Pamiętniki D’Antony/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PAMIĘTNIKI
D’ANTONY
ALEKSANDRA DUMAS.
tłumaczył
Felix Wołłczaski.


Nakładem Rubina Dajena.

WILNO.
DRUKIEM JÓZEFA ZAWADZKIEGO.

1840.



Przesłanie.
JAŚNIE WIELMOŻNÉJ
ANIELI Z WOŁŁCZASKICH
PETROZOLINOWÉJ
SZAMBELANOWÉJ B. DWORU POLSKIEGO.

Nieznajomy wprawdzie, — lecz gdy okoliczności nie dozwalają mi zabrać tak przyjemnych stosunków, jako nader chlubném zaszczycający się pokrewieństwem, — ośmieliłem się to dziełko na pamiątkę i w dowód prawdziwego szacunku Pani poświęcić. Słysząc nieraz z ust ś. p. rodzióow moich mile wspominane imię Pani, wziętość i znaczenie, pyszniłem się dumny tak znakomitym związkiem familii. Teraz zaś wydając na widok publiczny tę moję pracę, za najprzyjemniejszy poczytałem obowiązek przyozdobić onę imieniem przezacnéj kuzyny. Jeżeli dobra chęć moja łaskawie będzie przyjętą, jeżeli Pani przebiegając te kartki uprzyjemni sobie chwil lulka, — wspomnienie o mnie zostanie, nie będę już obcym w Jéj domu, a tém samém zostanę tyle szczęśliwym, ilem sobie życzył.

FELIX WOŁŁCZASKI.

Kwiecień 1840 r.



MARYA
ALBO
BANDYCI KALABRYJSCY.

I.
HERUBINO I CELESTYNI.

MAM tu mówić o rozbójnikach. Ciekawy czytelnik niechaj się ze mną uda do Kalabryi, niech się dostanie przez strome skały, przepaści i jary, na wysokości Apeninów, a stanąwszy na ich szczycie, zobaczy — zwracając się ku południowi, po lewéj stronie Kozenzę, po prawéj Santo-Lucido, a przed sobą o tysiąc prawie kroków, drogę oświeconą téj chwili znaczną liczbą ognisk, w koło których tłumią się zbrojni. Ci ludzie ścigają zbójcę Żakomo, tylko co nawet mieli z jego bandą utarczkę; lecz że noc zapadła, zawiesili broń i oczekują nim dzień zaświta dla dalszej pogoni.
Zwróćmy dopiéro oczy ku téj pochyłości: na dość obszerném i urwistém wzgórzu, otoczonym czerwoniawémi skałami, zielonemi i gałęzistémi dęby, bladą i karłowatą zaroślą — rozróżnić można naprzód cztérech ludzi, zajmujących się przygotowaniem wieczerzy, z których jedni rozniecają ogień, a drudzy obiérają barana; za nimi kilku bawiących się w Marra[1]; dwóch, jak dwa posągi nieruchome, stojących na straży, i bardziéj możnaby ich wziąć za dwa ustérki skały, aniżeli za ludzi żyjących; w głębi kobiétę siedzącą w milczeniu, lękającą się poruszyć, ażeby nie przebudziło się uśpione na jéj łonie dziécko; nakoniec trochę w ustroniu postrzegamy zbójcę, który ostatnią skibę ziemi rzucił na grób świéżo wykopany.
Ten zbójca, jest to Żakomo; ta kobiéta, jest to jego żona; ci zaś ludzie na straży, szukający rozrywki w grze, i zajmujący się wieczerzą, składają jego bandę; a ten który spoczywa w dopéro zasypanym grobie, jest to towarzysz Żakomy Hieromimo, zabity czasu potyczki, w której porucznik Antonio tak był nierozważnym, ze się poddał nieprzyjacielowi.
Dopiéro, kiedyś już poznał czytelniku osoby i miejsce sceny, przystąpmy dorzeczy.
Gdy Żakomo dokonał obchód pogrzebowy, upuścił z rąk swoich łopatę, ukląkł na grobie swojego przyjaciela, i blisko kwadransa zostawał nieruchomy modląc się gorliwie; po czém wyjął srebrny w kształcie serca obrazek, zawieszony u jego szyi na różowéj wstędze, ozdobiony wyobrażeniem Najświętszéj Panny i dzieciątka Jezus, i ucałowawszy go ze wszelką przystojnością i pobożnością uczciwego bandyty, powstał z trudnością, oddalił się kilka kroków i wsparł się na skale, któréj wierzchołek panował nad całem dopiéro opisaném wzgórzem.
Żakomo odbywał tę ceremoniją tak cicho i ostrożnie, że nikt nie postrzegł kiedy on wrócił na swoję miejsce. Zapewne ta nieczujność nie podobała mu się, gdyż spojrzawszy srogiém okiem na tych, którzy go otaczali, zmarszczył swą czarną i gęstą brew, roztworzył szérokie usta, i grzmiącym głosem przemówił straszliwe dla każdego zbójcy:

Sangue di Christo....

