<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.[1]
14 wrzesień.

Dzisiaj 14 września o godz. trzeciej popołudniu w ciepły, ale szary i deszczów dzień przybyłam na moje nowe miejsce. Jest ono dwunastem w ciągu dwóch lat. Nie mówię bynajmniej o miejscach, które zmieniałam w latach poprzednich, niepodobnaby je było zliczyć. Ach, wstyd mnie ogarnia na myśl, ile widziałam brzydkich twarzy i brudnych dusz... I to nie koniec na tem... Sposobem iście nadzwyczajnym, aż do zawrotu głowy, wpadałam to tu, to tam, jedno po drugiem, z domów do biur, z biur do domów, z Lasku Bulońskiego do Bastylli, z obserwatorium na Montmartre, wszędzie bez możliwości ustalenia się na czas dłuższy. Czyżby „państwo“ stali się teraz tak wymagającymi!... To nie do wiary.
Miejsce obecne dostało mi się z małych ogłoszeń „Figara“. nie widziałam zatem wcale mojej pani. Zamieniłyśmy tylko z sobą listy — i oto — wszystko — możliwość więc szczęśliwego trafu — i niespodzianek. Listy panu pisane dobrze, to prawda, ale wykazują charakter drobiazgowy i bojaźliwy.
Ach uleż potrzeba jej wyjaśnień i komentarzy i nie wiadomo po co... Nie wiem, czy pani jest skąpa... możnaby to wnosić z jej listowego papieru... jest on kupowany w Luwrze. Przecież ja nie jestem bogatą, a okazałam więcej kokieterii... Piszę na papierze, uperfumowanym Peau d‘Espagne, i to na pięknym papierze różowym lub też blado-niebieskim, który naturalnie zabrałam sobie u moich poprzednich „państwa. Na niektórych arkuszach są nawet wybite korony hrabiowskie.
Nakoniec jestem w Normandji w Mesnil-Roy, majątku pani, jest to blisko prowincji, która nazywa się Prieuré... Jest to wszystko, co wiem o okolicy, w jakiej odtąd mam przebywać...

Jestem zaniepokojona a nawet rozżalona z powodu przybycia swego w głąb tej zapadłej prowincji. — Przeraża mnie to, co mnie tu spotkać może...
Z pewnością nic dobrego — jak zazwyczaj przykrości. Przykrości są to niezawodne nasze korzyści. A czyż lepiej tej, która zaślubi dzielnego chłopca, albo takiej, co się sklei z jakim starym? Ileż niepowodzeń przynieść im może przeznaczenie — owo wirujące koło nędzy?... Nie miałam wyboru, a coś — jest więcej warte, aniżeli nic.

Nie po raz pierwszy godzę się na prowincję. Cztery lata temu miałam także jedno miejsce... O! wprawdzie niedługo... ale w warunkach istotnie niezwykłych... Przypominam sobie to zdarzenie, jakby to było wczoraj... Szczegóły są nieco płoche, ale i zarazem straszne — mam ochotę je opowiedzieć...
Przedewszystkiem zapewniam osoby, które będą to czytały, że zamiarem moim przy pisaniu tego pamiętnika było: nie tajenie niczego — tak względem siebie, jak innych. — Przeciwnie, występuję z całą szczerością, nie pomijając brutalności, którą daje życie. — Nie jest to moją winą, że dusze, z których się ściągnie zasłonę i ukaże je nagie — wydają z siebie tak silny odór zgnilizny.
Więc było tak:
W biurze zostałam zgodzoną przez jakąś grubą klucznicę, na pannę służącą do pana Rabour w Tourne. — Warunki były odpowiednie, więc pewnego dnia o umówionej godzinie pojechałam pociągiem do stacji, do której było potrzeba.
Gdy już wysiadłam z pociągu, podszedł do mnie na dworcu człowiek czerwony, dziwnego rodzaju woźnica, który mnie zapytał:
— Czy pani jesit nową panną służącą pana Rabour? — Tak, to ja.
— Ma pani kufer?
— Tak, mam jeden.
Proszę mi oddać kwit od bagażu i zaczekać.
Widziałam go następnie na dworcu, urzędnicy nazywali go przyjacielsko i z szacunkiem „Panem Ludwikiem“. Wyszukał kufer, zabrał wraz z pakunkiem, jaki jeszcze miałam, i zaniósł to wszystko do oczekującego angielskiego wózka.
— Więc wsiada pani? — spytał.
Zajęłam miejsce obok niego i wyruszyliśmy.
Woźnica przyglądał mii się z pod oka. — Ja obserwowałam go również. — Przekonałam się w tej chwili, że mani do czynienia z nieokrzesanym wieśniakiem, ze służącym bez stylu, takim, który nigdy nie służył w wielkich domach To mnie niecierpliwiło. — Ogromnie lubię piękne liberje. — Nic mnie tak nie podbudza, jak spodnie z białej skóry, okalające nerwowe uda. Pan Ludwik zaś nie posiadał najmniejszego szyku, powoził bez rękawiczek, szaro-niebieskie jego ubranie było za szerokie, czapka płaska z ceratowym daszkiem obwiedziona złotym galonem. Przy tem wszystkiem mina brutala, ale niezłego z gruntu człowieka. Znam te typy. W pierwszych dniach są złośliwi, potem się jakoś z nimi układa, często nawet tak się układa, że lepiej nie trzeba.
Bardzo długo nie przemówiliśmy do siebie słowa. On robił miny wielkiego stangreta, podnosił lejce wysoko i starał się okrągłymi giestami wywijać batem. Ja przyglądałam się krajobrazowi, który nie posiadał nic szczególnego: pola, drzewa domy jak wszędzie. Ściągnął konia, aby podjechać na pochyłość i w tej chwili z uśmiechem filuta zapytał:
— Czy przywiozła pani z sobą duży zapas bucików?
— Bezwarunkowo! — powiedziałam zdziwiona pytaniem, do niczego nie prowadzącem, a jeszcze bardziej szczególniejszym tonem, jakim było uczynione.
— Dlaczego pytacie mnie o to?... Jest trochę głupie wasze pytanie, mój gruby ojcze.
On szturgnął mnie lekko, potem powiódł po mnie dziwnym wzrokiem; było w nim tyle gorzkiej ironji, że nie potrafiłam sobie tego wytłómaczyć; następnie wyrzekł z urągliwym uśmiechem:
— Ach, tak! Udawaj taką, co nic nie wie... Figlarka! święta figlarka!
