Pękły okowy/Część druga/XXXII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Froncek! Słuchaj! — zawołał porucznik Kuna do wiernego swego trabanta, paląc papierosa na schodach dworcowych. — Oddasz zaraz swój karabin Kołeczkowi dla którego z Hallerczyków i pójdziesz na furgony pilnować, by nie kradli tam słoniny.
Karlus rzadką przybrał minę.
— A dyć jo nie żoden tchórz ani kocynder! — zaprotestował na honorze pokrzywdzony Froncek.
— Nie! — uspokoił go porucznik, i kładąc dłoń na jego ramieniu ciągnął: — Tyś nie tchórz, lecz żołnierz całą gębą. Daj nam Panie Boże więcej takich! Ale młody, za młody! Nie chcę brać przed nikim odpowiedzialności za twe młode życie. Dotąd była zabawa, były łowy dzikiego zwierza, teraz rozpocznie się robota... Gęby swej pobladłej nie krzyw, lecz idź na furgony. Jeszcze przyjdzie twój czas, gdy urośniesz na chłopa. Polska zapotrzebuje cię i takich jak ty żołnierzy na wielką wojnę z Niemcami.
— A kiej?
— Bóg wie, ale ja ci przysięgam, że nie będziesz wcale potrzebował czekać na tę okazję do starości. O nie! Przysięgam ci! — powtórzył Wiktor z najgłębszem przekonaniem i dał mu papierosa.
Karlus podziękował uprzejmie.
Niedawno kwitnący jak piwonia, zmarniał przez te kilka dni. Wszelako spozierał na Wiktora z żalem, może najwięcej dlatego, że trudno było mu rozstać się z tym przezacnym oficerem, do którego przykuły go najdroższe sercu wspomnienia wojenne.
Wiktor obiecał postarać się dla niego o jaką odznakę honorową za męstwo, naprawdę sumiennie zasłużoną. Rozmawiali z sobą jeszcze, gdy podszedł ku nim Nawoj.
— Ein Wort, Herr Leutnant! — bąknął po niemiecku, bo z Wiktorem nie lubił rozmawiać po polsku.
Usiedli na kamiennych stopniach.
— Urodzony z pana żołnierz, dalibóg urodzony... — wyrzekł Nawoj z cicha, jakby do siebie w zadumie. — Do wszystkiego trzeba się urodzić. Do szczęścia i nieszczęścia... Mam do pana porucznika prośbę — począł raptem żywo. — Zbliża się mój koniec...
— Co za myśl? Czyż to każda kula trafia?!
— Ale mnie trafi. Tu przeznaczona mi kula. Mam to przeczucie... Zebrało mi się sporo dolarów. Sam nie wiem jak, ani co z tem począć. Złożyłem to w banku Drezdeńskim w Katowicach. Proszę, aby pan porucznik przyjął to po mnie i zrobił z tem, co uzna za stosowne.
— Ja?!
— Tak, pan porucznik, bo pan jeden z niewielu zna moje pochodzenie i coś niecoś z mej duszy. Mam gotowy skrypt, który zapewne podpisać winno dwóch świadków. Może to podpisze p. porucznik Cyms i ks. kapelan.
Nie było rady; Wiktor nie mógł się wymówić. Gdy odszukali młodego księdza kapelana, Nawoj ozwał się:
— Co prawda, ja ten skrypt sporządziłem na nazwisko żony pana porucznika, Jadwigi, bo... kulka mogłaby dosięgnąć takiego chwackiego oficera...
Porucznik zdziwiony był tem niemało, ale czuł, że nie może odmówić życzeniu człowieka, gotującego się na śmierć.
— A czy pan sądzi, że moja żona rozporządzi jego pieniądzmi w sposób zgodny z jego intencjami?
— Niewątpliwie! Tak jak pan porucznik! — dodał dyplomatycznie Nawoj.
— Nie odda ich komunistom. Być może... każe wznieść grobowiec dla Nawojów.
— Dla ostatniego z Nawojów... — poprawił szeptem komunista i na chwilę zapadł się w siebie.
