Ostatni film Evy Evard/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni film Evy Evard |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnej nocy w trzecim tygodniu pobytu w szpitalu wojskowym von Senden ocknął się ze snu i długo rozglądał się po sali, zastawionej szczelnie tapczanami. W mętnym półzmierzchu-półświetle jedynej oszczędnościowej żarówki potrosze dostrzegał, potrosze tylko wyczuwał dookoła siebie mnóstwo śpiących ludzi. Sapali, charczeli, pojękiwali, co chwila zagadał któryś przez sen. Różne głosy odzywały się corazto z innego kąta, jakgdyby na sali toczyła się osobliwa rozmowa, padały po dwa, trzy słowa pełne znaczenia, które starczały za długie wywody, w pojedynczych zdaniach i w strzępach zdań wypowiadała się tajemna wspólnota tych ludzi, czasami rozlegał się krzyk, wybuchał śmiech, padało jakieś kategoryczne pytanie i po pewnym czasie, jakby po namyśle z drugiego końca sali ktoś na nie odpowiadał na hybił trafił, rzekomo bez sensu, ale Von Senden odgadywał wlot ukryte znaczenie każdego słowa i w skupieniu chciwie podsłuchiwał.
Okrzyki, westchnienia, śmiechy, łkania, skargi, przekleństwa, modlitwy, pytania i odpowiedzi układały się w jego głowie nakształt znaków tajemnego pisma, które wnet odsłoni się przed nim, gdy tylko wprowadzi w ten chaos swój własny klucz, wiadomy jemu jednemu. Zasłuchany macał obok siebie na stoliku przy łóżku, szukając papieru i ołówka, gdyż słowa i zdania, pytania i odpowiedzi a szczególnie ich kolejność zaczynały się gubić w pamięci. Ręka szperała między gratami, przewracała buteleczki, ale on już zapomniał o papierze i ołówku. I tak w pogwarze uśpionych warjatów zaczynał rozumieć, o co im głównie chodzi.
Do skołatanych głów dopiero nocą pod postacią widziadeł sennych dochodzi do głosu utracona świadomość, a nawet więcej — nawiedza je mądrość, która jest nie z tego świata. Całemi dniami wygadują brednie i urządzają awantury jak ostatnia hołota, irytują, śmieszą, a nadewszystko przeszkadzają i nudzą w sposób okropny.
Zato sny, które ich nękają, muszą być niezmiernie ciekawe, bo jeżeli sny normalnego człowieka bywają najczęściej bez sensu a nieraz wręcz obłąkane, to u nich zjawy senne sięgają najgórniejszego stopnia obłędu, gdzie roztwiera się już jakaś otchłań objawienia, przewyższająca wszelki ludzki rozum. Szkoda, by ta wiedza gubiła się w pustce i marnowała się dla ludzkości. Kto uratuje z niej bodaj cząsteczkę, wykradnie święty ognik z pałającego słońca boskiej mądrości, dźwignie się z nędzy ziemskiej ku ponadczłowieczeństwu... Von Senden, trapiony bezsennością, podsłuchiwał gorliwie po nocach i gromadził fantastyczny materjał.
Sam w sposób wyrafinowany symulował obłęd. Pisał memorjały i skargi do władz szpitalnych, do ministerstwa, do Wielkiej Kwatery Głównej, raz nawet puścił się na zażalenie na imię samego cesarza.
Zaco go trzymają między warjatami? Domagał się sprawiedliwości i kary za zabójstwo żony, jeżeli samosąd nad agentką nieprzyjacielską wogóle może być karalny. Za swój czyn jest całkowicie odpowiedzialny, jest w pełni władz umysłowych. Uprasza o bezstronną ekspertyzę. Jest nałogowym alkoholikiem, co nie znaczy, żeby miał być koniecznie obłąkanym. Uprasza o przeniesienie do więzienia, tem bardziej, że przebywanie z warjatami przeszkadza mu w pracy literackiej i opóźnia pojawienie się wielkiego dzieła, które w pierwszym swoim tomie wskaże jak zakończyć zwycięsko wojnę, w drugim — postawi zasadnicze tezy, na których mają się oprzeć warunki trwałego pokoju, wreszcie w trzecim i ostatnim da Konstytucję Federacji Europejskiej, która odrodzi świat. I tak dalej...
Nie miał jeszcze ani jednego momentu, w którymby pożałował swego strzału do Grety w Luisenparku. Nie zamierzał jej bynajmniej karać za zdradę ojczyzny, ani mścić się na niej za własne krzywdy — o tem teraz jakgdyby zapomniał. Sprawa uczyniła się bardzo prosta — musiała zginąć, albowiem groziła, że wyda policji doktora Helma, co obaliłoby cały plan ratunku przyjaciela i zniweczyło wyjątkowy eksperyment, którego wyniku oczekiwał z najwyższą ciekawością.
W głowie krążyły mu pomysły licznych powieści, ludzie nieistniejący błąkali się w jego wyobraźni całemi gromadami, szukając przydziału do przyszłych utworów. Wybierał z pośród nich różne osobliwości, szeregował je, przegrupowywał, wyznaczał im role, wybierał dla nich dolę lub niedolę, dawał im bajeczne karjery, pogrążał w nędzy, rozpieszczał i krzywdził, kazał im się miłować, nienawidzić, rodził ich, wychowywał, żenił i uśmiercał.
Czuł się pogodnie i zdrowo, pomimo że oddawna nie widział kropli wódki.
Uroiło mu się, że spotkanie z rzekomym Ossianem Helmem było jednym z wielu niedocieczonych celów tej zawieruchy światowej i wypełnieniem jego przeznaczeń. Że zabójstwo Grety uwolniło go od udręczeń i dawnych upiorów i obmyło go ze wszystkich brudów żywota. Teraz poczynał się w nim jakgdyby nowy byt, odrąbany radykalnie od wczorajszego dnia i od wczorajszego von Sendena, ex-bohatera, bankruta i pijanicy, który wałęsał się po świecie niewiadomo poco. Na progu swego nowego istnienia był pełen otuchy, nawet radości, ileż wybitnych czynów czeka nań, a wszak poza nim nikt ich nie dokona!
