Orbeka/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

Nie ma nic na tym Bożym świecie, czego by czas nie uśmierzył, nie uleczył, nie przemienił, lub nie obalił. Człowiek marzy zawsze o czémś trwałem, w sercu i na ziemi buduje na wieki i pokolenia, na lat dziesiątki, a nigdy nie potrafi przewidziéć co wyżyje i przetrwa, a co spełznie i zniknie mu w oczach. Najczęściéj dzieje się zupełnie odwrotnie, to co miało żyć, ginie, co powinno było umrzéć — ocaleje. Z uczuciami serca tak samo jak z drzewkami ogrodu: ukochana jabłonka usycha, a przyniesione wiatrem ziarno topoli buja.
Orbeka sądził żal swój i rozpacz wiekuistemi, spokój w części je osłabił, w części przemienił na nieokreślony smutek i tęsknotę. Nowe życie w tym cichym dworku, do pewnego stopnia przypominające mu Krzywosielecki żywot samotny, podziałało dziwnie na jego zdrowie i umysł.
Wrócił powoli do dawnych zatrudnień, z tym wyjątkiem tylko, że na fortepian, który mu do zbytku Mirę przypominał, patrzéć nie mógł. Ale Sławski karmił go książkami, a młody Orłowski i stary Norblin, odżywili w nim ochotę do rysunku.
Te prace i zajęcia dawały wytchnąć sercu i nabrać sił ciału. Cieszył się Sławski, który codziennie go odwiedzał, a Anulka siedząca w kątku, zdaleka, i sama odżyła, odmłodniała, wypiękniała, i z pociechą wewnętrzną śledziła wracające w ukochanego jéj pana życie.
Mówiono już coraz częściéj o powrocie do Krzywosielec, który Sławski za ostatnie a najskuteczniejsze lekarstwo uważał, gdy stary ów Jaś nadjechał.
Powitanie pana ze sługą było aż do łez rzewne, starowina rzucił się przed nim na kolana, objął mu nogi i płakał. Orbeka także się w końcu od łez wstrzymać nie mógł, a za drzwiami Anulka dla prostéj zaraźliwości płaczu, także się biedna na dobre rozbeczała. Sławski, który był odwykł od płaczu, krzywił się tylko dziwnie, i mówił, że mu nos świerzbiał, bo tarł twarz nieustannie.
Pociesznym rysem téj sceny było, że Jan przywiózł z sobą wychowanego na zastępcę starego Nerona, młodego czarnego pudla, tém samém imieniem nazwanego — a stworzenie żywe, nie rozumiejąc co się z temi ludźmi dzieje, spiąwszy się na płaczącego Jana, szczekało okrutnie.
Biedny sługa jadąc po pana, zabrał był z sobą wychowańca, aby się nim pochwalić, a może Orbece lepsze ich, spokojne czasy przypomniéć.
Młody Nero, jak się zdaje w prostéj linii potomek swego poprzednika, przypominał go sierścią, charakterem i obyczajami. Nie widział on nigdy Orbeki, ale instynktem odgadł w nim przyszłego pana i łasił mu się uprzejmie.
— Ha! więc wszyscy jak stojemy, do Krzywosielec — zawołał pan Walenty — już ty mi Sławski tego nie odmówisz, żebyś mnie choć nie odprowadził na moje stare śmietnisko.
— No — ja, odparł Sławski — ja wam tam tak bardzo potrzebnym nie jestem, ale.. już choć poźniéj odwiedzę.
— Nie, nie — pojedziesz z nami.
— Zobaczemy, naprzód Lafontaine osądzi, czy jechać możesz...
— Ja go słuchać nie myślę, przerwał Orbeka.
Rozmowa dosyć wesoła przeciągnęła się ku wieczorowi. Jan długo nie opuścił progu, rozpowiadając szeroko dzieje Krzywosielec, bo mu się zdawało, że tam wszystko pana jego tak obchodzić musi, jak jego obchodziło. Wszystkie śmierci, narodziny, wesela, gospodarskie klęski, powalenie staréj gruszy przez wicher w nocy, pożar chaty Osypowéj, kradzież pośladów ze szpichlerza, pęknięcie deki na fortepianiku, i t. p., z potrzebnemi szczegóły i okolicznościami obszernie zostały opowiedziane. Nie rychło Jan się dał zaciągnąć na wieczerzę do panny Anny.