Poczem mlasnął językiem i koń pocwałował na nowo.
Byłam zaintrygowana. Co to wszystko miało znaczyć? Może nic. Pomyślałam wreszcie sobie, że to jakiś gamoń, nie mający wyobrażenia o rozmowie z kobietami.
Majątek pana Rabour był dość duży i piękny. Ładny dom pomalowany na jasno-zielono, otoczony rozległymi klombami, oraz lasem świerków woniejących żywicą. Ubóstwiani wieś, ale to zabawne, zachwyca mnie ona i jednocześnie zasmuca! Czułam się wprost nikczemnie, gdy nareszcie znalazłam się w przedsionku, gdzie oczekiwała już ta sama klucznica, która godziła mnie w biurze w Paryżu. Bóg wie, ile pytań zadała mi, chcąc się wtajemniczyć, w moje najtajniejsze przyzwyczajenia, wydawało mi się to wstrętnem... i nie sądzę, aby ten sposób postępowania mógł nas uszlachetniać. Gospodyni nie podobała mi się już wówczas, gdy mnie godziła tam w kantorze, tu wydała mi się odstręczającą z swoim wyglądem starej makareli.
Gruba i mała, dysząca, płasko uczesana, z olbrzymiemi piersiami, z rękami wilgotnemi, na których ciało tak się trzęsło. jak żelatyna, podobna była do miecha, oblepionego żółtem sadłem. Spojrzenie jej szarych oczu było rozwiązłe, przebiegłe i złośliwie chłodne. Z spokojnem okrucieństwem tak potrafiło przetrząsać duszę i ciało, iż sprowadzało na twarz rumieniec. Zaprowadziła mnie do małego salonu i zostawiła tam, mówiąc, że pan chce mnie widzieć, zanim obejmę swoje obowiązki.
— Bo przecież pan nie widział panny — wyrzekła. — Proszę — dodała — starać się podobać panu...
Zostawszy samą, przyglądałam się pokojowi i zauważyłam, że był utrzymany w wielkim porządku; meble, tafle posadzki, drzwi, wszystko to połyskiwało jak lustra. Nie było tu drobiazgów ości, ciężkich obić, ani też rzeczy haftowanych, które zwykle spotyka się w zwyczajnych domach paryskich. Tu w tej atmosferze komfortu i bogactwa czuć było życie prowincjonalne, ciche i regularne. Nade wszystko czuć tu by to nudę!
Nareszcie wszedł pan. Ach jaki śmieszny człowieczek, odrazu mnie ubawił!... Wyobraźcie sobie małego staruszka, ubranego z przesadną elegancją; ostrzyżony przy skórze, świeżutki, różowy, wyglądał jak lalka. Zgrabny i żywy, daję słowo, że mógł wzbudzić apetyt... biegał i skakał jak szarańcza po łąkach. Ukłonił się z wyszukaną grzecznością i wyrzekł:
— Jak ci na imię, moje dziecko?
— Celestyna, panie.
— Celestyna... — powtórzył — Celestyna?... Do djabła: Ładne imię — ale za długie, moje dziecko, bardzo długie. Będę cię nazywał Marją, jeżeli zezwolisz... także ładne imię i przytem krótkie... Oprócz tego ja wszystkie moje panny służące nazywałem Maryniami. Jest to moje przyzwyczajenie, którego nie mogę się pozbyć... Nie wyrzeknę się go już dla nikogo.
Ta dziwna manja bynajmniej nie była dla mnie niespodzianką — prawie nigdy w służbie nie nazywają nas właściwem imieniem... w ten sposób miałam już imiona wszystkich świętych z kalendarza.
Pan nastawa! dalej.
— Więc nie będzie dla ciebie przykrością, jeśli nazywać cię będę Marją?...
— Ależ nie, panie...
— Ładną z ciebie dziewczyna i dobry charakter... Bardzo pięknie! — bardzo!
Wszystko to mówił tonem niezwykle poważnym, bez intencji dokuczenia mi przytem wzrok jego nie wciskał się pod mój stanik, ani pod moją spódnicę, jak to zazwyczaj czynili inni mężczyźni. Nawet mało mi się przyglądał: odkąd wszedł do salonu, oczy jego bezustannie skierowane były na moje buciki.
— Czy masz inne? — zapytał po krótkiej ciszy, podczas której wzrok jego nabrał szczególniejszego połysku.
— Inne imię, proszę pana?...
— Nie, moje dziecko, inne buciki...
I przesunął językiem po swoich ustach, jak to zwykły czynić koty.
Nakazie nie odpowiedziałam. To słowo buciki przypomniało mi ów łobuzerski „kawał“ woźnicy i to zastanowiło mnie. — Czyżby w tem był jaki związek? — Musiałam jednak na tak kategoryczne pytanie dać odpowiedź, odpowiedziałam więc, ale głosem drżącym i bojaźliwym. jakgdybym przyznawała się do ważnego grzechu.
— Tak panie, mam inne...
— Lakierki?
— Tak, panie.
— Czy bardzo świecące?
— Ależ tak, panie.
— To bardzo dobrze... a czy żółte masz także?
— Mam — także, proszę pana...
— Trzeba mieć... ja ci ofiaruję...
— Dziękuję panu.
— Dobrze! dobrze... bądź cicho! — zawołał.
Chwycił mnie strach, bo w oczach jego dojrzałam jakiś mętny błysk, a jednocześnie twarz spazmatycznie wykrzywioną, objęła łuna czerwieni. Następnie krople potu wystąpiły mu na czoło... Byłam pewna, iż omdlewa, chciałam krzyczeć... aby wezwać pomocy... ale uspokoił się, a po kilku minutach poruszył wargami, z których jeszcze ślina ociekała, i wyrzekł osłabłym głosem:
— To nic... to się już skończyło... Rozumiesz, moje dziecię. Jestem trochę manjakiem... trzeba mi wybaczyć ze względu na mój wiek, nieprawdaż? Otóż, widzisz, naprzykład, uważam za nieodpowiednie dla kobiety, aby sama czyściła swoje buciki, a tembardziej moje buty... Bardzo szanuję kobiety... i moja Marjo nie mogę tego znieść... więc sam będę je czyścił... proszę cię, uważaj... każdego wieczora przed położeniem się spać przyniesiesz mi swoje buciki do mego pokoju... postawisz je przy łóżku na małym stoliku, i rano gdy przyjdziesz, aby otworzyć okno, zawsze je sobie zabierzesz.
