Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Ożenienie się moje

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Rzewuski
Tytuł Ożenienie się moje
Pochodzenie Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1926
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
OŻENIENIE SIĘ MOJE.

Tyle pamiątek napisawszy, niech mi wolno będzie nie przypomnieć i o tej dla mnie tak ważnej, kiedy wszedłem w dożywotnie związki z Magdaleną Bohuszewiczówną, w których lat trzydzieści przeżywszy, mogę wyznać że niebo miałem na ziemi.
Od lat kilku jurystowałem w Nowogródku, a lubo jeszcze nie byłem umocowanym księcia wojewody wileńskiego, miałem już uczciwy kawał chleba; bo zawsze było coś do roboty. O nagrodę nigdym się nie przymawiał, przecie gęsty grosz kapał w kieszeń, tak, że drugi co roku cośby sobie oszczędził; ale ja, chociaż żyjąc przyzwoicie i każdego przyjmując jak się należy, żadnej wykwintności nie znałem, tylko wszystko było jak zwyczajnie u szlachcica w dorobku, jednak grosz mi nie dopędzał grosza; a żeby co schować, ani myśleć o tem. Razu jednego, gdym zaczął rozpamiętywać, że pókim czerstwy, praca mnie żywi; ale jak stargam siły, a pracować nie zdążę, w co się obrócę? — takem się zadumał, że anim spostrzegł, jak pan Fabian Wojniłowicz wszedł do mojej izby, i dopierom się opamiętał, gdy się odezwał:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków — odpowiedziałem, zerwawszy się ze stołka i idąc na powitanie szanownego gościa, pod którem dependowałem, i któremu byłem winien i los jakiego doświadczałem, i możność robienia sobie nadal obszerniejszych nadziei.
— A nad czem to waćpan tak się zamyślił, że nie uważasz, iż od dwóch Zdrowaś Marya tu jestem?
— Przepraszam pana rejenta dobrodzieja za moją nieobyczajność pomimowolną; ale kiedy człowiek nad sobą zacznie dumać a do tego smutek kole, to oprócz swojej biedy o wszystkiem zapomina.
— A jakaż waćpanu bieda siadła za kołnierzem?
— Bój się Boga, panie rejencie! czyż to nie mam nad czem się frasować! Rachowałem się przed chwilą z całego roku. Sam widzisz, jak pracuję, niejedną noc przesiedzę nad papierami, cały ranek w ziemstwie, a u grodu podłogę wydeptałem; nie mogę też się skarżyć, że darmo pracuję, a z rachunku okazuje się jednak, że na rok drugi i pięćdziesiąt złotych się nie zostaje. Przecież zbytków nie robię: jem po szlachecku, piję to co ludzie piją, a po ścianach nie zawiesiłem majątku. Sam widzisz, panie rejencie, że tu tylko cztery kąty, a piec piąty. Innym się lepiej udaje. Pan Eliasz Korbut, nasz kolega, dopiero wziął w dzierżawe ekonomię nowogrodzką, a i synów w konwikcie wychowuje, i żonę utrzymuje przyzwoicie, i nigdy bez kilku gości swojej sztukamięsy nie zaczepi, lubo z każdego szeląga swojego może się przed Panem Bogiem śmiało tłómaczyć. Ja podobnych wydatków nie mam, na siebie jednego pracuję; a nie tylko że o folwarkach nie myślę, ale kiedy za najęcie dworku zapłacę, to już mi się zdaje, że wielki ciężar z serca spadł: a przecie do ludzi nie mniej mam od niego szczęścia. Teraz toć wszystko nic, ale przyszłość mnie trwoży.
— Bardzo dobrze rozumiem, skąd to pochodzi, panie Sewerynie; ty zawsze będziesz goły, pokąd się nie ożenisz.
— Pan rejent dobrodziej robisz po księżemu: drugim żony dajesz, a sobie nie bierzesz.