Znajomość między nim a nią choć zrazu się zwiastowała trudną, bo Jan był jakoś kwaśny i niedowierzający, wprędce jednak poszła jak najlepszą drogą. Jan poczuł serce i zrozumiał, a raczéj odgadł położenie i jak w początku okazywał się niechętnym, tak potém przywiązał się gwałtownie do sieroty, która tak cicho, ślicznie, pobożnie pana jego kochać umiała.
Może też, (ludzie jesteśmy) Anulka w obawie wpływu Jana, trochę się postarała o zaskarbienie łaski jego. Biedna nadskakiwała nawet Neronowi, aby w tym domu niemieć żywéj duszy nieprzyjaznéj, aby się wszystkim stać potrzebną i miłą.
Jaś siadywał u niéj, albo słuchał jéj szczebiotania o podróżach, o chorobie, o przecierpianych biedach, lub sam długo i rozwlekle mówił jéj o dawném życiu w Krzywosielcach, malując to Eldorado, najżywszemi jakie miał barwami.
Orbeka tymczasem ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, gdy stanowczo z Warszawy na wieś wybierać się przyszło, uczuł się dotknięty jakąś tęsknotą niewypowiedzianą. Sam tego sobie wytłómaczyć nie umiał, dlaczego ten plac męczeństwa, to miejsce tylu goryczy wspomnieniami zatrute, ciągnęło go jakimś niepojętym urokiem...
Mniemał się uleczonym zupełnie, a coś zostało na dnie serca z dawnéj choroby.
Jan nie żartem się pakował do podróży.
Doktór Lafontaine wszakże zapowiedział, że chory powinien stopniowo zacząć wychodzić, używać ruchu, jazdy i sił swych probować. Wyjazd więc stanowczy odłożony był póki by lekarz nie dał nań formalnego zezwolenia, a tymczasem z rana przechadzki piesze, po obiedzie powozem ze Sławskim wycieczki w okolice przygotowywały do drogi.
Przeciągnęło się to jakoś dość długo, Orbeka mówił ciągle o podróży, a mimowolnie znajdował zawsze jakieś do niéj przeszkody.
Lecz wszyscy, nawet poczciwy prawnik, przestali cię obawiać niebezpieczeństwa, do którego najmniejszego prawdopodobieństwa nie było. Orbeka chodził na długie przechadzki po okolicy samotny, czasem ze Sławskim, układano spokojnie przyszłe życie w Krzywosielcach.
Niebo było jasne i nic gromu nie zapowiadało — a jednak był on tak blizki!
Ani Sławski nie mający stosunków z tym światem, w którym żyła pani Lullier, ani Orbeka oderwany od niego, nie wiedzieli o losie, który spotkał awanturnicę i o jéj powrocie do Warszawy. Doktór Lafontaine, któremu Sławski nie mógł utaić całéj historyi biednego pacyenta, jeden wiedział, że przyczyną ruiny i choroby była piękna zalotnica, którą on niegdyś widywał po Warszawie i parę razy leczyć probował, gdy jéj chorobę udawać zdało się potrzebném. Dowiedziawszy się wypadkiem o powrocie jéj do Warszawy, z obowiązku lekarza i przyjaciela, pojechał szukać Sławskiego. Ale znaleźć go nie było łatwo, nikt nie wiedział dokładniéj o jego mieszkaniu skrytém gdzieś na trzeciém piętrze niepozornego domu; musiał więc czekać nań u Orbeki, od którego wychodząc, skinął nań, żeby za nim się wymknął.
— Wiesz pan, rzekł doktór, gdy przeszedłszy bramę stanęli na ulicy — wiesz czy nie, że ta niebezpieczna Syrena wasza, znowu jest w Warszawie.
— Kto? kto? spytał, niedomyślając się Sławski.