A gdy zdumiona usiłowałam protestować, dodał:
— Nie jest to nic nadzwyczajnego, o co proszę — jest to rzecz zupełnie naturalna... I jeżeli będziesz uprzejma...
Szybko wyciągnął z kieszeni dwa ludwiki i dał mi je.
— Jeżeli będziesz bardzo uprzejma, bardzo posłuszna, często otrzymywać będziesz odemnie małe podarki. Gospodyni co miesiąc będzie ci wypłacała pensję... a prócz tego będziesz często otrzymywała odemnie małe podarki. I czyż to jest coś tak wielkiego, o co cię proszę?... wszak nic nadzwyczajnego... Mój Boże, czyż to jest coś nadzwyczajnego?...
Podczas gdy mówił, powieki1 jego chwiały się, zupełnie jak liście podczas burzy...
— Dlaczego nic nie mówisz, Marjo? Powiedz cośkolwiek... Dlaczego stoisz w miejscu?... pochodź trochę, abym mógł je zobaczyć w ruchu... żyjące, te maleńkie buciczki.
Ukląkł i całując moje buciki nagniatał je drżącymi palcami pieszczotliwie, poczem zaczął je rozsznurowywać.
I wciąż całując je i pieszcząc i rozsznurowywując, mówił błagalnym głosem plączącego dziecka:
— Oh! Marjo... Marjo... te twoje małe buciki... daj mi je... w tej chwili... w tej chwili... Ja ich pożądam, daj mi je... daj!..
Byłam zupełnie bezsilna, zdumienie sparaliżowało mnie. Przez chwilę nie umiałam zdać sobie sprawy, czy to rzeczywistość, czy też sen? Widziałam tylko oczy pana... były jak dwie małe białe kule, otoczone czerwonymi prążkami. Usta zaś całe miał zalane pieniącą się, jak mydliny, śliną.
Nakoniec zabrał moje buciki i zamknął się z nimi na dwie godziny w swoim pokoju.
— Bardzo podobałaś się panu — powiedziała gospodyni, oprowadzając mnie po domu. — Staraj się, aby to trwało. Miejsce jest dobre...
W cztery dni później, gdy rano jak zwykle weszła do pokoju pam, aby otworzyć okno... o i mało nie zemdlałam z ohydy... Pan był martwy!.. Pośrodku łóżka leżał nawznak, prawie zupełnie obnażony.
Surowość trupa już znaczyła się po jego ciele. Choć ani znaku nie było szamotania się, na kołdrze najmniejszego nieładu, na prześcieradle ani zmarszczki, nigdzie najmniejszego śladu walki z naglą agonją, ani nawet skurczu drętwych rąk, usiłujących śmierć zadławić... I możnaby myśleć, że śpi, gdyby nie twarz przeraźliwie fioletowa. Oczom moim ukazał się widok potworny, stokroć straszniejszy od fioletowej twarzy i przejął mnie do głębi trwogą... Pan w zaciśniętych konwulsyjnie zębach trzymał jeden z moich bucików tak silnie, że próżne były moje usiłowania, aby go wyciągnąć — musiałam odciąć brzytwą.
Nie jestem świętą... znam dobrze mężczyzn i wiem z doświadczenia, do jakich szaleństw i brudów są zdolni... Ale taki mężczyzna jak pan?... Ach! naprawdę!... to aż śmiesznie pomyśleć, aby istniały takie typy?!... I do jakich to potworności dochodzą w swojej imaginacji!... Czyż nie lepiej kochać się zwyczajnie, po prostu, tak jak wszyscy?...
Jestem pewna, że tutaj nie spotka mnie nic podobnego... odrazu widać, że to zupełnie inny rodzaj ludzi... Czy oni są lepsi?... czy gorsi?... Nie wiem. Jedna rzecz nie daje mi spokoju.
Oto myślę, że mogłabym nareszcie skończyć z temi wstrętnemi służbami i zrobić skok — od służącej do pani — tembardziej, że tak zrobiło tyle innych pośród moich znajomych, które, mogę to śmiało powiedzieć, że są „mniej użyteczne“ odemnie, zatem... Gdybym nie była tak ładną, byłoby mi może znośniej cierpieć swoją dolę, ale bez ośmieszenia się wolno mi twierdzić, że mam chwile prawdziwego szyku, którego mogłyby mi pozazdrościć damy z towarzystwa, albo kokoty... Może jestem trochę za wysoka, ale smukła, szczupła, a przytem dobrze zbudowana... Mam ładne blond włosy, piękne ciemno-niebieskie oczy... podniecająco błyszczące i zuchwałe usta... A także umiejętność okazania się oryginalną, oraz umysł bystry, lub słaby, gdy potrzeba... co się bardzo podoba mężczyznom. Być może, że nawet miałabym powodzenie... gdybym jednak wyrzekła się służby dla tak zwanego „puszczenia się“, może już potem, gdyby mi się nie poszykowało, nie mogłabym do niej powrócić, a tego najbardziej obawiam się... Tak, boję się, bo przecież nie wiadomo, do czego tamto może doprowadzić... Drżę na samą myśl nędzy... tego rodzaju. Widziałam już tyle nieszczęść z tego powodu! Te krzyżowe drogi z przytułku do szpitala, z którego nie zawsze się wychodzi... i piekło świętego Łazarza!... Jest się nad czem zastanowić i jest się czego obawiać... Któż mi zresztą zaręczy, że miałabym takie samo powodzenie, jak mam obecnie, będąc panną służącą?
Urok, jaki posiadamy dla mężczyzn, nie zupełnie zależny jest od nas. Wielkie ma znaczenie środowisko, w którem przebywamy, komfort, wykwint, ukryta rozwiązłość naszych pań... które umyślnie starają się podniecać mężczyzn. Więc oni następnie — kochają często w nas — ich tajemnice...
Ale jest inna jeszcze rzecz, która mnie trzyma. W mojej egzystencji smutnego wyuzdania zachowałam w głębi duszy bardzo szczere uczucie religijne, ono ochrania mnie przed ostatecznym upadkiem i zatrzymuje nad brzegiem przepaści...
Cóżby to się stało, gdyby nie było religji i modlitw po kościołach... zwłaszcza w chwilach strapień moralnych... albo podczas tych ponurych wieczorów... Jakżeby to było bez Najświętszej Dziewicy i Świętego Antoniego Padewskiego... i tej całej gromady innych świętych... niezawodnie podówczas czułby się człowiek jeszcze nieszczęśliwszym. I nie wiadomo dokądby się zaszło? Djabeł to wie chyba jeden.