Najpierwsze dzieło to odkrycie tajemnicy wojny, nieprzeniknionej dla najtęższych umysłów świata, nic mówiąc już, pożal się Boże, o wodzach i głównych kwaterach, o panujących cesarzach i królach, ich Kanclerzach i ministrach, o prezydentach wojujących republik i ich demokratycznych parlamentach. Te naczelne czynniki wojny zbyt są zaprzątnione mordowaniem się wzajemnem, lizaniem swoich ran oraz fabrykacją kłamstw, mających za zadanie osłonić ich przed odpowiedzialnością za cudzą krew przelaną i za własne kolosalne błędy. Filozoficzni czy ewangeliczni moraliści, socjologowie — pacyfiści o wielkich imionach, siedzący w zaciszu państw neutralnych, zbyt są przytłoczeni uczonością tudzież własną szlachetnością, by mogli spostrzec żywą prawdę wojny. Zresztą, brak im odwagi, jedni nie śmią porwać się przeciwko histerji i zdziczeniu opinji całego świata, a reszta poprostu po ludzku boi się omylić w ocenie zjawisk i w stąd płynących proroctwach. Najlepsi z nich milczą, pomniejsi w licznych broszurach, artykułach, wywiadach produkują swoje gorzkie żale i górnolotne frazesy. Wypadało, że ktoś inny musi ich zastąpić. Któż to będzie?
Von Senden nie uląkł się ogromu zadania ani nawet własnej wielkości. W zażaleniach do władz pisał o swoich wielkich zamiarach z perfidną intencją umocnienia kogo należy w przeświadczeniu, że jest obłąkanym manjakiem, bo tak mu wypadało z wyrachowania jako symulantowi, który chciał uniknąć sądu i kary, ale wiedział doskonale, że znajduje się w pełni zdrowia intelektualnego, a od niejakiego czasu ma w sobie poczucie z dnia na dzień wzrastającej genjalności. Jakto — aż tak? No tak.
Tajemnica wojny nie da się ogarnąć odrazu w proroczej wizji ani w godzinie twórczego natchnienia, nie da się wyrazić w paru tezach i w tyluż artykułach broszury. Czuł ją w sobie całą swoją istotą jak matka w łonie dziecię przyjść mające i wiedział jak każda matka, że trzeba długiego czasu i zmagania się ze sobą w cierpieniach, by wypełniło się misterjum stworzenia nowego życia. Zanim to się dokona, należy w szeregu prac, wypadów w głęboki teren wojny, przeprowadzić badania jej dzikich ostępów, zagłębić się w nią jak w mroki puszczy straszliwej i mylnej, krążyć, błądzić, wracać i powracać, aby wreszcie dotrzeć do jej ukrytego jądra i wydrzeć jej tajemnicę.
Napisze mnóstwo opowiadań — studjów, gdzie da upust swej nieokiełznanej wyobraźni, ale wśród jego fikcyj i ludzi zmyślonych nie będzie literackiego ozdabiania i pogłębiania faktów, czyli wewnętrznego fałszu — od tego są inni, zawodowi poeci, ongiś mistrze gęsiego pióra a obecnie watermana lub maszyny do pisania, w istocie zawsze ci sami, z powołania i z tchórzostwa unikający prawdy, dotknięci fobią rzeczywistości. Von Senden nie będzie u nich szukał wzorów, nic zaimponuje mu żadne głośne imię, bo każdy z mistrzów natychmiast potknie się i nakryje się nogami, niech się tylko zapędzi na zdradliwy teren wojny.
Von Senden, chwała Bogu. nic umie pisać, von Senden nie wpadnie w słowochwalstwo kunsztu literackiego ani w inne zalety obowiązujące i nałogowe w tym wysokim zawodzie. Słowem, początkujący pisarz von Senden nie zbłaźni się jak tylu innych, którzy się porywali ze swojem piórem na wojnę — albowiem ten von Senden dobrze wie, co nie przystoi i czego nie wolno, gdy się zamierza opisywać rzeczy wojny, sprawy potworne w swojej dzikiej prostocie.
Na początek — powiastki o warjatach wojennych. Przyszło do tego z woli przypadku, który wtrącił między nich autora. W czwartym pawilonie na obu piętrach mieściło się dwustu osiemdziesięciu oficerów, prawe skrzydło zajmowali furjaci i niebezpieczni, lewe porażeni zupełnym idjotyzmem, pośrodku olbrzymia większość, kategorja tak zwanych spokojnych, nieuleczalnych, zatwardziałych w obłędzie. Wśród nich sporo osobników niezupełnie pewnych, poszlakowanych o symulację, pozostających pod obserwacją, a między nimi von Senden.
Porucznik Frolick, sąsiad z prawej strony, lotnik, wrzeszczał po nocach, gdyż co noc i to po parę razy śniło mu się niezmiennie, że spada zestrzelony, i co gorsza nie może nigdy spaść i skończyć z udręczeniem, a lecąc wdół pali się żywcem. Von Senden z litości zwykle go budził, ale nieraz pozwał mu się męczyć, wsłuchując się w zdławiony ryk istoty palonej żywcem. Dawało mu to niejakie pojęcie o ostatnich sekundach człowieka przed samą śmiercią, pozwalało z samego natężenia i barwy krzyku wnioskować o ciekawym momencie, gdy to człowiek krzyczy jeszcze, choć właściwie już nie żyje. Porucznik Frolick dopiero od sąsiada dowiedział się, że jego nazwisko w języku angielskim oznacza — wesoły, swawolny. Wyznał, że był takim od urodzenia i nie stracił humoru na wojnie, aż dopóki dla urozmaicenia sobie monotonnej służby w piechocie nie przeniósł się do lotnictwa — wspaniała broń! Ale gdy po wyszkoleniu i wielu lotach wywiadowczych wysłano go po raz pierwszy z bombami na Paryż...