Ks. kapelan Sójka już podpisał samopiszącem piórem skrypt jego i, gdy por. Cyms złożył na nim swe nazwisko, schował go w portfel, zaczem wziął komunistę na stronę i zagadnął go, czy nie zechciał by się wyspowiadać.
Ale nie było ani chwili czasu. Dwa baony już dawno wyruszyły wzdłuż toru kolejowego na Pogorzelec, pierwszy baon zaś oraz drużyna Kuny miały wprawdzie zwrócić się wprost ku Kędzierzynowi, a więc oszczędzić sobie pewną część drogi, jednakże dowódca naglił do wymarszu, chcąc zaatakować tę twierdzę Niemców o tej samej godzinie, co od wschodu idąca, silna kolumna Fojkisa. Zapędzał powstańców, marudzących tu i ówdzie, w szeregi.
Nawoj, w obłok zadumy spowity, stał przed księdzem jak słup.
— Niechaj mi ksiądz da obrazek Matki Boskiej Piekarskiej!
Kapelan sięgnął w zanadrze, wydobył czarną książeczkę i wydarł z niej niewielki wizerunek patronki Górn. Śląska. Wręczywszy go komuniście, zrobił znak krzyża świętego na jego czole. Nawoj bez słowa podążył za oddalającą się drużyną Kuny, z karabinem przewieszonym przez plecy, ładownicą, mała granatnicą, z olstrem u pasa i przyczepionym do niego węzełkiem. Wyciągnął nogi a nie przeszkodziło mu to dobyć z pod kamizelki pugilaresu. Schował w niego święty obrazek a wyciągnął kopertę i z niej podobiznę pani Jadwigi.
Raptem padł na niego rozprzęgający zachwyt taki, że zatrzymał się i oczyma, całą duszą przywarł do tej uroczej postaci, pił z jej twarzy, niby eliksir, ów przebłysk uśmiechu, co zdał się wiele w zamian obiecującą prośbą o miłość.
Cudowna niepamięć o wszystkiem przysłoniła mu rzeczywistość i dusza wzniosła się w słońce niepoznanego szczęścia. Ten uśmiech jej był dla niego...
W upojeniu, niby w różowej mgławicy marzenia, szedł potem za swą drużyną, nie wiedząc po co i dokąd, a na dnie tego spoczywała okropna, gorzka nuda życia.
Gdy przewędrowali wioskę jakąś, otworzył się widok na drzewami wysadzony gościniec z Pogorzelca do Kędzierzyna, którego olbrzymi zespół gmachów kolejowych czernił się po prawej ręce maszerującego baonu i imponujące robił wrażenie na tle zwartego miasteczka.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Seledynowe pola oziminy uśmiechały się wiośnianie.
— Na tym gościńcu przyłapiemy uciekających z Pogorzelca szwabów! — rzekł Wiktor do Kołeczka, oddając się złudzeniu, że powtórzy się to samo, co w Starem Koźlu. Nie wziął bowiem pod uwagę bliskości groźnego Kędzierzyna.
Kołeczek pokiwał głową i jął zapalać papierosa.
Ale go nie zapalił, bo w tym momencie rozległa się salwa. Kędzierzyński oddział niemieckiej Apo w rowie i na skarpie traktu ukryty, bryznął ołowiem na powstańców i dwóch z nich, w forpoczcie idących, padło twarzą na drogę.
Okrzyki: Schwaermen!! przeleciały przez szeregi powstańców i, wnet rozsypani w prawie nagiem polu, poczęli oni ostrzeliwać dobrze ukrytego wroga. Bez widoków wysadzenia go z pozycji, którą zresztą wzmocnić mogły znakomicie posiłki z dworca Kędzierzyńskiego, niemniej jak nadciągające z Pogorzelca drużyny.
Strzelanina ospała, nudna, bo bezskuteczna trwała kwadrans. Powstańcy, wtuleni miłośnie w brózdy, pukali, jakby w czasie ćwiczenia polowego. Porucznik Kuna zaś wycofał swą drużynę, zajął ostatni z domków wioski, niestety dość daleki od gościńca, i w nim rozmieścił na piętrze ciężkie kulomioty i miotacz min, w przekonaniu, że na zbiegu tych dwóch dróg rozegrają się decydujące boje o dworzec Kędzierzyński — boje długie i ciężkie. Bo silna pozycja niemiecka ufortyfikowana była przez artylerzystów Reichswehry berlińskiej i uposażona w działa i amunicję znakomicie.
