<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVIII

Szaro-brudna ciasna cela Nr. 12, zatęchłe sklepione korytarze, schody o stopniach wyżłobionych przez pokolenia, pusty brukowany dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron murami, z których martwo patrzały niezliczone zamaskowane okna, — stały się za tych dni jedynym światem Evy, ostatnim obrazem życia, było to wszystko co jej zostało, nie miała nic pozatem. Jej — świat skurczył się i zaskrzepł na zawsze w starych murach St. Lazare.
Zgasł, zmilkł i przestał istnieć Paryż, który nic dalej jak wczoraj jeszcze opasywał więzienie rojowiskiem ludzkiem, ruchem, gwarem i zgiełkiem, niezmiennie i wiernie dochodziło tu do niej jego potężne tchnienie, jeszcze wczoraj czuła swoją więź i wspólnotę z ukochanem miastem a przez Paryż z Francją, z Europą. — z całym obszarem świata.
Jeszcze wczoraj żelazna brama St. Lazare prowadziła wprost na ulicę, gdzie odrazu roztwierało się bujne, wolne życie. Teraz otoczyła ją niezmierzona pustka, zimny martwy przestwór. Myśl, pragnienie, wyobraźnia nie wybiegały już poza więzienie, tu się zawarła, tu się zgubiła cała — wiedziała że stąd nie wyjdzie żywa i do życia, nie wyjdzie inaczej jak jeno w ów dzień niedaleki — jutro, pojutrze, za tydzień — na miejsce egzekucji. Tuż za bramą St. Lazare czekała na nią śmierć.
Towarzyszki więzienia jedna przez drugą przysięgały jej, że będzie ułaskawioną, poczciwe kobiety były kategoryczne i niezachwiane, jakgdyby posiadały tajemne informacje z kancelarji Prezydenta Republiki lub z Głównej Kwatery generała Pétaina, ale oczywiście nic opierały się na niczem, jeno na swojem dobrem sercu. Klucznica korytarzowa madame Le Pailleur jako osoba poniekąd urzędowa była już znacznie powściągliwszą. Zakonnica oddziałowa siostra Melanja ufała miłosierdziu boskiemu, które nie ma granic. Lekarz więzienny odwiedzał ją dwa razy dziennie z bromem, z kroplami, z proszkami, które Eva odrzucała z pogardą, gdyż czuła się zupełnie zdrową, doktór unikał najlżejszego napomknienia o wyroku, a dyrektor St. Lazare i jego zastępca wogóle przestali się pokazywać.
Maître Lourthier wpadał codzień bodaj na dziesięć minut, opowiadał szybko i mętnie o swoich niezmordowanych zabiegach, ale wystrzegał się łudzić Evę wygórowaną nadzieją. Oczywiście, nikt nic nie może zaręczyć... Wszystko jest najzupełniej możliwe... Opinja nie jest bynajmniej bezwzględnie wrogą, gazety milczą — to dobrze. Gorzej, że wśród ludzi paryskich zapanowała dziwna obojętność dla sprawy... Czas wyjątkowo niepodatny dla jakichkolwiek zainteresowań natury idealnej, wrażliwość stępiona, brak odruchów serca... Wszystko porwane przez ostatnią ofensywę i nieprzytomne z radości. Logicznie biorąc byłyby to nastroje idące raczej w kierunku pomyślnym dla sprawy, ale w rzeczy samej tak nie jest. Właściwie jest inaczej a w istocie całkiem nijako... Osobistości wpływowe nie dadzą się pociągnąć nawet do platonicznej bodaj manifestacji, choćby w postaci złożenia swego podpisu pod petycją protestującą nie przeciwko wyrokowi śmierci jako takiemu, lecz przeciw jego wykonaniu w zastosowaniu do kobiety... A szeroka opinja, jeżeli wogóle o jakiejkolwiek opinji można mówić w czasie wojny... Wygląda to, jakby nazajutrz po wyroku wszyscy zapomnieli o Evie Evard i o tem, co ją czeka...