Dnia onego, gdy z dwóch tysięcy metrów tuż przed wschodem słońca ogarnął oczyma ogromną zjawę miasta, zapomniał na długo, chyba na kilka sekund rozkosznych i straszliwych i o swoich bombach, i o wojnie... Opętał go przedziwny sen, a śnił go młody malarz, który śpi w swojej pracowni — o tu, tu właśnie na ulicy Campagne Premiere, którą widać najwyraźniej jak odchodzi wbok od szerokiego pasma bulwaru Montparnasse... To on sam, ten z przed wojny, wesoły i swawolny, zakochany w sztuce, w Paryżu i w swojem rudowłosem anielskiem djablęciu, które śpi teraz w jego ramionach...
Widzi siebie i ją, widzi każdy sprzęt pracowni, zasmarowane płótna, na wszystkich ścianach akty, studja, martwe natury, łamigłówki kubistyczne i kartony do wielkiego dzieła „Dziewiąta Symfonja“... Na stole wśród przerozmaitej rupieciarni w bretońskim garnku gałązka kwitnącej jabłoni, powiew poranny wydyma zasłonę okna ciemno zieloną w białe koła i chwieje tekturowym modelem Bregueta, zawieszonym u stropu...
Na huk motoru Nini otwiera szeroko swoje skośne zdradzieckie oczy, zrywa się, podbiega do okna, jest naga, smukła, nikła jak trzynastoletni chłopiec.
— Will! Prędzej!! Aeroplan!
Z wyżyny dwóch tysięcy metrów wyraźnie widzi ją w oknie, w ciągu czterech lat nic się w niej nie zmieniło. Porwał go gniew, szał... — Kto śmiał zająć jego pracownię? Kto mu zabrał kosooką Nini?! Kto mu odebrał ukochanie jego duszy — Paryż?
I ocknął się. Mocno chwycił za stery, nacisnął pedały, motor zawył i aparat frunął stromo ku górze, Paryż zaćmił się niebieskawą mgłą. Co chwila przed nim, za nim, na prawo, na lewo, pod nim, nad nim wytryskały białe, okrągłe, kuliste obłoczki szrapnelów. Czerwony krąg słońca wyjrzał ku memu zza horyzontu, ale Paryż tonął jeszcze w cieniu. Łzy zaszkliły się w oczach i przeszkadzały patrzeć, łzy rozpaczy za młodością i szczęściem, za tem co minęło i sczezło, zabite przez wojnę. Nie zważając na ogień bateryj przeciwlotniczych, obniżył się i jeszcze raz okrążył miasto. Szczęśliwie dotarł do linji niemieckich a bomby powyrzucał gdzieś po drodze — on miałby bombardować swój Paryż?
Pięciokrotnie przeżywał ekstazę lotów nad Paryżem, widział go o świcie, o zachodzie słońca, oglądał go spowitego w mgłę, oglądał go w całej wspaniałości w przezroczu pogody i w fantastycznych wycinkach, połaciach i smugach poprzez przerwy między chmurkami. Napawał się rozkoszą, promieniał szczęściem, krążył i krążył nad miastem, igrał ze śmiercią. Ani razu ani jeden pocisk nie padł tam z jego ręki.
Przyszedł czas na ciężkie trzymotorowe aparaty niszczycielskie, ładowne pociskami do tysiąca kilogramów, już nie wyjeżdżał sam. Odtąd, gdy docierali do granic miasta, gdy z wyżyny dostrzegał srebrzysty łuk Sekwany, mosty, Notre Dame, Panteon, Sacré Coeur na wzgórzu Montmartre’u, Are de Triomphe, kopułę Inwalidów, za każdym razem bądź uszkodzenie motoru, bądź zamulenie dopływu benzyny, oliwy, bądź rozluźnienie linek sterowych zmuszało go do Spiesznego odwrotu, a dla ulżenia ciężaru i możności ratunku potężne bomby padały byle gdzie, nigdy ani jedna nie uderzyła w Paryż.
Wreszcie jego raporty wydały się podejrzane w bazie odnośnego centrum lotniczego, wpłynęły tajne zaskarżenia ze strony towarzyszących mu kolegów obserwatorów i of, cerów niszczycieli. Pewnego razu po powrocie z nieudanego raidu na Paryż natychmiast po wylądowaniu przeprowadzono ścisłe badanie motorów, sterów — wszystko było w porządku. Porucznk Frolick, postawiony przed komisję śledczą, wyznał prawdę.
On ma bombardować Paryż, to dojrzałe dzieło sztuki, świętość kultury, ukochanie wszystkich narodów świata? Nie. Zato podejmował się nieopisanie ciężkich lotów na Londyn, na Lizbonę, na Turyn, Medjolan i Rzym. Ze spokojem manjaka, z żelazną logiką obłąkanego, wchodząc w najdrobniejsze szczegóły przedsięwzięcia, planował lot za ocean, na New York, na Washington i domagał się jak łaski, żeby puszczono jego właśnie na pierwszy próbę — i prosił najposłuszniej ale stanowczo, żeby go więcej nie wysyłano z bombami na Paryż, bo on się tego nie podejmie.
Było to tak niesłychane, że tylko jeden z członków komisji był za przekazaniem sprawy sądowi polowemu, orzeczono, że porucznik Frolick jest obłąkany. Lekarze znaleźli w nim nieuleczalny spokojny obłęd w skutku dawnego szoku od wybuchu miny oraz dwóch kontuzyj, nadaremnie protestował, upierając się, że jest zupełnie zdrowy.