— Ona tak często zmienia nazwiska, że niepotrafię wam powiedziéć nawet, jak się dziś nazywa... ale znacie ją pod imieniem Miry.
— To być nie może! przerwał, ręce załamując Sławski.
— Mówię panu, że tak jest, dodał Lafontaine, historyi niewiem, przyczyn powrotu nie byłem badać ciekawym, ale wróciła.
— W takim razie, odparł Sławski, nie ma chwili do stracenia, Orbeka powinien uciekać, jechać, i niewiedziéć o tém nawet. Znam człowieka, wiem, że mu grozi niebezpieczeństwo największe, wróć doktorze, i zaleć mu natychmiast wiejskie powietrze.
Lafontaine uśmiechnął się.
— To się czegoś domyśli, wy naglijcie go do wyjazdu, a ja się nań zgodzę.
Strapiony nad wszelki wyraz poczciwy przyjaciel, wrócił do dworku, z postanowieniem najmocniejszém namawiania do wyjazdu. Znalazł Orbekę w najlepszym humorze, ale w usposobieniu dziwnie leniwém, i jakby na przekór, skłonniejszego pozostać w Warszawie, niż powracać do Krzywosielec. Sławski siedział do późna, drżący, obawiając się wydać z trwogą któréj doznawał, truchlejąc na myśl, że on wyjść może i spotkać ją trafem w ulicy. Postanowił sobie z oka go nie spuszczać, i dosiedziawszy do późna w nocy, wyszedł nareszcie, nie kryjąc przed sobą, że niebezpieczeństwo było groźne.
Nazajutrz, mimo najmocniejszego postanowienia, Sławski niemógł dla obowiązkowych zajęć przyjść wcześniéj jak o południu, a w dworku nie znalazł Orbeki. Anulka powiedziała mu, że wedle zwyczaju, wyszedł na przechadzkę.
Tak było w istocie. Orbeka zwolna wlókł się drogą ku Mokotowu, zbierając kwiatki po drodze, i przypatrując się chmurkom białym po niebie rozsnutym; gdy turkot powozu i klaskanie z bicza, ostrzegło go, aby z drogi ustąpił, podniósł machinalnie oczy i stanął jak wryty.
W powozie od strony Willanowa powracającym, spostrzegł siedzącą Mirę, z pięknym, młodym mężczyzną, włoskiego typu twarzy.
Baronowa poznała go, krzyknęła, zasłoniła sobie chustką oczy, i powóz jak błyskawica przeleciał ku Warszawie. Orbeka upadł na murawę.
Co się w sercu jego działo, tego nikt nie potrafi określić, powstała w niém burza, która zmąciła myśli aż do nieprzytomności — potrzebował dosyć długiego czasu nim przyszedł do siebie. Obraz téj kobiety, wszystkie stare, zabliźnione rany otworzył, i boleść z nich popłynęła świeżym strumieniem.
Jak pijany, jak oszalały, z zaschłemi wargami, zataczając się, mówiąc sam do siebie, niewiedząc gdzie idzie, przywlókł się do drzwi dworku, machinalnie. Spostrzegł tu Sławskiego oczekującego nań, a z twarzy Orbeki łatwo poznać było, co się stało. Sławski nieśmiał go nawet pytać. Weszli do domku, Walenty padł na krzesło milczący.
— Słuchaj, rzekł Sławski, zbierając się na wielką odwagę — wiem co ci jest, ale...
— Milcz — odparł Orbeka, milcz — proszę cię; wiem co powiesz, każecie mi jechać. Pojadę, ale wprzódy, bądź co bądź, widziéć ją muszę, od tego nieodstąpię.
Sławski spojrzał nań z politowaniem, wziął za kapelusz i odezwał się:
— Jeźli to uczynisz, jeźli się o to starać nawet będziesz... Walenty, ja z tobą rozbrat biorę na zawsze.
Orbeka płacząc niemal, rzucił mu się na szyję.
— Ja się muszę z nią widziéć! dwa słowa.. jakież mi grozi niebezpieczeństwo? tyś okrutny.. zlituj się!..