— To też z własnego doświadczenia czerpane rady dla przyjaciół. Żebym był się ożenił pokąd była pora, nie takbym wyglądał jak dziś. Dependowałeś u mnie, to już ci nie powiem jak do mnie pieniążki płynęły: daj ci Boże przez pół mieć moje szczęście. Najmożniejszych ludzi w województwie interesa przez moje ręce przechodziły. A plenipotencya panien Benedyktynek nieświezkich (com ją wyrobił panu Krzysztofowi Mickiewiczowi, zostawszy rejentem ziemskim), mało mnie wnosiła? Ptaszego mleka chyba nie dostawało. A akta co dają, czy to mała rzecz? Byłeś przytem, jak tenże sam Eliasz ofiarował mnie dziesięć tysięcy rocznie za przychód kancelaryi, a przecie cóż mój synowiec znajdzie po mojej śmierci? Dworek w Nowogródku i trochę sprzętów, co je człowiek przez całe życie zbierał: oto cała parada! Albo to jedno i drugie nie naprzykrzyło się? Dawnobym już próżnował, gdyby było na czem. Ale całe życie tak było ze mną. Ja za kratami stoję, a o tem nie wiem co się w domu dzieje. Ten urwie, ten uchwyci, ten wykpi; człowiek dla drugich ma rozum, a dla siebie głupi. Ja na kondescencyi, a słudzy hulają; tam weźmiesz złoty, tu szkody na dwa. Oj! bieda, kiedy majątku słudzy tylko pilnują. A jak się domem zająć, kiedy czasu niema? Człowiek radby wchodzić w przychód i rozchód; ale natuptawszy się dobrą część dnia, a przez drugą napisawszy się, że ledwo palce nie puchną, a w aktach fałdów przysiedziawszy, to jeżeli godzinę znajdzie się wolną, chce się człowiekowi rozerwać trochę, bo już i zdrowia niestaje; gdzież dopiero w rachunki się wdawać! A i o duszy trzeba pomyśleć: aż wstyd, że o statucie litewskim cały dzień się myśli, a dziesięcioro bożego przykazania i kwadransu się nie rozpamiętywa; ba! nie tylko wstyd, ale i strach, żeby za to kiedyś nie oberwać cięgów. Gdyby była żonka, człowiek pracowałby, a jejmość grosz do grosza zbierałaby; i wygoda w domu byłaby lepsza, i aniby się spostrzegł, jakby się majątek zrobił. Panie Sewerynie, u nas w Polsce księdzu i żołnierzowi dobrze w bezżeństwie; a szlachcic, czy to rolnik, czy prawnik, jeśli się nie żeni, to mu piątej klepki niedostaje. Posłuchaj mnie starego: wszak choć nie dla mnie, ale dla drugich, nie raz się na coś przydał mój rozum. Jużeś dość świata wydeptał, żeń się pókiś czerstwy.
— Taćtobym nie był od tego, ale trzeba umieć brać się, a ja przez całe życie z żadną białogłową kwadransu nie rozmawiałem. Już piąty krzyżyk mi schodzi, czyż to pora uczyć się podobać pannom. Zaczynam szpakowacieć, a ludzie mówią, że do panny z siwym włosem, tak jak do psa z jeżem. Będę po domach koperczaki stroił, czy się uda lub nie, a chleb jaki jest i ten się straci.
— Ja waćpana wyswatam.
— A z kim?
— Pani Rejtenowa, podkomorzyna nowogrodzka, ma w domu swoim krewne, pannę Magdalenę Bohuszewiczównę, na opiece. Panna uboga, ale zacnej krwi i poczciwa z kościami; nie szpetna; będzie z niej gospodyni! Wszak znasz ją?
— Widziałem ją parę razy w kościele z JW. podkomorzyną, przystojna panna; tylko czy zechce pójść za mnie?
— O to bądź spokojny. Pani podkomorzyna moja siostra stryjeczna; moje słowo coś tam waży. Do Gruszówki nie daleko, ja tam za ciebie się oświadczę, mnie nie odmówią; a tak spokrewnimy się z sobą. Odkąd cię poznałem, panie Sewerynie, pragnąłem z tak poczciwym człowiekiem naszą przyjaźń ściślejszym skojarzyć węzłem; a pannę Magdalenę jak weźmiesz, kto tylko w Nowogrodzkiem karmazynowy, będzie twoim dalszym lub bliższym koligatem.