Zresztą za każdym razem czas schodził im na bezpłodnem ugadywaniu się o podanie prośby o ułaskawienie. Bez tego dokumentu, twierdził maître Lourthier, nie było mowy o planowych staraniach w sferach miarodajnych, zredagował on to pismo zaiste po mistrzowsku, z całą precyzją i subtelnością prawną, ale z całkowitem uszanowaniem godności ludzkiej petentki. Eva odmówiła wręcz i wytrwała przy swojem. Jej uporu nie przezwyciężyły żadne argumenty, błagania, ani widmo strasznej śmierci, które maître Lourthier wysuwał w ostateczności ze łzami w oczach głosem zdławionym.
— Pani do końca dba o zachowanie swego stylu... Pani Evo, ten styl szkodził sprawie przez cały czas śledztwa a dobił panią na sądzie. Gdyby nie ta wieczna wzgardliwa, obrażająca wyniosłość, która zdradzała się, może nawet pomimowoli, w każdem pani słowie, i w milczeniu, i w każdem spojrzeniu...
— Dobre ma pan pojęcie o poziomie moralnym tych tak zwanych sędziów...
— Są ludźmi i tyle! Nawet ten znienawidzony przez panią komisarz rządu przy sądzie wojennym nie jest wcale złym człowiekiem.
— A czemże on jest?
— Jest sługą ślepej machiny, rozstrzygającej w trybie naszej potwornej procedury wojennej, tem bardziej nie trzeba było go drażnić.
— Ślepa machina!... Potworna procedura!... I uczciwi ludzie, oficerowie godzą się służyć obmierzłemu aparatowi do mordowania niewinnych ludzi... Nie! Wśród tych dziewięciu nie było ani jednego uczciwego człowieka! Podłe sługusy! Soldateska! Nie wierzyli moim najszczerszym wyznaniom... Traktowali mnie jak ordynarną sprzedajną zbrodniarkę... Sponiewierali mnie... Nie słuchali co mówię, bo wyrok mieli zgóry napisany... Dobrze! Jestem zamordowana i na tem koniec — nie będę nikogo prosiła o łaskę!
W ciągu tych dni w najgłębszej tajności swej duszy Eva pogodziła się ze śmiercią, postrzegła, że nie chce żyć. Stało się to w nocy, gdy ocknęła się z ciężkiego, obrzydłego snu, który natychmiast uleciał w nicość, zabierając ze sobą całą swoją treść, całą pamięć o nieprzejrzanym chaosie koszmarów, o nieznanych, dręczących ją ludziach, o absurdach i cudactwach raczej śmiesznych, gdyby nie potworny strach, który wychynął nagle z czadu sennego jak żywa zmora i zaczął pastwić się nad nią. Dygotała, miotała się po łóżku, nawpół obudzona i musiała krzyczeć, wrzeszczeć, wołać ratunku, ale jakaś ręka zdusiła ją za gardło...
Z korytarza dobiegał zduszony gwar, ciche ostrożne kroki wielu ludzi... Zbliżają się, nadchodzą...
Zapatrzyła się osłupiałemi oczami w drzwi, gdzie przez szczelinę w okrągłem zasuwanem okienku przebłyskały z korytarza okruchy światła. Ucichło... Stoją za drzwiami... Jeszcze sekunda, jedna jedyna, ostatnia sekunda — i szczęknie zasuwa, stuknie głucho jak cios maczugi w czaszkę... Już nie zobaczy w roztwartych drzwiach straszliwej gromady, która przychodzi ją zabrać, sam ten szczęk zasuwy zabije ją i będzie koniec — co za szczęście!
Nie wchodzą. Stoją. Czekają...
Ostatni wstrząs strachu — obudziła się. To był jeszcze sen. W rozkosznem jej odpocznieniu była nietylko ulga po dręczących majakach, z doświadczenia tego snu zrodziła się przedziwna jasność i wiedza, najgłębsza mądrość człowiecza, najwyższa i ostateczna — jasnowiedza. Jakgdyby naraz zrozumiała wszystko co niepojęte. Jakby pradawnym instynktem, który od miljonów lat zatracił się w plemieniu człowieczem, odczuła tajemny cel bytu i życia, zdawało jej się, że już umarła — i rozważała w zdumieniu jasną prostotę śmierci... Oderwała się od wszystkiego i uleciała w niesłychaną dal jakby ku gwiazdom, w zawrotnym pędzie obejrzała się za siebie, została za nią nicość, marność, pustka i wizja świata — już z tamtej strony. To w niej zostało.