Wnet ci którzy obierali barana, upadli na kolana, jak gdyby ich porządnie kto zaciął po lędźwiach; gracze zostali z wzniesionémi w górę rękami; stojący na straży machinalnie zwrócili się wlepiając wzrok jeden na drugiego; kobiéta zadrżała; dziécię rozpłakało się.
Żakomo uderzył nogą o ziemię.
— Marjo! utul swe dziécię.
Marja otworzyła z pospiechem szkarłatny, złotem haftowany gorsecik, i zbliżając do ust swojego syna krąglutkie, właściwe pięknościom Rzymianek łono, utuliła go w swoje ramiona, jak gdyby chciała uchronić od grożącego mu jakiego niebezpieczeństwa. Dziécię zamilkło.
Żakomo zdawał się być zadowolnionym tym dowodem posłuszeństwa, czoło jego zachmurzone na chwilę rozpogodziło się i znowu przybrało wyraz głębokiego smutku — spojrzał na otaczających i dał znak ręką, ażeby każdy wrócił do swojéj czynności.
— Jużeśmy się nagrali — rzekli jedni.
— Baran już upieczony — rzekli drudzy.
— To dobrze, odpowiedział Żakomo, możecie wieczerzać.
— A ty Kapitanie? zapytała Marja.
— Ja, nie będę.
— I ja także.
— A to czemu Marjo?...
— Nié mam apetytu.
Ostatnie słowa były wymówione głosem tak cichym i przenikliwym, i zardzawiały bandyta na dźwięk jego zdawał się być wzruszonym; zbliżył swą ogorzałą rękę do czoła kochanki — Marja z czułością przycisnęła ją do ust swoich.
— Dobra Marjo!
— Drogi Żakomo!
— Nie mówmy o tém — lepiej zrobisz, gdy zasiądziesz do wieczerzy.
Marja usłuchała, i oboje usiedli około plecionki słomianéj, na któréj rozłożone były sztuki baraniny upieczonéj na bagnetach karabinów, sér kozi, laskowe orzechy, chléb i wino.
Żakomo wyjął z pochew swojego puginału widelec i nóż srébrny, i podał Marji; sam zaś kontentował się szklanką czystéj wody, którą chodził czerpać u bliskiego źródła; nie pił wina lękając się, ażeby włościanie, od których jedynie od niejakiego czasu mógł dostawać tego napoju, nie zatruli.
Wkrótce wszyscy udali się do stołu, oprócz dwóch na szyldwachu, którzy bardzo często poglądali niespokojném okiem na rozłożone produkta, znikające z nadzwyczajną szybkością ze słomianego obrusa. Niespokojność ich stawała się coraz żywszą, a przy końcu wieczerzy, zdawali się bardziéj czuwać nad ucztującymi kolegami, aniżeli nad obozami nieprzyjaciół.
Gdy tak każdy był zajętym — Żakomo siedział z założonémi rękami, w smutnych pogrążony marzeniach; nareszcie, jakby przezwyciężając jakąś wewnętrzną walkę, rzekł:
Posłuchajcie koledzy! opowiem wam jedno zdarzenie. Wy zaś, rzeki obracając się do straży, możecie zejść ze szyldwachu; nie ośmielą się o téj porze napadać na nas — a do tego, im się zdaje, żeśmy jeszcze obaj.
Nie potrzeba było powtarzać tego rozkazu szyldwachowym — w momencie opuścili swoje stanowiska i złączyli się z wieczerzającymi; ich korporacja ożywiła kończącą się już ucztę.
— Mamże zastąpić ich miejsce?
— Nie, Marjo, nié ma potrzeby.
Marja podała skromnie Żakomowi rękę.
Po wieczerzy każdy szukał sobie miejsca, z któregoby dogodniéj słuchać mógł opowiadania, — ci zaś, którzy dopiéro co jeszcze zaczęli, postawili przed sobą tyle żywności, ile im było potrzeba, aby o więcéj nie prosić — i każdy słuchał następnéj powieści, z ciekawością właściwą wszystkim koczującym narodóm.
Działo się 1799 roku. Francuzi zdobywszy Neapol ustanowili Rzecz-pospolitą; wiadomo, żę Rzecz-pospolita bezczynną długo pozostać nie może. Usiłowali oni podbić Kalabryą: per Bacho! zwyciężyć góralów! Nie była to rzecz łatwa. Bandyci mężnie się bronili, jak my dopiéro czynimy; oceniono głowę dowodzcy, podobnież jak dopiéro moję; między innymi za głowę Cezarysa naznaczono 3,000 dukatów Neapolitańskich.
Jednéj nocy, przed nastaniem któréj wieczorem dało się słyszeć kilka wystrzałów karabinowych, dwaj młodzi pastérze strzegący trzody swéj na górze Tarsia, wieczerzali przy ognisku roznieconém nie tak dla ciepła, jak dla odstraszenia włóczących się tam wilków: byli to śliczne chłopaki, dwaj prawdziwi Kalabryjczykowie, prawie do połowy nadzy — barania skóra ze spinką, sandały na nogach i medalionik z wyobrażeniem Pana Jezusa zawieszony na sznurku, skłladały cały ich ubiór. Obaj jednego wieku, nie znali obaj dawców swego życia: znaleziono ich bowiem opuszczonych, jednego w Tarencie, a drugiego, trzy dni późniéj w Reggio, co dowodzi, iż nie byli jednéj familii. Wieśniacy Tarsyjscy przybrali ich i nazywali dziećmi Madony[2]. Na chrzcie zaś świętym jednemu dano imię Cherubino, a drugiemu Celestyni.
Jednostajne położenie i jednostajne skłonności połączyły ich najściślejszym węzłem przyjaźni. Wieśniacy Tarsyi, ludzie wspaniałomyślni wprawdzie, nie zaniechali jednak dać im uczuć, że przybranymi zostali z miłosierdzia i w nadziei otrzymania za ten dobry postępek królestwa niebieskiego; myśl, iż nie mają na tym padole nic coby ich przywiązywało, oprócz wzajemnéj przyjaźni, bardziéj jeszcze umocniła te szlachetne uczucia.
Czas więc im schodził, jakem dopiéro opisał, na strzeżeniu trzody na górach i pastérskiéj zabawie, dzielili się jednym kawałkiem chleba, z jednego pili naczynia, i liczyli sobie gwiazdy na niebie, jak gdyby ich nic nie obchodziło, — słowem, żyli szczęśliwi i obojętni na wszystko, szczęśliwsi może, niżeli piérwsi bogacze ziemi.
Wtém dał się słyszeć szelest za nimi: obrócili się i postrzegli człowieka wspartego na karabinie, który przyglądał się im pilnie, gdy jedli.
Z ubioru i postaci nieznajomego, łatwo można się było domyślić kim był. Miał na sobie wysoki Kalabryjski kapelusz, dokoła upstrzony białémi i czerwonémi wstążkami z obwódką czarnego axamitu na złotéj wprzążce, z pod którego wiły się sploty czarnych jego włosów; ogromne zausznice; szyja naga; kamizelka z guzikami ze złotych nitek robionémi, jakich używają tylko w Neapolu; kaftanik od niechcenia, a na guziku zaczepione dwie jedwabne różowego koloru chustki, których końce chowały się w kieszeni; pas pełen ładunków zapięty klamrą ze srébrnéj blachy; błękitne spodnie axamitne, i pończóchy ze skórzanémi podwiązkami od sandałów. Dodajmy jeszcze pierścienie na każdym palcu, i zegarek w każdéj kieszeni, dwa pistolety i nóż myśliwski u pasa zawieszony — będziemy mieli pełne wyobrażenie jego uniformu.
Cherubino i Celestyni rzucili na się skrycie znaczące spojrzenia. Zbójca to postrzegł:
— Wy mnie znacie? zapylał groźnie.
— Nie, panie.
— Znacie, czy nie znacie, mnie wszystko jedno. Górale są braćmi, powinni pomagać jeden drugiemu — i dla tego, ja na was polegam. Od wczora ścigają mię jak dzikiego zwierza; zmęczony jestem, głód i pragnienie nieznośnie mi dokuczają.
— Oto jest chléb i woda, prosimy.
Zbójca zasiadł, położył swój karabin na kolanach, pistolety wsunął do olster swojego pasa — i począł zajadać.
Przekąsiwszy trochę, wstał. — Jak się nazywa wioska, zkąd błyska to małe światełko? rzekł, wskazując ręką w stronę, gdzie horyzont najwięcéj był zachmurzony.
Oba chłopaki pilnie przez kilka minut patrzał! ku wskazanéj stronie, potém zakrywając sobie dłonią oczy, zaczęli się śmiać: zbójca z nich żartował — nic tam nie było.
Obrócili się chcąc mu to powiedzieć: ale zbójca już zniknął. Wówczas się domyślili, iż tego fortelu użył, ażeby nie być postrzeżonym, w którą się uda stronę.
Cherubino i Celestyni, przez chwilę w milczeniu spoglądali na się.
— Czy poznałeś go? rzekł cichym głosem.
— Poznałem.
— Lękał się, żebyśmy go nie zdradzili.
— Oddalił się nie powiedziawszy nawet jednego słowa.
— On być musi tu niedaleko.
— Zapewne — niezmiernie był sfatygowany.
— Mimo jego przezornéj ostrożności, odkryję, jeżeli tylko zechcę, jego schronienie.
— I ja także.
Czas niejaki panowało milczenie — namyślali się. Wtém obaj, jak dwa rącze charty, pobiegli szybko każdy winną stronę po za górą.
Nie upłynęło kwadransa — Cherubino już był na powrót przy ognisku; pięć minut późniéj Celestyni już obok niego.
— No i cóż?...
— No i cóż?...
— Widziałem go.
— I ja widziałem.
— Pod cieniem różowego krzewu?
— W grocie ze skały.
— Cóż tam na prawéj stronie?
— Kwiat aloesu — a co miał w rękach?
— Pistolety.
— Spał?
— Spał, jak gdyby chór aniołów czuwał nad nim.
— Trzy tysiące dukatów! wszak to nie więcéj gwiazd na niebie!...
— Każdy dukat znaczy dziesięć karlinów[3], a my zaledwo jednego przez miesiąc zarabiamy karlina; oh! gdybyśmy żyli tak długo jak stary Giuzep, nie zebralibyśmy takiéj summy nawet aż do śmierci.
Tu obaj przez chwilę zdawali się nad czemś rozmyślać — nareszcie Cherubino przerwał milczenie.
— Zabić człowieka! to rzecz okropna!
— Głupstwo, odpowiedział Celestyni; człowiek i baran, to wszystko jedno — przeciąć gardłową żyłkę i koniec.
— Przypatrzyłeś się Cezarysowi?
— Miał odkrytą szyję — nieprawdaż?
— Niebyłoby to trudno — trzeba....
— I nie, byleby nóż był ostry....
Obaj sięgnęli ręką po ostrze swych nożów, i przez chwil kilka patrzali na się w milczeniu.
— Kto piérwszy uderzy? rzekł Cherubino.
Celestyni wziął kilka kamyków do ręki i zapytał:
— Liszka, czy cotka?
— Cotka.
— Nieprawda, bo liszka — tobie wypada.
Cherubino niemówiąc słowa oddalił się. Celestyni ścigał go wzrokiem daleko, nareszcie, gdy znikł zupełnie z przed oczu, zaczął się zabawiać, rzucając kamyki do do ognia. Zaledwo dziesięć upłynęło minut, Cherubino wrócił.
— No i cóż?
— Nieśmiałem.
— Dla czego?
— Spał z roztwartémi oczami i zdawało się, że patrzał na mnie.
Po krótkiéj naradzie obaj pobiegli spiesznie, gdy się zbliżyli, zwolnili kroku, późniéj szli na palczykach, nareszcie pokładli się na ziemi, i jak węże posuwali się na brzuchu — gdy tak dopełzli aż do różanego krzewu, znowu jak węże podniéśli swe głowy, wcisnęli się pomiędzy gałęzie, i ujrzeli zbójcę uśpionego w téj samej pozycyi, w jakiéj go uprzednio widzieli.
Wówczas jeden z nich przesunął się na stronę prawą, a drugi na lewą pod grotę, a gdy się zupełnie do niego zbliżyli, obaj trzymając w zębach swe noże, przyklękli. Zbójca zdawał się przebudzać, oczy jego były roztwarte, tylko źrenice nieruchome.
Celestyni dał znak ręką, ażeby uważał pilnie na jego skinienia. Zbójca kładąc się spać, postawił swój karabin w poprzek groty i dekiel obwinął jedną ze swych jedwabnych chustek. Celestyni odwiązał powoli chustkę, rozpiął ją nad głową Cezarysa, i widząc, że Cherubino już był gotów, spuścił ją raptownie, krzycząc: pal!
Cherubino rzucił się jak młody tygrys na zbójcę: Cezarys wydał jęk straszliwi, podjął się cały we krwi się brocząc i konwulsyjnie ruszając głową, strzelił na wiatr z obu swych pistoletów i padł bez czucia.
Cherubino i Celestyni przez ten czas przytuleni do ziemi nieśmieli nawet odetchnąć, postrzegłszy zaś, iż zabójca już był nieruchomy, powstali i trzymającą się tylko na słabym filarku pacierzowym głowę, odcięli, zawinęli do chustki i udali się niosąc ją na przemiany, drogą do Neapolu.
Szli noc całą przez góry, dążąc ciągle ku morzu, które zdala łyskało po lewéj stronie. Przy rozświtaniu zobaczyli miasteczko Kastro-Villari, lecz nie śmieli przez nie we dnie przechodzić, ażeby krew nie odkryła ich zbrodni, i którykolwiek z bandy Cezarysa, nie pomścił się śmierci swojego dowodzcy.
Głód jednak wkrótce zaczął im dokuczać: jeden z nich przedsięwziął zrobić wycieczkę do najbliższéj oberży dla kupienia chleba, a drugi miał oczekiwać pomiędzy górami, ale zaledwo kilka postąpił kroków, nagłe się zatrzymał.
— A pieniądze? zawołał.
Mieli z sobą głowę ocenioną trzy tysiące dukatów, a w kieszeni ani jednego feniga.
Ten, który miał głowę przy sobie, rozwinął chustkę, zdjął jednę zausznicę Cezarysa i podał swojemu koledze. Za pół godziny posłaniec wrócił z prowizją na trzy dni wystarczającą.
Posilili się, i w dalszą puścili się podróż.
Przez dwa dni szli bez ustanku, przez dwie nocy spoczywali jak dzikie zwierzęta pod cieniem drzewa, albo w grocie skały.
Trzeciego dnia stanęli w małéj wioseczce Altawilia zwanej.
Oberża, w któréj się zatrzymali, napełniona była furmanami podróżujących do Pestum, flisami wojażującymi Selą i lazzaronami, którym zarówno było żyć tam czy ówdzie.
Dwaj Kalabryjczykowie znalazłszy jeszcze wolny kątek, zajęli go, postawili swą zdobycz pomiędzy sobą, wieczerzali, jak gdyby od kilkunastu dni nie mieli nic w gębie, spali czuwając na przemiany, i zapłaciwszy drugiém Cezarysa kolcem, przede dniem jeszcze udali się w dalszą podróż.
Około dziewiątéj godziny z rana, postrzegli ogromne nad zatoką wznoszące się miasto — zapytali, jak się nazywa — odpowiedziano: Neapol.
Nielękając się już towarzyszów Cezarysa, szli prosto do Neapolu; przy moście Maddalena zbliżyli się do straży francuzkiéj, zapytując po Kalabryjsku, do kogo się mają udać o zapłatę summy naznaczonej za głowę Cezarysa.
Żołnierz na straży uważał ich pilnie, i pokręcając ogromne swoje wąsy, mówił do siebie:
— To rzecz dziwna, te błazny, nie większe od mojéj ładownicy, a już mówią po włosku — Nie przeszkadzam przyjaciele, ruszajcie.
Kalabryjczykowie nie zrozumieli go — powtórzyli swoje pytanie.
— Muszą mieć coś do mnie, i zawołał Serżanta.
Serżant pojmował niektóre słowa: domyślał się czego żądają, wnosząc z zabroczonéj krwią chustki, w której Celestyni miał zawiniętą głowę — wezwał oficera.
Oficer pod eskortą dwóch ludzi odesłał ich do Ministeryum Policyjnego.
Wieść, iż Kalabryjczykowie przynieśli głowę Cezarysa, wszędzie dla nich najłatwiejszy wstęp zrobiła.
Minister chcąc zobaczyć walecznych chłopaków, którzy uwolnili Kalabryą od ciężącéj nad nią flagi, kazał ich wołać do siebie.
Długo się przyglądał ich naiwnéj postaci, ich śmiesznemu ubiorowi, nareszcie kazał opowiadać, jakim porządkiem potrafili tego dokazać. Opowiedzieli mu wszystko, jak gdyby to była rzecz najprostsza. Niedowierzający Minister potrzebował dowodu. Celestyni upadł na kolana, i podnosząc za włosy głowę Cezarysa postawił na biórze.
Cóż miał odpowiedzieć? zapłacić należną summę, i koniec.
Widząc jednak, że tak są jeszcze młodzi, proponował im wstąpić do pensyonu, alko jakiego regimentu, przekładając, iż rząd francuzki potrzebuje młodych i tak walecznych chłopaków.
— Potrzeby rządu francuzkiego bynajmniéj nas nie obchodzą, odpowiedzieli, jesteśmy prawdziwi Kalabryjczykowie, nie umiemy ani czytać ani pisać, a nawet nie myśleliśmy, ażeby kiedykolwiek tego mieli uczyć; do żołnierki wstąpić także niechcemy, życie wiejskie, do któregośmy się przyzwyczaili, nie usposobiło nas do karności wojennéj, nie czujemy się nawet zdolni do manewrów i exercycyi; co się zaś ściąga trzech tysięcy dukatów, to rzecz zupełnie odrębna, gotowiśmy one odebrać.
Minister dał im nie wielki bilecik, zadzwonił na oddźwiernego i rozkazał ich zaprowadzić do kassy.
Kassijer zaliczył trzy tysiące dukatów, które zawinąwszy do swojéj jedwabnéj chustki, Cherubino i Celestyni, wyszli przez plac Santo-Francesco-Nuovo na koniec wielkiéj ulicy Toled.
Ulica Toled jest pałacem dla pospólstwa. Tam znaleźli mnóstwo lazzaronów, którzy pod otwartém niebem zajadali makaron włoski ze swoich misek glinianych. Widok ten wzbudził w nich apetyt: poszli do przekupki, wzięli pełną missę makaronu, zapłacili dukata, z którego dano im reszty dziewięć karlinów, dziewięć grenów i dwa kalle[4]; za tę drobiazgę mogliby się utrzymać przez cały miesiąc i pół.
Usiedli na stopniach pałacu Maddaloni, i tam odbyli paradny obiad, o jakim dotąd nie mieli nawet wyobrażenia.
Na ulicy Toled śpią, jedzą, bawią się i grają; Kalabryjczykowie nie chcieli jeszcze spać — podjadłszy, przyłączyli się do jednéj gruppy lazzaronów, grających w Marrę.
W przeciągu pięciu godzin przegrali trzy kalle.
Tracąc każdego dnia tak znaczną summę; mogliby grać prawie przez jednotrzecich wieczności.
Na nieszczęście swoje, dowiedzieli się tego samego wieczora, iż są w Neapolu domy, w których za jeden obiad można zapłacić dukata, i w jednéj godzinie przegrać tysiąc kallów.
Gdy się zbliżył czas wieczerzy, kazali prowadzić siebie do jednego z tych domów; był to stół publiczny. Traktijernik spojrzawszy na ich ubiór zaczął się śmiać, lecz gdy ci pokazali swoje złotko, pan Szyper ukłonił się im niziutko, i prosił ażeby wstąpili do osobnéj komnaty, i nadal przychodzili tam wieczerzać, nim ich wielmożność raczy sprawić dla się przystojniejszą odzież, w którejby mogli jadać ze wszystkimi innymi gośćmi.
Cherubino i Celestyni spojrzeli na się; nie pojmowali co traktijernik chciał wyrazić przez tę przystojniejszą odzież; kostium jaki mieli na sobie, w ich wyobrażeniu zdawał się być bardzo gustownym; i w rzeczy saméj składał się, jakeśmy wyżéj powiedzieli, z pięknéj baraniéj skóry orąbionéj do koła lamówką, z ślicznych bandażowanych sandalików, reszta zaś ciała była naga, co wydawało się dla nich dogodniejszém, gdyż ciepło nie tak im dokuczało. Rozmyślili się jednak, gdy im wytłumaczono, iż koniecznie potrzeba było mieć kompletny uniform, ażeby dostąpić zaszczytnego prawa, jadania obiadu za dukata, i stracenia tysiąca kallów w jednéj godzinie.
W tym czasie, gdy nakrywano siół, wszedł krawiec do komnaty, i zapytał jakiego rodzaju chcą odzieży.
Ponieważ koniecznie tego potrzeba, odpowiedzieli, obaj chcemy mieć ubiór kalabryjski taki, jaki noszą młodzi bogacze w Kozenzie i Tarencie.
Krawiec ukłonił się na znak, że się zgadza, dodając, że ich wielmożność wszystko będzie miała gotowe jutro rano.
U stołu panowie Kalabryjczykowie przyznali, że ravioli i sambajone były nierównie wyborniejsze, aniżeli macaroni; że lacrima christi była lepszą, aniżeli czysta woda; że chléb owsiany połykał się przyjemniéj i gładziéj, aniżeli placek z jęczmienia.
Po wieczerzy, pytali się służącego, czy wolno im położyć się spać na ziemi, — służalec wskazał łóżka, które wydały się im kaplicami, czy przybytkiem jakiego bóstwa.
Celestyni, który z obopólnéj uchwały był kassijerem, zamknął swą chustkę z dukatami w potajemniku znajdującym się przy łóżku, i klucz przyczepił do sznurka jaki miał na szyi.
Pomodliwszy się z największą attencją Najświętszéj Pannie, ucałowali swoje szkaplerze i położyli się w łóżkach, w których wybornie pomieścić się mogło pięć osób bez żadnéj żeny — usnęli. Nazajutrz krawiec dotrzymując danego słowa, zjawił się, — i tego dnia mając już kompletny kostium, mogli obiadować u stołu publicznego, i wejść na salę gier: — Sto dwadzieścia dukatów przegrali.
Służalec proponował, ażeby dla pocieszenia się, odwiedzili wieczorem dom, w którym nierównie przyjemniéj się zabawią.
Przy schyłku dnia napełnili swoje kieszenie dukatami i udali się za chłopcem; bawili się tam przez noc całą, i ledwo nazajutrz rano wrócili do hotelu wygłodniali i z próżnémi kieszeniami.
Doskonały to był sposób życia. Znając już położenie domu, w którym nocowali, gdy zabawa jaką tam mieli, tyle im się podobała ile wytworny stół i szulerka, udali się doń i następnéj nocy.
Takim porządkiem przepędzali chwile przez dni piętnaście, — i to ich znacznie upolerowało, mogli się nawet już porównać z jakim rzymskim prałatem, albo podporucznikiem francuzkinm; co na jedno wychodzi.
Jednego wieczora, gdy wracali do domu, znaleźli z rozkazu wyższéj Zwierzchności zapartą bramę — jakieś zabójstwo było tam popełnione.
Tłum ludu, jak lawa rzeki, płynący ulicą, zwrócił ich uwagę — złączyli się z nim, i wkrótce ujrzeli się przy Villa-Reale, na wspaniałéj ulicy Chiaja, któréj jeszcze nie znali.
Chiaja, o dziesiątéj godzinie wieczornéj, jest schadzką wielkiego świata; cały Neapol uczęszcza tam dla nasycenia się przyjemnym wietrzykiem wybrzeża, ożywionego wonią pomarańczy, sorentów i jaźminów pozylipu. Jest tam fontann i posągów więcéj, aniżeli w jakiejkolwiek części świata, a oprócz tych fontann i posągów, najwspanialszy widok morza.
Nasi dwaj birbanci, jedna ręka na piéniądzach, a druga na puginale, zaczęli się przechadzać ocierając się koło dam i potrącając mężczyzn. Zatrzymali się przy jednéj gruppie przed kawiarnią, wśród téj gruppy stała kolaska, a w téj kolasce kobiéta ochładzająca się lodami. Ciekawi zebrali się dla przypatrzenia się téj damie.
I rzeczywiście, była to tak piękna kobieta, jakiéj od Ewy świat jeszcze nie oglądał; istota, przed którą klękajcie nawet Papieże!
Nasi Kalabryjczykowi zaszli do kawiarni, kazali sobie podać dwa sztofy sorbetu, i usiedli przy oknie, ażeby się bliżéj przypatrzyć téj damie; miała nadewszystko cudownie zgrabne rączki.
— Corpo di Baccho! ach jakże piękna! zawołał Cherubino.
Jakiś mężczyzna zbliżył się do niego i uderzając zlekka po ramieniu, rzekł:
— Korzystajmy z pory.
— Cóż to ma znaczyć?
— Znaczy to, że hrabina Fornera, dwa dni już temu, jak się pokłóciła z Kardynałem Rospili.
— I że....
— I że, jeżeli ci się podoba, za pięćset dukatów, i to pod największym sekretem...
— Jest mi wolną?
— Jest twoją.
— Ah! więc ty jesteś...?
Un Rufiani per servir la.
— Ależ Panowie, rzekł Celestyni, ja także chciałbym do tego należeć.
— Nie zaszkodzi i duplicata, odrzekł Rufian.
— Przy kimże piérwszeństwo?
— To łdo nas należy. Idź tymczasem dowiedzieć się, czy wolno być u niéj dzisiaj, i powracaj do hotelu Weneckiego, gdzie my mieszkamy.
Rufian poszedł w swoję stronę, nasze chłopaki w swoję — pojazd hrabinéj także się oddalił. Cherubino i Celestyni wrócili do hotelu: zostawało im tylko pięćset dukatów; usiedli przy stoliku, położyli taliją kart, i zaczęli brać po kolei.
As kierowy wyszedł dla Cherubino.
— Przyjemnych zabaw, rzekł Celestyni, i rzucił się na swoje łoże.
Cherubino zsypał piéniądze do kieszeni — i oczekując na Rufiana, bawił się od niechcenia z puginałem, próbując czy łatwo wysuwał się z pochew — wkrótce przybył i pożądany goniec.
— Wolno, rzekł.
— To dobrze, ruszajmy.
Wyszli: — noc była pogodna, niebiosa wszystkiemi swojemi oczy poglądały na ziemię — Hrabina mieszkała na przedmieściu Chiaja; Rufian szedł na przodzie, Cherubino postępował za nim śpiewając:

Che bella cosa é dc morire ucciso
Inanze a la porta de la innamorata,
L’anima se ne sagli in paradiso,
E lo cuorpo lo chiegue lo scasata.[5]