— Niewiem czy ci grozi jakie niebezpieczeństwo, rzekł Sławski, ale za największe uważam, iż się będziesz musiał poniżyć.. skalać.. że zwyciężywszy się.. wrócisz do téj kałuży.
— Ty niewiesz! jam czuł, jam wiedział, że ją zobaczyć muszę! ja na to czekałem.. byłem pewny, że ona tu przyjedzie..
Sławski uznał słuszném, nie wdając się już w dalszą rozmowę, twarzą okazując mu tylko prawie wzgardę z politowaniem połączoną — odejść. Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, Orbeka wybiegł z domu na zwiady, a znając stosunki Miry z panią Lullier, udał się wprost do jéj domu, pod Krakowską bramę.
Ale do tego tajemniczego przybytku, tych, którzy widzianemi być nie chcieli, dostać się nie zawsze było łatwo. Na dole, szwajcar formalną poprzedził indagacyą wnijście klienta, któremu talar dał przystęp do schodów; w sali, drugiego cerbera potrzeba było ułaskawić, ażeby przybyłego zameldować raczył. Nikt z tych marmurowych figur nie wiedział czy pani była w domu i czy mogła dać audyencyą. Orbeka rozgorączkowany, po przyciemnionéj salce się przechadzał, szarpiąc na sobie ubranie, gdy po długiém oczekiwaniu, przerywaném stukotem w różnych stronach otwierających się drzwi i drzwiczek — weszła pani Lullier.
Zdaje się, że przeze drzwi wprzódy starała się zobaczyć przybysza, który podbiegł ku niéj żywo.
— Pani! rzekł, na miłość Bożą, powiedz mi, gdzie jest Mira, ja ją widziéć muszę!
Lullier przywitała go chłodno, nawet bardzo chłodno, wiedziała już z listu przyjaciołki, że Orbeka był zrujnowany do nitki.
— Ale ja — ja niewiem.
— Pani musisz o tém wiedziéć! jam ją widział! ona tu jest! Dlaczego wróciła? co się stało?
— Uwolń mnie pan od téj nieprzyjemnéj indagacyi, rzekła, proszę bardzo — niemam upoważnienia od baronowéj do tłómaczeń w jéj imieniu, a potém, do czego się to panu zdało? To wiem, że ma nieprzebłagany żal do pana... byłeś wszystkich jéj nieszczęść przyczyną, i ani widziéć, ani znać go nie chce...
Orbeka uśmiechnął się gorzko.
— A! rzekł! to ja byłem przyczyną jéj nieszczęść! doprawdy? pierwszy raz o tém słyszę. Powiedz że pani przyjaciółce, że czy chce, czy nie chce, będzie musiała widziéć się ze mną!
— Wcale nie myślę służyć panu za posła, szukaj pan sobie innych, odparła, odwracając się Lullier.
— Pani! rzekł słabnąc Orbeka — jesteś kobietą, masz serce, znasz litość.. wyjednaj mi tylko chwilę rozmowy, zaklinam cię... zaklinam cię, na twoją pierwszą... na twoją jedyną miłość... bo być nie może, żebyś kogoś nie kochała w życiu... klękam... błagam... zlituj się!
Lullier uśmiechnęła się, i w istocie nieco politowania uczuła.
— Panie Orbeko, rzekła — do czego to panu ma służyć! na co rany odnawiać! Ona pana nie kocha... ona go nie kochała nigdy! — nie zakrwawiaj sobie serca. To do niczego nie prowadzi... trzeba zapomniéć.
— Ale ja ją tak kochałem, tak kocham! zawołał biedny Walenty.
A po chwili namysłu, dodał, jakby zmuszając się do ostygnienia i krwi zimnéj.
— Zresztą — chce czy nie chce, użyję wszelkich środków ku temu, a widziéć ją muszę. Lepiéj jest więc dla niéj i dla mnie, aby się to stało bez skandalu, rozgłosu i niepotrzebnéj wrzawy...
Domawiał tych słów, gdy drzwi się otworzyły w głębi, i wbiegła raczéj niż weszła, z gniewem na twarzy, z oburzeniem Mira...
Orbeka ukląkł milczący i wyciągnął ręce ku niéj.
