Pamiętnik panny służącej (1923)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik panny służącej |
Wydawca | J. Fiszer |
Data wyd. | 1923 |
Druk | W. Piekarniak |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Orlicz-Garlikowska |
Tytuł orygin. | Le Journal d'une femme de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie wpisałam jeszcze ani razu nazwiska moich państwa. Nazywają się zabawnie, wprost śmiesznie: Lanlaire... Pan i pani Lanlaire...
Imiona ich są jeszcze bardziej zabawne, aniżeli nazwiska... Pan jest Izydor, a pani Eufrozyna!
Kupcowa, do której sklepu często chodzę, opowiadała mi rozmaite rzeczy o naszym domu. Nie jest to ładnie z mojej strony, ale muszę dodać na moje usprawiedliwienie, że nigdy jeszcze nie spotkałam kobiety tak gadatliwej. Jeżeli ci, którzy są dostawcami moich państwa, zarabiają od nich stale i w podobny sposób obgadują ich, to jakże dopiero muszą obgadywać tych, którzy od nich nie kupują. O, mają ludzie dobre języki na prowincji!..
Ojciec mojego pana miał fabrykę sukna i był bankierem w Louviers. Bankructwo jego zrujnowało wielu drobnych kupców z okolicy. Skazany został na dziesięć lat więzienia, oczywiście za oszustwo. Kara stosunkowo była łagodna, jeżeli weźmie się pod uwagę, iż w fatalny sposób nadużył on zaufania wszystkich, którzy mu zawierzyli. Podczas gdy już wysiadywanie jego w więzieniu kończyło się, umarł. Ale przedtem potrafił on gdzieś ukryć w miejscu pewnem 450 tysięcy franków. Nazywając rzeczy po imieniu, okradł on swoich wierzycieli i zrujnował ich. Pieniądze te stanowiły cały majątek osobisty mego pana. Nie jest to zatem żadne nieszczęście być bogatym!
Z ojcem pani jeszcze gorsza sprawa; pomimo że nie był za nic skazany i nie siedział w więzieniu, opuścił to życie szanowany przez wszystkich porządnych ludzi. Handlował on ludźmi. Kupcowa tłomaczyła mi, że za Napoleona III nie wszyscy mężczyźni szli do wojska, jak się to dzieje obecnie. Młodzi ludzie bogaci wpadli na pomysł. Było prawo „wykupywania się od wojska“. Zgłaszali się do specjalnego urzędu, gdzie pewien jegomość za cenę, która wahała się między dwoma tysiącami franków, zależało to od chwili, wyszukiwał jakiegoś biedaka, który godził się zastąpić powołanego w pułku przez ciąg lat sześciu, a w razie wojny umrzeć za niego.
Podówczas więc we Francji handlowano białymi, jak w Afryce handlowano czarnymi. Sprzedawano zatem ludzi jak zwierzęta do najokropniejszej z rzeźni... Nie tak bardzo mnie to zadziwia. Czyż nie dzieje się to samo i dzisiaj? Czyż nie tem samem są kantory służbowe, albo domy publiczne, czy nie jest to targ niewolników? Jatki, w których sprzedaje się mięso ludzkie?
Wracając do rzeczy, był to handel bardzo zyskowny i ojciec pani, który miał cały departament, potrafił zbierać do kieszeni główną część ceny. I oto dziesięć lat temu, jak umaił burmistrz Mesnil-Roy, zastępca sędziego pokoju, radca jeneralny, prezes fabryki, skarbnik biura miłosierdzia, kawaler orderów, właściciel Prieuré, które kupią za bezcen. Zostało po nim sto dwadzieścia tysięcy franków, z których sześćdziesiąt należy do mojej pani, ponieważ ma ona jeszcze brata, który się źle poprowadził i niewiadomo co się z nim dzieje. Mówią co tylko się im podoba. Oto pieniądze, które nie są zupełnie czyste — muszą już jednak zostać, jakimi są.
Dla mnie jest to rzecz zwykła, widuję bowiem tylko brudne pieniądze i złych bogaczy.
Czy Lanlairowie nie wzbudzają w was niesmaku? Mają p> zeszło miljon... Nie zajmują się niczem innem, jak tylko zaoszczędzeniem, ujmują nietylko innym, ale i sobie. Nie wydają nawet trzeciej części swoich dochodów.