Porwać się na tą cytadelę można było jedynie, licząc na wydajną współakcję grupy Fojkisa od wschodu. Porucznik Cyms nie zawiódł się wszakże w oczekiwaniu. Wkrótce zjawili się przelotnie przy baonie pierwszym skierowany do niego oficer łącznikowy Joks i kapitan Keller, zapewniając, że po krwawych a zwycięskich walkach w Nowej Wsi silna ta grupa wymaszerowała na Kędzierzyn.
Atoli Niemcy, mając przewagę liczebną i zbrojową, mogli śmiało podjąć walkę na obie strony. Jakoż nie długo pojawił się pod drzewami szosy Pogorzelskiej biegnący z dworca Kędzierzyńskiego oddział granatowych i zielonych żołnierzy.
Gdy szeregowcy Ziarnki cofnęli się do zagrody i w sadzie gotowali sobie pozycję obronną, skierowały się na nich pociski ciężkich kulomiotów. Pod osłoną tych posiłków marynarze ustawili armatę u wylotu drogi od zagrody biegnącej i podali rękę nadciągającym z Pogorzelca ochotnikom i Orgeszowcom.
Kula armatnia rozdarła powietrze i zaryła się pod sadem.
Poczynała się bitwa.
Lada moment oddział Ziarnki i Kuny mógł spodziewać się ataku i — ciosu ze strony kilkakrotnie przeważających zastępów nieprzyjaciela.
Wprawdzie zmarnował on dużo drogocennego dla siebie czasu, lecz wreszcie rzucił baon ochotniczy na zagrodę.
— Karki pokręcą nim dojdą! — zaśmiał się w głos Kuna, dodając żołnierzowi animuszu.
— Niechno przyjdom! Marmelade z jeich cielsków zrobimy i fajne kroszonki! — powtórzył mu basem Klakus, jeden z najdzielniejszych organizatorów ruchu niepodległościowego, wychylając głowę z głębokiej brózdy.
W istocie pod spokojnym a celnym ogniem powstańców Niemce nie doszli; legli wpół drogi do zagrody na zielonem polu. A że kanonada z szosy ustała, wszyscy odsapnęli.
Wiktor Kuna wdrapał się na jabłoń i począł przez lunetę obserwować odrzewiony gościniec. Od strony Kędzierzyna przycwałował do armaty jakiś oficer, zapewne sztabowiec generała Huelsena, krótko potem pojawiły się tam znów nadbiegające posiłki. Na znacznej przestrzeni szosy roiło się nieprzebrane, dwu czy trzytysięczne mrowie, gdy na czoło tej, w Pogorzelec wycelowanej kolumny, natarły w tyraljerkę rozsypane szeregi dwóch polskich baonów z tak niespodzianym rozmachem i furją, że wnet zawrzał bój oko w oko, dwie fale niby błyskawice.
Atak nadział się na srogi opór. Walił się na Polaków szereg za szeregiem, maszynówki trajkotały z gorączkowym pośpiechem, w powietrzu bzykały setki bąków groźnych, gałęzie drzały febrycznie pod ulewą kul i wśród tej burzy poczynało się żniwo śmierci.
Wiktor Kuna patrzał. Wszystkie władze jego zogniskowały się we wzroku a pole widzenia dwoiło się. Odgadywał zajścia natychmiast, widział je i czuł, że wiara powstańcza nie może zdzierżyć, że musi się cofnąć w nieładzie.
Aliści wyforytował się przed nią „Korfanty“ i zapanował zaraz nad szosą imperatywnie. Wrył się bowiem w gęste seciny Orgeszowców i siał ołowiem. Za tym potworem zaś dudnił ciężarowy samochód, z którego marynarze Oszka rąbali z sześciu kulomiotów, łamiąc opór niby trzcinę. Jakoż oczyścili wielką połać szosy. A po bokach jej szturmowały z nowym zapałem zagony śląskiej braci. Na gniazda maszynówek Selbstschutzu w polu rzuciła się lotna bojówka Cywki i Walerusa. Cywka sam i Hieronim Brycz, z kieszeniami pełnemi granatów francuskich, sadzili naprzód, pędzili Niemców na drogę, pod deszcz kul „Korfantego“.