Sąsiad z lewej strony, miczman floty wojennej Stier, oficer telemetrysta na krążowniku bojowym I. C. M. Derfflinger, zwarjował w toku bitwy pod Jutland-Skagerrack. Zachowywał się spokojnie, nawet ospale, ale co noc w snach przeżywał na nowo jedyne w dziejach wojny wiekopomne i krwawe, nierozstrzygnięte i nanic nie przydatne żadnej ze stron walczących, wielkie starcie głównych sił morskich, w którem zarówno niemiecka ’Hochseeflotte jak i brytyjska Grand Fleet każda sobie przypisywały zwycięstwo. Von Senden ani razu nie zdołał wyciągnąć go na opowiadanie, miczman Stier wymawiał się, twierdząc, że w końcu rozprawy już nocą doznał jakiegoś porażenia, które odebrało mu nazawsze pamięć o sławnej bitwie i dopiero później z opisów uczestników, umieszczonych w gazetach, oraz z opowiadań pozostałych przy życiu kolegów z Derfflingera a także ze snów, dręczących go po nocach, dowiedział się szczegółów wiekopomnego zdarzenia dziejowego, w którem sam brał udział. Von Senden nie wiedział co o tem myśleć, lekarz dr. Joos również kręcił głową na takie „porażenie“. Zato nocami sąsiad gadał chętnie i bodaj aż natrętnie majaczył na głos o zapomnianych okropnościach. Były to potargane strzępy opowiadań, wrzaski przerażenia, komendy, meldunki o uchwyconych odległościach, jęki, płacz... Rzucał się we śnie, aż żelazne łóżko chrzęściało pod nim, dygotał, szczękały mu zęby i to wieczne — boję się, boję się, boję się — gdy raz w nie wpadł, powtarzało się bez końca od szeptu do krzyku w niezliczonych, targających za serce odcieniach i tonacjach. Rzadko wstawał z pościeli, nic nie czytał, do nikogo się nie odzywał, wylegiwał się, godzinami patrząc w sufit, był tak dalece pozbawiony woli, że w ciągu całych dni nic mógł się zdobyć na to, żeby sięgać po jedzenie, które stawiano mu na stoliku przy łóżku, i wówczas sąsiad karmił go jak małe dziecko.
Von Senden nie dał się uwieść pozorom, ale długo nie mógł go na niczem przyłapać, coprawda niezawsze miał go na oku, gdyż godzinami włóczył się między ludźmi po wszystkich piętrach pawilonu dla swoich studjów, a resztę dnia spędzał w zacisznym pokoju swego przyjaciela doktora Joosa, gdzie mu nikt nie przeszkadzał w pracy literackiej. Aż pewnej nocy podpatrzył, udając śpiącego, jak miczman, obejrzawszy się dookoła, upewniwszy się, że sąsiad z prawej strony naprawdę śpi, wydobył z pod poduszki gruby blok notatkowy i zaczął pisać jak każdy prawą ręką, w której rzekomo stracił władzę. Oho...
Następnej nocy powtórzyło się to samo, von Senden umierał z ciekawości. Miczman pisał bardzo krótko, najwyżej pięć minut — kilka słów, parę wierszy, kładł blok z powrotem pod poduszkę i zasypiał. Von Senden nie mógł już wytrzymać — ten scichapęk, ten cwaniak spisuje swoje sny! Gdy miczman zasnął i wśród jęków, zgrzytając zębami, zaczął przeżywać swoją bitwę — najostrożniej, z powściągliwością ale i bezczelną odwagą zawodowego złodzieja wsunął mu rękę pod poduszkę, z braterską czułością uspokajał nieszczęśliwego, pomrukując ciepłe słowa otuchy i współczucia...
Poczem odwrócił się do niego plecami, zachrapał i, wsłuchując się w każdy oddech śpiącego, rzucił się na notatnik.
— Aforyzmy symulanta wojny światowej. Bardzo tajne! Odkrycia zrodzone podczas boju w dniach 16 — 17 kwietnia 1916 w wieży pancernej „Berta“ na krążowniku bojowym J.C. M. Derfflinger. Prawdy objawione we snach. Domysły. Bruljony przyszłości. Varia.
Gorączkowo, ostrożnie przewracał kartki, szukał zapowiedzianych rewelacyj, czytał pobieżnie, w pośpiechu, parę razy prychnął ze śmiechu i tak dobrnął do końca, ostatni „aforyzm“ z datą dzisiejszej nocy (z przed godziny) brzmiał:
— Na powszechnym konkursie szpiegów najwyższa nagroda podłości należy się temu, który podsłuchuje i okrada śpiących.
Von Senden przywarował, skulił się, przysiągłby, że w tej właśnie chwili miczman Stier, który przyczaił się tylko i udaje że śpi, porwie się na niego z pięściami... Nie! Więc conajmniej drwi z niego na potęgę i za plecami pokazuje mu język...
Miczman spał, ale oddychał podejrzanie miarowo i spokojnie. Ochłonąwszy, von Senden zaczął od początku i czytał uważnie.
...Kiedy płoną ogniem pancerne płyty stalowe — to wiadomo, że pali się minium, kiedy pożoga przerzuca się na amunicję i dwudziestocentymetrowe pociski buchają płomieniem a nie eksplodują, jest to kwestja gatunku prochu, ale jak się widzi, że woda pali się w płóciennych wiadrach, przygotowanych do gaszenia pożaru, dopiero się wie, co to jest bitwa morska.
...W niepokoju, tęsknocie miljonów żon i matek za miljonami mężów i synów, w ich rozpaczy po stracie ukochanego zawiera się kolosalna masa potencjonalnej energji nerwowej, puszczonej na marne. To samo w strachu miljonów żołnierzy na polu walki, na morzu i pod wodą, w powietrzu i pod ziemią... W męce i bólu miljonów rannych na pobojowiskach i na stołach operacyjnych... W cierpieniach miljonów kalek, oślepłych, bezrękich, beznogich, przetrąconych, oszpeconych... W poniżeniu i poniewierce miljonów jeńców... Mędrcy i fachowcy! Pomnóżcie utraconą masę energji przez cztery lata wojny i zastanówcie się nad możliwością akumulowania i wykorzystania tej siły nieskończenie wielkiej przez odpowiednią psychotechniczną aparaturę. Co za otchłanne absurdalne marnotrawstwo! Przyszła wojna temu zapobiegnie.