Cierpcy, przykrzy w rachunkach, nie dotrzymujący słowa, ani umów, nawet takich, które są już ułożone i podpisane. Trzeba się ciągle pilnować, zwłaszcza z ich sprawami. Nigdy nie wolno otwierać drzwi nikomu, kto ma interes, aby nie wypadłe natychmiast płacić, zwłaszcza drobnym dostawcom, którzy nie mogą wydawać na procesy, lub takim biedakom, którzy zupełnie nie potrafią się obronić...
Naturalnie nigdy nikomu nic nie dadzą, jedynie od czasu do czasu na kościół, ponieważ są dewocyjnie nabożni. Nędzarze, jęcząc i płacząc, mogą umierać z głodu przed drzwiami Prieuré. Drzwi będą zawsze zamknięte.
— Myślę — powiedziała kupcowa — że gdyby mogli zabrać cośkolwiek biedakom, choćby ich torby żebracze, zrobiliby to bez wyrzutów sumienia, a nawet z dziką radością.
I dorzuciła jeszcze jeden wstrętny przykład:
— Oto my wszyscy, którzy pędzimy nędzne nasze życie, staramy się za złe odpłacić dobrem. Jest to kwestja zwyczaju i miłości własnej... A czy odgadłby kto, co rozdają ci wstrętni skąpcy? Chleb, moja panienko. I to wcale nie biały chleb, chleb pierwszego gatunku... o, nie... jest to razowy chleb. I czy to nie wstyd dla osób tak bogatych? Albo to: raz Paumierowa, żona bednarza, słyszała jak pewnego dnia pani Lanlairowa robiła słodko wymówkę proboszczowi:
— Ksiądz proboszcz zawsze jest zanadto dobry dla tych ludzi.
Trzeba być sprawiedliwym względem swoich państwa, zatem przyznać trzeba, że wszystkie głosy są przeciw pani... Nienawiści tej do pana nie mają... Każdy twierdzi, że pan nie jest pyszałkiem, że jest szlachetnym względem ludzi i robiłby wiele dobrego, gdyby mógł. Nieszczęście w tem, iż nie może... Pan niczem jest w domu... mniejsze ma znaczenie od służącego, mniejsze od kota, któremu wszystko wolno.
Dla spokoju zrezygnował on z praw pana domu i złożył całą swą człowieczą godność w ręce żony. Pani rządzi, rachuje, organizuje, administruje wszystkiem. Pani zajmuje się stajnią, podwórzem, ogrodem, piwnicą, zwożeniem drzewa i zawsze przytem znajdzie coś do powiedzenia. Nigdy nie jest tak, jak ona sobie życzy, wiecznie utyskuje bez przyczyny, że ją okradają... Wszystko ma na oku. To nieprawdopodobne, a jednak zna się ona na wszystkiem. Ona płaci rachunki, podejmuje procenty, odbiera dzierżawne. Posiada w sobie łotrostwo starych ajentów, niedelikatność woźnych trybunału genjalne kombinacje lichwiarskie. To nie do uwierzenia. Naturalnie ona trzyma kasę w okrutny sposób: swój woreczek z pieniędzmi wtedy tylko otwiera, gdy przybywają pieniądze... i to ciągle więcej tych pieniędzy...
Panu nie pozostawia ani grosza, biedak nie ma, nawet na tytoń. Z tego powodu jest on bardziej z wszystkiego ogołocony, aniżeli każde z nas tutaj... Mimo to nie uskarża się nigdy. Jest posłuszny jak żołnierz.
Ach, jakże on jest śmieszny ze swoją miną pokorną obitego psa!...
Naprzykład gdy pani wyjdzie i właśnie zjawi się dostawca, lub jakiś biedny człowiek z posyłką, który upomina się na piwo — trzeba podówczas widzieć pana... naprawdę jest komiczny!... Cały rozczerwieniony przeszukuje swoje kieszenie, tłomaczy się, a potem, patrząc wzrokiem, który budzi litość, mówi:
— To dopiero! nie mam drobnych, mam tylko papierek tysiącfrankowy... Czy możesz pan zmienić tysiąc franków... Nie... nie... innym razem...