— Kiedy pan rejent dobrodziej tak łaskaw na mnie, bądź mi ojcem. Ale żeby się nie rozgłosiło przed czasem; bo jak się nie uda, co mnie ludzkie języki nafrasują, to będzie w zarobku. Niech się wtenczas dowiedzą, jak coś będzie pewnego.
— Ze mną jak z księdzem po spowiedzi. Tylko żebyś mnie nie zawiódł, panie Sewerynie; bo jak mnie zaryzykujesz, a potem placu nie dotrzymasz, pamiętaj że to rzecz z domem uczciwym!
— A, panie rejencie dobrodzieju! czyżem zasłużył, byś mnie miał za bałamuta? Prędzejbym się śmierci spodziewał, niż taką mieć u niego opinię.
— To tak się mówi: jako juryście wybacz że zbyt ostrożny: mam twoje słowo, spodziewam się że i tam je otrzymam; ani spostrzeżesz się, jak ciebie ożenię.
I tak zostawił mnie samego, ale w dobrej myśli: a to z tego powodu, że kilka dni przedtem, na ś. Joachim był odpust zupełny u OO. Dominikanów nowogrodzkich, z którego i ja nędzny grzesznik między tylu pobożnymi chciałem korzystać. Modliłem się do tego wielkiego świętego, a mojego patrona, bo jego imię przybrałem, kiedy mie już pod wąsem będącego, bierzmował ksiądz Pancerzyński, biskup laodycejski, sufragan nowogrodzki. Oto modliłem się serdecznie do tego potężnego szafarza łask bożych, aby mną kierował w wyborze stanu, ofiarując mu ten mój jaki był, chętnie porzucić, jeżeli mi coś przeciw niemu zainstynktuje. I przenajświętszym sakramentem uzbroiłem się na tę intencyę. Kiedy więc pan Fabian, co mnie znał od tylu lat i który zrobił ze mnie jurystę, nigdy do mnie nic podobnego nie mówił, a tu i żonę wynalazł dla mnie i brał na siebie o nią się starać, i tak mnie namawiał, bym wziął jego krewnę do wygód w domu możnym przywykłą, jak gdybym był możnym — on, któremu się wyspowiadałem z mego chudopacholstwa, o czem bez tego wyznania mógł być pewnym: wziąłem te jego słowa za głos boży i nie wątpiłem ani że otrzymam pannę, ani że z nią będę szczęśliwym. Szło mi tylko żeby mieć czem odbyć niezbędne wydatki żeniącego się. Bo i za ślub trzeba zapłacić, i mieć w czem żonę wozić, i taki czemkolwiek domek dotąd kawalerski opatrzyć, by w nim i żonę i ją nawiedzające obywatelki przyjąć. Zdarzała mi się wprawdzie grzanka. Kahał nowogrodzki miał sprawę ważną z JW. Niesiołowskim: grubo mi ofiarowano, bym jechał do Wilna dla jej atentowania przed sądem zadwornym; ale choć byłem potrzebny, nie odważyłem się tego podjąć, bo Panu Bogu ślubowałem, że nigdy żydom moich usług nie poświęcę, mając to za ubliżenie i mojej wierze i mojemu stanowi. Ale jakoś Pan Bóg wszystkiemu poradził. Tego samego dnia albowiem, w którym pan rejent raczył się zająć moim losem, w. Jabłoński, wojski nowogrodzki, zaprosił mnie na odbycie kondescencyi na gruncie z OO. Dominikanami nowogrodzkimi; a że zgodnym sposobem skończyła się ta sprawa, na której dzwoniłem, bo sam komplanacyę napisałem, pan wojski dał mi bryczkę na pasach, którą był przed rokiem z Warszawy sprowadził, a jakiej równej nie było w Nowogródku; ksiądz prowincyał zaś ofiarował mnie tysiąc złotych. Kiedy więc w kilka dni potem mój łaskawca, pan Fabian Wojniłowicz wpadł do mnie z doniesieniem, że już wszystko się ukartowało, i że trzeba mi z nim jechać do Gruszówki dla podziękowania JW. podkomorzynie, śmielej z nim puściłem się w drogę, nie turbując się, by gdzieś chyba zapożyczywszy się wydatki opędzić. A jednak lubo byłem rad temu, co się robiło, cała podróż