Pamiętniki D’Antony/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki D’Antony |
Wydawca | Rubin Dajen |
Data wyd. | 1840 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Felix Wołłczaski |
Tytuł orygin. | Souvenirs d’Anthony |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
SMUTNA to rzecz dla wojska, odbywać marszerunek w nocy. Wojna piękny przedstawia widok w dniu pogodnym, kiedy niebiosa są świadkami utarczki, kiedy lud tłumiąc się w koło bojowiska, jak na stopniach cyrku, daje oklaski zwycięzcom; kiedy dźwięk huczny bębnów wzrusza nerwy serca; kiedy chmura kul jak prześcieradłem cię okrywa; kiedy przyjaciele i nie przyjaciele patrzą na twą śmierć chwalebną. Ale w nocy, w nocy!.... Nie widzieć jak cię attakują, ani jak się bronisz; upadać nie wiedząc kto cię uderza, ani zkąd cios pochodzi; czuć jak cię potrącają nogami nie wiedząc kto jesteś, jak chodzą po tobie!.... Ach! wówczas człek się nie przedstawia jako szermierz, lecz się zatacza, kręci się, gryzie ziemię, drze pazurami;. — wówczas to rzecz okropna!
Dla tego też wojsko szło smutnie w milczeniu: wiedziało bowiem, że z każdéj strony swéj drogi ma wysokie wały, pola okryte nieprzebytą zarosłą, i że cel téj drogi jest utarczka, utarczka nocna!
Tak postępowali już od pól godziny; kiedy niekiedy, jakem powiedział, blady promień księżyca wymykał się z pod chmur, i wówczas nasz wieśniak jak zodiak na niebie ukazywał się na czele armii, któréj za przewodnika służył, baczny na najmniejszy szelest, zawsze jednak strzeżony przez dwóch idących obok niego żołnierzy. Niekiedy awangarda nagle się zatrzymywała i wiele razem głosów wołało: — Kto idzie?.... Nikt nie odpowiadał, a wieśniak śmiejąc się powtarzał: — To zajączek wymknął się ze swojego legowiska. Niekiedy dwaj żołnierze sądząc że widzą coś przed sobą ruszającego się, szeptali jeden do drugiego: patrzaj, patrzaj proszę!... Wieśniak zaś śmiejąc się odpowiadał: — To nic, to wasz cień; nie zważajmy na to, idźmy. Wtém, przy zakręcie drogi nagle dwóch ludzi stawi się przed nimi: chcieli krzyknąć — lecz już żołnierz jeden padł bez zmysłów, drugi zaś chwiejąc się zaledwo zdołał wymówić tylko te słowa: «Do mnie!»
Ze dwudziestu razem karabinów dano ognia: przy świetle téj błyskawicy spostrzegli trzech ludzi uciekających; jeden z nich chciał przeskoczyć przez wał, lecz się spotknął i potoczył na spadzistości. Pospieszono za nim rozumiejąc że to ich przewodnik, ale się omylili, on już zemknął; pytano się pojmanego, nic nie odpowiadał; żołnierz chcąc się przekonać czy żyje, przeszył mu ramie bagnetem — ani się poruszył.
Odtąd już Marso musiał być przewodnikiem. Znając z teoryi każde położenie miejsca, spodziewał się, że nie zabłądzi. I w rzeczy samej po upływie jednego kwadransa, spostrzegli w dali czarny cień lasu. Tamto, podług rozkazu, jaki otrzymali republikanie, mieli się zebrać dla wysłuchania mszy mieszkańce niektórych wiosek, szczątki wielu armij, około ośmiuset ludzik.
Dwaj generałowie rozdzielili swe małe wojsko na kolumny, z rozkazem ażeby las okrążono, i wszystkie przesmyki prowadzące do środka zajęto; wykalkulowali, iż do zajęcia należytych pozycij dosyć jest pół godziny czasu. Jeden pluton stanął na drodze przeciwko samego lasu, inne roztoczyły się w koło po skrzydłach: słyszano jeszcze przez kilka chwil głuchy szmer ich kroków coraz się przytłumiający, a gdy ten zupełnie ustał, największa cichość w koło panowała. — Pół godziny przed potyczką prędko przemija: zaledwo żołnierz ma czas opatrzyć, czy dobrze jego strzelba nabita i powiedzieć swojemu kamratowi, mam dwadzieścia czy trzydzieści franków w swej kabzie, jeżeli zginę w potyczce, prześlij je matce mojéj.