Dziwne drżenie przenikało członki Kuny. Ogarniała go gorączka, potęgowało się upojne urzeczenie i mógł był zrozumieć swoją Jadwinię, gdy pod ścianą mysłowickiego domku, jakby w hypnozie brała udział duchowy w walce.
Gdy pod żelaznym naporem cofały się szeregi Selbstschutzu, gdy nacierająca nań fala zbliżała się do armaty, gdzie ogniskowała się komenda, czuł, że nadchodzi moment, w którym, bez względu na ugrzęzłe w polu drużyny ochotników, wskazany będzie atak z flanki na sedno sił niemieckich.
Już miał zeskoczyć z konaru jabłoni na ziemię, gdy, zwróciwszy lunetę w stronę Kędzierzyna, ujrzał z murów podmiejskich wynurzający się zastęp ludzi w szyku bojowym. Był to „Oberwald“ bawarski, jak poznać było można z kapeluszy tyrolskich z wysoko strzelającemi piórami. Spieszyli przez łąkę wprost na przygodną redutę Ziarnki i Kuny. A jednocześnie armata, snać znów w amunicję zaopatrzona, przesłała mu dwa pociski, jeden po drugim.
Tymczasem niemało powstańców podniosło się z zimnego posłania ziemi i wpadło do domku gospodarza po jadło i napitek. Wskoczył tam teraz między nich porucznik Kuna i jął na gwałt wypędzać ich z tego, zresztą zagrożonego przez armatę zakątka. Wrzeszczał na nich, szturchańców im nie skąpiąc, i wkrótce na wschodnim krańcu sadu stanęła secina wojaków.
— Wytrzepać skórę tym bajerskim pieronom! — mówił im porucznik.
Jak śledziona u rasowego konia, grała krew wojacka w rasowym tym żołnierzu. Mimo to, gwałt sobie zadając, rezerwował się na ostatnie, stanowcze boje a na „Oberwald“ posyłał Klakusa dobrze go w maszynówki zaopatrzywszy. Skoro kogucie czy bażancie pióra zamigotały za niedalekiemi krzakami, rozległa się spiżowa kanonada:
— Do szturmu biegiem, marsz, marsz!!... Niech żyje Polska!
Spostrzegłszy opodal siebie trębacza, porucznik skinął na niego i za biegnącymi w ogień bojowy Ślązakami poleciała piosenka legjonów Dąbrowskiego:
„Jeszcze Polska nie zginęła...“
Bez ogromnego wzruszenia Wiktor nigdy nie mógł słuchać tej pobudki. Więc porywała go w bój niepojęta siła, unosząc go ponad troską codzienną pokrytą ziemię, nad wszystko. Lecz Ziarnka mówił coś do niego, przywoływał go do przytomności, i tak widział wypadające z łańcucha powstańców i Oberwaldu ogniwa. Ujrzał padającego na twarz mężnego Klakusa i — tyły ściganych Bawarczyków.
Minuta za minutą biegły galopem z jakiemś szalonem rozpasaniem. Reszta pierwszego baonu ostrzeliwała żywo kordon ochotników, gotujących się do ataku, działo marynarzy huczało, dwie nawałnice, szosą przecięte, zmagały się wśród trzasku i huku bez przerwy. Każdy żołnierz walczył z najwyższem napięciem, bitwa dochodziła do kulminacyjnych momentów, boje wrzały i szalały wszędzie a grzmoty odbijały się o mury struchlałego miasteczka.
Gdy samorodny pancernik miał stoczyć pojedynek z armatą i trjarjuszami Selbstschutzu, z zagrody wyruszyły szeregi polskie. A na czele ich kroczył Wiktor Kuna. Przedtem położył instynktownie dłoń na sercu, na portfelu, w którym, jak sądził, nosił podobiznę swej ubóstwianej żony. Nie miał jej w portfelu, lecz nosił jej istotę w trzewiach serca wczarowaną i to uskrzydlało go dumą i męstwem podniebnego orła.