— Modlitwa żołnierza o szybkie zakończenie wojny.
Gdy krew się leje,
Bóg plącze, djabeł się śmieje.
Niech ci się zgodzą
Bądź spokojny —
Bo jak się zgodzą
Nie będzie więcej wojny.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Święty Boże, Panie nasz,
Daj już pokój światu!
We krwi brodzim aż po pas,
Zabrakło granatów!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Mam ja w niebie piękny łup,
Djabłu w piekle ciasno...
Pogadałem z potępionym
Uczciwie i jasno:
— Kończymy tę głupią wojnę!
Stanęła ugoda.
Ale nie chcą Vickers, Krupp,
Ansaldo i Skoda.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I rzecze Pan
Do Schneidera, do Armstronga:
— Bellum breve, ars longa —
Kujcie miecze na lemiesze,
Pokojem świat ucieszę!
— Pokój?!
Dajże Pan spokój!
Mamy czas, nam się nie śpieszy.
...Lejtenant Truthahn spalił się żywcem w wieży pancernej, naprawdę wyglądał potem jak ogromny pieczony indyk. Odfotografował go na miejscu miczman Zabel na pamiątkę dla nieutulonej wdowy jako ostatnie zdjęcie nieodżałowanego bohatera.
W gazetach napisali
Poległ na polu chwały,
Zato mu córy Renu
W Walhalli..... dały.
Gdy szczęśliwie dobrnęliśmy do Kiel i miczman Zabel wywołał i skopjował kliszę, okazało się, że tłem fotografji są rozwieszone na drabince stalowej nawet z pewnym gustem girlandy i festony z flaków, nerek, serca, prawej dłoni i jeszcze z pewnego szczegółu anatomicznego... Wszystko to należało niegdyś do starszego kanonjera, nazwiskiem Jurisch.
Całość tworzyła obraz, na jaki nie zdobyłby się stary Wiertz, ani nasz Sascha Schneider
...Na dwa nasze naczelne hasła w tej wojnie — Nach Paris! i — Gott strafe England! — Wilson w ostatniej chwili dopisał piętnasty paragraf — Niemcy mają dostarczyć Francji miljon protokularnie sprawdzonych, zdrowych chłopów dla odbudowy zniszczonych terenów w naszej cztery lata trwającej drodze do Paryża oraz dla reperacji ludnościowej, a w szesnastym i ostatnim paragrafie domaga się wydania Anglji całej naszej floty, ale — wyręczając niemieckiego Boga — z nieodzownym warunkiem przyjęcia zarazem na służbę angielską wszystkich naszych admirałów i kontradmirałów dla pokarania dumnej Anglji.
...Rozkaz dzienny do armji i floty w dniu urodzin Jego Cesarskiej Mości.
Cesarz na was patrzy
Jak z loży w teatrze.
Z nim wszystkie germańskie bogi.
Gdy bohater zdechnie
Cesarz się uśmiechnie,
Bo każdy żołnierz mu drogi.
Kompanja pokotem
Gnije popod płotem —
Nie pomogły żadne maski.
Pancernik już tonie,
Cesarz składa dłonie
I bije trupom oklaski.
...Prezes Międzynarodowego Towarzystwa Czerwonego Krzyża zmuszony jest ogłosić niebawem, że największa śmiertelność w szpitalach wszystkich państw walczących panuje na oddziałach symulantów w skutku nadmiernej gorliwości lekarzy wojennych.
— Jedyną rozrywką żołnierza na wojnie jest strach przed śmiercią, inaczej wszyscy wyzdychaliby z nudy.
— Epitaphium — Epitalaphium (na nutę: „Historja zwyczajna, choć nieobyczajna“...).
Walczył z Francuzami,
Z Anglikami, z wszami,
A gdy już miał dosyć
Nakrył się nogami.
Trzasnął kopytami
I odwalił kitę,
Zostawił w żałobie
Kochaną kobietę.
Miesiąc się bawiła
Swym męczeńskim wieńcem,
A gdy miała dosyć
Puściła się z jeńcem.
Spała z Francuzami
Z Anglikami.......
Von Senden czuł się doskonale wśród nieszczęsnej zbieraniny, on jeden jedyny tutaj przytomny na umyśle. Był w przyjaźni ze wszystkimi, był powiernikiem nawet najbardziej skrytych, zdziczałych samotników, opętanych manją prześladowczą. Słuchał z ciepłem zainteresowaniem, z dobrocią i z całą powagą absurdów, pokracznych opowieści i zwierzeń o monstrualnych tajemnicach, nigdy nie zabrakło mu cierpliwości ani taktu. Nic go nie zdołało zaskoczyć, nie zdziwił się ani uśmiechnął, usłyszawszy coś przechodzącego bezmiarem absurdu wszelkie granice dopuszczalne nawet dla warjatów. Nie było w nim przymusu ani udawania i koledzy wyczuwali doskonale, że to człowiek szczery, kochano go. Niejeden był zazdrosny o jego przyjaźń i zaufanie, stąd wynikały przykre zajścia, czasami bójki. Von Senden szczerze podziwiał obłąkaną umysłowość, usiłował dociec jej dróg, zwłaszcza odwaga, bogać wo i otchłanne głębie warjackiej wyobraźni zdejmowały go zachwytem. Gdy się już dobrze wżył między nich, miewał sam momenty nawpół obłąkane, z czego dokładnie zdawał sobie sprawę.
Przypuszczał, naprzykład, że społeczność czwartego pawilonu, wyrzucona poza nawias wojny, w porównaniu z tem, co się dzieje poza murami szpitala w kraju i na froncie, jest światem raczej normalnym, zrównoważonym i rozumnym, gdy tam odgrywa się w najlepsze kolosalna tragifarsa masowego obłędu. Tu było spokojne zacisze wśród huraganu, wysepka mędrców na oceanie zawziętej głupoty świata, boska obojętność na absurdy, zagadki, powikłania wojny i na sam jej koniec i wynik, nad czem biedziły się i truchlały głowy sześćdziesięciu miljonów Niemców.
