Pamiętniki D’Antony/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki D’Antony |
Wydawca | Rubin Dajen |
Data wyd. | 1840 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Felix Wołłczaski |
Tytuł orygin. | Souvenirs d’Anthony |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
KTOKOLWIEK przy schyłku dnia 15 Grudnia 93 r. przejeżdżał z miasteczka Clisson, drogą wiodącą do wioski Saint-Crépin, musiał się zatrzymać na szczycie góry, u stóp któréj płynie rzeczułka la Moine, dla przypatrzenia się widokowi, jaki się przedstawiał na drugiéj stronie doliny.
Naprzód tam, gdzieby wzrok jego, przy mroku wieczora, szukał wśród drzew téj wioski, ujrzałby trzy albo cztéry kolumny dymuu wylatującego w powietrze, wznoszącego się i opadającego z powiewem zachodniego wilgotnego wiatru, i ginącego wśród obłoków zachmurzonego nieba; ujrzałby czerwoną na chmurach łunę, poczém gdy dym zniknął, postrzegłby dachy niektórych domów, głuchy i przytłumiony szmer różnych głosów wśród zgiełku, błądzący w przestworzu, jak maszt okrętu na głębiach morza. Sądziłby, że wszystkie okna wnet się roztworzą i buchną płomieniem; posłyszałby z jakim szelestem jeden po drugim dach runie; zobaczyłby płomienie, wylatujące iskry; i przy zakrwawionym blasku co raz wzrastającego pożaru, połyskującą się broń i długi szereg żołnierzy. A słysząc ich krzyki i, ich śmiechy, przejęty zgrozą, rzekłby z westchnieniem: — Zniszczeniem biédnych wieśniaków, pożarem wioski to żołdactwo się ogrzewa.
I w rzeczy samej, brygada ze dwunastu czy piętnastu secin republikanów złożona, znalazłszy wioskę S. Crépin pustą, przez mieszkańców opuszczoną, podpalili.
Nic można wprawdzie za to ich obwiniać: manewr wojenny, plan bitwy tego wymagał; przekonano się nawet późniéj, iż to był jedyny i najlepszy środek.
Jednakże, jednéj chatki trochę na ustroniu pożar nie ogarniał; zdawało się nawet, że przedsięwzięto wszelkie środki, ażeby płomień jéj nie dosiągł. Dwie straże stały przy drzwiach onéj oficerowie ordynansowi i Adjutanci co chwila wchodzili i wychodzili z rozkazami.
Ten który dawał rozkazy, był człowiek młody, lat dwadzieścia albo dwadzieścia dwa mający; włosy blond długie, na czole rozdzielone, spadały w puklach na twarz bladą i chudą;- — cała jego postać nosiła wyraz głębokiego smutku, wyraz przepowiedni że musi umrzeć za młodu. Z pod błękitnego płaszcza, który go osłaniał, widne były znaki jego stopnia, — dwa epolety generalskie; tylko, że te epolety były wełniane, oficerowie republikańscy, na sejmie, powodowani patryotyzmem, zrobili ofiarę ze wszystkiego złota swojéj odzieży. Nachylony nad stolikiem, mając przed sobą kartę geograficzną, znaczył ołówkiem, przy blasku lampy niknącym przed płomieniami pożaru, drogę jaką się wojska jego miały udać. Był to generał Marso, który trzy lata pożniéj zabitym został w Altenkirchem.
— Alcxandrze! rzekł on nawpół się podnosząc... Alesandrze! przeklęty śpiochu, czy nie marzysz o Sandomingo? tylko śpisz a śpisz.
— Cóż tam? rzekł wstając spiesznie mężczyzna, który głową sięgał prawie sklepienia chatki, co? nieprzyjaciel napadł?
— Nie, odpowiedział Marso, rozkaz Główno-komenderującego generała Weterman.
Podał mu papier, i gdy ten czytał, Marso przyglądał się z dziecinną ciekawością muskularnéj, Herkulesowej postaci swojego kolegi.
Był to człowiek lat dwadzieścia ośm mjący, włosy czarne kędziorawe krótkie, cera brunatna, czoło otwarte, zęby białe. Znajomy całemu wojsku z nadprzyrodzonéj siły: — widziano go czasu potyczki, jak zgruchotał czaszkę aż do pancerz: a raz w dniu parady udusił między nogami konia, który go chciał unosić. I jemu także los naznaczył wiek nie długi, mniéj nawet szczęśliwy, aniżeli Marso, gdyż nie na placu bitwy zakończył źycie, ale zatruty z rozkazu królewskiego. Był to generał Aleksander Dumas.
— Któż ci przyniósł ten rozkaz? rzekł.
— Reprezentant narodu, Delmar.
— To dobrze, a gdzie się mają zebrać te marudery?
— W lesie, ztąd o półtory mili; spojrzyj na mappę: oto tam.
— Tak; ale na mappie nie widać ani wąwozów, ani gór, ani pasiek; wśród tysiąca dróg nie znajdziemy prawdziwéj, tam, gdzie we dnie nawet za ledwo można widzieć jeden drugiego... przeklęta kraina!.... i ze swoim klimatem tak zimnym.
— Spojrzyj, rzekł Marso uderzając nogą we drzwi, i wskazując wioskę w płomieniach, wyjdź, to się ogrzejesz... — He! cóż tam obywatele? rzekł do gruppy żołnierzy, którzy szukając żywności, znaleźli w szocie przytykającéj do chatki zajmowanéj przez generałów, Wandejskiego chłopa, — był niezmiernie pijany, i dla tego zapewne nie wyszedł razem z mieszkańcami wioski.