Nakoniec i to jest bardzo ważnem, iż nie potrafię oprzeć się mężczyznom... Zupełnie bezinteresownie oddaję się na pastwę ich przyjemności... Jestem przytem bardzo kochliwą, tak — za bardzo lubię się kochać, abym miała ciągnąć z tego korzyści...
Cóż poradzić? jest to silniejsze odemnie, nie mogę żądać pieniędzy od tego, który mi daje szczęście — i który otwiera przedemną promieniste bramy Ekstazy!... Gdy mówią do mnie ci obrzydliwcy, gdy uczuję ukłucia ich kolącej brody na moim karku... i gdy ich gorący oddech owieje mnie, staję się tyle warta co szmata... i oni to właśnie robią ze mną wtedy co tylko zechcą...
Wróćmy jednak do Pieuré... w którym teraz oto znalazłam się i oczekuję... na co? przysięgam, nie wiem sama...
A może wszystko jaknajpomyślniej się ułoży... Albo tez jutro jedno słowo pani... wyrzuci mnie stąd. Fatalizm prześladuje mnie i ani na chwilę nie opuszcza. Zaczyna mnie to już męczyć.
Od pewnego czasu cierpię na bóle krzyża i brzucha, czuję przytem znużenie w całem ciele... mój żołądek się nadwątlił... pamięć osłabła... staję się przez to coraz bardziej rozdrażnioną i poirytowaną. Umyślnie teraz przyglądałam się sobie w lustrze. Na twarzy jest widoczne zmęczenie, a moja cera, z której tak pyszniłam się, staje się niemal szarą...
Czyżbym już się starzała?... Nie chcę być jeszcze starą. W Paryżu jest trudno dbać o siebie. Niema na nic czasu. Życie tam jest zbyt gorączkowe i burzliwe... przestaje się ze zbyt wielką liczbą osób... przytem ta różnorodność... przyjemności... i rzeczy nieprzewidzianych... żyje się więc, jak się da... Tu jest cicho... Powietrze, którem się oddycha, jest zdrowe i dobre. Gdyby mnie los przestał prześladować, mogłabym tu trochę odpocząć...
Nie chce mi się w to jednak uwierzyć; wprawdzie pani jest dość dla mnie uprzejma, nawet chwaliła moje zachowanie, ciesząc się, że mnie zgodziła. Ale trzeba wiedzieć, jak bywają fałszywe te pańskie grzeczności... to przeświadczenie zabija moją uprzejmość... Zresztą bardzo rzadko się zdarza, aby zaraz pierwszego dnia były nieznośne te wielbłądzice...
Znana to piosenka, ze co nowe, to dobre... Tak, w poniedziałek już było co innego... I to niestety nie jest dla mnie nowiną. Oczy pani są zimne i szorstkie... ale niechże nie powraca do mnie to spojrzenie podejrzliwe, ostre, śledczo-policyjne. Nie znoszę również tych ust wązkich i surowych, jakby oblepionych białawą skórką... i tych odezwań ostrych, kolących... przez co nawet uprzejme słowo wydaje się niemal upakarzającem naigrawaniem. Nawet gdy rozpytywała mnie o moje uzdolnienie, o przeszłość... patrzyła tym samym wzrokiem nieroztropnej, spokojnej nieszczerości, zupełnie jak stary celnik. One wszystkie mają takie spojrzenie!... Więc i teraz powiedziałam sobie:
— Nie pomyliłam się... jeszcze jedna z tych, co trzymają wszystko pod kluczem. Co wieczór liczą każdy kawałek cukru i ziarnka winogron — a także znaczą butelki... tak, niezawodnie — jest to rzecz zwykła w każdej nowej służbie.
Starałam się jednak nic myśleć o tem, aby nie poddawać się temu pierwszemu wrażeniu. Wszak może pośród tylu ust mówiących do mnie, pośród tyła spojrzeń, przetrząsających mi duszę... odnajdę pewnego dnia — usta przyjazne... spojrzenie współczujące... Czyż to można wiedzieć?... Nadzieja nic nie kosztuje...
Zaledwie przyjechałam, zmęczona czterogodzinną podróżą w trzeciej klasie, pani zaczęła mnie oprowadzać po domu, a w kuchni uważali za stosowne poczęstować mnie tylko kawałkiem chleba z masłem. Oprowadzanie zaczęło się od piwnicy, a kończyło się na poddaszu — chodziło o to, abym natychmiastowo zabierała się do roboty. Oh, nie traciła pani ani chwili czasu... Jakiż to olbrzymi dom — czego tam niema... ile rzeczy, zakamarków; aby to wszystko utrzymać w należytym porządku, nie wiem, czy wystarczyłoby czworo służby.
Dom był więcej niż parterowy, ponieważ dwa małe dodatkowe pawilony tworzyły rodzaj dwupiętrowego tarasu. Te dwa piętra będę musiała przemierzać bezustannie, na zawołanie pani, która zwykłe siedziała w małym salonie, obok jadalni.
Co za mądry pomysł umieszczać bieliznę, przy której, mam robotę, obok pokojów dla służby: A ileż tu szaf, ile szuflad przepełnionych przeróżnymi fatałaszkami.
Chyba nigdy nie potrafię dojść z tem do ładu.
Prawie co chwila pani, wskazując mi jakiś przedmiot, mówiła:
— Trzeba z tem bardzo ostrożnie, moja dziewczyno, bo i to bardzo ładne... i bardzo rzadkie, przytem bardzo drogo kosztowało, moja dziewczyno.
Czyż nie mogła w miejsce bezustannego nazywania mnie „moja dziewczyno“ mówić do mnie po imieniu? A przytem ten przykry, rozkazujący ton, który odbiera najlepsze chęci i zamienia je w nienawiść dla naszych państwa. Czyż ja, zwracając się do pani, nazywam ją „mateczką?“
I ciągle na ustach jedno w kółko: „bardzo drogie“. Zupełna sroka!... Wszystko, co do niej należy, żeby to był nawet najlichszy przedmiot za cztery su — „to bardzo drogie“.
Trudno mieć wyobrażenie, do jakiego stopnia dochodzi próżność i złość takiej pani domu. Naprzykład objaśniała mnie, jak się do lampy wlewa naftę — lampa ta niczem nie różniła się od innych.