Przybyli da ukrytych drzwiczek — jakaś kobieta tam na nich czekała.
— Proszę zapłacić; rzekł Rufian, sto dukatów mi należy. Czterysta zaś złożysz do alabastrowego koszyka, który się tam na kominku znajduje.
Cherubino zaliczył sto dukatów i udał się za przewodniczką.
Wszedł do ślicznego bardzo pałacu z marmuru; po obu stronach wschodów paliły się lampy w kryształowych globusach, każdą lampę przedzielały kadzielnice spiżowe, z których dymiły się najprzyjemniejsze wonie.
Przeszli przez apartamenta, najwygodniejsze nawet dla króla i całego dworu; wreszcie w końcu ogromnéj galeryi, zakończonéj niejakąś kolumną, przewodniczka otworzyła drzwi, popchnęła Cherubino, i z pospiechem zamknęła je zanim.
— Czy to ty Gidsa? rzekł głos kobiécy.
Cherubino spojrzał w stronę zkąd głos pochodził, i zobaczył hrabiną, tylko w lekkim muślinie, leżącą niedbale na sofie bomzynem powleczonéj, i igrającą z puklem długich rozpuszczonych swych warkoczy, które ją przysłaniały, jak hiszpańska mantylka.
— Nie, Signoro, to ja, nie Gidsa; odpowiedział Cherubino.
— Któż ty? rzekła przenikającym głosem.
— Ja, Cherubino, dziécko Madony — i młody zapaleniec pomknął się aż do sofy.
— Hrabina podniosła się trochę i poglądając nań z zdumieniem.
— Przychodzisz od pana....? rzekła.
— Od siebie samego, Signoro.
— Nie rozumiem.
— Natychmiast wytłumaczę: — Dzisiaj w Chiaja, kiedyś się ochładzała lodami, ujrzawszy cię pani, w uniesieniu zawołałem: per Baccho! jakże jest piękną!...
Hrabina uśmiéchnęła się.
Wtem jakiś człowiek zbliżył się do mnie. «Chciałżebyś téj piękności, która cię tak zachwyca? — I bardzo. — Pięćset tylko dukacików, a rzecz pójdzie dobrze.» Powróciłem do domu, wziąłem piéniądze i udałem się za nim — przy bramie tego pałacu domagał się stu dukatów, zaliczyłem mu; cztérysta zaś czerwonych złotych, mówił mi, ażebym złożył w alabastrowym koszyku; oto w tym.
Cherubino trzy czy cztéry garście złota rzucił do koszyka, i piéniądze rozsypały się aż na kominek.
— Co za nieznośny Maffeo, rzekła hrabina. Także to robią się rzeczy.
— Nie rozumiem co to jest Maffeo, odpowiedział góral, i nic wiém sposobu jakim się odbywają te rzeczy. Wiém, że mi przyrzeczono cię pani za umówioną summę; wiém także, że tę summę zapłaciłem, a ztąd, że dzisiaj mam do niéj prawo.
Domawiając tych słów Cherubino zbliżył się do dywanu.
— Zostań! zawołała, albo zadzwonię na sługi, i każę cię wyprowadzić za drzwi.
Wzruszony Cherubiuo sięgnął ręką po swój puginał.
— Słuchaj Signoro, rzekł do niéj śmiało, gdyś mię słyszała tu wchodzącego, rozumiałaś zapewne, że ci się przedstawi jaki znakomity prałat, albo bogaty wojażer francuzki, i pomyślałaś — będę miała nie złą gratkę. Aż tu ani jedno, ani drugie; masz przed sobą Kalabryjczyka, a do tego jeszcze, mieszkańca nie dolin, lecz górala; dziécko, jeżeli ci się tak nazwać podoba, lecz dziécko, które przyniosło z Tarsia do Neapolu głowę zbójcy; a jakiegoż jeszcze zbójcy? — Cezarysa! To złoto które widzisz, jest ostatkiem nagrody za nią; 2,500 dukatów, poszły sobie na grę, potonęły w winie, albo się przehulały z kobiétami. Za te zaś pięćset, mógłbym jeszcze przez dziesięć nocy mieć kobiétę, pić wino i szulerować; ale nie chciałem — żądałem ciebie i będę miał ciebie.
— Umarłą, tak, być może.
— Żyjącą.
— Nigdy.
— Hrabina podniosła rękę chcąc ująć taśmę od dzwonka, Cherubino jednym susem od kominka wskoczył na dywan.
— Hrabina krzyknęła tylko i zemdlała: młody zapaleniec przebił swym puginałem jéj rękę o sześć cali niżej taśmy od dzwoneczka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwie godziny Cherubino wrócił do hotelu Weneckiego, przebudził śpiącego jak najspokojniéj Celestyniego; ten podjął się z łóżka i zaczął przecierać sobie oczy.
— Co znaczy ta krew? rzekł Celestyni spoglądając na swojego towarzysza.
— Nic.
— A hrabina?
— Wyborna kobiéta.
— Na cóż mię u kata przebudziłeś?
— Nie mamy już ani jednego bajocco, trzeba nam przede dniem jeszcze stąd się oddalić.
Celestyni wstał. Wkrótce obaj wyszli z hotelu, nikt ani pomyślał nawet ich zatrzymywać, gdyż zazwyczaj w różnej wychodzili porze.
O pierwszéj godzinie zrana przeszli przez most Maddalena; o piątéj byli już między górami.
Tam się zatrzymali.
— Co teraz poczniemy? rzekł Celestyni.
— Dalibóg sam nie wiém; czy masz ochotę zostać znowu pastérzem?
— Za nic w świecie.
— Zostańmy więc zbójcami.
Obaj podali sobie ręce i przysięgli przyjaźń i jedność na wieki. Dochowali święcie téj przysięgi, gdyż od tego dnia nigdy się z sobą nie rozłączali.
Mylę się, rzeł; Zakomo przerywającym głosem poglądając na grób Hieronimo: już więcéj godziny jak się rozłączyli.