Ona zaczęła się śmiać, sucho, chłodno, przymuszonym śmiechem, najzjadliwszego szyderstwa.
— Czego waćpan chcesz jeszcze odemnie? zawołała tupiąc nóżką — nie dosyć goryczy jeszcze wlałeś w życie moje, nie dość poświęcałeś mnie swéj bydlęcéj passyi, nacierpiałam się dość i chcę być raz wolną od tych żebraczych jego uwielbień. Wiedz waćpan raz na zawsze, żem go nie kochała nigdy, na chwilę, żem go oszukiwała zawsze, żem cię znosić nie mogła... że okoliczności przykre, upokarzające, zmusiły mnie nieszczęśliwą uledz jego nieznośnemu natręctwu...
— Miro! Miro.. litości! wołał Orbeka, ja wiem to wszystko.. pocóż nóż topisz mi w sercu? Pomyśl, jaż to byłem przyczyną twoich nieszczęść? niczem-że nie zasłużyłem na wspomnienie lepsze?
— Idź waćpan, proszę, idź i na oczy mi się nie pokazuj więcéj — dodała, nie znamy się, nie znaliśmy się nigdy! żegnam go! brzydzę się waćpanem.
— Na miłość Bożą! krzyknął, rzucając się Orbeka — dwa słowa tylko — dlaczego powróciłaś? co się stało? Jesteś znowu sama? nieszczęśliwa powiadasz? w potrzebie może? ja... ja... ja mam... ja mogę...
Potrzeba było widziéć jak te ostatnie wyrazy, wyszeptane bojaźliwie, nagłe wrażenie uczyniły na przebiegłéj kobiecie. Ona i Lullier spojrzały po sobie. Mira się zawahała, wstydziła się pokazać nagłą zmianę, a wiadomość ta, że człowiek, którego zrujnowanym sądziła, jeszcze coś miał, gdy ona goniła ostatkami, zachwiała jéj postanowieniami. Czuła, że może skorzystać jeszcze...
Przyjaciołka przyszła jéj w pomoc.
— Ale moja droga, rzekła — nie bądź bo tak okrutną, możecie się rozstać bez gniewu, et en bons amis d’autrefois.
Mira ocierała już łzy, które miały stanowić przejście z jednéj sytuacyi do drugiéj — nie brakło jéj na środkach umotywowania płaczu i złagodnienia.
— A! jakże niemam mieć żalu, zawołała — z jego przyczyny — porzucona, na łaskę tego nieszczęsnego Greka, bankruta, który szczęściem umarł w porę.
— Radipulo umarł! podchwycił Orbeka.
— Zrujnowana! zrujnowana! Mira po tym wyrazie mocniéj jeszcze łkać zaczęła...
— Gdyby nie litość przyjaciółki, która mi dała schronienie, nie wiedziałabym gdzie złożyć głowę.
— Przecież, przerwał nieśmiało Orbeka — jakiś Włoch przyjechał z panią.
— Kuzyn mego nieboszczyka... który mnie tu odprowadził, gdyby nie on...
Walenty potrzebował tylko jakiegokolwiek tłómaczenia. Kuzynostwo to ani go zraziło, ani zdziwiło, gotów był wierzyć wszystkiemu, byle go nie wypędzano.
Mira jakby znękana, padła na krzesło, złagodniała znacznie, słuchała Orbeki, odpowiadała mu; biedny skazaniec, niemógł odejść, myśli mu się plątały po głowie, w sercu burzyły uczucia, tłómacząc sam przed sobą swe postępowanie, gotów był w istocie uznać się winnym, występnym, zbrodniarzem.. a ją ofiarą.
Czuł, że popełnił zbrodnię niedarowaną, nieumiejąc zmiękczyć tego kamienia, dobyć iskierki uczucia z téj istoty, któréj jednak Bóg musiał dać serce, któréj oczy obiecywały miłość, usta uśmiechały się nią, a pierś była — pustą. Jak Prometeusz, w ten posąg martwy powinien był módz wlać duszę, nie uczynił tego, był w oczach własnych winnym, upokorzonym. Gdyby namiętność, miłość, szał, były zaraźliwemi, gdyby się udzielać mogły, a! — pewnie serce jéj od bicia jego łona zadrzéć by musiało.