Tysiąc franków! on, który nie ma nigdy przy sobie stu su... Nawet jego papier listowy pani zamyka do szafy, od której sama tylko ma klucz, i wydaje mu jedynie po arkuszu, gderając:
— Jak można tak niszczyć papier? Do kogo ty możesz pisać, aby tyle papieru zużywać?
To jedno, co mu można zarzucić, to taką niezrozumiałą i niegodną słabość, z jaką pozwala się prowadzić za nos podobnej megierze...
— Nie są oni wcale dla siebie... Pani jest chora, nie może mieć dzieci i przez to ani chce słyszeć o rzeczy... Zdaje się, że to sprawia jej ból taki, że aż krzyczy... A propos tego... krąży tutaj doskonała historja:
Pewnego razu pani tłomaczyła się przed proboszczem z pewnego zdarzenia i pytała go, czy może pofiglować z mężem...
— Co rozumiesz przez figlowanie, moje dziecko? — pytał proboszcz.
— Sama dobrze nie wiem, mój ojcze — odpowiedziała pani zakłopotana — rzeczywiste pieszczoty...
— Rzeczywiste pieszczoty!... Ależ, moje dziecko, czyż nie wiesz, że rzeczywiste pieszczoty są grzechem śmiertelnym?...
— Właśnie też dlatego, mój ojcze, proszę o zezwolenie Kościoła...
— Tak... tak... ale ostatecznie... zobaczymy... rzeczywiste pieszczoty... często?...
— Mój mąż jest silnym człowiekiem... przytem bardzo zdrowy... Dwa razy na tydzień może...
— Dwa razy na tydzień?... to za dużo... to za wiele... to jest rozwiązłość... Nawet silny mężczyzna nie potrzebuje dwu razy na tydzień... rze... rzeczywistych pieszczot...
Chwilę milczał, nie wiedząc co powiedzieć, a potem:
— Więc niech będzie... Pozwalam na rzeczywiste pieszczoty... z warunkiem, że za każdym razem... po pierwsze: nie będziesz się oddawać żadnej przyjemności występnej...
— Ach, zaręczam ci, mój ojcze!...
— Po wtóre, co rok ofiarujesz dwieście franków na ołtarz Najświętszej Panny...
— Dwieście franków? — zamruczała pani — za to? O, nie!...
I starała się ująć proboszcza słodyczą.
— A więc — kończyła swoje opowiadanie kupcowa — dlaczego pan jest tak dobrym względem kobiety, która odmawia mu nietylko pieniędzy, ale i przyjemności?
I co z tego wynika?... Ponieważ pan jest człowiekiem silnym, wyjątkowo potrzebującym tej rzeczy, a przytem jest człowiekiem uczciwym, chciałby zapłacić — zatem słuchajcie! każda miłostka, jak również uczynek miłosierdzia okazany biedakowi, naraża go na śmieszności, musi bowiem albo wyzyskiwać grubijańsko, albo zaciągać niegodne pożyczki. W razie gdy pani odkryje to, zaczynają się okropne sceny i awantury, które ciągną się nieraz przez miesiące... Potem można spotkać pana, jak ucieka na wieś, biegnie jak szalony, wymachując z wściekłością rękami, grożąc, w końcu zrozpaczony tarza się po ziemi, rozmawia z sobą, wszystko jedno czy jest wtedy wiatr, deszcz lub śnieg... Potem wraca wieczorem do domu, jeszcze cichszy, pokorniejszy, drżący i zwyciężony bardziej, niż kiedykolwiek.
Najsmutniejszem jest to w tej historji, że w uwłaczających oskarżeniach kupcowej, w zniesławiających odkryciach i w tych plugastwach zawstydzających, które przechodzą z ust do ust, ze sklepu do sklepu, z domu do domu, czuję, że w mieście bardziej zazdroszczą Lanlairom. aniżeli nimi pogardzają.
Pomimo ich oburzającej nieużyteczności społecznej, i pomimo przygniatającego ciężaru ich odrażającego miljona, właśnie miljon ten otacza ich aureolą niemal świętego poważania.
Im kłaniają się niżej, aniżeli innym, i odnoszą się względem nich z większą gotowością. Ileż służebnej uniżoności jest w tem wszystkiem! Wstrętna miejscowość, w której dusze stają się tak nieokrzesane...