Trzej zapamiętali szachiści, z których dwaj grali po całych dniach a trzeci był kibicem obserwatorem i doradcą, żyli w najzupełnej harmonji, chociaż major Demeling dowodził, że wojna nigdy się nie skończy, kapitan Ulken uważał to za obłęd, gdyż wojna skończyła się 1 listopada 1914 roku pokojem w Paryżu, a lekarz podpułkownik von Nicken, któremu pod Ypres urwało prawą rękę, uśmiechał się na to pobłażliwie, gdyż wiedział to co i każdy człowiek przy zdrowych zmysłach, że w tych czasach wogóle nie było na świecie żadnej wojny, a to co gadali w szpitalu, były to dziwolągi warjatów. — A gazety? — Gazety mogą być też wydawane przez warjatów. — Jakto, wszystkie co do jednej? Niemożliwość! — Niemożliwe? Sąd bardzo powierzchowny, prawdziwie nicmożliwcm jest dopiero to, co warjaci z gazet wyplatają o rzekomej wojnie. — Panie podpułkowniku, a pańska prawa ręka? — To całkiem inna historja...
Von Senden umiał wznosić się na stanowisko niezależne od kurzawy tak zwanych faktów, dopuszczając wielokrotność równoczesnych rzeczywistości, wyłączających się nawzajem, nie sprawiało mu to żadnego kłopotu. Jeżeli istota bytu i świata pozostaje niepojętą dla umysłu, który operuje tylko jej mętną wizją i przeinaczonem wyobrażeniem jej objektów i spraw, przesuwających się w ciasnem polu jego widzenia, więc prawd o życiu jest tyleż, co wizyj indywidualnych i żadna nie jest gorsza ani lepsza, to oczywiste — a wojna w istocie swej jest sprawą nazbyt fantastyczną, by w pojęciu o niej i w relacjach o jej wydarzeniach można było polegać jedynie na tem, co się jakoby dzieje, choćby się samemu bywało w jej piekielnym odmęcie i to jeszcze jak...
Najżałośniejsze odpadki wojny, warjaci, ugodzeni w ową niematerjalną abstrakcję, w tak zwaną duszę, o której niewiadomo czy istnieje jako taka, byli wyparci i na zawsze wygnani z życia i jako wywołańcy ludzkości wyzbyli się ludzkich właściwości, zalet i przywar, przyzwyczajeń i przesądów, nakazów i zakazów. Zrywali wszelką więź z dawniejszym światem i zamykali się każdy w sobie, czyli we własnem wyłącznem widzeniu i pojmowaniu spraw ludzkich. O tej porze wojny nagromadziło się ich w Niemczech tysiące i dziesiątki tysięcy, nieinaczej było w innych krajach walczących. Odliczywszy z tej masy gruby odsetek na prawdziwych co się zowie warjatów, beznadziejnie i bezpłodnie zagmatwanych w mroku majaczeń i chorobliwych odruchów — reszta była godną uwagi i pilnej obserwacji, albowiem w tych czasach nie gdzieindziej, lecz między nimi właśnie pokutuje najtajemniejsza prawda wojny, wyrugowana z dusz przez gromadne omamienie, przez dzikie, żywiołowe, nierozumujące instynkty stadne i przez potężną nieodpartą tresurę narodową, państwową i społeczną, która normalnego obywatela państwa trzyma jak w kleszczach od dzieciństwa do grobu. Ta prawda, świtająca w potarganych mózgach, w zranionych duszach obłąkanych żołnierzy, pomimo całego szaleństwa indywidualności dzielących każdego z nich od reszty, jest w swojej istocie jedną i tą samą dla wszystkich, jest prawdą absolutną i powszechną. Unosi się ona ponad świadomością nieszczęsnych posiadaczy tajemnicy. Jest jedną i wspólną dla obłąkańców obu stron walczących, gdy przestali już być dla siebie wrogami.
Jak ją wydrzeć? Von Senden nawet się nie pokusił o przeprowadzanie ankiety lub rzeczowych, celowych dochodzeń, gdyż odrazu wpadł na jedyną właściwą drogę — nie spał po nocach i podsłuchiwał. Nieraz cała noc schodziła mu na niczem, na słuchaniu steku głupstw bez sensu i znaczenia, nieraz z bałamutnego chaosu słów wyławiał okruch, ślad, cień poszukiwanej prawdy i przechowywał go jak skarb, gromadząc wyborowe przyczynki w swoim specjalnym notatniku. Miał ich pod ręką cały szereg według najróżniejszych pomysłów i problematów i strzegł ich zazdrośnie, nie broniąc jednak zaglądać do nich czasami lekarzowi zakładowemu, który bardzo interesował się jego natężoną pracą umysłową. Von Senden wiedział co robi, poprostu chciał utwierdzić głupiego doktora w przekonaniu, że jest naprawdę obłąkanym i dopiął celu. Doktór ze szczególnem zajęciem odczytywał co parę dni dalszy ciąg fantastycznego dziennika, prowadzonego przez oficera francuskiego kapitana Claude’a Déspaix, który uciekał z niewoli przez front, zaciągnąwszy się jako ochotnik do niemieckiej armji. Doktora pochłaniała niesamowita fabuła opowieści, ale sam pomysł uznawał za płód obłąkanej wyobraźni.
Karty polowe od przyjaciela dochodziły go co parę dni, były skąpe i nijakie, wkońcu ochotnik Helm uskarżał się na wyczerpanie i lękał się, by go nie odesłano do szpitala.