Gdy jego te wyrzuty sumienia dręczyły, ona myślała w duszy, że w jéj położeniu nie pozostaje nic, jak zbadać człowieka i korzystać z niego, nie wiążąc się niczém; a miała mu gorzko za złe, że gdy go już sądziła zniszczonym do szczętu, on śmiał coś jeszcze zachować, czego jéj nie rzucił pod nogi! Oh! le perfide — myślała — il a pensé a soi!
Powoli z tego patetycznego tonu i nastroju rozpaczliwego, rozmowa przeszła na potoczniejszą. Mira dawała mu czuć, jak dalece była wspaniałomyślną, Orbeka mówił z nią, patrzał na nią, i zapominając o jutrze, był szczęśliwy.
Z nadzwyczajną zręcznością doszła nareszcie do celu, dowiedziała się, udając, że o niczém wiedziéć nie chce, o jego wiosce, nawet o prawdopodobnéj jéj wartości; i natychmiast rozpoczęła malować mu swe położenie, swą nędzę obecną, jałmużnę przyjaciółki, z któréj żyła...
Stała się wymowną, czułą, płakała nad własną dolą, a gdy się rozstawali, Orbeka wzruszony do głębi, wybiegł z mocném postanowieniem sprzedania bodaj wszystkiego, byle jéj przyjść w pomoc.
Ta ohydna komedya, któréj by uwierzyć trudno, gdyby serce ludzkie nie było tą przepaścią, z któréj najnieczystsze wyziewy i najświetniejsze dobywają się dyamenty — odegrała się tak naturalnie, tak łatwo, iż Orbeka pod wrażeniem jéj, wyszedł ze łzami na oczach.
Bez namysłu udał się wprost do Pierskiego, postanowiwszy albo natychmiast sprzedać Krzywosielce, lub dług na nie zaciągnąć. Szczęściem przewidujący ten wypadek Sławski wyprzedził go do prawnika, a Pierski już obmyślił środki zapobieżenia
ruinie. Postanowili wspólnie ze Sławskim, użyć bodaj kłamstwa na ocalenie człowieka, który biegł w przepaść, niczem się pohamować nie dając[1].
Mecenas był w domu, ale uprzedzony, udał wybornie jakby o niczem w świecie nie wiedział, przyjął więc Orbekę wesoło, ciesząc się jego powrotem do zdrowia, i zapytując, kiedy na wieś wracać myśli.
Pan Walenty nieco się zmięszał. I on także był w tem przykrém położeniu, iż do fałszu uciec się widział zmuszonym.
— Kochany kolego, rzekł, spuszczając oczy — bardzo bym w istocie życzył sobie na wieś powrócić, ale mnie jeszcze niektóre interesa wstrzymują.
— A! interesa! toć moja rzecz, dawaj je tu, rzekł Pierski.
— Przyznam ci się — dodał Orbeka, że mam jeszcze ze starych moich czasów pozostałe długi...
— Dużo to tego?...
— Dosyć... ale ponieważ Krzywosielce są czyste, a ja stary i bezdzietny, postanowiłem, albo je sprzedać, lub odłużyć hypotecznie, byle się pozbyć ciężaru.
Pierski począł jakby zakłopotany głową kręcić, ramionami ruszać, zżymać się, trzéć czoło.
— Wiem, rzekł Orbeka, że będziesz temu przeciwny, ale konieczność nagląca.
— Jabym niebył temu przeciwny, gdyby rzecz była możliwa — dodał Pierski po chwili. Zmuszasz mnie do bardzo przykrego wyznania. Radbym ci był oszczędził... uczucia, jakiego doznasz, ale konieczność.
Orbeka spojrzał przestraszony.
— Cóż to jest? spytał.