Słowo: naprzód! rozległo się, i każdy zadrżał jak gdyby tego nigdy się niespodziewał.
W miarę jak postępowali, zdawało się że widzą wśród lasu jakieś światło; wkrótce postrzegli gorejące pochodnie; przedmioty stawały się coraz wyraźniejszemi, nareszcie widok o jakim żaden z nich nie miał wyobrażenia, przedstawił się przed ich oczami.
Przed ołtarzem wzniesionym na kilku kamieniach, pleban de Sainte-Marie-de-Rhé odprawiał mszą, starce z pochodniami w ręku otaczało ołtarz, a w koło kobiéty i dzieci modliły się na kolanach. Republikanów i tę gruppę przedzielał duży wał ludu, ustawionego tak, iż byli gotowi do odporu, czy do zaczepki; ztąd widocznie można się przekonać, że byli uprzedzeni, gdyby nawet niespostrzeżono wieśniaka służącego im za przewodnika, w rzędzie piérwszych osób: dopiéro był to żołnierz Wandejski, w pełnym swoim uniformie, z sercem różowego materjału z lewéj strony zamiast znaku pancerza na piersiach, z białą zamiast kitki na kapeluszu chustką.
Wandejczykowie nie oczekiwali nim na nieb uderzą; ich tiraillerowie rozstawieni W lesie, piérwsi dali ognia; republikanie z przygotowaną bronią zbliżali się coraz, nie dając żadnego wystrzału, niezważając na ciągle powtarzany ogień swych nieprzyjaciół, niewymawiając innych po każdym wystrzale plutonów, jak tylko te słowa; ścieśniać szranki, ścieśniać szranki!
Ksiądz prawił mszę zaczętą, słuchacze zdawali się zupełnie być obojętnymi na to, co się w koło nich działo — modlili się klęcząc przed ołtarzem. Republikanie postępowali ciągle. Gdy się zbliżyli o trzydzieści kroków, piérwsze szeregi przelękły się — trzy linje karabinów jak wierzchołki drzew za powiewem wiatru schyliły się: — Dano ognia: szeregi Wandejczyków objaśniły się; kilka kul puszczonych ukośnie padły przed ołtarzem, zabijając kobiéty i dzieci. Wśród tego zgiełku ksiądz podniósł kielich: wszystkich czoła zniżyły się do ziemi — i wkrótce zmowo największa cichość panowała.
Republikanie o dziesięć już tylko kroków z największą spokojnością, w najlepszym porządkuj jak gdyby to było na przeglądzie natarli raz drugi. Wandejczykowie odpowiedzieli mężnie poczém ani jedna ani druga strona nie miały czasu do nabicia broni: koléj uderzyć na babnety; tu największa korzyść dla republikanów, gdyż byli dobrze uzbrojeni. Ksiądz jednak kończył swą mszę.
Wandejczykowie zaczynają cofać, całe ich szeregi złorzecząc padają. Kapłan się postrzegł, — dał znak: pochodnie zagasły, zaczęto walczyć w ciemnościach. Wśród tego nieporządku nastała rzeź okropna, każdy uderzał z wściekłością nic nie widząc, umierał nie prosząc pardonu.
Przebaczenia! przebaczenia! wolał jednak głos tkliwy klęcząc przed Marso, który już wzniósł był swój miecz.
Młody Wandejczyk bezbronny, szukał sposobu wyjścia z tego okropnego zamieszania. — Przebaczenia, przebaczenia proszę! wołał. Wstrzymaj się, ocal mię! na miłość Boga, na miłość twéj matki! ocal mię!
Wzruszony generał chcąc go uchronić przed wzrokiem żołnierzy, odprowadził od placu bitwy, lecz wkrótce musiał się zatrzymać: młody chłopiec zemdlał. Ten zbytek słabości w żołnierzu zadziwił go; pospieszył więc na pomoc, otworzył dla wolnego powietrza odzież: lecz jakież było zdumienie poznając w nim kobiétę!