Rankiem pani Pelouse i panna Tourly spostrzegły w niej uderzające zmiany, oczy pani Evard zdawały się pomijać to co było koło niej, patrzały kędyś wdał, zaczęła się nareszcie uśmiechać, stała się podawnemu miłą i rozmowną, ale dziwnie roztargnioną. Zdawała się nie słyszeć co do niej mówiono, czasami jakgdyby nie dostrzegała co się dzieje wokoło. Tego dnia po raz pierwszy nie zechciała zejść do kancelarji więziennej na konferencję z adwokatem, choć przychodziła po nią z perswazjami starsza siostra Melanja, a potem był doktór Bourcier, wreszcie sam pan dyrektor.
— Maître Lourthier mnie dręczy, muszę trochę odpocząć, a i jemu się należy choć dzień wytchnienia. Jeżeli już chce koniecznie, niech przyjdzie jutro, nie — pojutrze. Choć właściwie niema poco.
— Pani Evard, to co chcę powiedzieć jest może zbyt twarde... Nawet okrutne, ale moim obowiązkiem... Pani Evard, proszę się opamiętać! Pojutrze? Boże miłosierny... Pojutrze może być już na wszystko za późno!
— Tem lepiej, panie dyrektorze.
I z pogodnym uśmiechem patrzała w jego struchlałe oczy. Wszyscy, którzy z nią mówili, adwokat, władze więzienne, towarzyszki celi, posługaczki, zakonnice i nieznajome współmieszkanki St. Lazare, spotykane na podwórzu w godzinach regulaminowej przechadzki, wszyscy mieli te same oczy struchlałe, jakgdyby była widmem zza grobu, upiorem. Z początku i jej udzielała się zgroza bijąca z ludzkich twarzy, teraz ją to niemal bawiło. Nikt nie przeczuwał, nie dopuszczał przewrotu, jaki się w niej dokonał, niktby nie uwierzył, że nie lęka się śmierci i nie żałuje życia, że jest pełna ciszy. Nie jest jej źle ani dobrze, w jej stanie ducha nic nie znaczą ludzkie miary.
Żałowała, że nie zdoła wypowiedzieć w zrozumiałych słowach wielkiej przemiany, która się w niej dokonała, chciałaby uspokoić i pocieszyć swoje kochane towarzyszki, które przebywały w stanie ciągłego przerażenia i nie rozmawiały z nią inaczej jak przez łzy. Proste, prawdziwe słowa — chcę ponieść tę śmierć, bo straciłam ochotę do życia — były dla nich niepojęte jak zresztą dla każdego człowieka, który trzyma się życia i ma je za najwyższe dobro. Jej rezygnacja jest rodzajem wyrozumowanego, na trzeźwo uplanowanego samobójstwa, tylko forma jego byłaby nieco dziwaczna, nawet w pewnym stopniu niebywała. Zamiast własną ręką pospolicie odebrać sobie życie, czeka aż powali ją salwa plutonu egzekucyjnego zapewne w fosie zamku Vincennes. Nie jest to bynajmniej kaprys artystki o rozwichrzonej wyobraźni, jak mógłby ktoś powiedzieć — poprostu tak się wszystko samo splątało i złożyło.
Jej odraza do świata, w którym pędziła swoje uśmiechnięte, głośne, górne życie, zbudzona przez gorzki zawód wzrastała z dnia na dzień w więzieniu podczas śledztwa. Poznała pustkę i fałsz środowiska, gdzie od dziesięciu lat królowała wśród hołdów. Przyjaciele, wielbiciele, zaprzyjaźnione domy, mizdrzący się, podrygujący dygnitarze, histerycznie rozkochane damy, prasa uniżona i aż do obrzydliwości przypochlebna, wielkie recepcje na jej cześć, bankiety...
Cóż to było?! Sen? Urojenie?