Załamały się zaczepne zamiary ochotników niemieckich. Cofnęli się szybko z pola i oparli o liczne, w rowach przydrożnych ukryte zastępy najlepszego żołnierza, by wystąpić z nim do boju ostatniego.
Niech żyje Polska!! — wiatr rozniósł daleko potężny okrzyk z poza pasma głogów i jerzyn. Na miedzy zerwało się stado sokołów, nim nieprzyjaciel przygotował się do walki.
— Hurra!! — podniosło się przy wtórze terkoczących kulomiotów i porucznik Kuna, z Kołeczkiem i Nawojem przy boku, wpadł na czele swych śląskich Hallerczyków w ośrodek nieprzyjacielskiej linji, jakby pod biczem konieczności, co nakazywała dotrzeć po trupach do sterczącej nad skarpą armaty, choćby za cenę życia.
Armata — symbol Prus i Niemiec — ich ducha emanacja i świętość narodowa — ich Kaiser, obsługiwany przez cały naród — ich bóg prawdziwy, jedyny i wielbiony... Armata zawsze jeszcze zapierała Polakom przystęp do wolności. Ustawiona za zwałem kamieni, z pewnej wysokości gościńca panująca nad niwami, dumnie wyciągała swą gardziel i paszczę na głowy śmiałków. Za nią i za przygodnym szańcem kamiennym kryła się mężna jej obsługa a w głębi, z drugiej strony opustoszałej szosy wyzierały chytrze z ponad skarpy maszynówki i kaski Reichswehry.
Od Pogorzelca nacierał pancerny samochód, aż zamknęło mu drogę powalone drzewo. Szalał w nim Oszek, na polu szalał Cywka a, gdy legł ciężko ranny, wskoczyli w jego miejsce Brycz, marynarz Cyganik i inni i parskali niby smoki ogniem. Atoli wśród znacznie przeważającego mrowia postępy były powolne i szalę zwycięstwa na polską stronę mogły stanowczo przechylić jedynie drużyny pierwszego baonu. Atakując z flanki, mogły opieszałą rejteradę wroga na dworzec kolejowy zmienić w bezładną, paniczną ucieczkę.
Rozumieli to dowodzący Selbstschutzem oficerowie Reichswehry. Jakoż na oddział Ziarnki i Kuny kierowały się lufy i na niego wyskoczyły, już niemal u stóp armaty, chmary wyborowego żołnierza. Zagotowało się jak w piekle. Polak i Prusak zajrzeli sobie w oczy i w dusze. Kołeczek dokazywał cudów błyskawicznej sprawności, Nawoj, na nutę rycerskich praszczurów nastrojony, wyrósł na ducha drużyny. Kuna kolbą karabinu rozwalił kask i łeb Prusaka, poczem odrzucił włoską strzelbę. Zaplątał mu się przy tem wokoło szyi sznur od lunety tak, że uwisła ona pod jego szyją, lecz, minuty nie tracąc, sięgnął po granaty, grzmocił niemi sprężyście i, wyprzedzić się nie dając, świecił przykładem bohaterskiego zapału. I dwoiły się, troiły pierony, nienawiścią prawroga pijani, stalową wolą zwycięstwa pędzeni, jakby dobrze wiedząc, że każdy trup niemiecki — to wyłom w niebezpieczeństwie dla Śląska, Polski i dla ludzkości.
Kruszył się opór, malał duch, mrowie pruskie wskrabywało się niby szczury po skarpie na szosę i pierzchało. A pierony po cielskami zawalonych rowach — sadziły za nimi, grzmociły granatami w ich karki.
Jeden skok jeszcze dzielił ich od armaty.
Zdobyć ją, stanąć murem w ośrodku pozycji wroga, to znaczyło pokonać go, rozbić, wziąć dworzec i Kędzierzyn cały, to znaczyło przewagą oręża polskiego ciąć niby szpadą przez twarz wrażego krzyżaka i chwałą okryć Ślązaka.