nie obeszła się bez wielkiej niespokojności, a nawet strachu. Coś to było na kształt świsłockiej potyczki, kiedy pierwszy raz szedłem na nieprzyjaciela, albo gorzej jeszcze: bo tam człowiek z kolegami niebezpieczeństwo podzielał, a tu samemu wystąpić trzeba było; tam był pewny że się tchórzem nie pokaże, a tu zostawała obawa, żeby się głupcem z wielkiego pomieszania nie wydać. Im więcej zbliżaliśmy się do Gruszówki, tem większy strach, tak, że kiedyśmy wjeżdżali na dziedziniec, to żeby się ziemia otworzyła, możebym w nią skoczył. Ośmielał mnie jak mógł towarzysz podróży i szczerze się litował nademną. Jakoś się to odbyło przed JW. podkomorzyną, która była pani wielkiej powagi i wyrozumiałości. To prawda, że pan Fabian wszystko za mnie mówił, mruczałem sam nie wiem co, tylko tyle pamiętam, że dziękując, do nóg jej padłem, i odbyły się zaręczyny. A ja i moja narzeczona wyglądaliśmy jak delikwenci na śmierć dekretowani. To wiem od pana Fabiana, bom siebie nie widział, a na moją narzeczoną oczu nie podniosłem. Zamieniwszy pierścionki, po oznaczeniu dnia ślubu opuściliśmy Groszówkę. Że już było późno, w karczmie nocowaliśmy; tam dopiero przyszedłem do siebie. Potem jak się rozeszła wieść o moich zaręczynach, a zaczęli na sądach kosmato mnie witać i sędziowie i koledzy i pacyenci łaskawi, to była nowa przeprawa: ale byłem śmielszy, bo było wielu takich, co już przez to przeszli. Jeżeli czasem mnie nadokuczano temi winszowaniami, gdzie bez jakiego siakiego żarciku się nie obeszło, z drugiej strony miałem i wielkie pociechy, odbierając dowody uczynności polskiej od obywateli, którym służyłem. Jak zaczęły do mojego dworku przychodzić fury, to ze zbożem, to z leguminą, to z omastą, żebym miał hrabstwo dziedziczne, moja żona porządniejszej spiżarni znaleźćby nie mogła. A na wiktuałach nie kończyło się niektórych dobrodziejstwo. Wielmożny strażnik Łaski dał mi dwie krowy na nowe gospodarstwo; wielmożna Bernowiczowa, cześnikowa nowogrodzka, dwa obrusy i dwa tuziny serwet swojej roboty; a JW. chorąży Rdułtowski, chociaż nie miałem czasu jemu się zasłużyć, beczką wina mnie obdarzyć — tak, że było i na czem i czem przyjąć, czyja łaska mnie nawiedzić. I dnia 25. listopada, w dzień św. Katarzyny, panna Magdalena Bohuszewiczówna została panią Soplicową. Lubo przed ślubem do niej pięciu słów nie bydłem wyrzekł, i oprócz jej urody, która mi była wdzięczną, z doświadczenia nie mogłem wiedzieć ani o jej roztropności, ani o jej cnotach chrześcijańskich i szlacheckich; przecież wziąłem ją, bom jak najlepiej o niej trzymał, spuszczając się na instynkt boży i na charakter sędziwego jej krewnego a mojego najszczególniejszego łaskawcy, na którego zdaniu i radzie śmiało mogłem polegać. Jeszcze to przy oddawaniu wieńca miał tęgą mowę pan Jakób Wereszczaka, wicerejent nowogrodzki, w której, jak to zwykle bywało, wynurzywszy życzenia wszelkich boskich błogosławieństw i dobrą onych wieszczbę zwiastując wybraniu na ślub dnia ś. Katarzyny, patronki szczęśliwych małżeństw, wyliczył procedencye panny i jej koligacye z domami Rejtenów, Wockowiczów, Wierszowskich, Jermanów, Rdułtowskich i innymi starożytnymi a zasłużonymi ojczyźnie w naszem województwie. Za mnie odpowiedział niezmordowany dla mnie w życzliwości szanowny mój niegdyś mecenas, pan Fabian Wojniłowicz, rejent ziemski nowogrodzki, który tłómaczył powody