Nie było chwili do stracenia: podług uchwały sejmowéj, każdy Wandejczyk wzięty z bronią w ręku, jakiejkolwiek płci czy wieku, powinien zginąć na szubienicy. Posadził więc dziewicę pod drzewem, a sam spiesznie się udał na plac bitwy. Tam wśród zabitych postrzegłszy oficera republikańskiego, którego postać była zupełnie podobną do nieznajomej, zdjął z niego cały uniform i kapelusz, i z tém powrócił do niéj. Swiéże powietrze nocy ożywiło ją rychło. — Mój ojciec! mój ojciec! były piérwsze słowa młodej Wandejki; po czém się podniosła, wsparła swe czoło na dłoni, jak gdyby chciała coś przypomnieć. Oh! to okropnie, rzekła, byłam z nim razem, opuściłam go! mój ojciec, mój ojciec!
— Moja pani, panno Blanko, rzekł któś wysuwając głowę z pomiędzy drzew, Markiz de Beaulieu zdrów, jest ocalony. Niech żyje król i jego poddani!
Rzekł, — i zniknął jak widmo pomiędzy drzewami; Marso jednak poznał w nim chłopa z wioski Saint-Crépin.
— Tinguy, Tinguy! zawoła dziewica wyciągając swe ramiona ku niemu.
— Milczenie! jedno słowo może cię wydać! Trudno jest obronić, lecz chcę cię obronić. Wkładaj tę odzież, tę czapkę i czekaj tu.
Znowu pospieszył na pole walki, dał rozkaz żołnierzom, ażeby się zwrócili ku Chollet, poruczył dowodztwo swojego oddziału koledze, a sam powrócił do młodéj oczekującej na niego Wandejki.
Znalazł już ją przygotowaną. Oboje udali się ku wielkiéj drodze przerzynającéj Romaniją, gdzie służący generała Marso czekał z przewodowemi końmi, z któremi nie mógł się dostać do środka krainy, gdyż po drodze same tlłko wąwozy, jary i bagniska. Tu Marso był niezmiernie zaambarasowany: sądził, że jego towarzyszka niezdolną jest jezdzić konno, a tém bardziéj iść piechotą. Lecz się wkrótce uspokoił widząc jak doskonale kierowała rumakiem, nie tak wprawdzie silnie, lecz nierównie zręczniéj aniżeli najlepszy kawalerzysta. Postrzegłszy jego zdumienie uśmiéchnęła. — Nie będzie to ci się wydawało dziwném, rzekła, gdy poznasz mię bliżej. Zobaczysz przez jakie koleje ćwiczenia męzkie nie są mi obcemi.[1] chętny Wyraz twéj twarzy każe ufać tobie, opowiem ci więc wszystkie okoliczności spędzonych lat moich, młodych wprawdzie, lecz bogatych w cierpienia.
— Tak, tak, ale to chyba późniéj, rzekł Marso, będziemy jeszcze mieli dosyć na to czasu; teraz zaś jesteś moim więźniem, i dla ciebie saméj nie chcę ci dać wolności. Zostaje nam tylko dostać się jak najspieszniéj do Chollet. Trzymaj się więc mocno siodła, i w galop mój kawalerzysto.
— W galop! odpowiedziała Wandejka; —- i zaledwo trzy kwadranse upłynęły, już byli w Chollet. Generał główno-komenderujący zajmował mieszkanie Mera. Tam Marso zsiadł z konia, zostawił przy bramie swoję niewolnicę i służącego. Zdał w kilku słówach sprawę ze swojéj missyi, i wrócił z zamiarem szukania kwatery w hotelu Sans-Culottes, szyld zastępujący znaczenie wyrazów: Od wielkiego Ś-go Nikołaja
Marso najął tam dwie komnaty; do jednej z nich zaprowadził młodą Wandejkę, pronsząc ażeby wypoczęła po tak okropnie przepędzonéj nocy, sam zaś zamknął się w swojéj; życie tej pięknej dziewicy polegało na nim — musiał więc myśleć o sposobach jéj ocalenia.