— Moja dziewczyno, trzeba ci wiedzieć — mówiła pani — że ta lampa jest bardzo droga i że nareparować ją można tylko w Anglji. Obchodź się więc z nią tak ostrożnie, jak ze źrenicą w oku.
Miałam wielką ochotę odpowiedzieć jej na to:
— Powiedz mi co jeszcze, moja mateczko, o swoim nocniku — czy także jest on tak bardzo drogi? I czy posyłasz go do Londynu, gdy pęknie?
To jest prawda, że one robią wiele hałasu o nic. I gdy się pomyśli, że to wszystko dlatego, aby nam dokuczyć.
Dom ten nie jest znów tak piękny, aby można się z niego pysznić. Z zewnątrz wygląda jeszcze jako tako. Okolony wielkiemi, staremi drzewami, z ogrodem tak dużym, że można dojść aż do rzeki, pomiędzy klombami, zasianymi kwieciem. Ale wewnątrz jest stary, smutny i czuć w nim stęchliznę. Nie pojmuję, jak można żyć w takim domu... Zupełne gniazdo dla szczurów...
Drewniane, strome schody z pozapadanymi stopniami tak trzeszczą pod nogami, jakby za chwilę miały runąć. Korytarz nizki, ciemny z kamiennem sklepieniem, ułożonem w źle przystające do siebie barwne kwadraty. Wszystkie przejścia pomalowane na czerwono, silnie wywoskowane i przez to śliskie.
Pokoje bardzo wązkie z zeschniętemi, skrzypiącemi posadzkami przypominały wnętrza pudeł skrzypcowych. Straszny prowincjonalizm! Umeblowane także nie są po parysku... Wszędzie stare mahonie, staroświeckie spłowiałe dywany, pokrycia pojedzone przez mole. Fotele i kanapy spróchniałe bez sprężyn, śmiesznie sztywne. Od siedzenia na tych meblach muszą drętwieć plecy, a pośladki bolą, jakby je kto obdarł ze skóry!... Naprawdę ja, co tak lubię jasne obicia, szerokie, elastyczne, miękie szezlongi, na których można wyciągnąć się lubieżnie... oraz te wszystkie meble drogocenne, bogate i wesołe, wpadam tu w przygnębiający smutek. I obawiam się, że nigdy nie potrafię przyzwyczaić się do tych rzeczy bez komfortu, bez odrobiny elegancji, gdzie wszystko stare i jakby pokryte pyłem śmierci...
Pani także nie ubiera się po parysku... jest bez szyku i nie ma pojęcia o dobrych krawcowych... Można nawet powiedzieć, że jest zaniedbaną, nie widać w niej najmniejszej pretensji, suknie jej są robione według mody z przed dziesięciu lat. Mimo to nie jest wcale brzydka i, gdyby chciała, mogłaby się nawet podobać. Największą jej wadą jest to, że nie wzbudza najmniejszej sympatji, ani zainteresowania — cóż więc taka kobieta warta? Rysy twarzy ma regularne, włosy blond naturalne, niefarbowane, i śliczną cerę... ogromnie świeżą cerę, tak jakby naprzykład cierpiała na jakąś brzydką chorobę wewnętrzną... Znam te typy kobiet i nigdy się nie mylę, zawsze odgadnę co jest przyczyną ich świeżej cery! Z wierzchu różowa, a w środku gnije... Tego nie widać, ale są tam napewno — opaski, bandaże brzuszne, ochraniające macicę... cały arsenał okropnych, sekretnych, wielce skomplikowanych przyrządów... Co wcale nie przeszkadza tym paniom mieć pretensję do świata — o, tak, są kokietkami... flirtują po kątach... wiercą się... te wiedźmy, choć nie mogą służyć do niczego...
Zapewniam was, że nie można mieć z niemi żadnej przyjemności... A wszystko przez organiczną chorobę albo brak temperamentu.. bardzo by mnie to zadziwiło, gdyby pani była do rzeczy... Z wyrazu jej twarzy, z twardych ruchów, ze sztywnego układu ciała widać, że nie ma pojęcia o kochaniu... że nigdy nie dotknęło jej pragnienie... całkowitego oddania się...
Stare panny też strzegą się całe życie, aby potem stać się zeschłemi mumjami — i nie wiem, po co to robią — pomiędzy blondynkami jest to jednak rzadki wypadek.
I nie może pani tak działać, jak np. Faust — ach! ten Faust. Można doprawdy z pragnienia zemdleć i paść w ramiona pięknego mężczyzny... O nie! Nie należy ona do tego rzędu kobiet, które nawet gdy są brzydkie, mają jednak w sobie wdzięk swej płci i potrafią rozsiewać swój powab, który tyje uroku nadaje życiu... Znałam jeszcze surowsze i zgryźliwsze, które bez porywów miłosnych prowadziły się jaknajgorzej... ze swoimi lokajami, a nawet stangretami... jak to nieraz widywałam. Myślę, że nawet, gdyby pani usiłowała, nie potrafiłaby się porządnie oddać...
Z pewnością jest to nieznośna, zła, podejrzliwa i bez serca kobieta, jednem słowem brzydki charakter... Musi należeć do tych, co ciągłe podglądają i włażą na plecy służbie.
I bezustanku — „umiesz robić to?“ „umiesz robić tamto?“ „A czy dużo tłuczesz?“ „A jesteś staranna?“ „Masz dobrą pamięć?“ „Lubisz porządek?“
I tak bez końca. A i jeszcze... „Czy jesteś czysta?“ Czystość potrzebna do rzeczy... więc na tym punkcie jestem bardzo drażliwa i wymagająca. Za kogoż mnie ona bierze? za jakąś dziewczynę... wieśniaczkę... niańkę z prowincji?.. Porządek? czystość? Ach! znam to gadanie. Wszystkie o tem mówią, a jak przyjdzie do rzeczy... jak się zajrzy pod spódnicę, to wszystko brudne, że aż obrzydliwość bierze, a do koszuli to przylepić się można.
Nie mam też ja zaufania do czystości pani. Widziałam jej pokój do ubierania, niema w nim ani wanny, ani też tego, co to kobieta dbająca o siebie zawsze posiada... Na toalecie nic, żadnych drobiazgów, kosmetyków pachnących, z którymi tak lubię mieć do czynienia. Chciałabym zobaczyć panią zupełnie nago... zabawiłoby mnie to trochę. Może to być ładny widok...