Snać rozumiał to Kuna, bo stentorowy głos jego wrzynał się w piekielny, wrzący rozhowor:
— Za Ojczyznę jeszcze krok!... Jeszcze krok...
— Hurra! Niech żyje...! — odpowiedział mu okrzyk z dalszych szeregów i porwał raz jeszcze, wyolbrzymił przodujących wojaków.
Zionęło im w oczy ogniem dwóch niezłomnych marynarzy z pod boku armaty i niejeden zatoczył się, obalił, lecz runął na nich jak piorun Kuna a za nim inni spadli na nich jak sępy.
Wśród wściekłego fermentu walki nikt nie zauważył jak od zachodu zachodziły już na Niemców łańcuchy powstańców. Za chwilę musiał prysnąć opór Niemców i wszystko musiało rozsypać w próchno pod ostatnim obuchem zwycięzców.
Już, jakby trzymając palmę zwycięstwa, Wiktor Kuna zajaśniał przy zdobytej armacie, gdy z pod drugiej krawędzi gościńca chlusnęła jeszcze ostatnia struga kul i bohaterski porucznik niby ścięta gałęź zawisł ciałem na lufie armaty.
A zwycięskie „hurra!!“ szło nad zwieszoną jego głową, jakby nawałnica, i niosło pierońską brać śląską dalej po wawrzyny.
„Do Bytomia bita droga — różami obsadzona...“ — nucił zachrypłym głosem podchmielony jakiś pieron, przechodząc o świcie pod oknami szkoły Kędzierzyńskiej.
Ocknął się na to Wiktor Kuna i przewidział. Spoczywał na żelaznem łóżku przy białej ścianie pod baldachimem ciszy niepojętej. Spoczywał w toni niemocy, z szalonych odmętów bitwy przeniesiony w spokój podniebnych lazurów. Lecz palił go ból poniżej lewego kolana i na obojczyku prawym wyczuwał boleśnie siedlisko gorączki.
Odwrócił głowę. Ujrzał zciżbione obozowisko łóżek a przy sobie odwieczny fotel, w którym spał powstaniec z głową całą w bandażach, jeden z jego Hallerczyków, dla którego nie było już legowiska w tym improwizowanym lazarecie.
Gdy spotkały się ich spojrzenia z bladych warg Wiktora spadło:
— ... Wzięty?
— Wzięty!
— Dworzec nasz?
— Powiewa na nim polska chorągiew.
— Boże!...
Ranny zaniemówił na chwilę, potem pytał jeszcze:
— A Klakus żyw?
— Poległ!
— A Kołeczek?
— Ranny!
— A Nawoj?
— Poległ!
Obficie polała się ofiarna krew śląska dla wolności i szczęścia braci.
Niebawem zaczerniło się między łóżkami kilka figur a do porucznika zbliżyła się niewiasta w białej bluzie i spozierała w jego twarz przyjaźnie.
I on patrzał na nią.
— ... Panna Czarlińska — wyszeptał.
— Poznał mnie pan? — ucieszyła się.
— Czy ja umieram...?
— Nie! Nie!
Pielęgniarka objaśniła mu, że kula przeszyła mu łydkę, obraziwszy silnie kość, druga kula zdruzgotała mu obojczyk a trzecia byłaby przeszła nieco niżej, przez płuca, gdyby nie była natrafiła na wysoko uczepioną lunetę.
— Gdyby nie to, byłoby źle... — dodała panna Alicja.
— Wyślizgnąłem się ze szponów śmierci... A pani skąd tu się wzięła? Nie wie pani, gdzie Jadwinia?
Była niedaleko — w Sławęcicach, gdzie pracowała w lazarecie z paniami Majewską, Kledową, Kleniewską, Kołakowską i Guzówną z Piekar. O tem panna Alicja nie chciała zrazu uwiadomić rannego, by zbyt silnem wzruszeniem nie zakłócić jego spokoju. Pozostawiła go drowi Cyranowi, lecz wkrótce potem wysłała Froncka Psotę do Sławęcic i wieczorem stał się cud, bo dnia tego pamiętnego po raz wtóry wzeszło słońce...