Blanka zostawszy sama jedna zaczęła rozmyślać nad położeniem swojego ojca, o młodym republikańskim generale, tak ślicznéj postaci, głosu tak tkliwego. Wszystko co dotąd widziała, snem się jéj zdawało. Dla przekonania siebie, czy rzeczywiście dzieje się to na jawie, zaczęła się przechadzać, zatrzymała się przed zwierciadłem dla zapewnienia się czy widzi sama siebie; haniebna myśl o śmierci, o śmierci na szubienicy, nie przyszła jéj nawet do głowy; brzmiały jéj bowiem jeszcze przyjemne słowa Marso: «Ja cię obronię.»
Zresztą, za cóżby ona, która zaledwo błysnęła na świecie, miała zginąć? Nie chciała przypuszczać sobie nawet, że jest w niebezpieczeństwie. Jej ojciec, przeciwnie, dowodzca Wandejczyków, zabijał saim i mógł być zabitym; lecz ona, ona, biédna dziewica, dziécko jeszcze!.... Oh! z trudnością dajemy wiarę smutnym przeczuciom. Pędzimy chwile przyjemnie, wesoło, wspominamy przeszłość mile, przyszłość zaś zakryta przed nami. Wojna się skończy, opustoszały zamek obaczy znowu dawnych swych mieszkańców; może kiedy młody, znużony wędrownik, lat dwadzieścia cztéry, albo dwadzieścia pięć mający, głos czuły, włosy blond, odzież generalska, będzie szukał gościnności, zostanie w nim przez czas długi; — marz sobie, marz biedna Blanko!
Są chwile w wieku młodocianym, gdzie na nieszczęście, zupełnie jesteśmy obojętni, jak gdyby ono nigdy nic miało się dopełnić; gdzie najsmutniejsza myśl, pomimo woli najczęściej kończy się uśmiechem. Dla tego to zapewne, że życie z jednéj tylko strony widzimy, że przeszłość nie dozwala wątpię o przyszłości.
Marso także miał o czem myśleć, lecz on już doświadczony, znał niesnaski polityczne obecnego czasu, znał konieczności rewolucyi; tysiąc różnych projektów względem ocalenia śpiącéj Blanki snuło się po głowie. Jeden tylko jaki mu przyszedł na myśl zdawał się być najlepszym, zawieźć ją do Nantu, gdzie jego rodzina mieszkała. Od trzech lat nie widział się ani z matką, ani z siostrami, będąc zaś teraz o kilką tylko mil od tego miasta, za najprzyzwoitszą rzecz poczytał, wziąć uwolnienie na czas jaki u główno-komenderującego. Na tém stanęły jego projekta. — Jak tylko dzień zaświtał, udał się do generała Westerman; o co prosił przyrzeczono mu bez żadnych trudności. Starał się jak najspieszniéj zyskać pozwolenie, sądząc, iż najmniejsza zwłoka może być szkodliwą dla Blanki; lecz potrzeba było, ażeby to pozwolenie było podpisane przez Reprezentanta narodu Delmara. Zaledwo godzina upływa jak przybył on ze swoim oddziałem, od chwil kilku spoczywał po trudach w przyległéj komnacie; główno-komenderujący przyrzekł przesłać jego podpis jak tylko się przebudzi.
Wracając do hotelu spotkał generała Dumas, który go szukał. Dwaj przyjaciele nigdy nie mieli nic przed sobą skrytego: wkrótce więc Dumas dowiedział się o wszystkich zeszłéj nocy okolicznościach. Nim przygotowano śniadanie, Marso wstąpił do swojéj niewolnicy, oczekującéj na niego z niecierpliwością; zawiadomił ją o wizycie swojego towarzysza, — ten wkrótce się przedstawił. Piérwsze jego słowa były zapewnić Blankę że może być spokojną; chwil kilka bawiła się ich konwersacją z przyjemnością, to tylko ją żenowało, że się znajduje sama jedna ze dwóma mężczyznami, których tak mało jeszcze znała.
Już mieli zasiąść do śniadania, gdy się drzwi otworzyły, — Reprezentant narodu Delmar stanął u progu.