Proszę sobie wyobrazić prostego zagrodnika, z twarzą głupowatą, w wielkim kapeluszu, z długiemi włosami, w szaréj katance, stworzonego wprawdzie na obraz i podobieństwo człowieka, mało co jednak różniącego się od zwierzęcia; gdyż widocznie instynktu mu nawet brakowało. Marso chciał z nim rozmawiać, chciał się u niego rozpytać, lecz że odpowiadał po chłopsku, a do tego tak był pijany, — trudno więc było zrozumieć go. Już miał zostawić na wolą żołnierzy, gdy generał Dumas nagle rozkazał wypróżnić chatkę i zamknąć w niéj więźnia. Wieśniak się opierał przy drzwiach, żołnierz go popchnął do środka, — poszedł słaniając się, wsparł się o mur, i zaledwo utrzymując się na nogach wahał się przez chwilę, nareszcie padł jak długi nieruchomie. Jeden tylko żołnierz został przy drzwiach na straży, nie miano nawet ostrożności ażeby okno zamknąć.
— Za godzinę możemy wyruszyć, rzekł generał Dumas do Marso; mamy przewodnika.
— Jakiego?
— A tego człowieka.
— Tak, ale chyba aż jutro udamy się w drogę, gdyż ten łotr jak uważam tak się spił, że przez dwadzieścia cztéry godziny nie wiem czy się prześpi.
Dumas uśmiechnij! się, wziął go pod rękę i poprowadził do szopy gdzie pierwéj znaleziono wieśniaka; prosta przegroda przedzielała od chatki, i łatwo można było przez znajdujące się tam szpary, widzieć co się w niéj działo, i słyszeć każde słowo dwóch generałów, którzy przed chwilą tam rozmawiali; — a teraz rzekł trochę ciszéj, patrzaj.
Marso usłuchał, przyjaciel jego wielką miał nad nim władzę, nawet w okolicznościach życia prywatnego. Zaledwo mógł dojrzeć więźnia, który przypadkiem upadł w najciemniejszym kącie chatki; leżał jeszcze nieruchomy na tem samém miejscu. Marso obrócił się do swojego towarzysza; lecz go już nie było.
Znowu więc patrzał przez szparę: wieśniak się poruszył, zamieścił głowę tak, iż jednym rzutem oka można było zobaczyć, co się znajdowało w chatce; wkrótce otworzył oczy ziewając jak człowiek, który się przebudza, a gdy postrzegł, że jest sam jeden, twarz jego zajaśniała błyskawicą chytréj radości.
Ztąd Marso przekonał się, że mógłby być oszukanym, gdyby przezorność jego nie przewidywała wszystkiego. Przyglądał się więc z większą ciekawością; wieśniak jak pierwéj zamrużył oczy, i udając że śpi zaczął się ruszać, zaczepił nogą o stół, na którym była mappa i rozkaz generała Westerman: stół przewrócił się i papiery spadły na ziemię. Żołnierz na straży otworzył drzwi, wychylił głowę, i zobaczywszy co było przyczyną stuku, rzekł śmiejąc się do swojego kamrata: — »Nasz więzień coś marzy we śnie.»
Wieśniak słyszał te słowa, otworzył oczy, spojrzał groźnie za żołnierzem; poczém raptownie chwycił papier na którym był napisany rozkaz, i schował za nadrę.
Marso przytłumiał w sobie oddech, jego prawa ręka jak przykuta spoczęła na mieczu, na lewéj zaś mając wsparte czoło, z trudnością utrzymywał swój korpus zawieszony nad przegrodą.
Przedmiot jego uwagi leżał znów spokojnie; wkrótce jednak cichutko podpełzł ku drzwiom, spojrzał przez szparę między progiem a drzwiami, i zobaczywszy nogi wielu żołnierzy, zaczął powoli i ostrożnie wracać do okna nawpół otwartego; gdy się zbliżył o trzy tylko stopy, wydobył z zanadry broń, naprężył się i jednym skokiem, susem tygrysa, wyskoczył z chatki. Marso krzyknął zdumiony, nie mógł się spodziewać, ani przeszkodzić ta nagłéj ucieczce. — Wtém znowu dał się słyszeć krzyk, ale krzyk przeklęstwa: — Wandejczyk skacząc z okna spotkał się oko w oko z generałem Dumas; chciał go swym nożem przebić, lecz ten chwycił za rękę, zwrócił przeciw jego piersi, i żeby trochę popchnął, Wandejczyk przebiłby sam siebie.
— Deklarowałem ci przewodnika Marso; oto masz, i jak się zdaje nie głupi. — Mógłbym kazać cię łotrze rozstrzelać, rzekł do wieśniaka, wolę jednak darować ci życie. Słyszałeś naszę rozmowę, lecz jéj nie powtórzysz przed tymi, którzy cię przysłali. — Obywatele! rzekł do żołnierzy, których ten ciekawy widok zgromadził, niechaj dwóch z was wezmą go pod ręce i staną na czele wojska; on będzie naszym przewodnikiem; a jeżeli zechce wąs oszukać, jeżeli najmniejszy krok zrobi do ucieczki, palnąć mu w łeb.
Kilka jeszcze rozkazów wymówił z cicha, po czém wojska obozujące w koło popiołów spalonéj wioski zabierały się do pochodu. Szeregi się przedłużały, plutony ścieśniały się. Długa czarna linija sformowała się i zstąpiła na wydrążoną drogę dzielącą Saint-Crépin od Montfaucon; a gdy w chwil kilka promienie księżyca przysłonionego dwiema chmurkami odbiły się o rozwijającą się wśród ciszy nocnej wstęgę bagnetów — zdawało się, że ogromny wąż czarny łyskając stalową swą łuską, pełza wśród cieniów nocy.