— Krzywosielce nie są twoje, rzekł Pierski — chcieliśmy, my, przyjaciele twoi, zachować ci je dożywotnie, tak, ażebyś o tém niewiedział. Pamiętasz jakeś się rządził i szastał tu w Warszawie, w czasie podróży włoskiéj, we Florencyi, żadna w świecie fortuna takiego szturmu wytrzymać nie mogła. Krzywosielce poszłyby były z kapitałami, gdyby nie ja.
Orbeka pobladł strasznie.
— Jestem więc żebrakiem, wyjąknął cicho... żebrakiem utrzymywanym łaską przyjaciół.
Spuścił głowę, łzy potoczyły mu się z oczów, drżał cały.
— Słuchaj rzekł Pierski, trudno by mi ci to wytłómaczyć, ale ocalając Krzywosielce, uczyniłem to w ten sposób, iż przy oszczędności mogłeś długi te pospłacać. Uregulowałem to tak, iż byś niewiedząc i nieczując okupił je znowu... na to wszakże potrzebaby czasu.
— Cóż ja pocznę?! zawołał Orbeka.
— Daj mi spis tych długów, rzekł spokojnie Pierski i zostaw mi układy... ja ci pomogę... Lecz daruj mi, pieniędzy tobie nie dam, bo interesów robić nie umiesz... tego na mnie żadna siła ludzka nie wymoże.
Zamilkli... Orbeka przechodził z rozpaczy milczącéj, do niecierpliwości i gniewu prawie, nieodpowiadając już Pierskiemu, podał mu rękę zimno, skłonił się i wyszedł.
Poczciwy Sławski, który miał na sercu wybawienie Walentego, a przeczuć mógł łatwo jaki obrót weźmie sprawa, i z drugiéj strony pewne poczynił starania. Nie mogąc sam zbliżyć się do pani Lullier, użył za pośrednika jednego z przyjaciół swoich, pułkownika G. — Wiedział o jego ścisłych stosunkach z tą panią. Nie wyznał mu wszystkiego, bo się obawiał zdrady, ale opowiedziawszy historyą Orbeki, odmalował go jako zrujnowanego człowieka, który gotów był udawać że jeszcze coś ma, aby się do Miry zbliżyć i prosił pułkownika by ostrzegł panią Lullier, iż Orbeka, ani wsi, ani kapitału, ani złamanego szeląga nie posiada... a pobożném kłamstwem przyjaciół tylko utrzymuje się.
Pułkownik tegoż dnia po obiedzie wszystko przed Lullier wygadał, ta zaś nie zwlekając powtórzyła Mirze, która się zaklęła w największym gniewie, że go na oczy widziéć nie będzie... i t. d.
Czuł zarazem Sławski, że rzeczy w ten sposób postawiwszy, łatwo było do rozpaczy przyprowadzić Orbekę i należało go pilnować, aby się jakiéj ostateczności nie dopuścił. — Pobiegł więc w ślad za nim, po powrocie od Pierskiego. Zastał biednego człowieka przybitego, milczącego... to chodzącego wielkiemi krokami po pokoju, to bezwładnie i na pół martwo leżącego w krześle. Nie można było z nim nawet zawiązać rozmowy.
Ostatnie dwieście czerwonych złotych, pozostałe w domu z przyniesionych przez Sławskiego pięciuset, Orbeka zapieczętowawszy natychmiast z listem odesłał Mirze.
Na list nie było żadnéj odpowiedzi, ale pani Lullier w imieniu przyjaciołki poświadczyła, że zostały odebrane.
W maleńkiéj izdebce, przed obrazem Matki Bozkiéj Częstochowskiej, klęczała modląc się ze łzami Anulka, która o wszystkiém, to jest o przybyciu swéj dawnéj pani, wiedziała... a Jan w pół drzemiąc, pół płacząc, — zdawał się nieprzytomny z obawy o swego pana, z bólu, że znowu wyjazd ten do Krzywosielec, którego tak pragnął, został... Bóg wié na jak długo — odłożony.







  1. Przypis własny Wikiźródeł W tym miejscu występował błąd składu, dokończenie akapitu było przesunięte o jedną stronę. Błąd naprawiono dla wygody czytelnika na podstawie wyd. I, Wydawnictwo Literackie, Kraków — Wrocław 1983.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.