Zaledwo mieliśmy czas powiedzieć słów kilka w naszej powieści o téj nowéj osobie.
Był to jeden z tych ludzi; których Robespier jak drugie swe ramie uważał w zamiarach swoich, którzy pojmowali cały jego systemat odrodzenia się narodu, i w ręku których gilotyna była najczynniejszą.
Niespodziane jego zjawienie się przeraziło Blankę, choć jeszcze nic wiedziała kim był.
— Ah! ah! rzekł on do Marso, chcesz nas opuścić generale? lecz takeś się doskonale sprawował téj nocy, iż nie mogę ci nic odmówić; jednakże powinienem wymówić, żeś dozwolił Markizowi de Beaulieu zemknąć; dałem słowo na Sejmie, że dostawię głowę jego.
Blanka blada i drżąca z przestrachu stała jak posąg nieruchomie, Marso zakrył ją swoją osobą.
— Co przewlecze nie uciecze, mówił daléj Reprezentant, ogary republikańskie mają węch doskonały i ząbki nie lada pójdą za nim w pogoń. Oto jest pozwolenie, ze wszelką formalnością, dodał, pojedziesz kiedy ci się podobać będzie; ale pierwéj muszę zjeść z tobą śniadanie: nie mogę się rozstać z tak dzielnym jak ty mężem, nim nie wypiję za ocalenie Rzeczypospolitej i za wytępienie łotrów.
W obecném położeniu, ten znak szacunku podobał się bardzo naszym generałom; Blanka także nabrała trochę odwagi. Udano się do stołu, młoda dziewica lękając się zostać naprzeciw Delmara, zajęła miejsce obok jego; wkrótce jednak uspokoiła się, gdy postrzegła, że Reprezentant bardziéj był zajęty śniadaniem aniżeli współucztującymi. Kiedy niekiedy jednak wymykały się krwawe z ust jego słowa, od których Blanka nie raz musiała zadrżeć, zresztą nie widziała dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, generałowie spodziewali się, że nie przemówiwszy do niéj nawet jednego słowa, opuści. Wyjazd Marso posłużył im za pretext ukrócenia uczty. Już mieli wstawać od stołu, gdy nagle dały się słyszeć wystrzały z muszkietów na placu miejskim, przeciwko zajmowanego przez nich hotelu; obaj generałówie skoczyli po broń swoję, Delmar ich zatrzymał:
— Cieszy to mię, waleczni koledzy, rzekł on śmiejąc się i kołysając się na swojém krześle, bardzo przyjemnie mi jest patrzeć na waszę gorliwość; możecie jednak zostać spokojnie u stołu, nie ma tam dla was roboty.
— Cóż więc znaczy to strzelanie? zapytał Marso.
— Nic, odpowiedział Delmar, strzelają więźniów wziętych dzisiejszéj nocy.
— Ah! nieszczęśliwi! krzyknęła Blanka w przestrachu.
Delmar postawił czaszę którą miał do ust podnosić, i zwracając się ku niéj poważnie: — Toż to mi rycerz! rzekł, jeżeli żołnierze mają być takimi niewieściuchami, jak ty — lepiéj byłoby żeby kobiety w miejscu podobnych tobie przywdziały mundur żołnierski; prawda, że jesteś młodym jeszcze, dodał biorąc jéj obie dłonie do swoich, i patrząc badawczo w oczy, ale z czasem się przyzwyczaisz.
— Ah! nigdy, nigdy! zawoła Blanka, nie zastanawiając się jak nierozważnie postępuje w obecności tego człowieka. Nigdy się nie przyzwyczaję do takich okrócieństw.
Dziécko! odpowiedziął Delmar, puszczając jéj ręce, sądzisz więc że jakikolwiek naród może się odrodzić bez rozlewu krwi, że można przytłumić fakcije, nie stawiąc szubienic? Czyż słyszałeś ażeby w rewolucji jakiegokolwiek narodu dążącego do równości nie spadło głów kilkunastu? Nieszczęście wówczas, nieszczęście dla wielkich, laska Tarkwiniusza dotknie ich niezawodnie!