II.
ANTONIO.

A TERAZ, rzekł Żakomo, idźcie sobie spać; ja zostanę na straży, obudzę was do pochodu wcześnie, — dwie godziny przede dniem.
Na te słowa każdy zaczął się przysposabiać do przepędzenia nocy wygodnie; i taką ci ludzie pokładali ufność w swym wodzu, iż pomimo niebezpieczeństwa jakie im groziło, gdyż dokoła byli otoczeni nieprzyjaciołmi, w pięć minut wszyscy posnęli, jak gdyby to było w Tarencie albo Sonnino. Marja tylko jedna siedziała spokojnie na miejscu, z którego słuchała powieści.
— Za co się nie udać na spoczynek, Marjo? rzekł Żakomo przymiającym się tonem.
— Jeszczem nie znużona.
— Zbytnie czuwanie może zaszkodzić twojemu dziecięciu.
— Słucham cię Żakomo.
— Żakomo rozesłał swój płaszcz na piasku. Marja się położyła, i poglądając nań skromnie:
— A ty? rzekła.
— Ja, odpowiedział Żakomo, pójdę szukać przejścia do ucieczki od tych potępieńców Francuzów; nie znają dobrze położenia téj góry; zapewne nie wszystkie przejścia osadzili. Zresztą, nie podobna zostać wiecznie na téj skale, musimy zmykać; — a co rychléj, to lepiéj.
— Pozwól mnie iść z tobą, rzekła Marja podnosząc się. Zbójca się zmarszczył. — Wiész, mówiła daléj z żywością, że mogę dużo chodzić, że mam wzrok bystry, że oddech lekki — pozwól, niech idę z tobą, proszę cię.
Lękasz się może żebym cię nie zdradziła? I gdy wszyscy twoi ludzie tak ci ufają, wątpiłżebyś?
Dwie ciche łezki spłynęły po jagodach Marji. Bandyta zbliżył się do niéj.
No, dobrze, idź; ale zostaw tu dziécko, może się rozbudzić i płakać.
— Idź sobie jeden, rzekła Marja znowu się kładąc.
Bandyta oddalił się; Marja długo ścigała wzrokiem cień jego; nareszcie, gdy zniknął za skalą, westchnęła ciężko, skłoniła głowę swą na dziécię, zmrużyła oczy, i wszędzie głuche milczenie osiadło.
Po dwóch godzinach lekki szelest dał się Słyszeć ze strony przeciwnéj, w którą się Żakomo oddalił, — Marja otworzyła oczy i poznała zbójcę.
— Cóż tam, rzekła ze smutkiem postrzegając minio ciemności nocnéj zasmuconą twarz jego, cóż tam widziałeś?
— To, odpowiedział bandyta rzucając z nieukontentowaniem swój karabin, to, żeśmy zdradzeni przez chłopów czy pastérzy, gdyż wszystkie przejścia i wąwozy osadzone są strażą.
— A więc żadnego nié ma sposobu do zejścia ze skały?
— Żadnego. Ze trzech stron, wiész dobrze, jaka okropna spadzistość, i chyba orły, które, tam gnieżdżą się, użyczą nam swych skrzydeł, nice podobna więc tamtędy przebrać się. Ze wszystkich zaś innych stron, jakem powiedział... nié ma sposobu.
Przeklęci Francuzi!.... oby was wieki smażono w smole, jak pogan którymi jesteście. Bandyta cisnął swój kapelusz obok karabina.
— Co tu począć?
— Zostaniemy na skale, nie przyjdą nas szukać, wszak prawda?
— Ale my tu z głodu pomrzemy.
— Będziemy żyć manną, jak Izraelici na puszczy; zresztą, mówiąc między nami, wszystko jedno, umrzeć z głodu, czy być powieszonym.
Marja z ciężkiém westchnieniem przycisnęła do swojego łona dziécko. Bandyta uderzył nogą o ziemię.
— Mieliśmy dobrą wieczerzę dzisiejszego wieczora, mamy jeszcze co dać jutro rano a tymczasem dosyć. Więc śpijmy.
— Ja śpię, rzekła Marja.
Bandyta zamieścił się przy niéj.
Żakomo miał rację, zdradzonym był nie tylko przez włościan i pastérzy, ale jeszcze przez Antonio jednego ze swych towarzyszy, który, jakeśmy wyżéj powiedzieli, poddał się czasu potyczki, i który w nadziei otrzymania wolności, przyrzekł wydać dowodzcę swéj bandy; zaczął nawet exekucią téj obietnicy, rozstawiając sam straże, przeciwko którym Hieronimo tak usilnie walczył.
Pólkownik dowodzący niewielkim oddziałem, przy oblężeniu zbójców, trzymał Antonio pod najściślejszą strażą, lękając się, by mu się pierwéj nie wymknął, nim Żakomo zostanie pojmanym; a dotego, zanadto był rostropnym, ażeby chciał zwalniać jego więzy, z naruszeniem zwyczajnego porządku. Przede dniem jeszcze kazał przyprowadzić go pod eskortą dwóch żołniérzy do siebie, dla obejrzenia z nim czy bandyci są jeszcze na górze. Jeżeli zaś już zemknęli: — straż źle była rozstawioną; a stąd Antonio, który to spełniał, był podwójnym zdrajcą i zasługiwał dwa razy być powieszonym. Wie można było przeciwko takiéj ustawie wojennéj nic zarzucić. Dla tego też Antonio poddał się z ochotą. Jawił się przed półkownikiem ze spokojnością dobrego sumienia, był bowiem szczérym w swej zdradzie, i najpewniejszym, że jego towarzysze niemogli się wymknąć.
Piérwsze promienie słońca oświécały wierzchołek skały; miejsce gdzie biwakowali Francuzi było jeszcze cieniem osłonione; patrząc ztamtąd na szczyt téj góry, zdawało się że ogień ją pochłania jak niegdyś Sinai. Powoli, w miarę juk słońce się podnosiło, cienie znikały, strumienie światła roztaczały się na kolosy kamienne i budziły wielkie orły, które wylatując z gniazd swoich podwójnie uderzały skrzydłami, jak gdyby chciały wynagrodzić opożnienie, wznosząc się coraz wyżéj i wyżéj ginęły między chmurami; kiedy niekiedy pomorski wietrzyk przebiegał, ociążony wilgotną wonią, i rozbijał się z jękiem o jodły i korkowe drzewa pokrywające całą tę górę; wówczas te drzewa schylały się łagodnie, podnosiły i znowu się schylały szumiąc posępnie, jak gdyby z sobą rozmawiały językiem lasów. Cała góra zdawała się przebudzać, ożywiać: na szczycie tylko cichość jak w pustyni.
Jednak wszystkich oczy były zwrócone na ten wierzchołek: półkownik z lunetą w ręku przez długi czas nie spuszczał zeń oka. W końcu zmordowany ciągłém patrzaniem, uderzył dłonią w lunetę — wszystkie rurki w jednę się zbiegły, i obracając się do Antonio, rzekł: — No i cóż?..
Słowo jest to cudowny talizman, jeżeli się wymówi w przyzwoitém i stosowném zdarzeniu. Ono się skraca, albo przedłuża, wre jak wir, albo szumi jak potok, skacze jak tygrys, albo jak wąż pełza, wznosi się jak bomba aż pod niebiosa, albo spada jak błyskawica; jednemu potrzeba całej mocy wymowy oratorskiéj dla oddania swojego zdania, innemu dosyć dwóch słów tylko.
Do téj to ostatniej klassy wymowności należał, jak się zdawało, półkownik; gdyż jakeśmy wyżéj powiedzieli, wymówił tylko dwa słowa, lecz te tak były dobitne, tak brzmiące, tak wymowne, iż dla zainteresowanej myśli, nie potrzeba było komentarzów: — Antonio, mój przyjacielu, łotr jesteś, oszust, chciałeś ze mną grać rolę dudka, rozumiałeś, że zbędziesz mię fraszkami; ale oszukałeś się bracie, nie złowisz starego wróbla na miękinie; jeżeli twoi kamraci bandyci zemknęli dzisiejszéj nocy, i jeżeli my będziemy zmuszeni ścigać za nimi, jak charty za zającem, co wielkiém jest ubliżeniem dla żołnierzy, każę ażeby cię powieszono wysoko i krótko, oto na tm drzewie.
Antonio, chłopiec bystry i zdolny, aż nadto pojął, co się zawiérało w tych dwóch wyrazach. Dla tego też czy to przez pochlebstwo, czy też jako alchimista do téjże należący szkoły, któréj półkownik zdawał się być naczelnikiem, odpowiedział tylko: — Aspettate, co znaczy — zaczekaj.
Półkownik nie dając strasznego rozkazu, jakim groził naszemu Antonio, oddalił się, ten zaś jak posąg nieruchomy został na miejscu z wlepionémi na górę oczami. We dwie godziny wrócił Półkownik, rozdjął swą długą lunetę, naprowadził na szczyt skały, i widząc że wszystko tam było tak pusto jak przed tém, uderzył po ramieniu Antonio, który choć go był poznał po chodzie, nic odwracał się dotąd.
Antonio zadrżał, jak dłużnik, któremu przedstawią obligową kartę w chwili, kiedy on nié ma jednego feniga; wtém nagle dotykając jedną ręką ramienia półkownika, a drugą wskazując punkt jakiś na górze, z niewymowną zawołał radością: — Ao, ao, lam, tam!
— Co? rzekł półkownik patrząc przez swoję lunetę.
— Jakże? czyż nie widzisz, odpowiedział Antonio, na rogu téj skały głowę człowieka? Patrzaj, patrzaj, tu wziął z rąk półkownika długą lunetę, zbliżył głowę jego i naprowadził na punkt, który go tak mocno pocieszył.
— Widzę, widzę, rzekł półkownik, postrzegając wskazany przedmiot; patrzał jeszcze przez chwil kilka; po czém odejmując swoję lunetę, rzekł: Tak, w rzeczy saméj, jest tam jakiś człowiek; lecz któż mię zapewni, może to wieśniak jaki szuka straconéj kozy.
— Jak to? czy nie widzisz, rzekł Antonio skacząc z radości, czy nie widzisz tego kapelusza spiczastego, tych unoszących się wstążek, tego karabina łyskającego? Teraz zaś patrzaj, nachylił się, próbuje, czy niemożna zejść w przepaść. Dalibóg to Żakomo, to on sam, gdyż za nim przypatrz się tylko, Marja; widzisz teraz, widzisz?
Pułkownik zbliżył poważnie znowu lunetę do swojego oka, i nieodejmując jéj rzekł:
— Tak, tak, widzę. Zaczynam już wątpić — może i nie będziesz wisiał mój przyjacielu. Te słowa pocieszyły mocno Antonio. — Zawołać do mnie Major-Doktora, mówił daléj półkownik; po czém zwracając się do Antonio: — Co oni znajdą na téj górze do żywności?
— Nie, odpowiedział Antonio.
— Jeżeli więc nie zdołają zemknąć, będą musieli, albo się poddać, albo poumiérają tam z głodu
— Bez najmniejszego wątpienia.
— Doktorze, ile dni może człek wyżyć nic nie jedząc?
— Doktor, którego się zapytywał, był niski, pękaty jak kula, słowem najmniéj zdolny do rozwiązania podobnéj kwestyi z doświadczenia: dla tego też zdawał się być niezmiernie zaambarasowanym.
— Nic nic jedząc, pułkowniku? odpowiedział z pomieszaniem; nic jedząc? Mnie się zdaje, że człowiek regularne prowadzący życie, najmniéj powinien jadać co pięć gadzin, — po trzy razy na dzień. Co zaś do wina, to półkowniku zależy od charakteru, od wieku. — Nie proszę przepisu hygienicznego, lecz rozwiąż mi zupełnie proste pytanie, Doktorze. Zkąd inąd możesz być spokojnym, to się bynajmniéj twojéj osobistości nie tycze. — Jeżeli mię zapewniasz półkowniku... — Na mój honór. — Jeżeli tak, powiem ci półkowniku, że przy oblężeniu Zeny, gdzie tysiąc miałem podobnych praktyk, doświadczyłem, że człowiek, zupełną dyetę, nic zgoła nie jedząc, nie może więcéj wytrzymać nad dni pięć albo siedm. — Oho! to byłeś przy oblężeniu Żeny, rzekł półkownik.
— Tak, odpowiedział Major z nader obojętną miną.
— I jakże mogłeś, będąc tak przyzwyczajonym do wygodnego życia, znieść podobne niewygody?
— Oh! zawołał Doktor, na szczęście byłem w tym regimencie, który z samego początku głodu zabrał Austryakóm bagaże, niewiełleśmy więc wycierpieli dyety.
— Dobrzeż ci było? zapytał się śmiejąc półkownik.
— Nie źle, odpowiedział obojętnie Doktor.
— Dobrze więc, mówił półkownik, będziemy czekać nim się poddadzą albo poumierają z głodu. Może zajdziesz do mnie na śniadanie?
— Najchętniéj, półkowniku.
— Juljanie, rzekł półkownik obracając się do swojego plantona, podskocz do kucharza, i powiedz, że cztery jeszcze osoby przybędą dzisiejszego ranka na śniadanie.
Zaspokojony zapewnieniami Antonio i informacją doktora, półkownik, zalecił oficerowi podwoić baczność. a żołnierzom jak największą czujność, przyrzekając znowu trzy tysiące dukatów dla tego, kto dostawi głowę Żakomo.
Ośm już dni upłynęło. Przez ten czas półkownik każdego ranka przychodził do awangardy dowiadując się czy nie poddali się obłężeńcy; po czem wracał do swojego obserwatoryum, naprowadzał lunetę na wierzchołek skały, gdzie zawsze postrzegał kilku zbójców siedzących ze zwieszonemi nad przepaścią nogami, albo leżących na skale i ogrzewających się przed słońcem; — wówczas przywoływał do siebie Antonio, który mu powtarzał: — Na honór półkowniku, nie mogę pojąć czém się oni tam żywią, chyba jak króliki jedzą trawę, albo jak krety piasek. Późniéj posyłał po doktora — ten także mówił: — To niepodobna, oni się muszą poddać jutro, ciało człowieka, bez zupełnego pokarmu, nie może więcéj wytrzymać nad dni pięć albo siedm, i jutro koniecznie muszą się poddać, albo poumiérają z głodu. Tymczasem pójdźmy na śniadanie półkowniku.
Dwunastego dnia, półkownik stracił zupełnie cierpliwość; kazał podług swojego zwyczaju przywołać Antonio i doktora. Łotr jesteś, rzekł do bandyty, a ty doktorze gapimucha. Po czém rozkazał aresztować majora, Antoniemu zaś powiedział, ażeby polecił Bogu swą duszę, jeżeli wierzył, że ma duszę. Doktor jako żołniérz musiał uledz, karność wojenna tego wymagała; Antonio zaś zawołał do półkownika, który już miał odchodzić.
— I cóż ci półkowniku ztąd przybędzie, jeżeli mię powiesisz? czy się poddadzą, albo prędzéj poumiérają ci, którzy tam są na górze? widoczna rzecz, że znaleźli środek, o którym my nie wiémy. Wziąć ich szturmem, spodziewam się źe nie myślisz, dosyć bowiem zsuwać ze skały kamienie, któremi całą nawet armią zawalić można, a ty zaś masz tylko jeden regiment. Posłuchaj pułkowniku, gdybym był na twojém miejscu, powiadam to otwarcie, powiadam, jak człowiek, który po tyle już razy tak bliskim był śmierci, który nie chce śmierci, lecz też jéj się i nie lęka, gdybym był na twojém miejscu, dowiedziałbym się przez jakie czary utrzymują się ci ludzie, bez żadnych zasiłków na téj pustéj skale; chciałbym się dowiedzieć dla własnéj satysfakcyi, ażeby użyć tego samego środka w podobném zdarzeniu. Dołożyłbym do tego wszelkich starań, użyłbym wszelkich sposobów, i gdy jeden tylko widzę na to, użyłbym go.