Przy boku rannego porucznika klęczała urocza, jasnowłosa kobieta w łzach brylantowych.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przepłynęły ciężkie miesiące wśród bojów o górę św. Anny, wśród ingresji Komisji Aljanckiej, angloniemieckich podstępów i francuskich odcięć, aż zaryła się sprawa górnośląska w wertepach Rady mocarstw i ugrzęzły wóz polecono wyciągnąć Lidze Narodów.
Znękany tem wszystkiem Ślązak czekał i czekał ostatniego słowa niby zmiłowania Bożego, notując jeszcze w kronice fałszywe alarmy, intrygi, napaści i mordy. A jeszcze wówczas, w październiku, gdy dokonano przemądrzałego cięcia na żywem ciele Staropolski, wystawiono jej świętą cierpliwość na nową próbę, rozwłócząc polsko-niemieckie rokowania w sprawach przemysłowych oraz wykreślając zygzaki graniczne.
Kiwali głowami nad temi mądrościami ludziska i naigrawali się w karczmie Lisa.
— Nie mogły to one pierniki ostawić Polaków w kupie?... — stękał siodłacz od Siemianowic, a inny chłop, co „filipa“ miał w głowie, prawił krajanom przy szynkfasie:
— Tako to granica! Idzie bez moja izba między łóżkami. Moja staro należy do Niemiec. Wszyćko, padom wom, znaczy teraz przepustka i dopiero, gdy dostane taki cetel, u swej baby legne rychtyk. Ale one basoki z Ligi Narodów otrzymają zato nagrodę. Pójdom jedną nogą do nieba, drugą do piekła tak, iż im sie stany zjednoczone rozlecom.
Nareszcie, nareszcie w styczniu r. 1922 miał nadejść kres dwuletniej Gehenny, miało wkroczyć wojsko Rzeczypospolitej.
W sakramentalnym nastroju oczekiwała Staropolska tego historycznego momentu, tej wiosny wolności i nawet stary Oberschlesier, p. dyrektor Kuhna wyzierał przez okno swej willi w stronę granicznej Przemszy, azali nie ujrzy tam proporczyków ułańskich — orła białego eskortę.
— O tem niestety śnić nam wręcz nie wolno. Pokój na ziemi istnieje jedynie dla ludzi dobrej woli a dobrej woli nie znajdziemy u Prusaka nigdy. Nie zżyje się ogień z wodą i póki świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem.
— A może jednak... — westchnęła pacyfistyczna pani Agata i odwróciła się do drzwi, w których pojawił się najmilszy i najmniejszy gość — najmłodszy z Kunów w śniegach poduszki.
Stary pan opromieniał, bo radował się jego istnieniem i rozkoszował buzią wnuka, który wszakże, staroszka i starkę za nic mając, szukał dużemi, niebieskiemi oczyma matki dookoła, widocznie zdumiony, że znalazł się nagle na jakiejś pełnej dziwów planecie. Nie zupełnie podobało mu się na tym padole; skrzywił się i byłby zapłakał rzewnie może nad tem, że wbrew wiedzy i woli jego sprowadzono go na ten świat żądzy i cierpienia. Jednakże pozwolił się oszukać smoczkiem i uśmiechnął słonecznie do matki, która zaniosła go przed okno, by i on ujrzał pierwszego ułana polskiego na tej polskiej ziemi, by trzy pokolenia witały tych gońców, co nieśli największy dar niebios — wolność...
Wszedł do pokoju Wiktor w niebieskawym mundurze, w rogatywce, z szablą u boku, chcąc zawieść ich wkrótce do słupów granicznych, gdzie powiewały setki chorągwi i tysiące ludzi przywędrowało na powitanie zwiastunów nowej ery.
Cała rodzina przy oknie wyzierała hen na rozesłane w słońcu, obielone błonia a wzrok Wiktora i Jadwini leciał po nich aż do stolicy Państwa, która obejmowała ramieniem męczeńską ziemię piastowską, tuliła ją do wezbranego serca i przeżywała z nią wiekopomny akt unji.
— Brak nam siedmiuset tysięcy braci... brak Bytomia, Opola... — westchnęła pani Jadwinia.