Jestem pewna, że gdyby jaki cudzoziemiec przez ciekawość zawitał do tej miejscowości, ta sama kupcowa, która tak nienawidzi Lanlairów, objaśniłaby go:
— Mamy piękny kościół, śliczną fontannę, no i pozatem mamy jeszcze coś pięknego... oto Lanlairów... mają oni miljon i mieszkają w zamku...
Wstrętni ludzie!
Adoracja miljona!... I to nizkie uczucie znajduje się nietylko pomiędzy zwykłymi burżujami, ale nawet pomiędzy nami, poziomemi lichotami, nie należącemi do świata, a jakby raczej do podświata...
Nawet ja, która jestem niby pozatem... nie potrafię w zupełności odpędzić od siebie tego uczucia.....
A przecież mnie nieustannie bogactwo ciemięży, jemu zawdzięczam wszystkie swoje cierpienia, poniżenia, zepsucie, nienawiści, najbardziej dojmujące podrażnienia miłości własnej — i swoje sny bezużyteczne o zmianie mego losu na lepszy. Gdybym więc znalazła obecnie kogoś bogatego... uchwyciłabym się go jak czegoś niebywale pięknego, uważałabym go za cudowne bóstwo.
Gdy opuściłam ten dziwny sklep, w którym nie mogłam dobrać jedwabiu, rozmyślałam z oszołomieniem o tem wszystkiemu co naopowiadała mi owa kobieta o mojem państwie.
Rozpadał się drobny, zimny deszcz, niebo było tak brudne, jak dusza tej właścicielki sklepu. Ślizgałam się po lepkim bruku ulicy, wściekła na kupcową, na moich państwa i na siebie samą, wściekła na niebo prowincjonalne i na błoto, w którem grzęzły moje nogi i moje serce. Złorzecząc temu nieprzezwyciężonemu smutkowi małego miasteczka, powtarzałam:
— A więc... oto porządek, brakowało tylko tego. Doskonale wpadłam!
Ach, tak dobrze wpadłam... oto coś nowego. Pani czesze się i ubiera zawsze sama. Zamyka się na klucz w swojej garderobie i ja nie wiem, czy mi wolno tam wchodzić. Bóg wie, co ona tam robi przez całe długie godziny...
Tego wieczoru odważyłam się zapukać do drzwi i oto rozmowa, jaka wynikła miedzy mną i moją panią.
— Kto tam?
Ach, ten głos cierpki, irytujący, zupełnie jak uderzenie pięścią w twarz!
— To ja, proszę pani.
— Czego chcesz?
— Przyszłam sprzątać.
— Już to zrobione — idź precz! — Wejdziesz wtedy, gdy zadzwonię.
Możnaby powiedzieć, że nie jestem tu wcale panną służącą. Nie wiem więc, do czego tu jestem i co do mnie należy. A przytem ubieranie, rozbieranie, czesanie wydaje mi się najprzyjemniejszą czynnością w moim zawodzie. Lubię bardzo mieć do czynienia z nocną koszulą, wstążkami, przewracać w bieliźnie, w kapeluszach, w koronkach, w futrach, nacierać moje panie po kąpieli, pudrować, szlifować im paznokcie, perfumować im piersi, układać im włosy, nakoniec poznawać je od stóp do głów, nadewszystko oglądać je nagie!... Podówczas pani staje się czemś innem, prawie przyjaciółką, a często jakby niewolnicą... Następuje pewna zażyłość, wtajemniczenie się konieczne w mnóstwo rzeczy... w ich prace, w ułomności, zawody miłosne, w choroby, oraz najbardziej skryte tajemnice gospodarskie.
Panie zdradzają się z całą masą szczegółów, nie zastanawiając się, czy godne są tego te, co słuchają. Dla mnie jednak to właśnie jest najbardziej zajmujące... W ten sposób pojmuję swój fach panny służącej.
Miałam jedną panią, która miała zabawny zwyczaj...
Każdego poranku, przed zmianą koszuli, i każdego wieczora, po zdjęciu koszuli, stała nago, przyglądając się sobie przez kwadrans z drobiazgowością w lustrze, w którym widziała się aż do stóp. Wysuwała piersi naprzód, w karku przeginała się w tył, następnie bardzo szybko podnosiła ramiona do góry; przez ruch ten zazwyczaj obwisłe piersi, wyglądające jak biedne gałgany z mięsa, wznosiły się nieco... Wtedy mówiła do mnie:..