— I jakiż przecie?
— Powiedziałbym temu Antonio, którego śmierć na nic się nie przyda, którego życic może być nader użyteczném: — Przysięgnij mi Antonio, na reow Chrystusa, za dni ośm wrócić tu do mnie; a później będziesz wolnym.
— I cóźby przez te dni ośm ten Antonio robił?
— Poszedłby do swojego dawnego naczelnika, powiedziałby mu, że się wymknął z rąk katowskich, że wrócił do niego żyć i umiérać z nim razem; a tymczasem przez te dni ośm, albo Antonio byłby za nadto wielkim gapiem, albo Żakomo za nadto przezorny, gdyby piérwszy nie odkrył sekretu drugiego. Po czém dowiedziawszy się, co mu było potrzeba, wróciłby donieść o tém pułkownikowi, który podług swojego przyrzeczenia uwolniłby Antonio.
— A jeżeliby nie odkrył sekretu Źakomy?
— Wróciłby do półkownika, który podług swojego przyrzeczenia, kazałby go powiesić.
— Umowa więc skończona? rzekł pułkownik.
— I przyjęta?
— A przysięga?
Antonio dostał z zanadry relikwią jaką każdy Neapolitańczyk nosi, nazwaną w gminnym języku abbitiello; podał ją półkownikowi, i podniósłszy rękę zaczął: — Przysięgam na tę relikwią poświęconą na wierzbną niedzielę w kościele ś. Piotra w Rzymie, że wrócę tu czy się dowiem, czy się nie dowiem sekretu Żakomy w przeciągu dni ośmiu, i oddam się na wolę waszę.
— Półkownik chciał wrócić relikwią, lecz Antonio nie przyjął.
— Zachowaj tę pamiątkę, rzekł on, i jeżeli za dni ośm nie wrócę, tutaj wrzuć tę relikwią, świadka mojego krzywoprzysięztwa w płomienie — ten sam ogień, który ją pochłonie, będzie mię palił przez wieki.
— Ten człowiek jest wolnym, może iść gdzie mu się podoba, rzekł półkownik.
Tegoż samego wieczora Antonio złączył się z dawnymi swoimi kamratami. Żakomo, który mniemał, że go już dawno zabili, albo powiesili, przyjął z ukontentowaniem, z jakiém ojciec przyjmuje swoję dziécko; opowiedział swoję ucieczkę — i wszyscy uwierzyli mu.
Szkoda, że tak poźno przybyłeś, rzekł Żakomo, obiadowałbyś z nami.
Antonio odpowiedział, że się najadł dowoli przed ucieczką, że może wybornie czekać aż do jutra; zkądinąd dodał on, spodziewam się, że nie macie tu podostatkiem żywności, tém więc lepiéj, że aż jutro będę zmuszony jeść cudzą porciją.
Z twarzy Żakomy można było wyczytać, że chciał odpowiedzieć: — Nie opływamy tu wprawdzie w dostatki, lecz mamy dosyć, ile konieczna wymaga potrzeba.
Antonio wyobrażał sobie, że znajdzie swoich kamratów wychudłych, wybladłych, umiérających z głodu; aż tu przeciwnie, każdy z nich był lekkim, żwawym, każdy najpiękniéj wyglądał. Marja jak zawsze świéża, jak zawsze miała dosyć ciała, jéj dziecko także było zupełnie zdrowe; Antonio wyobrażał sobie, że się karmili korzonkami i dzikiémi owocami, patrząc zaś na wzgórze, gdzie biwakowali, zobaczył mnóstwo kości ogryzionych wprawdzie najdoskonaléj, lecz, że były ogryzione, widoczna rzecz, że mieli i mięso. Ale zkąd na tę skałę dostało się to mięso, nie mógł sobie w żaden sposób wytłumaczyć; mniemał na chwilę, że pastérze z okolicy przebierali się do nich przez jaką ukrytą ścieszkę, albo przez drogę podziemną; ale natychmiast przyszło mu na myśl, że gdyby te ścieszki były, bandyci dotąd pewnoby już zemknęli; niepodobna, ażeby Zakomo bawił się dotąd, wisząc na szczycie téj skały, jak chorągiew na wierzchu dzwonicy; nie mógł sobie w żaden sposób wytłumaczyć, chyba, pomyślał w duchu, djabłu duszę zaprzedali.
Nadszedł czas rozstawienia pikiet; Antonio ofiarował swoje usługi, lecz dowodzca odmówił mu, perswadując, że musi być sfatygowanym, że wypadałoby trochę wprzódy wypocząć, że przyjdzie na niego jeszcze koléj jutro albo pojutrze.
Wkrótce wszyscy już spali na górze, oprócz szyldwachowych i Antonio.
Nazajutrz każdy się przebudził; wesół jak ptaszki u stóp téj góry kwilące, Antonio tylko jeden był znużony, czuwał on ciągle, przez noc całą, ani na chwilę nie zmrużył oka. O siódméj godzinie znowu dowodzca bandytów robił przegląd; po czém wskazał na jednego, mówiąc: — Na ciebie koléj. — Ten natychmiast się oddalił z dwoma bandytami. Antonio znowu oświadczył chęć swoję. Nie ma potrzeby, odpowiedział Żakomo niewchodząc w żadne esplikacje, dosyć tam trzech ludzi.
We dwie godziny ci trzej ludzie wrócili.
Antonio przyglądał się z pilnością temu, któremu dowodzca dawał wprzódy rozkaz; zobaczył tylko małe zadziergi na twarzy i na ręku, i nic więcéj.
W kilka godzin późniéj, Żakomo spojrzawszy na słońce: — czas obiadować, rzekł do gromady.
Każdy usiadł na trawie, przyniesiono obiad: ten składał się z dwóch kuropatw, z jednego zająca i połowy barana od ośmiu czy dziesięciu dni. Dowodzca sam krajał porcye, z bestronnością, jakaby nie ubliżyła honoru samemu nawet katowi króla Salomona. Co do napoju, tego było podostatkiem, na téj saméj górze mieli źródło najczystszej wody. O chlebie zaś ani wspominaj, — Antonio chcąc z nich zażartować, zapytał się: czy nie pieca albo mąki im braknie.
— Otoż i wszystko, aż do jutra o tejże saméj godzinie, rzekł dowodzca do Antonio; raz tylko bracie teraz na dzień jadamy, a dla tego, sam widzisz, że nie gorzéj wyglądamy. Wstrzemięźliwość jest połową cnoty, wypada więc na nas dwudziestu cały dziesiątek cnoty. Uprzedzam cię wcześnie, ściśnij mocno swój pas, ażebyś jak najpowolniéj trawił. — Antonio uśmiéchnął się wymuszenie, i zaczął grać ze trzema swoimi kamratami w Marrę; tak przepędził dwie godziny. Przy końcu gry, dowodzca uderzył go po ramieniu i proponował, ażeby się udał z nim razem na przechadzkę. Antonio przyjął z ochotą propozycją.
Antonio czasu przechadzki opowiadał ze zmyślonémi szczegółami o swojej niewoli, o swojéj ucieczce; opowiadając rzucał wkoło siebie badawczém okiem; wtém postrzegł jakieś wejście do groty.
Cóż to? zapytał przybiérając minę bezinteresowną.
— Nasza kuchnia, odpowiedział mu lakonicznie.
— Ah! ah! zawołał Antonio.
— Może pójdziemy ją obejrzeć? rzekł dowodzca.
— Bardzo chętnie.
— Obraliśmy skryte miejsca, mówił daléj Żakomo, ażeby Francuzi nie postrzegli czasami dymu.
— Dobrzeście doradzili, rzekł Antonio.
— Gdyby oni zobaczyli w takim upale ogień, zarazby się domyślili, że go nakładamy na kuchnią, nam zaś potrzeba, ażeby im się zdawało, że zgoła nie mamy żywności.
— Oh! co to kapitanie, rzekł bandyta, to wielka prawda, im się zdaje, że wy duchem świętym żyjecie, albo jak ludożercy jeden drugiego zjadacie.
— Głupcy, rzekł kapitan ściskając ramionami.
Antonio nic nie odpowiedział, wszedł do kuchni i zaczął ją oglądać z pilnością: postukał ręką o mur, głuchy odgłos przekonał, że mur gruby; tupnął mocno nogą — żadnego echa, niebyło więc ukrytego sklepu; spojrzał w górę, naturalna rozpadlina przez którą dym wychodził zastępowała miejsce komina. Na ognisku był jeszcze żar, a po prawéj stronie leżały drwa grubo rąbane i żelazny sztefel, który im służył za rożen do pieczystego.
— A toż jaka dziura? rzekł Antonio wskazując otwór którego pierwéj nie postrzegł.
— To nasza spiżarnia, odpowiedział dowodzca.
— Zapewne dobrze opatrzona? mówił Antonio z powątpiewaniem.
— A nie źle, jeżeli chcesz, możesz zobaczyć.
Antonio stanął na kamieniu, który zdawał się służyć za podstawek dla łatwiejszéj kommunikacyi; — przechylił się ażeby widzieć co tam jest we środku: zobaczył ostatki barana, którego mieli na obiad, dwie czy trzy kuropatwy, i kilka sztuk ptastwa drobnego z rodzaju kosów i drozdów.
— Do kata, kapitanie, rzekł Antonio odchylając się, i trzymając się jedną ręką za róg spiżarni, masz furażerów z dobrym gustem, opatrują spirażenkę skąpo, — ale za to prowizja delikatna.
— Tak, odpowiedział kapitan, śmiejąc się, pracują biedaki jak dla siebie.
Antonio spojrzał na kapitana wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: — Niech mię djabli porwą, jeżeli cokolwiek rozumiem; lecz Żakomo zdawał się nie zważać tego szczególnego spojrzenia, wyszedł z groty i udał się daléj na przechadzkę. Wkrótce Antonio z nim się złączył. Znowu przyszło mu na myśl, że wieśniacy korzystając z ciemności nocnéj dostarczali bandytom prowizji.
Przez resztę dnia nie było już wspomnienia, ani o kuchni, ani o żywności; nikt nawet nie chciał wszczynać o tém rozmowy, ażeby nie wzbudzić apetytu, który bez tego nie jednemu czuć się już dawał.
O dziesiątéj godzinie wieczorem kapitan naznaczył Antonio do straży, Antonio wziął karabin, przypiął ładownicę i już chciał odchodzić — wtém nagle się zatrzymał: Kapitanie, rzekł, jeżeli ktokolwiek zbliży się do mnie, czy powinienem strzelać?
— Bez wątpienia, odpowiedział Żakomo.
— A jeżeliby to był?...
— Kto?
— Czy nie rozumiesz;...
— Nie.
— Jaki przyjaciel, naprzykład... tu zrobił giest wyrażający myśl jego wskazując na gębę.
— Przyjaciel? powtórzył kapitan, oszalałeś bracie! zkądże się on weźmie, chyba z nieba spadnie; zanadto jesteśmy strzeżeni, ażebyśmy spotkali go na ziemi.
— A, to ja nie wiedziałem, rzekł Antonio oddalając się.
Noc była cicha, żaden przyjaciel ani nieprzyjaciel nie naruszył spokojności pikietującego Antonio. Jak tylko dzień zaświtał kapitan kazał go zmienić. Przyszedł do obozu: znowu jak wczora kapitan wskazał najednego, mówiąc: na ciebie kolej. Bandyta nic nie odpowiadając z dwoma innymi oddalił się.
Antonio był niezmiernie znużony; przez dwa dni i dwie nocy ani na chwilę nie spoczął. Poszedł pod cień drzewa, wziął pęk chrustu zamiast poduszki pod głowę i owinął się płaszczem, i spał jak zabitynm, go nie przebudzono na obiad.
Obiad dnia tego był także jak wczora, bardzo delikatny, z saméj zwierzyny: taż regularność w podziale, taż sama obfitość wody, tenże niedostatek chleba.
Nazajutrz nie było żadnéj odmiany, i dnia następnego tenże porządek życia. Sześć dni już upłynęło i Antonio po sześciu o jednostajnéj zawsze godzinie obiadach, jeszcze się nie dowiedział jakim sposobem zaopatruje się ich spiżarnia.
Siódmego dnia z rana, Antonio przechadzał się zamyślony po skale nad brzegiem morza; zamyślony, bo też miał o czém myśleć, zostawało mu tylko dwadzieścia cztéry godziny do odkrycia sekretu którego napróżno od siedmiu dni starał się dowiedzieć. Smutny, spojrzał na dolinę, na któréj biwakowali Francuzi: półkownik stał z lunetą w ręku, a obok niego tłusty doktor. Z ruchu półkownika Antonio się domyślił że go poznał, gdyż po chwili przypatrywania się, zbliżył swą długą lunetę do oka doktora, ten popatrzawszy trochę, kiwnął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: — Tak, to on.
— Tak, tak, prawda, mówił do siebie Antonio, zgadliście, to on, ten gapimucha, ten głupiec Antonio. Po czém zaczął się przyglądać ze szczególną uwagą pięknym drzewom wznoszącym się koło obozu Francuzów, zastanawiając się na którym z tych drzew najprzyjemniéj byłoby zostać powieszonym. Kiedy tak rozmyślał, ktoś go uderzył po ramieniu: obrócił się i zobaczył kapitana.
— Szukałem cię, rzekł Żakomo.
— Mnie, kapitanie?
— Tak. Na ciebie dziś koléj.
— Na mnie koléj?
— Tak, na ciebie koléj.
— Do czego?
— Rozumie się iść po prowizją.
— Ah! zawołał bandyta.
— Nie marudźże, rzeki Żakomo; widzisz że twoi kamraci już czekają na ciebie. Antonio spojrzał w stronę wskazaną, i zobaczył dwóch swoich kolegów, którzy skinieniem głowy dali znak, ażeby się złączył z nimi.
— Natychmiast, rzekł Antonio, i wkrótce ich dopędził.
Wszyscy trzej szli w milczeniu w stronę gdzie skała z niezmiernéj wysokości była okropnie spadzistą; dlatego też półkownik, uważał za rzecz niepotrzebną stawiania tam warty. Przyszedłszy na brzeg téj przepaści, kiedy Antonio oglądał ją, ze spokojnością górala, jeden z jego towarzyszy oddalił się kilka kroków, wyjął z krzaka dębowego wór i powroz, i wróciwszy do Antonio zawiesił mu na szyję wór; a powroz zawiązał pod ramiona.
— Dokata, co robisz? rzekł Antonio, którego ta ceremonija zaczęła niespokoić. Jeden ze zbójców położył się zawieszając głowę tak iżby mógł łatwo patrzeć w przepaść.
— Rób co ja robię, rzekł do Antonio.
— Antonio usłuchał i zamieścił się obok swojego towarzysza.
— Widzisz to drzewo? rzekł wskazując palcem wysterkającą z rozpadliny skały jodłę, dwadzieścia stop pod nimi a tysiąc góro nad doliną.
— Tak, odpowiedział Antonio.
— Słuchaj więc, jest tam gniazdo orle; my spuścimy ciebie aż na tę jodłę; weźmiesz się wówczas jedną ręką za nię, a drugą przetrzęsiesz gniazdo, co w niém znajdziesz włożysz do wora.
— Orlęta? zapytał Antonio.
— I, nie, zwierzynę jaką ich ojciec i matka przynoszą dla dzieci, której trzy części my zjadamy, a resztę zostawujemy dla nich.
Antonio podskoczył z radości.
— I któż to wymyślił tak cudowny środek?
— Kto? do kata, rozumie się że nasz dowódzca, odpowiedział bandyta.
— Czy to być może! zawołał Antonio uderzając się w czoło. I takiegoż to człowieka ja mam zdradzić rzekł z westchnieniem do siebie zcicha.
I w rzeczy samej Żakomo, ścigany jak zwierz dziki, opuszczony na szczycie tak pustej skaty, bez żadnej komniunikacyi oddzielony od ziemi, obrał orły napowietrznych mieszkańców za swoich liwerantów, z którymi bandyci dzielili się jak z braćmi swoimi.
Wieczorem Antonio zniknął.