—...Chciałem okazać hart i męstwo — a tu masz... Byłaby to w mojem położeniu tak haniebna farsa... Śmiej się, przyjacielu, ile wlezie i to za nas obu, bo ja nie będę ci mógł wtórować. A teraz... Nie wiem nawet jak zacząć o tragicznem wydarzeniu w Luisenparku, o czem dowiedziałem się z gazet, spóźnionych o dwa tygodnie — przerzucono nas daleko, jesteśmy w ciągłym ruchu i poczta goni nas po świecie. To też od ciebie nie miałem dotychczas ani słówka i czuję się bardzo osamotniony, nie mam pojęcia gdzie się znajdujesz i co się z tobą dzieje w następstwie wiadomego faktu...
Von Senden był oburzony, mijały dwa tygodnie od czasu, gdy tak zwany Helm wyprawiony został w pole z kadry w Kolonji z bataljonem marszowym. Nie wiedział gdzie znajduje się jego pułk, ale armje są w odwrocie na tylu odcinkach frontu, że niepodobna, aby aż dotychczas nie dało się znaleźć dogodnego momentu. Jego kapitan Claude Déspaix też nie dokazał jeszcze cudu, ale spisywał się lepiej — nie tracił czasu, już w dziesięć dni po przybyciu na pierwszą linję notował w swoim dzienniku:
...Na patrolu nocą zabłąkałem się w lesie. Przespałem resztę nocy pod stogiem. O świcie obudził mnie patrol francuski — trzech żołnierzy z podoficerem. Wracamy ku swoim. W pięknym zakątku na polance w cieniu bratamy się, żołnierze zachwyceni, wielkiemi łykami popijamy ordinaire. — Ale wina to u Boszów nie dają? Już nie zdążyłem odpowiedzieć, od tyłu z gęstwiny wypadli Niemcy. Podoficer miał rewolwer pod ręką, zdążył raz strzelić. Na nieszczęście głupi trafił — roznieśli ich wszystkich na bagnetach. Na polankę wychodzi z lasu pluton w linji tyraljerskiej. Cudem uwolniony płaczę z radości. — Znowu czuję się Niemcem. Byłem Francuzem przez niecałą godzinę.
...Odwrót na całym odcinku naszej armji, ale pułk nie ma kontaktu z nieprzyjacielem. Żniwa, nigdzie nie widać koni, do wozów wprzęgnięte na postronkach gromady kobiet. Pułk przechodzi przez jakieś miasto. Sklepy puste, ludzie obdarci, wynędzniali z głodu patrzą na nas w milczeniu, we wszystkich oczach radość.
...W nocy przerwali nas na lewem skrzydle, teraz ich kawalerja wyprzedziła nas i idzie przed nami, pułk rozwinięty frontem do przerwy. Muszę się czemś odznaczyć, zgłosiłem się na ochotnika na głęboki nocny wypad.
...O świcie pierwsze starcie — trafiliśmy na czarnych, obskoczyli nas ze wszystkich stron. Bronimy się i ja kłuję bagnetem na prawo i na lewo niegorzej od innych. Żadnej możności porozumienia. W nocy postawili mnie na straży jeńców — trzy godziny stałem przy drzwiach w izbie pełnej oficerów. Leżą pokotem na słomie i gadają. Dziwnie osobliwie działa na mnie melodja mowy francuskiej. Uroiło mi się — (zapewne z niewyspania — trzecia noc na nogach) — że rozumiem każde słowo. Niewiele brakowało a wmieszałbym się do rozmowy, coś mnie kusiło, coś mnie pchało — było to jak przez sen. Ale przyszła zmiana.
Początkujący autor przerabiał w wyobraźni wszelkie tarapaty, jakie tylko mogły a więc powinny były nastręczyć się jego bohaterowi. Namnożył tego odmęt, dzień po dniu kapitan Déspaix bądź zbliżał się do swego celu, bądź oddalał się, odpychany przez nieprzewidziane okoliczności. Okoliczności bywały dziwne, niesamowite, upiorne, okropne, wreszcie i komiczne... Czy nie przesolił w nadzwyczajnościach? Rutyna żołnierza ostrzegała go, że takie rzeczy odbywają się daleko prościej. Zapewne, ale gdyby w literaturze opisywano ludzkie sprawy zwyczajnie, tak jak się one dzieją naprawdę, to nie byłoby właściwie żadnej literatury. Czytelnik domaga się od powieści właśnie tego, czego w życiu nie widzi i czego w życiu nigdy nawet nie bywa. Brnął dalej.
Wreszcie sam miał tego dosyć i chciał już skończyć, oczywiście z wynikiem pomyślnym. Déspaix miałby zginąć? Właściwie powinien był zginąć i to sto razy, ale niebawem zdrów i cały znajdzie się wśród swoich Francuzów, to się zrobi.
Wyobraźnia ponosiła go.
Dalej, po całej tej wojnie — w Paryżu. Café de la Paix, siedzą razem, smokczą absynt, wpatrzeni w siebie przez stolik, sami nie wierzą w to, co przeżyli. Będzie to ich czwarte spotkanie, a dopiero pierwsze, które można uznać za ludzkie, czyli dopuszczalne w prawdziwem życiu. Tamte, zwłaszcza dwa — w Genewie i w Mannheimie, były wręcz niemożliwe, wykluczone. I cóż z tego? Są faktem. Każdy zbieg okoliczności w ludzkich spotkaniach to rzecz przypadku i już, tak się mówi dla ordynarnego uproszczenia, gdy tymczasem każdy traf zawiera w sobie otchłań mistyki. Cóż to znaczy? Oto, że ich losy sprzągł ktoś i związał — dowodem tego (niechno to ktoś inaczej wytłomaczy!), jest fakt, że podwinęła się tu jeszcze Greta i na własną zgubę wpakowała się między nich... Dziwotwór zrodzony z czadu wojny wchodzi ze swoją intrygą między dwie postacie w realizmie spraw ludzkich niejako urojone! Na dobitkę tych dwoje byli szpiegami, bo tak się to nazywa, a i on sam, gdyby go nie wyrzucono za pijaństwo, byłby również szpiegiem do dzisiejszego dnia...