Wieczorem, gdy nakrywałam do stołu, pan wszedł do jadalni, wrócił z polowania. Jest to wysoki, barczysty mężczyzna, z dużemi wąsami czarnemi, o matowej cerze. Jego ruchy są trochę ciężkie i leniwe, ale wygląda na poczciwca... oczywiście nie jest genialnym, jak pan Juliusz Lemaitre, któremu tyle razy usługiwałam przy ulicy Krzysztofa Kolumba, nie jest również takim elegantem jak pan Janzé. Ach, gdyby!... Mimo to jest sympatyczny... Włosy mu się kręcą nad karkiem tura, nogi jak ulepione, usta zmysłowe, bardzo czerwone i uśmiechnięte wskazują jego siłę i dobry humor. Założyłabym się, iż lubi brać się do rzeczy... Widzę to już po jego zmysłowo ruchliwym nosie i po oczach nadzwyczajnie błyszczących i słodkich, gdy żartuje.
Nigdy nie widziałam u żadnego mężczyzny takich sprośnie gęstych rzęs i rąk tak bardzo aksamitnych... To wszystko nadaje mu wygląd ponętnego samca.
Jest nieśmiały, jak większość mężczyzn o słabej inteligencji i nierozwiniętych dostatecznie muskułach.
Przyglądał mi się z bardzo zabawną miną, w której mieszała się dobroduszność z zadziwieniem. W spojrzeniu tem, trochę ulicznikowskiem, nie było jednak ani efronterji, ani brutalności. Widocznie pan nie jest przyzwyczajony do tego rodzaju panien służących, jak ja. Od pierwszego wejrzenia uczyniłam na nim piorunujące wrażenie... odezwał się nieco zakłopotany:
— Ach, ach! to panienka jest naszą nową panną służącą?
Ja, wysunąwszy biust swój naprzód, opuściłam w dół oczy, trochę niedbale, trochę figlarnie, potem głosem słodkim odpowiedziałam skromnie:
— Tak panie, to ja...
Wtedy on bąknął:
— Zatem przybyłaś... to bardzo dobrze, to bardzo dobrze...
Miał ochotę jeszcze mówić, szukał słów, aby koniecznie coś powiedzieć, ale nie będąc wymownym, nie potrafił nic z siebie wydobyć. Bawił mnie ten jego kłopot... Nareszcie po długiej pauzie:
— Zatem przyjechałaś z Paryża?
— Tak, panie.
— To dobrze... to bardzo dobrze...
I nieco śmielej:
— Jak ci na imię?
— Celestyna... panie.
Z rodzajem zadowolenia zatarł ręce i wyrzekł:
— Celestyna! ach! ach!.. To bardzo dobrze... Niezwyczajne imię, daje słowo!.. Aby tylko pani nie chciała go odmienić... ma tę manję...
Odpowiedziałam z godnością i uszanowaniem:
— Jestem na rozkazy pani.
Bezwątpienia... tak... Ale to ładne imię...
O mało nie parsknęłam śmiechem. Pan zaczął chodzić po sali, potem raptownie usiadł na krześle, wyciągnął nogi, i spojrzawszy na mnie jakby z prośbą o przebaczenie, proszącym głosem spytał:
— Więc Celestyno, ja będę cię nazywał zawsze Celestyną... czy będziesz tak dobra pomódz mi zdjąć buty?... czy to nie sprawi ci przykrości?...
— Naturalnie, że nie, proszę pana.
— Bo widzisz... są to przeklęte buty... bardzo je trudno zdjąć... tak się ześlizgują...
Ruchem harmonijnie wdzięcznym, choć nieco prowokacyjnym uklękłam przed nim. I podczas gdy rozsznurowywałam jego buty mokre i zabłocone, odczuwałam doskonale, iż nos jego napawa się moim pachnącym karkiem, a oczy z wielkiem zainteresowaniem przyglądają się mojemu stanikowi oraz sukni... W tejże chwili wyszeptał:
— Sapristi! Celestyno... nadzwyczajnie pachniesz!
Nie podnosząc oczu, z zadziwieniem powtórzyłam:
— Ja, panie?
— Naturalnie, to... przecież nie moje nogi...
— Och! Panie!..
I to: „och! panie!“ było jakby rodzajem względów dla jego nóg... przyjacielski sposób ośmielenia go. Czy zrozumiał? Myślę, że tak, bo namowo, tylko bardziej znacząco, drżącym miłośnie głosem powtórzył:
— Celestyno!.. pachniesz bardzo mocno...
Pozwolił sobie, grubasek... zrobiłam minę nieco zgorszoną tem jego nastawaniem i zamilkłam. Onieśmielony, jakgdyby nie miał wyobrażenia o braniu się do kobiet... umilkł także. Zapewne myślał, że zadaleko się zapędził. Po chwili odmiennym, nieco ostrym głosem spytał:
— Przyzwyczaiłaś się tutaj, Celestyno?
To mi pytanie... czy się tu przyzwyczaiłam? a jestem zaledwie trzy godziny. Zagryzłam wargi, żeby nie „burknąć“. Śmieszny człeczyna... i naprawdę trochę głupi...
Ale to nic. Podoba mi się i tak. Ta jego wulgarność ma w sobie rozpalający zapach samca... który wcale nie jest nieprzyjemny.
Gdy już buty jego zostały zdjęte, aby zostawić po sobie dobre wrażenie, zapytałam go z kolei:
— Widzę, że pan był na polowaniu... czy powiodło się dzisiaj panu?...
— Ja nigdy nie mam szczęścia... w polowaniu, Celestyno — odparł, podnosząc głowę. — Chodzę tylko na nie dlatego, żeby się przejść... aby nie być tutaj, gdzie się nudzę...
— A więc pan się tutaj nudzi?...
Następnie, pozując, dodał z galanterją:
— To jest... nudziłem się... ponieważ teraz... oto... tego...
Potem z uśmiechem podrażnionego zwierzęcia:
— Celestyno?...
— Panie!...
— Czy zechcesz mi podać pantofle? Przepraszam cię bardzo....
— Należy to do moich obowiązków, proszę pana.
— Tak, to prawda... pantofle są pod schodami... w małym czarnym gabinecie... na lewo.
Myślę: z tego rodzaju typem mogłabym zrobić, coby mi się podobało... Nie jest jadowity... poddaje się od pierwszego razu.
Jakże daleko możnaby go zaprowadzić!...

Obiad wcale nie wykwintny, złożony przeważnie z wczorajszych resztek, przeszedł w milczeniu.