III.
MARJA.

Nazajutrz półkownik kazał całemu swojemu regimentowi stanąć pod bronią; po uczynionym przeglądzie: —
— Który z was, rzekł do żołnierzy o sto pięćdziesiąt kroków trafi do trzech razy, w butelkę, kulą z karabina rynsztunkowego?
Trzech ludzi wyszło z szeregów.
— Zobaczymy, rzekł półkownik.
Postawiono butelkę, w naznaczonej mecie: — Jeden ze strzelców od trzech razy stłukł trzy butelki, dwaj zaś inni tylko po jednej.
— Jak się nazywasz? rzekł półkownik do tego który najlepszy daj dowód swojej zręczności.
— Andre, odpowiedział woltiżer wspierając się jedną ręką o karabin, a drugą poprawiając swoje ogromne wąsy, — gotów na usługi jeżeli mię osądzi zdolnym do tego, dodał ruszając ramionami jak człowiek, który już od dziesięciu lat nosił lamkę.
— Widzisz tego orła co krąży nad naszemi głowami?
Woltiżer przyłożył rękę do czoła, ażeby światło nieraziło mu oczu, i po chwili patrzania.
— Tak, widzę, mój półkowniku, odpowiedział. Potém dodał z wewnętrznem ukontentowaniem zadowolnionego samym sobą. Chwała Bogu jeszcze niemamy krótkiego wzroku.
— No mówił dalej półkownik, ubij go, będziesz miał dziesięć luidorów.
— Z tego miejsca, zapytał woltiżer.
— Z tego czy z innego, wszystko jedno.
— W lot?
— Strzelaj w lot czy do siedzącego, jak chcesz. Mierzyć się możesz przez cały dzień i noc, niezabraniam. Masz na to trzydzieści dni, przez cały ten czas uwalniam ciebie od wszelkich po służbie powinności.
— Eh, eh! słyszysz moja kukułko? rzekł woltiżer do orła, jak gdyby król ptaków mógł go rozumieć, trzymaj się bracie teraz mocno za swoję czapkę, ostrzegam wcześnie.
Po czém z punktualnością najlepszego Strzelca zaczął toaletę swojej rusznicy: włożył nowy krzemień, przeczyścił lufę pakułami, wybrał ze dwunastu swoich ładunków same tylko kule kalibrowe, napełnił bukłaszkę wódką, wziął chleba razowego pod pachę, i poszedł nucąc żołnierską zwrotkę:

Oh smutno żyć
Żołnierzem być!
Ah miło żyć
Hułanem być!

Widoczna rzecz że był kontent ze swojego stanu i z siebie samego.
Półkownik długo patrzał za odchodzącym, na którego zręczności pokładał swoje nadzieje; nareszcie gdy znikł mu zprzedoczu w jodłowym lasku u stop skały, zwrócił znowu wzrok swój na orła, który opisując ciągle bieg krążący, zwyczajny drapieżnym ptakom, zbliżał się stopniowo do wierzchołka skały. Wtém z szybkością błyskawicy przypadł, po czém wkrótce znowu się podniósł, niosąc w szponach zająca i znikł w rozpadlinie, gdzie było jego gniazdo.
W kilka minut znowu się ukazał, i osiadł na rogu skały spiczastym jak igła.
Zaledwo zwinął swoje skrzydła, gdy niespodzianie dał się słyszeć wystrzał.
Orzeł spadł. W dziesięć minut wyszedł z lasku Andre niosąc swoję zdobycz.
— Otoż i kurczątko indyjskie, rzekł on rzucając swą królewską zwierzynę pod stopy półkownika: jest to samczyk.
— Oto są i twoich dziesięć luidorów!
— Może tyle za samicę? mówił daléj Andre.
— Dwa razy tyle, odpowiedział półkownik.
— Dwadzieścia luidorów! daruj pułkowniku, musisz mieć djabelny do nich gust, płacić tak wiele za zwierzynę, która nie może się przydać na strawę nawet dla prostych żołnierzy! ale co to do mnie należy; o gustach nie można rozprawiać. Dostawię i samicę, a jeżeli się podoba, wypcham ich i pan będzie miał parę doskonałego ptastwa.
— Dwadzieścia luidorów, rozumiesz?
— I czemuż nie, odpowiedział Andre kładąc zapłacone mu teraz dziesięć luidorów do kamizelki. Rozumiem. Niech pan będzie spokojnym; nic wrócę z próżnemi rękami.
Po czem oddalił się gwiżdżąc swoję ulubioną zwrotkę.
Tą razą wrócił ledwo aż nazajutrz rano; ale jak wczora dotrzymał danego słowa.
— Ah! zawołał półkownik nie posiadając ssę z radości.
— Będzie tu jak i za trzeciego kapucyna, rzekł Andre brząkając po kieszeni.
Półkownik spojrzawszy na niego śmiejąc się —
— Cóż to? zapytał.
— Pan widzi, bębnię pobudkę.
— Masz, rzekł półkownik podając kiesę.
— Chodźcie tu, moi przyjaciele, rzekł Andre wprowadzając nowych przybyszów do swojéj kabzy: zobaczycie się z dawnymi swoimi kolegami; tylko nie gadajcie tam źle o mnie.
— A teraz, rzekł półkownik, możesz się oddalić, nie potrzebuję cię w tym momencie.
— Może potrzeba ażebym ich oskubał?
— Nie, dziękuję.
— Ale bo to, za taką cenę, wypadałoby... Może pana obrażam? proszę mi darować, nie brać to za afront.
To mówiąc Andre, stulił nogi, wyprostował się jak struna, salutował po żołniersku, i wyszedł.
— Kapitanie, rzekł nazajutrz bandyta, który chodził po prowizją, niceśmy nie znaleźli w gnieździe.
— Jakto, orlęta już wyleciały? zawołał kapitan drżąc cały.
Nie, są one tam jeszcze; ale widno ich i ojciec i matka uważając że tak wiele zjadają sprzykrzyli ciągle im dostarczać.
— Cóż robić, rzeki kapitan, będziemy się obchodzić dzisiaj jak można, — ostatkami wczorajszemi
Nazajutrz Żakomo sam udał się po proprowizją. Przywiązał sznur i kazał siebie spuszczać. Dostawszy się do gniazda, zatopił rękę, znalazł tylko dwóch młodych orłów już nieżywych, zabrał i to.
— Ten bezczelny Antonio nas zdradził, rzekł dowodzca.
Dnia tego zjedli jednego orluka.
Nazajutrz połowę drugiego.
A dnia następnego drugą połowę.
Po obiedzie Żakomo wyszedłszy nad brzeg skały zobaczył półkownika z ogromną swoją lunetą w ręku, skierowaną na wierzchołek skały. Rozmawiał z doktorem, którego tegoż samego dnia, jak tylko się dowiedział o sposobie jakiego używają zbójcy w zaopatrywaniu się żywnością, uwolnił z pod aresztu. Półkownik postrzegł go także i na znak, że chce z nim parlamentować, wywiesił na swojéj szpadzie białą chustkę. Żakomo zrozumiał ten znak, zawołał Marją, odpiął jéj fartuch, przyczepił do końca pertyki i zatknął jak chorągiew na najwynioślejsze miejscu wzgórza. Półkownik postrzegłszy, że się zgadza na parlamentacją, zapytał, czy nié ma ochotnika, któryby się podjął zanieść zbójcom warunki. Andre wystąpił ze szranków.
Potrzeba było śmiałka nie lada do takiéj ambasady, rozbójnicy kalabryjscy nie bardzo obserwują zwyczaje przyjęte w podobnych okolicznościach. Przestąpiwszy sami prawo, aż nadto mogli nadużyć prawa parlamentarstwa; dla tego też Andre prosił półkownika o pomówienie z nim słów kilka na osobności. Oddaliwszy się trochę na ustronie, wydobył z kieszeni trzydzieści swoich luidorów i podał półkownikowi.
— Cóż to ma znaczyć? zapytał półkownik.
— Znaczy to, odpowiedział, że jeżeli ci ichmoście, którzy tam są na górze, zechcą się ze mną obejść po swojemu, co bardzo łatwo może się przytrafić, mówiąc między nami półkowniku, nie życzyłbym ażeby oni byli moimi sukcessorami. I dla tego mój półkowniku, dwadzieścia luidorów proszę przesiać mojéj starej matce, a dziesięć oddać naszéj markitance, która myje nam bieliznę gratis, daje na kredyt stomachałkę i....
Pólkownik przyrzekł najakuratniéj wypełnić jego rozporządzenie, w przypadku jezeli mu się wydarzy jakie nieszczęście, i dał swoję instrukcją: przyrzekając dla wszystkich bezpieczeństwo i życie, oprócz tylko jednego Żakomo.
Andre udał się w podróż, zaczął grabolić się na górę ze spokojnością i ufnością godną zastanowienia; z ufnością, jaką pokładał na męztwie swojém i na wymowie, którą spodziewał się mieć w razie potrzeby. Dostawszy się na górę, zobaczył o pięćdziesiąt kroków zbójcę stojącego na straży, który wołał po kalabryjsku; — Kto idzie? — Parlamentarz, odpowiedział z krwią najzimniejszą Andre, i kończył dalej swą drogę. — Kto idzie? powtórzył raz drugi pikietnik. — Gapiu, mówiłem ci parlamentarz, odpowiedział Andre podnosząc głos i postępując znowu kilka kroków. — Kto idzie? krzyknął po raz trzeci bandyta biorąc swą rusznicę na cel. — Do kata! czyś ty ogłuchł, rzekł Andre krzycząc ile płuc stawało i rozdzielając każdą po osobno syllabę: — Par-la-men-tarz, par-le-m-en-toar; słyszysz teraz?
Ale widno zitalizowane nawet słowo, nie miało swojego skutku; gdyż w chwili, kiedy się chciał przekonać o biegłości swojéj w sztuce filologicznej, kula przeszyła wierzch kiwera woltyżerowi, unosząc że był niepodpięty pod brodą, przepaść ten piękny strój żołnierski.
Plemię.... wilcze, rzekł Andre, biegły w swojéj historyi rzymskiéj, i cóż ztąd? bardzoś się popisał.... Kiwer zawierający więcej trzydziestu listów od moich kochanek, listów tak drogich dla mnie i.... Ah! rozbójniku! chcesz chyba żebym ci wydarł duszę!!!...
Gdy domawiał tych słów, bandyta widząc, że Andre jako parlamentarz był bez broni, biegi do niego chcąc przebić swoim sztyletem.
Andre sięgnął ręką po swój miecz, lecz niestety! omylił się, miał tylko pochwę przy sobie. W tejże chwili zabłysł zbójecki sztylet. Andre porwał za pięść swojego przeciwnika, cios który miał go ugodzić zawisł; — tu zaczęli się z sobą passować.
Dwaj zapaśnicy spotkali się z sobą na ścieżce między skałą prostopadle się wznoszącą, a pochyłością w przepaść na dwa tysiące stóp najmniéj głęboką. Ta ciasna przestrzeń pokrytą była smolnemi i suchemi ziołami, które z przyczyny upałów tak się stały ślizkiemi, iż niebezpiecznie było nawet jednemu nie mającemu żadnéj przeszkody, tamtędy przechodzić; dla tego też każdy z nich usiłował jak można oddalić się od brzegów przepaści, gdyż aby się choć trocha jeden przechylił, polecieliby obaj niezawodnie. Bandyta starał się wydobyć swą rękę ze szczypców przeciwnika, lecz nadaremno; drugą zaś trzymali jeden drugiego objąwszy zaszyję, i patrząc na tych ludzi pałających wściekłą żądzą zabójstwa, sądzićby potrzeba, że dwaj bracia spotkawszy się po długiem niewidzeniu ściskają się z sobą tak czule.
W takiéj pozycyi zostawali czas jakiś nieruchomie; wkrótce jednak kolana bandyty zaczęły drgać, zaczął się przeważać, głowa jego z wysilenia opadła, jak wierzchołek drzewa za powiewem wiatru, nareszcie jak dąb z korzenia wywalił się ciągnąc za sobą Andre, i w tymże czasie chcąc za cokolwiek się uchwycić, rozdjął dłoń swoję i upuścił sztylet, który upadł o pół stopy tylko od przepaści.
Wówczas zaczęli się passować z sobą na równie, bandyta usiłował puginał zrzucić nogą w przepaść, Andre zaś chciał go schwycić do rąk; takim porządkiem obaj musieli się zbliżać do brzegu. Kiedy niekiedy rozogniony wzrok ich zwracał się w przepaść, do której nieznacznie coraz się zbliżali; po czém nie mówiąc ani jednego słowa, ani jednej groźby, wszystkie ich członki zwarły się. Przez ten czas Andre ciągle zdawał się brać górę nad swoim przeciwnikiem, i w téj chwili jedną ręką dusił go za szyję, a drugą już już sięgał rękojeści puginału, i nareszcie dosiągł. Bandyta widząc śmierć niechybną, natychmiast przedsięwziął umrzeć, ale umrzeć z nim razem. Wsparł się niepostrzeżony od Andre nogą o skałę, i w chwili kiedy puginał błysnął nad jego piersiami, wspiął się; i Andre który leżał na nim, poleciał razem ze zbójcą w przepaść. Straszliwy krzyk rozległ się; był to, krzyk wysilenia się całéj natury człowieka, było o ostatnie i największe pożegnanie stworzenia stworzeniu; bandyta i żołnierz już nie mieli ziemi.
— W tejże chwili krzyk inny dał się słyszeć: Żakomo posłyszawszy wystrzał karabinu biegł z daleka, widział ich walkę, lecz przybył w chwili, kiedy się walka skończyła. Wołał do nich wyciągając ramiona, jak gdyby mógł ich zatrzymać, widząc zaś że już znikli, skoczył susem tygrysa na skałę wpadającą trochę w przepaść, zapuścił ciekawe oczy w rozpadlinę: — zgruchotane ciało zbójcy woda płynącego tam strumienia już unosiła.
— Kamracie! rzekł w téj chwili głos jakiś wychodzący o kilka stóp tylko pod nim, kamracie!
Żakomo zwrócił oczy w stronę zkąd głos pochodził, i zobaczył Andre na drzewie wyrastającém z rozpadliny skały siedzącego konno.
Lecąc w przepaść obaj przeciwnicy, puścili jeden drugiego, i Andre tak był szczęśliwym, że się zaczepił za to opiekuńcze drzewo i zamieścił się na niém oklep, mając nad sobą prostopadle na dziesięć stóp skałę, a pod sobą przepaść gdzie jego zapaśnik zginął.
— Ali! zawołał zdumiony Żakomo, któż ty jesteś?
— Otoż chwała Bogu choć jeden co mówi po francuzku, będziemy się przynajmniej rozumieli, rzekł Andre poprawiając się na swojém drzewie.
— Kto jestem? — Jestem Andre Frochot, rodem z Corbeil, z okolic Paryża, żołnierz lekkiéj jazdy 34 regimentu, nazwanego przez Cesarza, regimentem groźnym.
— Czegóż ta szedłeś? mówił daléj Żakomo.
— Szedłem od mojego półkownika z warunkami do traktatu ugody z wami.
— To dobrze, rzekł Żakomo.
— No, jeżeli to dobrze, odpowiedział Andre, bądźże tak łaskaw, spuść mnie cokolwiek tutaj, ażebym się mógł wydobyć, powróz naprzykład jaki, i wyciągnij mię, heim? tu zrobił giest, jak gdyby wyciągał ze studni wiadro.
Żakomo oddalił się kilka kroków, wyjął z krzaka powróz, od niejakiego czasu już nieużyteczny, spuścił jeden koniec do Andre, ten okręcił go w koło siebie, zawiązał mocno, wziął się obiema rękami nad głową za linę i dał znak mówiąc: No bracie, hup!!! Silny Żakomo zaczął go windować, Andre posuwał się w górę jak kłębek nici zwijany przez kobiétę, kiedy już był blisko wierzchołka, Żakomo nastąpił powróz nogą, ażeby się nie wyśliznął i podał mu ręce, Andre wspiął się całemi silami — i już obok bandyty.
— Wdzięczen ci jestem bracie, rzekł Andre odwiązując powróz i poprawiając swój żołnierski ubiór z jak największą akuratnością i flegmą, jak gdyby zaraz miał iść na przegląd; dziękuję ci, jeżeli będziesz w podobnem zdarzeniu, zawołaj tylko Andre Frochot, a pewno potrafię ci się wywdzięczyć.
— Dobrze, dobrze, rzekł Żakomo. Tymczasem twoje warunki?
— Ah! rzekł Andre, dalibóg nié ma co żartować. Moje warunki były w kiwerze, a mój kiwer, na nieszczęście djabli wzięli.
Tamten, dodał on patrząc w przepaść, poszedł go szukać, ale nie spodziewam się czy wróci.
— Może pamiętasz co zawierały? rzekł Żakomo.
— Oh! wyliczę ci nawet na palcach.
— Cóż przecię?
— Zawierały, tylko słuchaj dobrze...
— Tu Andre przybrał poważną minę ambassadora, zawierały, że wszyscy bandyci będą wolni, oprócz tylko dowodzcy, który koniecznie musi być powieszonym.
— Jesteśże pewnym tego?
— Jakto, czy jestem pewny? Alboż to masz mnie za jakiego błazna? Powiadam ci słowo w słowo, wierz mojemu honorowi, honorowi Andre.
— Takim porządkiem może się zgodzimy, rzekł Żakomo. Chodź ze mną.
Andre usłuchał. W dziesięć minut przybyli na wzgórze, któreśmy z początku naszej historyi opisali; bandyci leżeli w biwakach, Marja siedząc pod skalą karmiła swoje dziecko.
— Dobra nowina, moi przyjaciele! rzekł Żakomo zbliżając się, Francuzi darują wam życie i wolność. Zbójcy podskoczyli z radości; Marja podniosła melancholicznie głowę.
— Wszystkim? rzekł jeden z bandytów.
— Wszystkim, odpowiedział Żakomo.
— Bez wyjątku? przemówił słodki głos Maryi.
— I cóż to ma obchodzić tych walecznych ludzi, odpowiedział zaambarasowany Żakomo, że jest wyjątek, gdy ten bynajmniej do nich się nie odnosi.
— To dobrze, rzekła Marja spuszczając głowę smutnie.
— A więc, rzekł jeden z bandytów jest jakiś wyjątek, jak powiadacie, i zapewne ten wyjątek tycze się naszego wodza?
— Być może, odpowiedział Żakomo.
— I to ten człowiek ośmielił się...?
— Tak, rzekł Żakomo.
Bandyta spojrzał na swoich towarzyszy i wyczytując z ich twarzy zgodność z jego myślą, przyłożył karabin i zmierzył do Andre.
— Dla Boga! co robisz? zawołał Żakomo, zasłaniając Andre swoją osobą.
— Chcę, odparł bandyta, chcę nauczyć tego poganina, ażeby raz drugi nie śmiał wchodzić z takiemi propozycjami.
— Czego ten warjat chce odemnie? rzekł Andre podnosząc się na palcach i patrząc przez ramie Żakomo; czy to mu często się przytrafia!
— Dobrze, dobrze mój Luidgi, odpowiedział Żakomo, dając znak ręką, połóż swój karabin; to tylko twoje takie zdanie, drudzy zapewne inaczej myślą.
— Taka chęć wszystkich, nieprawda? rzekł obracając się do swoich towarzyszy.
— Tak, tak, odpowiedzieli wszyscy; tak, żyć albo umrzeć razem z naszym wodzem. Niech żyje wódz nasz! niech żyje nasz Ojciec! niech żyje Żakomo! Marja jedna nic nie odpowiedziała, dwie tylko ciche łezki spłynęły po jej piękném licu.
— Słyszysz? rzekł Żakomo obracając się do Andre.
M Tak, słyszę, odpowiedział Andre, ale nic nie rozumiem.
— Ci ludzie mówią, że chcą żyć i umrzeć ze mną, gdyż ja jestem ich wodzem.
— Bardzo przepraszam, odpowiedział Andre prostując się, i podnosząc rękę do czoła, salutował po żołniersku. Nie miałem honoru znać jego. Dla takich panów zawsze jestem z należytym szacunkiem.
— No, dobrze, rzekł Żakomo ze szlachetną dumą, któraby nie ubliżyła samemu nawet królowi; teraz kiedyś mię poznał, wróć do swojego półkownika i powiedz mu, że w całéj Żakoma bandzie która umiera z głodu, nié ma ani jednego człowieka, któryby chciał okupić sobie życie, życiem swojego dowodzcy.
— Nie dziwię się temu bynajmniéj, odpowiedział Andre pokręcając swoje wąsy, to dowodzi, że wszędzie są dobrzy.... wszędzie dobrzy ludzie: i nic więcéj.
— Teraz, rzekł Żakomo patrząc niespokojném okiem na otaczających bandytów, radzę tobie oddalić się powiadam za nic.
— Z ochotą, odpowiedział Andre patrząc w koło siebie wzrokiem pogardy; niewielką mam ochotę gawronić waszych barakach, gdzie głód, tam mówią gościnność nie miła.
— Dowodzca zmarszczył brew.
— Andre spojrzał mu w oczy, jak gdyby chciał powiedzieć: cóż na to? Widząc zaś, że twarz bandyty znowu przybrała zwyczajny wyraz spokojności, obrócił się i poszedł niedbałym i powolnym krokiem, nócąc pół głosem:

Oh smutno żyć
Żołnierzem być!
Ah miło żyć
Hulanem być!


Biją w bęben tr-r-ru-ban,
Żegna dziewki nasz hułan;
Biją w bęben ban-ban,
Cały naród idzie w tan.

Kończąc ostatnie wyrazy, przy zakręcie skały znikł z przed oczu Żakomy i jego bandy, Andre oddalając się od zbójców nie obejrzał się żadnego razu, aż dopiéro ledwo spojrzał za siebie; lękał się, ażeby bandyci nie wytłumaczyli tego ruchu za znak niedowierzania albo tchórzowstwa.
Po odejściu Andre wszyscy bandyci stali czas jakiś na tém samém miejscu, na którém ich zostawił w milczeniu i nieruchomie. Nareszcie Źakomo wstał i nie mówiąc ani jednego słowa, oddalił się. Bandyci zostawszy tylko sami, zaczęli szukać; ażeby czémkolwiek przytłumić dokuczający głód: jedni znajdywali różne korzonki; inni dzikie owoce, inni próbowali gryść młodą latorośl. Marja tylko jedna została na miejscu przy skale; czuła że w jéj łonie jest jeszcze mléko dla dziecka.
Po upływie dwóch godzin, Żakomo wrócił, trzymając w jednéj ręce ogromny konczaty kij z żelazném ostrzem, jakich pastérze rzymscy używają strzegąc trzod swoich, a w drugiéj linę, która tak ważną grała rolę w całéj naszéj powieści, i która zdawała się być zakładem jéj rozwiązania.
— Gotujcie się do drogi, bracia, pójdziemy.
— Kiedy? zawołali bandyci.
— Téj nocy.
— Znalazłeś jakie przejście?
— Tak.
Żywa radość na wszystkich zabłysła twarzach, każdy z ochotą wierzył słowom dowodzcy. Marja się podniosła i podając swoje dziécko: uściskaj go rzekła.
Żakomo uściskał dziécko z miną człowieka, który się lęka doznać uczucia tkliwego serca w głębi swej duszy; po czém wskazując ręką na zachód:
— Za pół godziny już będzie ciemno, rzekł.
Tu każdy zaczął oglądać broń swoję, napełniać ładunki, przeczyszczać karabiny.
— Jużeście gotowi? zapytał Źakomo.
— Już, odpowiedzieli.
— Idźmy.
Wszyscy udali się w drogę, w stronę przeciwną, z któréj przyszedł był Andre. Scieszka łatwa, lecz tak ciasna, iż jeden człowiek wybornie mógłby się bronić przeciwko dziesięciu, prowadziła na dół téj góry. Baczne oko półkownika widziało tę dróżkę, i dla tego ustanowił on tam stacją, a o sto kroków daléj postawił straż. Dowodzca zagłębiając się tą ścieżką, obracał się często do swoich ludzi zalecając jak największą spokojność głosem nakazującym, że idzie tu o życie. Każdy zdawał się zatrzymywać oddech. Wtém dziecko Maryi zapłakało.
— Żakomo obrócił się, wzrok jego błysnął w ciemności nocnej, jak wzrok tygrysa. Marja podała dziecięciu pierś swoję: dziécko zamilkło. Szli daléj; mały synek znalazłszy pierś suchą, znowu się rozpłakał.
Żakomo wydal głos, który nie mógł zdradzić jego towarzyszy, gdyż bardziej był podobnym do ryku zwierzęcia, do ryku wilka, aniżeli do głosu ludzkiego. Marja drżąca przycisnęła swe usta do ust dziecięcia; lecz daremno, dziecię dręczone głodem płakało ciągle.
Wówczas Żakomo jak wściekły tygrys przyskoczył do Maryi, porwał za nogę dziecko i kręcąc wkoło siebie jak pastuch puszczając z procy kamień, roztrzaskał mu głowę o drzewo.
Marja z rozrzuconemi włosami, z nieruchomém okiem zostawała czas niejakiś prawie bezwładną; po czém poszła smutnie, zebrała zgruchotane członki swojego dziecięcia, złożyła je do swojego fartucha, i udała się za bandytami, na czele których znowu szedł Źakomo.
Daléj trochę korzystając z przystępności góry, opuścił ścieżkę, i udał się wiedziony bardziéj instynktem pomiędzy skały, jodły i dzikie zarośle, kędy zaledwo węże mogły się prześliznąć.
Tak marszerowali przez całą godzinę, jeżeli podróż taka gdzie jak dzikie kozy musieli skakać ze skały na skałę, albo też pełzać jak węże, może się nazwać marszerunkiem. Nareszcie przybyli na górę jarem na dwadzieścia stop przedzieloną od drugiéj takiejże góry: przepaść dzieląca te dwie skały musiała się sformować z wybuchu wulkanicznego; nie spodziewam się jednak ażeby te dwoje bliźniąt kiedykolwiek były z sobą złączone.
Przybywszy tam, bandyci spojrzeli na się niespokojnem okiem. Każdy z nich znał to miejsce, każdy z nich prawie, czasu oblężenia przychodził na tę skałę, mierzył okiem przepaść dzielącą od ziemi, na którą jeżeliby się dostali, byliby już wolni: widząc zaś, że chyba tylko koza dzika przesadzi taką przestrzeń, każdy wracał ze smutkiem.
Nad tym to przepaścistym brzegiem zatrzyma!ł się dowodzca; bandyci stanęli w pól kole przed tym człowiekiem, którego geniusz po tyle razy ocalił im życie, i który zapewne teraz wynajdzie jakikolwiek środek. I w rzeczy samej Żakomo zdawał się być zupełnie spokojnym; rozwinął swą linę, przywiązał jeden koniec do kija, a drugi okręcił koło ręki jednego z bandytów i kazał mu trzymać mocno, po czém kręcąc swój kończaty kij jak lancę nad głową, rzucił na drugą stronę.
Bandyci przyzwyczajeni widzieć w nocy jak przy świetle dziennén, patrzali z największą ciekawością na lot dzirvta: ten padł na drugiéj stronie, pomiędzy dwa dęby zrosłe i wbił się w ziemię. Wówczas Żakomo odwiązał drugi koniec liny od ręki bandyty; wstrząsnął ją, wyrwał żelazny koniec z ziemi, i zaczął ostrożnie doprowadzać, ażeby dziryt stanął, pomiędzy dęby: udało się mu, dziryt zatrzymał się jak raz w poprzek dwóch dębów. Żakomo napiął linę, dziryt ostał; tego mu tylko było potrzeba.
Wówczas okręcił drugi koniec powroza koło jodły, zawiązał na kilkanaście węzłów, i siadłszy konno na linę rozpiętą nad przepaścią, zaczął się przebierać czepiąc się ciągle rękami.
Bandyci wstrzymując oddech, z rozwartą gębą patrzali na niego. Dziwili się z jaką zręcznością biorąc się tylko rękami przebierał się na drugą stronę; nareszcie gdy się zbliżył do przeciwnego brzegu, uczepił się za korzeń dębu, wspiął się raz jeszcze i już na drugiéj stronie.
Tam obejrzał kończaty kij, i widząc że mocno utrzymuje linę, obrócił się do swoich ludzi, dając znak, ażeby się ka nim udali.
Zręczni i śmiali górale nie namyślali się długo, mieli to sobie za punkt honoru, że co jeden zrobić zdoła, to samo i oni potrafią.
Marja została na ostatku. Gdy przyszła na nią kolej, wzięła połę swojéj spódniczki do zębów, uczepiła się za linę i nie dając najmniejszego znaku bojaźni, ani słabości, przebyła jak wszyscy inni.
Dowodzca odetchnął, widział bowiem wkoło siebie wszystkich swych łudzi zdrowych, bez żadnego szwanku, ocalił im życie, którego odmówili za cenę jego życia. Po czém spojrzawszy wzrokiem pogardy na nieprzyjacielski obóz, w którym gdzieniegdzie błyskały ponakładane ognie, rzekł do swych towarzyszy — Idźmy. Wszyscy udali się w podróż weseli i z największą energią.
W godzinę zobaczyli jakąś wioseczkę, weszli do niéj. Żakomo zaszedł do jednego wieśniaka, wymienił swoję imie i oznajmił, że jego ludzie są wygłodniali. Natychmiast pospieszono dostarczyć im wszystkiego, czego tylko potrzebowali; każdy się opatrzył w żywność i poszli w dalszą drogę. Wkrótce byli już między górami, bezpieczni od wszelkiéj pogoni. Żakomo zatrzymał się tam, obejrzał położenie miejsca: — Będziemy tu nocować, rzekł; możecie teraz posilić się.
Pospieszono wypełnić ten rozkaz z największą ochotą; każdy bowiem choć prawie umierał z głodu, nie śmiał dotknąć się niczego bez pozwolenia dowodzcy. Pokrajano prowizją na sztuki, bandyci zasiedli w kolo, i wkrótce każdy starał się jak mógł wynagrodzić czas stracony. Wtém Żakomo nagle się podniósł: Maryi tam nie było.
Postąpił spiesznie kilka kroków w stronę z któréj przyszli, po czém się zatrzymał zdumiony. Marja klęcząc u stóp drzewa własnemi rękami kopała grób dla swojego dziecięcia.
Żakomo upuścił kawałek chleba, który trzymał w ręku, patrzał na nię przez chwilę nieśmiejąc słowa przemówić, i wrócił smutny w milczeniu do swojéj bandv!
Po wieczerzy, Żakomo bardziej z nałogu aniżeli przez bojażń jakiego niebezpieczeństwa, postawiwszy straż, wszystkim pozwolił udać się na spoczynek. Sam zaś rozesłał swój płaszcz na ziemi, utulił się, i wkrótce wszyscy posnęli.
Bandyta który był na straży ledwo jeszcze od kwadransa czuwał, a już sen go niezmiernie zaczął morzyć; jego oczy mimowolnie kleiły się, zmuszonym był chodzić ciągle ażeby nie zasnąć stojąc, gdy głos przyjemny i smutny wymówił jego imie. Obrócił się i zobaczył Marją.
— Luidgi, rzekła, to ja, nie lękaj się.
Luidgi skłonił się jéj z uszanowaniem.
— Biédny chłopcze, mówiła dalej, jesteś senny, znużony, a jednak musisz czuwać.
— Taka jest wola dowodzcy, odpowiedział Luidgi.
— Posłuchaj, rzekła, ja.... ja gdybym nawet chciała nie zdołam zasnąć. Tu pokazała krwią zbroczony swój fartuch. Krew syna mojego nie dozwoli mi tego. Wiész Luidgi jak mam wzrok bystry i pewny, daj mi swój karabin, zostanę na twojem miejscu na straży, a jak tylko dzień zaświta obudzę ciebie. Ty tymczasem zaśnij, wszak to jeszcze dwie godziny do dnia.
— Lękam się, czasami wodz nasz się dowie, rzekł Luidgi pragnąc z największą ochotą przyjąć propozycją.
— Eh, nie dowie się, odpowiedziała Marja.
— Zaręczasz?
— Zaręczam.
Bandyta oddał jéj swój karabin, i wkrótce dowiódł, że chcącemu wszędzie można się wyspać. W dziesięć minut swojém chrapaniem oznajmił jak korzysta z krótkiego czasu, jaki mu zostawał do wschodu słońca.
Marja blisko kwadransa zostawała na miejscu nieruchoma; po czém obróciła się bu bandytom, chcąc się przekonać, czy wszyscy już śpią; zapewniwszy się o tém opuściła swój plac, i poszła ostrożnie, bez szelestu, przesuwając się pomiędzy bandytami, jak cień napowietrzny: — zbliżyła się do Żakomo, odprowadziła kurek, i przyłożywszy karabin do piersi jego — strzeliła.
— Co to jest? zawołali bandyci nagle się przebudzając.
— Nic, odpowiedziała Marja, Łuidgi, którego miejsce zastępuję, zapomniał mnie ostrzedz, że jego karabin nabity, a ja przez nieostrożność dotknęłam się palcem do cengla i karabin wystrzelił.
Każdy owinął się płaszczem, i znowu zasnął.
Biedny Żakomo ani jednego westchnienia, ani jednego jęku nie wydał; kula jak raz trafiła mu w serce.
Marja postawiła karabin pod drzewem,