— Patrz, Celestyno, przecież się jeszcze trzymają, nieprawdaż?
Zaledwie można się było powstrzymać od parsknięcia... Przytem całe ciało jej było w stanie opłakanej ruiny. Zawsze, ilekroć koszula opadła, pani stawała się zakłopotaną tem odsłonięciem, zdawało się istotnie, iż ciało to rozleje się po kanapie jak ciecz lepka. Brzuch, grzbiet, piersi wisiały na kształt balonów, z których wyleciało powietrze, było to wszystko jak kieszenie, w których nic nie zostało, oprócz zapuszczonych fałd wiszących... Jej pulchne pośladki... przypominały stare gąbki...
W tem okrutnem, bolesnem zniszczeniu form zaznaczał się jednak dawny wdzięk... a raczej wspomnienie wdzięku kobiety niegdyś pięknej, kobiety, której całe życie wypełnione było miłością...
Dziś, skutkiem zaślepienia, któremu podlega większość istot starzejących się, ona nie widziała swojego zwiędnięcia. Zaczęła pielęgnować się z drobiazgową starannością, następnie za pomocą najbardziej wyrafinowanej kokieterji... próbowała przywołać jeszcze miłość... I miłość przyszła na ostatnie wezwanie... Ale... jaka... Ach! jakież to przygnębiające!...
Nieraz przed samym obiadem pani zdyszana i zawstydzona wracała do domu...
— Prędko, prędko! — woła. — Spóźniłam się... Rozbieraj mnie.
Skąd powracała ze zmęczoną twarzą, z podsiniałemi oczami, wyczerpana do tego stopnia, że potem rzucała się na pół żywa na kanapę w swoim buduarze?... A jakiż był nieład w jej podspodniem ubraniu... Koszula w nieporządku i pobrudzona, spódniczki pozawiązywane byle jak, gorset przekrzywiony i rozsznurowany, podwiązki niepozapinane, pończochy opadnięte, włosy rozczochrane, a tu, gdzie nie zdążyły jeszcze rozfryzować się, zauważyłam puch z poduszki!... A na twarzy od pocałunków starł się nieco róż, z tego powodu policzki jej były jak wymiętoszone, a na twarz występowały z całem okrucieństwem wszystkie zmarszczki.
Chcąc odwrócić moje podejrzenia, wyrzekła:
— Nie wiem, co mi się stało... coś tak nieprzewidzianego uchwyciło mnie u krawcowej — zemdlałam... Musieli mnie rozbierać... jeszcze teraz czuję się chorą.
Często przez litość udawałam, że wierzę w to szczególniejsze tłomaczenie.
Pewnego ranka, gdy znajdowałam się właśnie w pokoju pani, dał się słyszeć dzwonek. Lokaj wyszedł, musiałam więc pójść otworzyć. Wszedł jakiś młody człowiek o powierzchowności ponurej i jakby rozpustnej, rodzaj robotnika — albo włóczęgi. Jeden z takich, których spotkać można na balu w Dourlans i takich, co to utrzymują się z morderstwa lub miłości... Twarz jego była mała, blada, z małymi czarnymi wąsami, pod brodą czerwony krawat. Na ramionach jego wisiał płaszcz nazbyt szeroki. Najpierw z podziwem rozglądał się po przedpokoju, widocznie zdumiony bogactwem dywanów, luster, obrazów i malowideł. Potem dał mi list do pani, mówiąc głosem leniwym, sepleniącym, mimo to rozkazującym:
— Będzie odpowiedź.
Czy przyszedł po uregulowanie rachunku? Był jakimś posłańcem?... Musiałam jednak odsunąć te przypuszczenia — ponieważ ludzie przysłani przez kogoś nigdy nie odzywają się w taki sposób rozkazujący.
— Muszę zobaczyć, czy pani jest — wyrzekłam, obracając list w ręku.
Odpowiedział:
— Jest z pewnością... wiem o tem... bez żadnych wykrętów, bo to pilne.
Pani, przeczytawszy list, stała się niemal siną, i z nagłem przerażeniem, zapominając się, wyszeptała:
— On jest tu u mnie? Zostawiłaś go w przedpokoju samego. Jakim sposobem mógł się dowiedzieć o moim adresie?