Pan zajadał z łakomstwem, pani bez apetytu z lekkim odcieniem pogardliwości; obchodziły ją jedynie pudełka z pigułkami i krople na syropie. Kompletną aptekę trzeba zawsze urządzać na stole przed każdem jedzeniem obok jej talerza. Prawie zupełnie z sobą nie rozmawiali, jedynie o ludziach z okolicy, którzy są tak pospolici, iż mnie zupełnie nie zajmują. Z tej rozmowy wywnioskowałam, że bardzo mało przyjmują u siebie. Pozatem jest widoczne, że zupełnie nie myśleli o tem, o czem mówili. Obserwowali mnie z jakąś dziwną ciekawością. Pani surowo i pogardliwie, z góry uprzedzona względem mnie wrogo, już posądzała o najgorsze intencje. Pan znowu patrzył na mnie z pod oka bardzo znacząco, zauważyłam, iż szczególniej przyglądał się moim rękom.
W rzeczywistości nie mogę zrozumieć, czemu moje ręce tak zajmują mężczyzn? Udawałam jednak, że wcale nie zwracam uwagi na to, iż tak mnie obserwują moi państwo... Odchodziłam i powracałam z godnością... Ach, gdyby mogli zajrzeć do mojej duszy... zobaczyliby, jak ja ich dusze przeglądam!
Przepadam za usługiwaniem do stołu, daje mi to najlepszą sposobność poznania moich państwa z ich najtajniejszej strony, podówczas występują wszystkie ich nizkie, brudne popędy. Pełni pruderji, tu odsłaniają się miniowali i stają takimi, jakimi są w istocie, bez udawania i fałszu... zapominają, iż obok nich ktoś wałęsa się i słucha, i matuje sobie później ich braki, upodobania sekretne do życia, marzenia hańbiące, jakie się mieszczą zazwyczaj w mózgach szanowanych, porządnych ludzi... Zbieranie tych ich zaślepień, gatunkowanie w naszej pamięci, w oczekiwaniu straszliwego uzbrojenia się niemi, gdy przyjdzie dzień porachunków — jest wielką radością w naszem rzemiośle... jest to odwet za nasze nieobliczone upokorzenia.
W tem pierwszem zbliżeniu się z mojem nowem „państwem“ nie umiałam jeszcze zebrać dostatecznych wskazówek. Ale czuję, że tu źle się wiedzie... że pan nie ma żadnego znaczenia, pani jest wszystkiem, i że pan boi się jej jak małe dziecko. Biedny ten człowiek nie ma tu częstych powodów do wesołości... Musi on znosić rzeczy różnego rodzaju... Wyobrażam sobie, że czekają tu mnie dobre chwile...
Przy deserze pani, która podczas obiadu miała czas obejrzeć moje ręce, ramiona i stanik, wyrzekła głosem kolacjom:
— Nie lubię, aby się u mnie perfumowano.
Gdy nie odpowiedziałam, nie biorąc tego zdania do siebie, powtórzyła:
— Słyszysz, Celestyno?
— Dobrze, proszę pani.
Zerknęłam na biednego pana, który lubi perfumy, a w szczególności moje.
Jakiś spóźniony owad krążył nad talerzem owoców. Przygnębiająca cisza zapadała teraz w tej sali, którą spowijał zmrok dnia konającego i niósł z sobą coś przeraźliwie smutnego, pomiędzy te dwie bezużyteczne istoty, które niewiedzieć po co znalazły się na tej ziemi.
— Lampa, Celestyno!
Był to głos pani, który jeszcze bardziej wydawał się dokuczliwym i oschłym w tej mrocznej ciszy. Skoczyłam na równe nogi.
— Chyba widzisz, że jest zupełnie ciemno. Nie jestem obowiązana prosić cię o lampę. Niech to będzie po raz ostatni.
Gdy zapaliłam lampę, tę właśnie lampę, którą umieją reparować tylko w Anglji, miałam ochotę wykrzyknąć do biednego pana:.
— Nie obawiaj się, grubasie, obiecuję cię nie opuścić i pozwolę ci napić i najeść się mojemi perfumami, które tak ci się podobały, a których cię pozbawiają... Będziesz oddychał niemi — będziesz je czuł na moich włosach, na moich ustach, na szyi i na całem mojem ciele... My oboje będziemy się radowali na złość tej jędzy...
I aby okazać mu tę milczącą obietnicę, podczas gdy stawiałam lampę na stole, leciuchno obtarłam się o ramię pana i natychmiast cofnęłam się.

Reszta służby również tu nie jest wesoła. Oprócz mnie jest jeszcze dwoje: wiecznie gderliwa kucharka oraz ogrodnik i stangret w jednej osobie, który nigdy nie odzywa się ani słowa. Kucharka ma na imię Marjanna, a ogrodnik-woźnica — Józef. Prawdziwi wieśniacy. A jak wyglądają! Ona tłusta, ślamazarna, na szyi ma potrójne fałdy z tłuszczu, zupełnie jakby trzy poduszki wypchane kłakami, na głowie chustka tak brudna, jakby wyciągnięta z sadzy, ogromne piersi, nieforemne, klapią pod stanikiem z perkalu szaro-niebieskiego koloru, spódnica nazbyt krótka ukazuje szerokie z guzami nogi, obleczone w bawełniane szare pończochy. On z rękawami na koszuli, w fartuchu i w sabotach, wygolony, suchy, nerwowy, z brzydką szramą na ustach, która czyni je jeszcze szerszemi, zupełnie przepoławia twarz od ucha do ucha. Chód jego jest kręty, ruchy nieszczere czynią go podobnym do zakrystjana... Takimi są moi towarzysze.
Niema tu wcale jadalni dla służby. Jadamy więc w kuchni na tym samym stole, na którym przez cały dzień kucharka przyrządza swoje obrzydliwości, a więc sieka mięso, oczyszcza ryby, kraje jarzyny swoimi grubymi okrągłymi, jak kiszka nadziana tłuszczem, palcami... Naprawdę — to nie należy do przyjemności!
Wiecznie rozpalona blacha kuchenna, wyziewy z stałych tłuszczów, i rozmaitych odpadków czynią powietrze nie do zniesienia. Podczas gdy jemy gotuje się z ochłapów zupa dla psów, smrodliwy wychodzący z niej odór kompletnie łapie za gardło, krztusi do wymiotów!.,. Już naprawdę lepiej mają więźniowie w swych celach i psy w swych budach... Dają nam świninę z kapustą i nadpsuty ser; do picia kwaśny jabłecznik... Nic więcej. Talerze gliniane, z powypryskiwaną polewą, przesiąkłe ochłapami, widelce blaszane dopełniają nasze nakrycie.