Nikt nie okazał jej serca, nikt nie zaufał, nawet nie spytał po ludzku o prawdę. Odepchnięto ją od wszystkich drzwi jak zapowietrzoną, choć jeszcze nie ciążyło na niej żadne hańbiące podejrzenie, a potem, gdy dostała się do więzienia, opinja napiętnowała ją na długo przedtem zanim skazał ją sąd — co za ohyda... Oto świat, który stworzył i wywyższył Evę Evard, okrył ją sławą, obsypał zaszczytami i bogactwem — niechże się zapadnie w mrok i nicość, aby ustał wreszcie ten haniebny smród obrzydzenia, którym jej każą oddychać. Trzeba uciekać, uciekać, a niema zakątka ziemi ani najdzikszej puszczy, ani takiej wyspy zagubionej na oceanie, gdzieby jej nie dosięgła pamięć niezawinionej krzywdy i odraza do świata. Nie wyżyje Eva Evard z tym ciężarem w duszy — trzeba umrzeć.
Nieposkromiona, zawzięta ekstaza buntu przeciw; wszystkiemu co jest pchała ją ku śmierci.
Szło swoim zwykłym trybem szare życie celi Nr. 12. Eva prosiła swe towarzyszki, aby nie mówiły ani słowa o niej i o wyroku, niech jej nie żałują, nie zawodzą — niech będzie między niemi jak dawniej, a kiedy to nie miało skutku, gdy nadal siedziały osowiałe, gdy po parę razy na dzień bądź jedna bądź druga wybuchały płaczem, zapowiedziała im, że choć je tak lubi, choć bez nich będzie jej ciężko, zażąda przeniesienia do samotnej celi, jeżeli nie przestaną jej dręczyć. To w pewnej mierze pomogło. Eva zaprowadziła z powrotem głośne czytania i na tem przeważnie schodził im dzień.
Madame Pelouse czytała rozwlekle i uroczyście, recytowała z przejęciem, w djalogach zmieniała głos i deklamowała jak na scenie. — Prędzej, prędzej, pani Pelouse, nam tu nie trzeba kazania ani Odeonu — popędzała ją niecierpliwie mademoiselle Tourly. A sama, gdy na nią przyszła kolej, leciała, trzepała, połykając słowa, i żwawo przewracała kartki, cała pochłonięta i rozjątrzona ciekawością co będzie dalej. Czytały „Les Misérables“. Eva zwolniła się od głośnego czytania, słuchała lub nie słyszała, leżąc na łóżku albo zapamiętale godzinami chodząc pięć kroków tam i z powrotem w jedynem wolnem miejscu pode drzwiami.
Obrazy nędzy, krzywdy, bezeceństwa świata, okrucieństwo prawa i bezbronność cnoty, bezkarna podłość mocnych i cicha wieczna niedola maluczkich, staroświeckie wspaniałe bojowe tyrady Wiktora Hugo... Jego wiekuiste postacie, które ongiś trwożyły, chwytały za serce i zaludniały jej dziecięcą wyobraźnię jeszcze w Mapie Greek w samotnej izbie, pachnącej świeżem smolnem drzewem, wśród pisku, zgrzytu, jęku i wycia pił na tartakach — tragiczny Jean Valjean, święty biskup Myriel, męczeńska Cosette, potworny służalec prawa Javert... Ożyli z niepamięci lat i jednym skokiem przebyli czas od jej dzieciństwa ponad splątaną gęstwiną wydarzeń, zawodów, tryumfów, łez, radości, jej dziwnych kolei, mnóstwa ludzi, rozmaitych jej dróg, wszystkich stolic świata, ponad jej fenomenalną karjerą, ponad szczęściem i sławą, ponad wojną — i oto znowu są przy niej w ostatnich dniach żywota na dnie niedoli, zmiażdżonej przez nieludzkie prawo wojny, przy niej, odepchniętej przez ludzi — nieszczęsnej, zaprawdę godnej pióra ich nieśmiertelnego twórcy.
Z początku słuchała ze wzruszeniem, później często gubiła wątek i odchodziła we własne myśli, losy bohaterów, obrazy, zwroty fabuły, znajome imiona, znajome niespodzianki powieści snuły się poza nią, gasły i wynurzały się jak opowiadanie, które słyszy się we śnie. Odgradzało ją ono jak zasłona od prawdziwego świata, od czasu i miejsca. Nic jej nie przeszkadzało rozważać w sobie rzeczy nowe, trudne, niewyrażalne, które wzbierały i mnożyły się dokoła jasnej, prostej prawdy o nadchodzącej śmierci. Nietylko już się była pogodziła ze śmiercią, ale pożądała jej całą swoją istotą i gdyby stał się cud — nieprawdopodobny akt łaski, lub gdyby generał Pétain, wódz naczelny armij francuskich, nie zatwierdził wyroku — byłby to dla niej okropny cios. Wrócić do życia? Do więzienia na długie lata, może na zawsze? A choćby umorzono karę i roztworzono przed nią bramę St. Lazare... Cóżby poczęła, wypchnięta przemocą cudu na tę ulicę St. Denis, z powrotem między ludzi?