Bardzo jednak szybko opanowała się i dodała:
— To nic... Nie znam go... to jakiś biedak... bardzo nieszczęśliwy, ma umierającą matkę.
Drżącemi rękami wydobyła z szuflady papier stofrankowy, wołając:
— Zanieś mu to prędko, prędko — biedny chłopiec!...
— No, proszę — wyrzekłam, nie mogąc się powstrzymać — pani dzisiaj jest niezwykle wspaniałomyślną... ten biedny ma szczęście.
I słowo „biedny“ podkreśliłam mocno.
— Idź prędzej! — rozkazała pani — nie chcę, aby tam stał.
Ody powróciłam, pani, która zwykle nie porządkowała swoich rzeczy i miała zwyczaj porzucania gdziekolwiek, teraz list podarła na możliwie drobne kawałeczki i zamierzała wrzucić je do kominka.
Nigdy nie dowiedziałam się, co to był za jeden. Nie widziałam go już więcej. Ale zauważyłam, że tego poranku pani przy zmianie koszuli nie stanęła, według swego zwyczaju, naga przed lustrem, aby się obserwować... i nie pytała mnie, podnosząc swe obwisłe piersi:
— Nieprawdaż, że jeszcze są jędrne?
Cały dzień nie wychodziła i stała się niespokojna, rozdrażniona, była pod wrażeniem wielkiego strachu. Od tej chwili codziennie drżałam na myśl, że pani może być zamordowana w głębi jakiej alkowy...
I gdy rozmawialiśmy o moich obawach z gospodarzem hotelu, starym, brzydkim cynikiem, zawsze mamrotał:
— Z pewnością, że to ją kiedyś spotka... Zamiast wyszukiwania miejskich sutenerów, zrobiłaby lepiej, zgłaszając się do kogoś z tego samego domu, do człowieka, któremu mogłaby zaufać.
— Zatem do pana — dorzuciłam.
Gospodarz, nadąwszy się, odpowiedział:
— Zapewne, że ja urządziłbym to doskonale.
Ach, to była prawdziwa perła — ten człowiek!...
Z moją poprzednią panią była jeszcze inna historja... Wieczorem, już po skończeniu jedzenia, przyszło mi na myśl, że pani nie jest złą, że pomyliłam się, biorąc ją za taką. Była łagodna, wspaniałomyślna, a przytem bardzo nieszczęśliwa... Dostawałam od niej wiele podarunków.
Mężem tej pani był jakiś uczony, członek akademji, który wogóle zaniedbywał ją.
Nie dlatego, aby była brzydką, była bowiem bardzo ładną. i nie dlatego, aby latał za innemi kobietami — nie, był to tylko tego rodzaju okaz człowieka. Gdy był bardzo młodym, być może brał się do rzeczy... dziś nie zajmowało go to wcale... Przechodziły miesiące za miesiącami, a on nigdy nie odwiedzał pani w jej sypialni.
Pani była zrozpaczona... co wieczór ubierałam panią w toaletę miłości... w przezroczystą koszulę... i perfumowałam całą... Pani mówiła:
— Może dzisiejszego wieczoru przyjdzie, Celestyno? Czy nie wiesz, co on może robić w tej chwili?
— Pan jest w bibljotece, pracuje.
Machnęła desperacko ręką.
— Mój Boże, zawsze w tej swojej bibljotece! i wzdychając dodała.
— Może jednak przyjdzie dzisiejszego wieczoru...
Skończywszy panią przystrajać, przyglądałam się dumna z tej jej lubieżnej piękności, która była nieco i mojem dziełem, pocieszałam panią z zachwytem i entuzjazmem:
— Pan zrobiłby wielkie głupstwo, nie przychodząc dzisiaj... gdyby pan tylko zobaczył panią, z pewnością nie odszedłby....
Ona, drżąc, szeptała:
— Już nic nie mów — nie mów!
Naturalnie dnia następnego był smutek, narzekania i płacz:
— Ach Celestyno... Pan nie przyszedł... tej nocy. Przez całą noc oczekiwałam i... nie przyszedł... on już nigdy nie przyjdzie!...
Pocieszałam ją jak tylko potrafiłam...
