcze puste.
Kostusia przeraziła się mnóstwem zaległej roboty. Pilno jej było schronić się do izdebki na strychu, więc ze zdwojoną szybkością załatwiała zajęcia.
Gdy przyszła do wieczerzy, spotkała na sobie oczy Sewera i odpowiedziała mu uśmiechem. Kazio spojrzenie to przejął i poczerwieniał, zresztą nikt na nią nie zwrócił uwagi, ale i ona tego dnia nie uważała na nikogo, zajęta raz pierwszy w życiu sobą samą. Gdy się znalazła nareszcie u siebie, na górze, długo zasnąć nie mogła, a długo przedtem się modliła. Dla umarłych swoich o niebo, dla Sewera o dobrą dolę, dla siebie o drugi taki dzień w życiu.
A ziarno, rzucone na rolę bogatą i pustą, kiełkowało powoli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.