Na tę myśl otrząsała się z odrazą, świat ją przerażał swoją pustką, swoją bezbrzeżną nudą. Jużby nie zdołała żyć na nowo. Jest złamana, nawpół zdruzgotana, zabita.
Nie!
Raczej przekroczyła granice ludzkie, wyszła już poza wszystko co jest z tego świata. Dostąpiła najwyższej mądrości. Poznała prawdę o życiu i śmierci człowieka.
Bywały chwile, gdy już odczuwała niewysłowione tchnienie idące stamtąd. Zdarzały się mgnienia jak błyskawica, których tysiąc zmieściłby się w jednej sekundzie, przenikliwe, niedozniesienia rozkoszne momenty objawienia i ekstazy w obliczu otchłannej tajemnicy. Wabiło ją niezwalczonym czarem, porywało i wchłaniało w siebie Wielkie Nieznane.

W tydzień po wyroku Eva z przymusem i z nudą pomyślała wreszcie o pewnych sprawach ostatnich. Obyczaj czy obowiązek a raczej konwenans, który w śmiesznych rzeczach ludzkich miesza się do wszystkiego, nakazuje skazańcowi w obliczu śmierci pisać ostatnie listy, pisać swą ostatnią wolę, by zarządzić tem, co zostaje po nim na ziemi. Pełne powagi są słowa Pisma — rozpraw dom twój, albowiem umrzesz a żyć nie będziesz — ale cóż ona ma do rozprawienia?
Nie ma nikogo bliskiego, kogo chciałaby pożegnać. Zostawia spory majątek bez spadkobierców — cóż ją obchodzi, co się z nim stanie? Niech się o to kłopocą inni, ona już zakończyła swoje ziemskie sprawy. Wreszcie zmusiła się i napisała parę słów serdecznych do senatora, bądź co bądź był on jedynym na świecie, który do końca pozostał jej wierny. Zmusiła się tego dnia jeszcze raz i sformułowała jednak w kilku punktach swoją ostatnią wolę głównie przez wzgląd na miłe dwie towarzyszki i na zacną klucznicę, którym trzeba było zostawić jakiś dowód pamięci. Pani Pelouse i pannie Tourly wyznaczyła po 50 tysięcy franków, po 25 tysięcy klucznicy, zacnej pani le Pailleur, dwum aresztantkom — posługaczkom korytarzowym i wreszcie siostrze Melanji. Pociągnęło to za sobą dalszy mus pomyślenia, co uczynić z resztą. Ufundować jakąś szlachetną instytucję? Obarczyć tem któregoś ze znakomitych humanitarystów Europy? Oddać te parę miljonów prezydentowi Wilsonowi na użytek jego głośnych utopij wszechludzkich? Zapisać na odbudowę katedry w Reims czy bibljoteki w Louvain? Nie chciało jej się nad tem rozmyślać.
Wreszcie za sprawą przelotnego wspomnienia — upalny dzień, cień platanów, bezmiar błękitu wody i błękitu nieba, śnieżne szczyty Dent du Midi, pokreślone płatami śniegu... Napisała — poza powyższemi legatami zostawiam cały posiadany przeze mnie majątek w kapitałach, papierach, akcjach, w nieruchomościach i ruchomościach do rozporządzenia panu Darbois, majorowi armji francuskiej oraz panu Kunert, kapitanowi armji niemieckiej, którzy są obaj internowani w Lozannie jako ciężko okaleczali na wojnie i których łączy wzajemna przyjaźń. Im obu powierzam obmyślenie należytego użycia niego zapisu na cele pomocy i zaopatrzenia dla wyjątkowo dotkniętych inwalidów wielkiej wojny bez różnicy narodowości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.