— To pewnie dlatego, że pan był przepracowany... Uczeni nie zawsze mogą to... mieć w głowie. — Myślą niewiadomo o czem... Możeby Pani spróbowała pokazać Panu pewne ryciny. — Są takie ryciny, które pobudzają najchłodniejszego mężczyznę.
— Nie... nie, cóż mówisz!...
— Albo żeby podać Panu wieczorem coś bardzo korzennego?...
— Nie! nie!...
Opuściła smutno głowę.
— Całe nieszczęście w tem, iż przestał mnie kochać...
Następnie spokojnie, bez nienawiści, patrząc na mnie prawie z płaczem, spytała:
— Celestyno, proszę cię, bądź ze mną szczerą... Czy pan nigdy nie zaczepia cię? Czy cię nie ściska, przyłapawszy w jakim kącie?...
Także pomysł, co?!
— Powiedz mi, Celestyno?
— Naturalnie, że nie, nigdy... — wykrzyknęłam. — Panu to nawet do głowy nigdy nie przyjdzie!... Zresztą, jak Pani może nawet przypuścić, że mógłby to uczynić?
— Trzeba, abyś mi to powiedziała koniecznie — trzeba — prosiła. — Jesteś ładną dziewczyną... oczy twoje tak patrzą miłośnie... z pewnością masz także i piękne ciało!...
Zmusiła mnie, abym obmacała jej łydki, piersi, ramiona i biodra. I porównywała części mego ciała ze swojem z takiem zapomnieniem przyzwoitości, że zawstydzona i zaczerwieniona, byłam w obawie, czy Pani w tem swojem opuszczeniu przez męża nie przyszła do głowy myśl pożądliwości względem mojej osoby. Przytem nie przestawała wyrzekać:
— Mój Boże, mój Boże! wszak nie jestem taką starą, ani brzydką... Ani też nie mam wielkiego brzucha... Nieprawdaż, że moje piersi jędrne i miłe?... I gdybyś wiedziała, jak pragnę miłości... ile mam jej w sobie...
Czasami przytem wybuchała łkaniem, rzucała się na kanapę i wtulała głowę w poduszkę, aby zgłuszyć płacz i szeptała:
— Nie kochaj nigdy, Celestyno... nigdy... jest to zbyt wielkiem nieszczęściem!...
Pewnego razu, gdy płakała bardziej niż zwykle, odezwałam się ostro:
— Ja gdybym była na miejscu Pani postarałabym się o kochanka... Zanadto piękną jest Pani kobietą, aby się miała bez tego obejść...
Przerażona mojemi słowami, krzyknęła:
— Zamilcz... zamilcz...
Ale ja nie umilkłam.
— Przecież wszystkie przyjaciółki Pani mają kochanków — dodałam.
— Zamilcz... I nigdy nie mów do mnie w ten sposób.
— Cóż w tem dziwnego, jeśli Pani pragnie miłości... — ciągnęłam i ze spokojną bezczelnością wymieniłam nazwisko pewnego młodzieńca, wielce szykownego, który często bywał, i dodałam jeszcze:
— A jaki on musi być zręczny i delikatny z kobietami!...
— Nie... nie... Przestań... ty sama nie wiesz co mówisz!...
— Jak się Pani podoba... jeśli to mówię, to dla dobra Pani...
I podczas gdy Pan w bibljotece wypisywał rzędy cyfr i wykreślał kompasem koła, Pani, trwając w swem upornem marzeniu, powtarzała:
— Może on przyjdzie tej nocy?...
Był to wieczny, bezustanny temat naszych rozmów porannych i wieczornych.
— Czy Pan nareszcie przyszedł? — zapytywałam rano.
— Nie, jak zawsze — odpowiadała.
Czy sądzicie, iż to przyjemny temat do tłustych żartów lub sprośnych aluzji, pobudzających do śmiechu... Zakładano się w tym domu, czy też nareszcie Pan zdecyduje się...
W chwili pewnej dyskusji z Panią, w której nie miałam słuszności, porzuciłam tę służbę. Odeszłam od Pani w sposób brzydki, rzucając jej w twarz, w jej biedną, zadziwioną twarz, te jej wszystkie nieszczęśliwe historje, wszystkie jej małe sekretne sprawy, całą jej szczerość, z jaką otworzyła się przedemną jej mała, żałosna dusza... zachwycająca dusza dziecka, przepełniona pragnieniem... Tak, wszystko to rzuciłam jej w twarz, jak kupę błota... Postąpiłam jeszcze gorzej... rzuciłam na nią niegodne oskarżenie... cuchnących instynktów... Tak, było to coś wprost ohydnego.