mojej wdzięczności Panu Bogu i Najświętszej Pannie, że mnie obdarzają tak poczciwą małżonką, nie mniej otuchy w dalsze ich błogosławieństwo, rozpatrując i jej cnoty i związki, które zabieram z tak zacnymi domami, nadmienił: iż lubo podobnymi urzędami mój ród nie był zaszczycony, jednakże jestem starożytnym szlachcicem. Że zaścianek rozrodzonych Sopliców jest założony na ziemi od wielkiego księcia Witolda, nadanej mojemu przodkowi za wzięcie w niewolę pod Orszą Murzy Ułan Murudyna; że sześciu z mojego domu podpisało się na elekcyi króla Stefana. A nakoniec podał za rękojmię przyszłego szczęścia mojej żony poczciwość moją, za którą dał świadectwo z wiadomością rzeczy niepłonną, jako znający mnie od lat kilkunastu, i ten, co mię doświadczył lat kilka w moim domu. Po odbytym ślubie panu rejentowi do nóg padłem, tą choć powierzchowną oznaką dając mu dowód uszanowania i prawdziwie synowskiej wdzięczności za tyle łask, które uwieńczył tą mową swoją. Umiałem czuć, o ile pochwała mojego charakteru z ust tak szanownego męża była dla mnie zaszczytną; a niemniej byłem mu wdzięczny, że publicznie o mojej prosapii odezwał się; bo biorąc familiantkę, byłem rad iżby wiedziano, że i ja sroce z pod ogona, jak to mówią, nie wypadłem. Potem że JW. podkomorzyna sprawiła wesele, był wielki zjazd; kielichy krążyły gęsto, bo pan Fabian był gospodarzem, i wszyscy się ubawili jak potrzeba.
Takie było moje ożenienie. Oprócz pary sukienek i cukiernicy srebrnej nie wziąłem nic po żonie; ale wielki odebrałem posag w jej cnotach i w szczęściu, które mi przyniosła. Przez cały przeciąg trzydziestoletni domowego pożycia najmniejszego zmartwienia nie doświadczyłem. Ośmnastu laty byłem od niej starszy, a przecie ją przeżyłem: taka była wola Pana Boga, żebym tęsknił czasem za chwilą, która mnie złączy z moją Magdusią. Nasza intercyza mogła być bardzo krótka, mogliśmy sobie wspólnie zapisać dożywocie na wspólnych nadziejach: bo nadzieja była całym naszym funduszem. Ale jakem ją zaprowadził do siebie, wszystko zaczęło iść jak z kłębka. Dwa lata nie upłynęły, a już i dworek, który najmowałem, był naszą własnością, i parę tysięcy leżało na procencie; a potem zaraz książę wojewoda wileński powierzył mi swoje interesa, i Doktorowicze dostały mi się w dzierżawę. Ja siedzę przy sprawach, a Magdusia pilnuje gospodarstwa. Dobrze to mawiał pan Fabian, że dobrze z żonką. W percepcie złoty, a w ekspensie srebrny grosz, a przecie lepiej się żyło, niż kiedy byłem kawalerem. Tak i co dzień ktoś był u nas; a na ś. Magdalenę co roku, nim nawet na wsi osiadłem, to w naszym dworku i sędziowie i koledzy, i nawet umyślnie ze wsiów łaskawi przybywają, i cały dzień nas swoją bytnością zaszczycają, a przecie majątek się robił. Coś się już dało, a po śmierci i folwarki i trochę po ludziach pieniędzy znajdą wnukowie. A co po eksdywizyach pracy przepadło! Bóg i ludzie wiedzą. Ciągle doświadczałem błogosławieństw bożych: mam co jeść z łaski Najwyższego, bo i dom i świeronek we wszystko opatrzony. Raj byłby na ziemi, gdyby jedna rzecz — żeby to choć na starość ten wiatr północny przestał mnie wiać w uszy! Żeby przynajmniej moi wnukowie moje zwłoki mogli złożyć obok żoninych, na swojej ziemi, ale zupełnie swojej! Niech się stanie jednak wszystko tak jak Bóg, a nie jak my chcemy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Rzewuski.