Zamilkł na chwilę, po czém daléj mówił: — Zresztą sam się zastanów: cóż to jest śmierć? Sen bez marzeń, bez przebudzenia się; cóż to jest krew? czerwony likwor mało co różniący się od tego jaki jest w téj butelce, i który nie sprawia innego skutku, jak tylko ten, jaki do nich wyobraźnia nasza przywiązuje: Sombreuil pił go nie mało. — No, i cóż? milczysz.... zobaczmy czy nie ma w twojéj gębulce jakich filantropicznych argumentów? na twojém miejscu podobny tobie trzpiocik pewnoby nie milczał.
Blanka acz niechcąca musiała odpowiadać.
— Oh! rzekła drżąc cała, możeszże pan utrzymywać śmiało, że Bóg nadał nam prawo tak zabijać ludzi, taki cios zadawać?
— A Bóg czy oszczędzi dla mnie ciosu tego?
— Tak, lecz on wie co nas czeka po śmierci; człowiek zaś gdy zabija, nie wie ani co nam daje, ani co odbiera.
— Zgadzam się; lecz się zastanów: dusza jest nieśmiertelną albo jéj zupełnie nie ma, prawda? ciało zaś nie jest jak tylko materją: jestże więc zbrodnią pozbawić tę materją trochę wcześniej tego, czego jéj Bóg tylko pożyczył? jeżeli dusza w niéj mieszka, a ta dusza jest nieśmiertelną, nie mogę więc jej zabić: ciało nie jest jak tylko odzieżą którą jéj zrywam, więzieniem z którego ją wywalniam. — Dopiéro posłuchaj mojéj rady, tą razą nie chcę ci odmówić: zachowaj twoje filantropiczne reflexie, twoje argumenta scholarne na ocalenie własnego życia; możesz wpaść w rączki Charetta albo Bernarda de Marigny — nie znajdziesz bracie u nich więcéj pobłażania jak jego żołnierze u mnie. Co do mnie, życzyłbym ażebyś nie powtarzał więcej w obecności mojej podobnych bredni: pamiętaj o tém. — Wyszedł.
Chwil kilka panowało milczenie. Marso położył swoje pistolety, które czasu ich rozmowy ponabijał.
— Oh! rzekł on kiwając palcem za odchodzącym; nie wiem czy był ktokolwiek tak niespodzianie bliski śmierci, jak ty człowiecze!.... Wierzaj mi Blanko, gdyby jeden gest, jedno tylko słowo wymknęło mu się, któreby mię przekonało, że cię poznał, zginąłby na miejscu!
Nie słuchała go. Jedna tylko myśl ją zajmowała, myśl, że ten okrutny człowiek miał poruczenie ścigać szczątki armii zostającéj pod dowodztwem Markiza de Beaulieu.
— O mój Boże! mówiła ona zakrywając sobie twarz rękami.... Kiedy pomyślę, że w ręce tego tygrysa ma wpaść mój ojciec; że może téj nocy pojmany, jest teraz tam, przed... Ah! to okropnie, straszliwie! Czyż nie ma już litości na świecie?! Przebacz, przebacz mi, rzekła do Marso, któż bardziéj nade mnie w obecności twojej jest przekonanym, że przeciwnie! O mój Boże, mój Boże!...
W téj chwili wszedł służący z oznajmieniem, że konie już są gotowe.
— Jedźmy, na miłość Boga jedźmy! nie mogę oddychać tutaj zakrwawioném powietrzem.
— Jedźmy, odpowiedział Marso, i wszyscy trzéj natychmiast wyszli z komnaty.
- ↑ Gdybyśmy nawet z dalszego ciągu tej powieści nie dowiedzieli się, zkąd kobiéta tak doskonale może jezdzić na koniu, zwyczaj krajowy usprawiedliwiłby biegłość w téj sztuce. Damy dworu, jak powiada fashionabl z Longechamps, jezdziły konno, tylko pod suknię którą podejmuje siodło wkładały pantalony, jakie noszą małe dzieci. Niższego stanu kobiéty, pospólstwo, nawet i tego nie używają, choć delikatność ich ciała nie dozwoliła mi wierzyć temu.
Prz. Aut.