Są chwile, w których popadam w niewytłómaczoną dla siebie furję... jakaś przewrotność we mnie tkwiąca każe mi czynić rzeczy nie do powetowania...
Nie egzystuje we mnie podówczas sumienie, ani wzgląd na moje własne sprawy... sama sprowadzam na siebie nieszczęścia...
Tym razem poszłam o wiele dalej w swej spotwarzającej niesprawiedliwości... Oto co wymyśliłam... W kilka dni po odejściu od Pani na odkrytce pocztowej, którą wiadomo, że każdy czyta... napisałam te śliczne słowa... które mam odwagę powtórzyć tutaj...
„Uprzedzam Panią, że odeślę Jej przez zapłaconego posłańca wszystkie podarunki, otrzymane od Niej... Jestem biedną dziewczyną, ale mam zbyt wiele godności na to i zanadto lubię czystość, abym miała zatrzymywać brudne łachy, których Pani chciała się pozbyć i zamiast wyrzucić je w śmiecie uliczne, obdarowała mnie. Pomimo, że jestem bez grosza, nie chcę nosić na sobie obrzydliwych spódnic Pani, na których zrudziały materjał rozłazi się, ponieważ był stałe zabrzydzany przez Panią.
Mam honor przesłać ukłony“.
Był to policzek!... stało się... Było to głupie z mojej strony, tem głupsze, że, jak już wspomniałam, Pani okazywała mi zawsze wiele szlachetności, i że ja za otrzymane od niej rzeczy, które zaraz następnego dnia po opuszczeniu u niej służby, sprzedałam handlarce, dostałam czterysta franków.
Czyż w tem wszystkiem nie było irytacji, że porzuciłam miejsce, niezwykle miłe?
Podobne miejsca nie trafiają się często w życiu panny służącej...
Przytem poprostu nie ma się czasu na sprawiedliwe ocenienie swoich państwa... I daję słowo, to jest najgorsze, że dobrzy muszą pokutować za złych.
Z tem wszystkiem co ja będę tu robiła? W tej prowincjonalnej dziurze z tą moją obecną nadętą Panią? Nie mogę tu się spodziewać rzeczy niezwykłych, ani też przyjemnych. Nieznośne sprawy gospodarskie i szycie, które mnie zamordowywa... oto moje zajęcie... nic poza tem...
Ach, gdy przypomnę sobie moje dawne miejsca... to obecne moje położenie wydaje mi się jeszcze przykrzejszem, wprost przeraźliwie smutnem!
Mam wielką ochotę przy pierwszej sposobności pożegnać pięknym ukłonem tę odludną miejscowość...
Niekiedy spotykam Pana na schodach, gdy wychodzi na polowanie... Patrzy na mnie po łobuzersku i zapytuje.
— I cóż, Celestyno, przyzwyczaiłaś się już tutaj?
— Widocznie, iż jest to jego manją... — odpowiedziałam:
— Nie wiem jeszcze, proszę Pana...
Następnie impertynencko:
— A pan czy się przyzwyczaił?
Pan westchnął... ale pan zna się na żartach... i jest naprawdę dobrem dzieckiem...
— Trzeba się przyzwyczaić, Celestyno... trzeba się przyzwyczaić...
Byłam w zuchwałem usposobieniu... więc odpowiedziałam:
— Będę usiłowała... pan mi dopomoże...
Widziałam, że Pan chciał mi powiedzieć coś ostrego. Oczy jego zabłysły jak dwa węgle... ale Pani ukazała się na górze, więc Pan — zawrócił w swoją stronę, ja w. swoją... Szkoda!...
Tego wieczoru, przechodząc przez salon, usłyszałam jak Pani mówiła do Pana tym swoim przyjemnym tonem, którego się domyślacie:
— Nie życzę sobie, aby się spoufalano z mojemi służącemi...
Jej służąca!... Czyż to służące Pani nie są również służącemi Pana?... Na serjo, to jest dobre!...