Znowu zdumiewający traf! Tylko traf, nic więcej? I zaledwie, jak się to mówi, — zdumiewający? Nie — wolne żarty...
Zagłębił się w dociekaniach nad zagmatwanym splotem wydarzeń, które wszak nie urwały się jeszcze. Kto wie, co ich czeka dalej? Wszystko, co z nimi było, sprawiła wojna, ona to napisała pierwszy akt ich wspólnej doli, okopy pod Bois de Colombe, ich walkę na noże i wspólny grób. To nie epizod, jaki na wszystkich pobojowiskach tej woj ty mógł się powtórzyć conajmniej już z tysiąc razy pomiędzy przeciwnikami. Nie. To był ich prolog. Teraz — przerwa przed aktem drugim, zmiana dekoracji z wojny na pokój zabierze sporo czasu i da swoje nieodgadnione możliwości sceniczne, wreszcie w którymś roku, w pewnym dniu, o pewnej godzinie uderzy gong i znowu podniesie się zasłona.
Dekoracją będzie Berlin lub Paryż, a może poprostu tylko rozmównica w więzieniu i to znowu w tem samem mieście Mannheim, na wypadek, jeżeli jednak sąd pomimo wszystko nie uzna go za niepoczytalnego i wpakuje go na jakie pięć lat, uwzględniając jego bohaterstwo, czyli wszystkie zbrodnie na froncie, alkoholizm, no i szpiegostwo Grety na rzecz wrogiego mocarstwa w czasie wojny — czego prawdopodobnie nigdy nie zdoła jej dowieść, tem bardziej, że wywiad niemiecki, broniąc siebie, będzie dobrze bronił swojej wybitnej agentki. W tym wypadku kapitan Déspaix niezawodnie pośpieszy odwiedzie go w więzieniu jak tylko ustalą się stosunki pokojowe. A jeżeli go nie odwiedzi, jeżeli poprostu zapomni o nim? Więc niech lepiej zginie...
Nie, nie zginie, choćby miał zapomnieć. Wówczas on sam przypomni mu o sobie i to bez urazy — wszak kochał go, nie pytając o wzajemność, jego zadaniem będzie zdobyć uczucie zimnego, zamkniętego w sobie Francuza. Zdobędzie go, dowiedzie mu — na co narazie zabrakło czasu — że przeznaczenie związało ich ze sobą. Wyzna mu, że przez niego i dla niego zamordował Gretę. To wystarczy, a w ostateczności...
Objawi mu niesłychane odkrycie, którego dokonał, choć zaprzysiągł sobie trzymać je w wiecznej tajemnicy. Pewnej nocy spadło nań w nieomylnej wizji, w natchnieniu na granicy snu i czuwania, gdy — może po raz setny — zapuścił się wyobraźnią w niezgłębiony fenomen ich przeznaczenia — zdumiewającej wspólnoty losów, za której sprawą odnaleźli się w oceanie ludzkim, wzburzonym przez huragan wojny...
Niema na świecie człowieka, któryby mu uwierzył. Ale Déspaix uwierzy, gdy mu powie na początek z całą ostrożnością, że posiada dużo danych...
Że sprawy najogromniejsze, wszechludzkie obok tysiąca przyczyn objektywnych, rzeczowych mogą mieć i prawdopodobnie miewają jeszcze jedną przyczynę ukrytą, mistyczną, mającą swoje źródło w trzeciej potędze wielkiej magji, o której mało kto wie, ale jej niezwalczona władza rządzi światem... Déspaix może nie wierzyć w magję i drwić sobie z jej rzekomych potęg, jak zresztą każdy rozumny człowiek, ale na początek puści się wielką magję jako hipotezę wstępną, przygotowawczą. Różnemi sposobami trzeba go oswoić z zagadnieniem. Skąd się wzięła reformacja wraz z Lutrem? Dlaczego była wielka rewolucja francuska? A Napoleon? Dalej — wielka wojna światowa, rewolucja bolszewicka... Na dnie wszystkich przewrotów w dziejach ludzkości tkwią drobiny niedostrzegalne dla rozumu, pozornie ultra mikroskopowe co do swego znaczenia, w istocie zaś o wadze gatunkowej wprost niezmiernej.
Więc...
Von Senden żałował, że nie ma pojęcia o wyższej matematyce ani o filozofji, ani zresztą o żadnej innej dyscyplinie wiedzy poza swojem rzemiosłem żołnierskiem, które nazywają szumnie nauką wojenną. Nic nie ułatwiało mu przekazania drugiej istocie swojej zaiste niesłychanej idei lub choćby zamącenia jej ostrości analogjami naukowemi lub w ostateczności bodaj jaką taką terminologją. Cóż, trudno...
Teologja w ciągu stuleci uzbierała i skatalogowała w oficjalnem credo sporo dowodów istnienia Boga i operuje niemi na użytek tych nielicznych, którzy dla umocnienia swej niezupełnej wiary radziby dotknąć rozumem sprawy niepojętej i wkońcu ani wierzą, ani wiedzą, ale — ludzka to rzecz — z tą parodją dowodów jakoś łatwiej im dźwigać brzemię wielkiej tajemnicy. Trudno, nie równać mu się z teologami, trzeba natchnąć Déspaix’a wiarą. Gdy go poprosi serdecznie a da mu trochę czasu do namysłu, kto wie, może i uwierzy...
...Że wojna światowa wraz ze wszystkiem, czego już dokonała i co zdoła jeszcze nabroić, ze wszystkiem, co pociągnie za sobą w nieobliczalnych następstwach na całe pokolenia...
Tu się nieco zająknął — czyżby się przestraszył objawionej mu prawdy? No, von Senden, tylko śmiało!
— Widzisz, Claude, po długich rozmyślaniach, po wielu wahaniach, przyszedłem do niezłomnego przekonania, że cała ta wojna zaczęła się tylko poto, żebyśmy się z tobą spotkali. No i już. Dziwne, co?...