— Dlaczego nie jesz? — pyta mnie kucharka.
— Nie chce mi się, — odpowiedziałam bardzo poważnie Marianna zaczęła dogadywać.
— Dla panny trzebaby pewnie podać trufle, co?
Bez gniewu, przygryzłszy nieco usta, odparłam z wyższością:
— Zdaje się, że nie jadam tutaj trufli, wszyscy to chyba wiedzą.
Marjanna umilkła.
Podczas tego ogrodńnik-woźnica pakował w usta tłusty kawał wieprzowiny i patrzył na mnie z podełba. Nie wiem czemu spojrzenie tego człowieka zawstydza mnie... a jego milczenie przeraża. Pomimo, że nie jest on już bardzo młody, ruchy jego są zadziwiająco giętkie i elastyczne; lędźwie jego poruszają się jakoś kręto jak u gada, obserwowałam je już poprzednio drobiazgowo. Szpakowate włosy, nizkie czoło, skośne oczy, wydatne kości policzkowe, szerokie silne szczęki oraz mięsisty, podłużny podbródek, nadają jego osobie szczególniejszy charakter, którego nie potrafiłabym określić. Jestże to gamoń?... czy kanalja?... Nie wiem. Najciekawsze jest to, że człowiek ten mnie zajmuje... Do uprzykszenia narazie prześladowała mnie chęć dowiedzenia się kim jest... w końcu zmniejszyła się... Doszłam do wniosku, że to moja romantyczna imaginacja, przez którą widzę rzeczy i ludzi albo za bardzo pięknymi lub nadto brzydkimi, pragnie koniecznie z tego biednego Józefa, nieokrzesanego głupca, lub tylko ociężałego wieśniaka, uczynić coś nadzwyczajnego.
Pod koniec obiadu Józef, nie odezwawszy się ani słowa, wyjął z kieszeni swego fartucha „Librę Parole“ (Wolne Słowo) i rozpoczął je czytać z uwagą. Marjanna, która wrypita dwie pełne karafki jabłecznika, złagodniała i stała się nieco milszą. Rozwalona na krześle, z rękawami tak wysoko podniesionymi, iż odkrywały ręce aż do ramion, w czepku przekrzywionym na roztarganej głowie, wypytywała mnie skąd tu przybyłam, gdzie byłam, czy miałam dobre miejsce, czy jestem przeciw żydom?
I rozmawiałyśmy jakiś czas prawie przyjaźnie....Ja ze swej strony rozpytywałam ją o zwyczaje domu, czy często bywają goście i jakiego rodzaju, czy pan zwraca uwagę na pannę służącą, czy pani ma kochanka?...
Ach, trzeba było widzieć jej minę, a także Józefa, którego moje pytania oderwały od czytania. Jacyż byli zgorszeni i śmieszni!... Trudno sobie wyobrazić zacofanie, jakie panuje jeszcze na prowincji...
Nic nie widzą, nic nie spostrzegają i nic nie rozumieją... Rzeczy najnaturalniejsze w świecie oburzają ich. On z tą swoją miną wałkonia, ona ze swojem cnotliwem rozmazaniem, nie wyglądają na to, aby sypiali razem... Och! nie!... Trzeba być do szczętu ogołoconym z pieniędzy, aby się zadać z tego rodzaju typem, jak Marjanna...
— Ja nawet nie wiem, skąd przybyłaś do nas? Powiadają, że z Paryża — zrobiła mi cierpką uwagę kucharka.
Na co Józef kołysząc głową, z powagą dorzucił:
— Z pewnością.
Następnie powrócił do czytania „Librę Parole“.
Marjanna podniosła się leniwie i nasunęła rondel na ogień. Nie rozmawiałyśmy więcej.
Przypomniało mi się moje poprzednie miejsce... i Jan, tamtejszy kamerdyner. Miał czairny zarost i skórę tak białą i starannie utrzymaną, jak kobieta, a przy tem co za dystynkcja! Jakiż to był piękny chłopiec, ten pan Jan, wesoły, miły, delikatny, zręczny. Co wieczór czytywał nam „Fin de siécle“, lub opowiadał łobuzerskie historyjki, a nawet wtajemniczał nas w treść listów swego pana... A dzisiaj?... jakaż to różnica!... Czyż to możliwe, abym ja była tutaj pomiędzy tego rodzaju ludźmi? I tak daleko od tego wszystkiego, co kocham?
Byłam blizka płaczu.
Piszę to w moim pokoju; jest to mały, brudny pokój na strychu, przez który przewiewa mroźny wiatr podczas zimy, a w lecie upał nie do zniesienia. Żadnych innych mebli, oprócz obrzydliwego żelaznego łóżka, obrzydliwej szafy z białego drzewa, do której nie mogę nic schować z moich rzeczy, ponieważ się wcale nie zamyka. Zamiast lampy dano mi łojową świecę, która kopci i kapie na blaszany lichtarz. Czyż to nie wzbudza politowania?... Gdybym chciała w dalszym ciągu prowadzić mój pamiętnik, albo zabrać się do czytania romansów, które przywiozłam z sobą, musiałabym kupić świec za swoje własne pieniądze... ponieważ świece tej klempy pani, jak wyrażał się p. Jan, są pod kluczem.
Jutro mam zamiar trochę się jakoś urządzić. Nad łóżkiem zawieszę swój krycyfiks złocony. A na kominku postawię Matkę Boską porcelanową, obok małe pudełka z drobiazgami i z fotografją pana Jana, rozjaśni ona nieco tę izbę na strychu...
W sąsiednim pokoju sypia Marjanna, przedziela nas jedynie cienkie przepierzenie, przez które wszystko słychać, cokolwiek się tam dzieje... Myślę, że może jednak Józef, który sypia w stajni, przychodzi do Marjanny?... Ale nie... Marjanna długo kołacze się w pokoju, kaszle, pluje, szura krzesłami i rozmaitemi rzeczami. Teraz chrapie... Widocznie więc załatwiają się z „tem‘‘ w dzień...
Gdzieś bardzo daleko na wsi pies szczeka. Jest już prawie druga po północy i moje światło gaśnie... muszę się kłaść spać... czuję jednak, że nie zasnę.
Czyż miałabym się zestarzeć w tym obrzydliwym domu. Nie, stanowczo nie!







  1. Dodany przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.