WOŹNICA KABRYOLETU.

WĄTPIĘ azali ktokolwiek z czytelników, którzy będą przebiegać to pisemko, zastanawiał się kiedy nad różnicą, jaka jest między woźnicą kabryoletu, a woźnicą karecianym. Ten ostatni poważny, nieporuszony, oziębły, znoszący zmiany powietrza z cierpliwością prawdziwego stoika; niemający innéj rozrywki jak tylko klaśnięcie niekiedy z bicza nad uchem swojego kamrata, którego omija; bez przywiązania do swoich dwóch wychudłych rossynantów któremi kieruje; nie mówiący prawie innych, jak tylko te klassyczne słowa: »Mon! prawo! trzymaj prawo!« Każdy trochę egoista, mało dbający o ubiór, prawie każdy nosi włosy gładko zaczesane, i każdy posiada doskonale litaniją przekleństwa.
Woźnica zaś kabryołetu, to zupełnie człowiek inny. Potrzeba być zanadto w złym humorze, ażeby jego uprzejmość nie potrafiła rozweselić; z jaką to starannością okrywa on nogi fartuchem niezważając na siebie, czy to deszcz pada, czy mrozi, byleby cię ochronić od dżdżu albo od zimna; potrzeba zanadto upartym być głuszcem, ażeby nie odpowiedzieć na tysiąc zadawanych przez niego zapytań, na wymykające się wykrzykniki, na jego cytacje historyczne. Każdy woźnica kabryoletu może uchodzić za człowieka światowego znającego ludzi, okrzesanego, a to ztąd: siada z nim naprzykład jaki literat mający odbyć ze trzydzieści dziewięć wizyt, cóż ma robić? — rozmawia z nim — ot już jest cóś dla literatury; woził na szpacer jakiego Deputowanego Izby, ten prawił mu o polityce — znowu dla niego korzyść; dwóch medyków wsiada na jego wózek, rozprawiają o operacjach, i tu zostaje mu odcień medycyny; jedném słowem ze wszystkiém obeznany choć tylko powierzchownie; każdy z nich kostyczny, dowcipny, świegotliwy, każdy chodzi w kaszkiecie, i ma jakiego kuzyna albo przyjaciela, który go darmo wprowadzi do teatru. Ze smutkiem przychodzi nam wyznać, że najczęściéj zajmuje miejsce w samym środku parteru.
Woźnica kareciany jest człowiekiem z czasów jeszcze pierwotnych, nie mając żadnych stosunków tylko z niektóremi indywiduami nieodbicie potrzebnemi w jego obowiązku ma charakter ostry, zawsze jednak jest uczciwym człowiekiem.
I woźnica kabryoletu należy także do dawnych stowarzyszeń; ucywilizowany, ale to przez samo tylko używanie, z postępem czasu; jego moralność jest prawie taka sama jak i Bartholo.
Karczmarze zazwyczaj na szyldach swoich mają wyobrażenie woźnicy karccianego w woskowanym kapeluszu, w błękitnym płaszczu, z ogromnym biczem w jednéj, i z kiesą w drugiéj ręce — z napisem: Dla wiernego woźnicy.
Żadnego nie widziałem szyldu z wyobrażeniem woźnicy kabryoletu z takimże napisem.
Ale mniejsza o to. Ja zawsze więcéj lubię furmanów kabryoletowych. Może to dla tego, że nie zawsze mam dość napełnioną kiesę, ażebym mógł jeździć z karecianymi.
Czy myślę o jakiéj dramie nader zajmującej, czy spieszę na jaką nudną repetycją, czy wracam ze spektaklu, na którym nie raz tylko co nie zadrzymię, rozmawiam z nimi, i często w przeciągu dziesięciu minut przejazdki więcéj się zabawię, aniżeli przez cały cztero-godzinowy wieczór, z którego mię odwozi.
Mam więc w mojéj mozgownicy szufladkę, jedynie tym za dwadzieścia pięć sous pamiątkom poświęconą.[6]
Między innemi, jedna największy w mojéj pamięci ślad zostawiła.
Jest już jednak blisko roku, jak Kantillon opowiadał zdarzenie, które zamierzam tu przedstawić.
Kantillona wózek miał numer 221.
Był to człowiek lat czterdzieści do czterdziestu pięciu mający, brunet, zarysów twarzy wyrazistych; nosił w czasie, o którym jest mowa, piérwszego Januaryi tysiąc ośmset trzydziestego piérwszego roku, kapelusz pilściowy z resztkami galonów, surdut z sukna drożdżowo-winiastego koloru z resztkami liberyi, i bóty z resztkami podnosków; dotąd przez jedénaście miesięcy te wszystkie resztki może już znikły. Wkrótce się dowiemy zkąd pochodzi, albo też raczéj, gdyż od wyżéj wymienionego czasu nie widziałem go, zkąd pochodziła ta szczególniejsza różnica ubioru Kantillona od innych jego towarzyszy.
Działo się, jak już powiedziałem, 1 Jamiaryi 1831 roku, o szóstéj godzinie z rana. Poprzypominałem wszystkie wizyty jakie potrzeba mi było koniecznie oddać osobiście; już na ulicy uporządkowałem listę przyjaciół, których zawsze przyjemnie jest ucałować w oba policzki, ścisnąć za obie ręce, choćby raz w rok około święta wielkonocnego, jedném słowem, tych sympatycznych ludzi, których zdarza się czasami nie oglądać przez całych sześć miesięcy? których spotykamy z roztwartemi ramionami, i u których nié ma potrzeby zostawiać biletu wizytowego.
Służalec mój, któregom posyłał po kabryolet, wybrał Kantillona. Kantillon winien był piérwszeństwo tego wyboru, resztkom swoich galonów, resztkom swojéj libervi i resztkom swoich resztków. Józef wywąchał swojego exlsolegusa. Oprócz tego, jego kabryolet był koloru czokoladowego, zamiast coby miał być pomalowany żółto, albo zielono, i posrebrzane ressory tak lekko się uginały, iż fasong sięgał prawie saméj gruntwagi. Mój uśmiéch zadowolenia przekonał Józefa, że byłem kontent z jego rostropności: uwolniłem go na cały dzień. Umieściłem się roskosznie na wygodnym materacu, Kantillon zakrył moje nogi fartuchem kawiano-mlécznym, bełkotnął frazes furmański, i koń ruszył bez pomocy harapa, który przez całą naszę przejazdkę leżał zaczepiony bardziéj jako nieodbicie potrzebna ozdoba, aniżeli jako narzędzie musu.
— Dokąd pan jedzie?
— Do Karola Nodir, do arsenału. Kontillon zrobił giest, jak gdyby chciał odpowiedzieć: «Nie tylko wiem gdzie to jest, lecz jeszcze znajome mi dobrze to imie». Co do mnie, gdy kabryolet niósł lekko; zacząłem marzyć, wdałem się w Antony, zacząłem rozmyślać nad trzecim aktem, który zostawał mi jeszcze do wykończenia, i który niezmiernie mię interesował.
Nié ma zapewne przyjemniejszych chwil dla poety, jak gdy widzi, że jego dzieło wkrótce się uwieńczy. Ileż to dni pracy, mozołu, ileż to chwil powątpiéwania, po ileż to razy prawie zupełnie traci serce, nim dojdzie swojego celu, a gdy dosięgnie wśród téj walki człowieka i rozumu, przebiegając myśl, którą ze wszystkich wycisnął źródeł, ze wszystkich stron wykształcił, ciągłą wytrwałością ugniatał jak zwyciężonego nieprzyjaciela pod swojémi kolanami proszącego przebaczenia, — ach! w ówczas jest chwila szczęścia! chwila szczęścia taka, jakiéj Bóg doznał gdy wyrzekł: «Stań się» i ziemia się stała; jak Bóg, dumny poeta może powiedzieć: «Zrobiłem coś z niczego; zrobiłem świat z nicości.»
Prawda, że świat poety często nie więcej nad dziesięciu liczy mieszkańców, nie więcéj miewa obszerności w sferze swojego wybujałego systematu nad trzydzieści cztéry stóp kwadratowych, i często zradza się i ginie tegoż samego wieczora.
Ale to nic nie znaczy, moje porównanie jednak niemniéj jest trafném: lubię bardziéj równość, która podwyższa, aniżeli równość która poniża.
Tak marząc, widziałem z poza przezroczy gazowej mój świat zajmujący swoje miejsce w pośrodku planet umysłowych; jego mieszkance mówili podług mojéj woli, podług, mojéj chęci; cieszyłem się z nich, słyszałem somsiedniéj sfery wyraźnv odgłos oklasków, przekonywający mię, że stawiające się osoby im się podobają; byłem rad z siebie samego.
Nie prędkobym się przebudził z tego dumnego marzenia — opium poetów, ale mój somsiad bardzo był niekontent z milczenia, widząc moje oczy stale w jednę stronę zwrócone, starał się jak mógł rozerwać mię — to powtarzał: «Mój panie, fartuch opada» — ja nic nie odpowiadając naciągałem znowu na kolana; to chuchał w swoje palcy: ja kładłem moje do kieszeni; to gwizdał jaką narodową zwrotkę, a ja machinalnie wybijałem miarę. Powiedziałem był mu przy wsiadaniu, że zostaniemy razem przez cztery albo pięć godzin, smucił się więc niezmiernie myśląc, że przez tak długi czas będzie musiał milczeć pomimo największéj chęci do gawędki. Wkrótce jednak symptomata jego nieukontentowania zaczęły coraz wzrastać, i prawdziwie widziałem się w wielkim ambarasie, chciałem przemówić: tu jego twarz rozpogodziła się. Ale na nieszczęście trzeci akt zostający do wykończenia mojego dramatu przyszedł mi w téjże chwili namyśl, i choć już byłem się obrócił mając odemkniętą jak przemówić gębę, odwróciłem się nazad cedząc między zębami sam do siebie: «To dobrze, to dobrze
Kantillon sądził, że ja oszalałem.
Westchnął nieborak.
Wkrótce zatrzyma! konia, mówiąc: «Czy tutaj“?» Byłem przed gankiem Nodiera.
Chciałbym czytelniku chętnie mówić tu z tobą o Nodierze, którego znam dobrze i wielkim jestem przyjacielem, którego także zapewne musisz być przyjacielem, tylko że go nie znasz osobiście. Lecz odłóżmy to na późniéj.
Teraz zaś jedynie o naszym woźnicy rzecz chodzi. Wróćmy do niego.
Po upływie pól godziny wyszedłem od Nodiera, Kantillon podał mi zręcznie stopnie, Wsiadłem — i po zwyczajném brrrr i kilku wstrząśnieniach kabryoletu, siedziałem najwygodniéj jak w fotelu, w którym przyjemnie jest marzyć; zamykając na wpół oczy rzekłem:
— Taylor, ulica Bondy.
Kantillon korzystając z pory spieszył przemówić.
— Czy nie ten pan Karol Nodier, co to robi książki?
— Zgadłeś, ten sam; zkądże u kata wiadomo ci o tém, tobie?...
— Czytałem jego romans, za czasów kiedy byłem jeszcze u P. Eugieniusza; młodą dziewicę, któréj kochanka gilotynowano.
— Teressę Ober?
— Aha, tak, to samo.... oh! gdybym ja znał tego pana, podałbym mu piękny przedmiot do romansu.
— Ach!
— Nie ma co achać. Gdybym tak często machał piórem jak moim biczem, nie podawałbym przedmiotów innym, sambym pisał romanse.
— No, opowiedzże mnie to samo, mój przyjacielu.
Spojrzał na mnie przymrużając oczy.
— Oh!panu, ależ bo to zupełnie co innego.
— Dla czego?
— Bo pan nie robisz książek, prawda panie?
— Nie, ale ja robię sztuki teatralne; i może twoja historja posłuży mi do jakiego dramatu.
Tu znowu spojrzał na mnie.
— Czy nie pan to czasami napisał — Dwóch więźniów?
— Nie, mój przyjacielu.
— Albo — Oberża des Adrets?
— Nie.
— A jakież pan pisał sztuki?
— Dotąd pisałem dla teatru francuzkiego i Odeonu.
Kantillon spuścił nos na kwintę, z jego twarzy jednak mogłem wyczytać, że nie bardzo dobre miał o mnie wyobrażenie; po niejakiéj chwili.
To wszystko jedno, rzekł, byłem kiedyści w teatrze francuzkim z P. Eugeniuszem. Widziałem Talma w Sylla: ot to prawdziwy portret Cesarza, i cała sztuka piękna, bardzo piękna; drugi raz byłem na małéj sztuczce, jakiś tam machlarz w ubiorze służącego kozyrzył się niecnota; oh! pocieszny to był dudek!.... Ale to wszystko jedno, ja lepiéj lubię — Oberża des Adrets.
Nie było co odpowiedzieć. Zkądinąd w tejże saméj chwili i w mojéj głowie snuły się także roztrząsania literackie.
— Więc pan robi tragiedje? rzekł on patrząc na mnie z ukosa.
— Nie, mój przyjacielu.
— A cóż pan robi?
— Dramy.
— Ah! to pan jesteś romantykiem. Woziłem kiedyś jednego akademika do akademii, który bardzo dobrze układał dramy, romantyczniej pisał on także tragedje; deklamował mnie nawet kawałek swojéj ostatniéj. Nie wiem jak on się nazywa, chudy, wysoki, co ma krzyż legii honorowej, i koniec nosa czerwony. Pan musi go znać? — Skinąłem głową jak gdybym chciał powiedzieć — tak.
— A twoja bistorja?
— Ah! ależ bo to, widzi pan, bardzo smutna; wiele tam zabójstw, umarłych!
Wzruszony ton jego, gdy to mówił, jeszcze bardziéj wzbudził we mnie ciekawość.
Mów, mów! łatwo to powiedzieć, a jak zacznę czasami płakać, to i historja moja....
Spojrzałem na niego z ironiją.
— Widzi bo to pan, kiedyści ja niebyłem woźnicą kabryoletu, jak pan wnosić może z mojej liberyi, rzekł wskazując z niejakiém zadowoleniem swój ubiór, na którym znaczne jeszcze były szczątki różowych obszewek. Przed dziesięciu laty służyłem u P. Eugeniusza. Czy pan znał P. Eugieniusza?
— Eugieniusza, jakiego?
— Ah! Eugieniusz ten... nie słyszałem nigdy jak go inaczéj nazywają, i nie widziałem żadnego razu ani jego ojca, ani jego matki: był to urodziwy młody mężczyzna, taki jak pan, takiegoż wieku. Wiele pan lat sobie liczy?
— Dwadzieścia siedm.
— Jak raz jak on; prawda, że nie był tak ciemnym brunetem, a do tego pan ma włosy pokręcone, a on proste. Zresztą śliczny chłopiec, to tylko źle widzi pan, że zawsze był smutny jak czapka nocna; miał dziesięć tysięcy przychodu, ale i to nic nie pomagało; już ja nawet zacząłem był powątpiéwać, czy nie dostał defektu pylory. Otoż, widzi pan, wszedłem do jego na służbę. Nigdy innego słowa. «Kantillon, mój kapelusz.... Kantillon załóż konia do kabyoletu.... Kantillon jeżeli P. Alfred de Linar przyjdzie, powiedz że nie ma mnie w domu.» Trzeba wiedzieć, że on nie lubił tego P. de Linar. A to dla tego, ze ten jegomość był wielki trzpiot. Oh! ale jaki trzpiot... pan rozumie. Mieszkał w tym samym domu gdzie i my, i zawsze siedział nam na karku; oh! jak to było nieznośnie! Tegoż samego dnia przychodzi on i pyta się P. Eugieniusza; ja powiadam, że nie ma.... aż tu paf, mój pan kaszla; on to posłyszał, ot tobie masz, de Linar wychodząc powiedział: «Twój pan wielki impertynent.» Biorę to na siebie; udajmy, że nic nie mówił.
— Aa, mój panie, a do którego numeru jedziemy na ulicy Boudy?
— Numer 64.
— Ha.... oh!.... to tutaj.
Taylora niebyło w domu: tylko wszedłem i wyszedłem.
— Cóż potém?
— Potém? ah! moja historja... Ale naprzód proszę powiedzieć dokąd teraz jedziemy?
— Ulica Saint-Lazar, numer 58.
— Ali! do panny Mars: ot to, to mi dzielna aktorka. Mówiłem więc, że tegoż samego wieczora jeździliśmy na ulicę la Paix; hup! o saméj północy mój pan wpada w najgorszy humor; spotkał się był z P.Alfredem, pomówił z nim słów kilka, i słyszałem jak wracając mówił: «Jest to błazen, którego muszę nauczyć.» Zapomniałem powiedzieć, że mój pan strzelał z pistoletów, ale strzelał, panie! a jak pałaszem wywijał — to jak sam święty Jerzy! Przybyliśmy do mostu, gdzie teraz wiele jest statuów, pan musi wiedzieć; wówczas tam jeszcze nie było. Aż tu ni ztąd ni z owąd postrzegamy kobiétę, która tak mocno płakała, iż pomimo turkotu naszego kabryoletu posłyszeliśmy jéj szlochanie. Mój pan zawołał: — «Stój!» Ja stawam. W mgnieniu oka wyskoczył z pojazdu; to dobrze....
»Noc była tak ciemna, że ani świata bożego widzieć nie można było. Kobiéta szła na przód, mój pan za nią. Wtém nagle zatrzymuje się ona w połowie mostu, wskakuje na poręcz, i tylko słyszę — pauf! Mój pan stanął zdumiony; ot zkąd biéda. Ale trzeba wiedzieć, że pan Eugieniusz pływał jak łosoś.
»Ja zaś pomyślałem sobie: jeżeli zostanę w kabryoleeie nie wiele pomogę; a z drugiéj strony nie umiejąc ani trocha pływać, jeżeli skoczę do wody, to tylko to ztąd wyniknie, że zamiast jednego będą musieli dwóch wyciągać z rzeki. Rzekłem do mojego konia, ot do tego samego, który wówczas miał lat cztéry mniéj na karku, a w brzuchu owsa ze dwie miarki więcej: — «Stój tu mój Koko.» Jak gdyby mnie rozumiał, stał spokojnie: to dobrze.
»Poleciałem jak szalony, przybywam nad brzeg rzeki. Stała niewielka gondola, — wskakuję do niéj: oh! na nieszczęście przywiązana powrozem; ja dawaj targać, targam, targam. Szukam swojego noża; niema, zapomniałem wziąć z sobą; chuda sprawa! a tymczasem mój pan już pływa sobie jak kruk morski.
»Targam z całéj siły, targam, aż nareszcie — krak, powróz się urwał; żeby trocha, poleciałbym jak kamień na dno rzeki. Upadłem na brzeg gondoli, szczęście że padłem nicem na ławkę. Rzekłem do siebie; nie ma tu czasu liczyć gwiazdy na niebie: wstaję.
W mgnieniu oka czółno już na wodzie. Szukam wioseł: tym przeklętym koziołkiem wyrzuciłem jedno do wody. Poganiam czółno choć jednym tylko, kieruję jak frygę, mówiąc: oto jak gdybym śpiéwał — czekajmy.
— Ah! panie, przez całe życie będę ja pamiętał ten moment: jak to było strasznie, zdawało się, że rzeka płynie atramentem, tak była czarna woda. Kiedy niekiedy tylko niewielka fala uderzała brzegi zostawując po sobie pianę, niekiedy na środku, biała sukienka panienki ukazywała się, albo głowa mojego pana, który wypływał na wierzch dla odetchnięcia. Raz tylko ukazali się w jednym czasie oboje. Słyszałem pana Engieninsza jak wołał: odobrze! widzę ją, widzę!» We dwie sekundy już był tam, gdzie, przed chwilą bielała sukienką. Wkrótce pokazały się tylko rozrzucone jego nogi, które stulił prędko i znikł.... Byłem prawie o dziesięć tylko kroków od nich, oddalając się coraz ani prędzéj ani wolniéj jak bieg wody, ściskając moje wiosło tak, iż zdawało się że zaraz rozpęknie, wołałem: O Boże Bogów! potrzebaż abym na ten raz nie umiał pływać!
»Znów jednak wkrótce się ukazał. Tą razą trzymał już on ją za włosy; biédaczka, była bezwładną: a i mojemu panu także nie bardzo było słodko, djabelnie musiało być jemu trudno utrzymać się na wodzie, gdyż ona nie mogła poruszyć ani ręką ani nogą, i była tak ciężką jak ołów. Podniósł głowę chcąc zobaczyć, z któréj strony bliżéj do brzegu i postrzegł mnie. «Kantillon! zawołał, do mnie!» wysunąłem się jak mogłem z czółna wyciągając do niego wiosło; lecz, uich! potrzeba było jeszcze ze trzy stopy.... — Do mnie, powtarzał, do mnie! Krew we mnie psuła się. «Kantillon!» Fala przeszła przez jego głowę; stałem z roztwartą gębą, i z wlepionémi w tę stronę oczami; znowu się ukazał: bardziéj jeszcze wychyliłem się nad czółno i podałem wiosło; zbliżył się trochę do mnie.... «Śmiało, mój panie, śmiało!.» wołałem. Ale już nie mógł odpowiedzieć. «Puść ją, krzyczałem, puść, ratuj się sam jakkolwiek — Nie, odpowiedział, ja....» tu woda wleciała mu do gęby. Ah! panie, nie było ani jednego u mnie włoska na głowie, któryby się nie napił dowoli wody. Byłem prawie za czółnem podając wiosło; jednak coraz zbliżał się do mnie. Most, Policja, Tiuileri, wszystko to tańcowało, a jednak ja tylko na jego głowę miałem zwrócone oczy, która coraz i coraz się zanurzała, na jego oczy zalane wodą, patrzące jeszcze na mnie, które wydawały się wówczas dwa razy większe; potém widziałem tylko włosy jego; wkrótce i włosy zanurzyły się jak i wszystko: jednę tylko rękę ze skrzepłemi palcami podnosił nad wodę. Użyłem całéj mojéj możności, wyciągnąłem jak najdalej wiosło: — bierz się pan, hup! wołałem. Włożyłem do ręki wiosło.... No, chwała Bogu!...
Tu Kantillon otarł pot z czoła. Ja także odetchnąłem, on zaczął daléj.
— Dobrze to mówią, że tonący i brzytwy się chwyta; i mój pan tak się uczepił za wiosło, iż wszystkie palce zostawiły dobrą pamiątkę na drzewie. Oparłem wiosło na brzegu statku, podważyłem, pan Eugieniusz ukazał się nad wodą. Drżałem jak osina, lękałem się ażeby nie upuścić wiosła. Ciągnąłem ile mi sił stawało, pan Eugieniusz z odwaloną głową, był prawie zupełnie omdlały; gdy już byłem znacznie się przybliżył; wziąłem go za ręce; chwała Bogu, byłem już pewny mając go w swoich szczypczykach. Przez dni ośm zostały znaki mojéj gorliwości, błękitne plamy na jego ramionach.
„Mój pan nie upuścił swojéj kukaweczki wciągnąłem go do czółna, a on ją z sobą choć sam prawie martwy. No, chwała Bogu, oboje już w czółnie, ale jak w jednym tak i w drugim bardzo mało duchu. Wołałem do niego — Mój panie, to ja, twój sługa! Rozumiałem że go ożywię uderzając w dłonie, ale tak miał ściśnione pięści jak gdyby chciał orzechy ciskać. Co tu robić; choć ty pęknij nié ma rady.
»Znów wziąłem moje wiosło, chciałem przybić do brzegu. I z obydwoma wiosłami ze mnie nie wielki marynarz, a tém bardziéj z jedném. Ja chcę w tę stronę, a obracam się w drugą, bieg wody z sobą mię unosi.... Gdybym wiedział że z wodą dopłyniemy do portu, byłbym spokojny, ale tu nie było rady jak tylko chyba wołać ratunku: i nie długo czekając dawaj ja krzyczeć gwałtu jak paw jaki.
»Chałastra siedząca na małych barkach gdzie najczęściéj ratują topiących się, posłyszała mię. Puścilli się na swoich statkach, jak Neptuny na wodę. W dwóch uderzeniach wiosłem już byli obok mniej zaczepili mój statek do swojego, i wpięć minut mój pan i panienka jak śledzie leżeli na piasku.
»Pytają się mnie, czy i ja także topiłem się, odpowiadam że nie, ale to wszystko jedno, jeżeli dacie mi czaszę wódki, to przynajmniéj się orzeźwię. Nogi pode mną się schylały jak motek nici.
»Mój pan piérwszy otworzył oczy; rzucił się mi na szyję.... szlochałem, śmiałem się, płakałem. Mój Boże! o jakże człowiek jest słabą istotą!...
»Pan Eugieniusz obrócił się, postrzegł młodą dziewicę, którą orzeźwiano. »Tysiąc franków dla was przyjaciele, rzekł on, jeżeli ona ożyje; ty zaś Kantillonie, mój przyjacielu, mój zuchu, mój wybawco, (ja ciągle wówczas płakałem) biegaj co rychlej po kabryolet.
»Ah! zawołałem, to prawda, a mój Koko!... Rozumie się, jak tylko o nim przypomniałem poleciałem na złamanie karku. Przybywam na miejsce gdzie go postawiłem... ani kabryoletu ani konia, ot tego samego. Nazajutrz Policja nam wynalazła: jakiś amator zawerbował go był do siebie.
»Wracam i powiadam: kiepsko panie, przepadł. «To nic nie znaczy, odpowiedział, schodź po fiakra.» A nasza panna? «Poruszyła raz swoje nóżki.» — Chwała Bogu! Gdy powróciłem z fiakrem panienka zupełnie już przyszła do siebie, tylko nic nie mogła jeszcze mówić. Zanieśliśmy ją do koczyka, — «Woźnico, ulica Bak, numer 31, tylko prędko.«
— Wszak to tu mój panie, panna Mars, numer 58.
— Skończyłeś już swoję historją?
— Skończyłem? pch!... jeszcze ani czwarteé części nie ma; jeszcze to nic co ja powiedziałem, pan zobaczysz.
I w rzeczy saméj jego opowiadanie wcale mię interessowało. Nie miałem nic do panny Mars jak tylko złożyć wizytę, to jest zobaczyć ją tak śliczną w tysiąc ośmset trzydziestym, jak i w tysiąc ośmset trzydziestym piérwszym. Za dziesięć minut już byłem w kabryolecie.
— No, twoja historja?
— Naprzód powiedz pan dokąd jechać.
— Nie uważaj, ruszaj prosto; historja.
— Ah! moja łiistorja, stanęliśmy na... »Woźnico, ulica Bak, tylko prędko.«
»Na moście nasza panna znowu osłabiała.
»Pan mój kazał mnie wysiąść z pojazdu, schodzić po doktora. Gdy z nim wróciłem, znalazłem pannę Marją.... Czy ja panu mówiłem, że ona nazywała się Marja?
— Nie.
— »Otoż takie ona miała imie po chrzcie; znalazłem pannę Marją leżącą na łóżku i kilka osób ją pilnujących. Nie mogę panu opisać jak pięknie wydawała się, jéj twarz wybladła, jéj oczy przymknięte, jéj ręce na krzyż na piersiach złożone i wyglądała jak Najświętsza Panna, któréj imie nosiła, a do tego była jeszcze przy nadziei.
— Ah! zawołałem, dlatego to zapewne rzuciła się do wody.
— »Otoż to, pan jak raz tak mówisz teraz, jak mój pan, kiedy mu doktor oznajmił o tém; my tego pierwéj nie widzieliśmy. Doktor za pomocą niewielkiego flakonika orzeźwił ją; oh! pamiętam ja ten flakonik. Wyobraź pan tylko sobie, doktor postawił go na komodzie, ja panie mój widząc, że to ją ożywiło, pomyślałem sobie, musi to być szczególniejszy odor. Powinąłem się zręcznie koło komody, i kiedy nikt na mnie nie patrzał, odrywam podwójny korek, wsuwam do nosa szyjkę: otoż to panie zażyłem tabaki, jak gdyby się szpilek ukłuło razem.... Nic to, przynajmniéj znamy się na tém. Łzy z moich oczu jak woda z chmury płynęły. Pan Eugienisz rzeki: «Nie płacz mój przyjacielu, doktor zaręcza, że będzie zdrowa;» Ja zaś mówiłem do siebie: ten doktor może być mocnym w swoim przedmiocie, jednakże jeżeli ja zachoruję kiedy z przypadku, to pewno nie do niego się udam.
»Tymczasem panna Marja zaczęła powoli wracać do siebie, spojrzała wkoło: — Ah! gdzież jestem? rzekła, ja nieznam tego mieszkania. «Być może, odpowiedziałem, bo pani żadnego razu niebyłaś tutaj.» Mój Pan szepnął — «Cicho Kanlilionie; umiejąc zaś doskonale obchodzić się z kobiétami, rzekł: Uspokoj się pani, jesteś tu jak we własnym domu, ja ośmieliłem się przybrać nader pochlebne imię brata, i spodziewam się że nieodmówi mi szczęścia, ażebym się starał i szanował jak siostrę; a jak tylko stan zdrowia jej się polepszy, za najprzyjemniejszy poczytam obowiązek odwieść do jéj mieszkania. — Ja jestem chorą? rzekła z przestrachem; poczém zbierając swoje myśli nagle zawołała: «Oh! tak, przypominam wszystko, ja chciałam....» Krzyknęła boleśnie — «Więc to panu winnam moje ocalenie? ah! gdybyś pan wiedział jak okropną przysługę wyświadczyłeś, jak bolesną przyszłość odkryłeś, przywołując mię do życia. Ja słuchałem tego przecierając mój nos, w którym djabelnie jeszcze kręciło, pamiętam to wszystko, i słowo w słowo jak się działo panu powtarzam. Mój pan ile tylko mógł starał się pocieszyć; ale na wszystko co tylko on mówił, odpowiadała: «Ah! gdybyś pan wiedział!» Znudziło mojego pana to ciągłe powtarzanie, nachylił się i szepnął jéj do ucha: «Wiem wszystko. — Pan? zawołała. — Tak, kochałaś, byłaś opuszczoną, zdradzoną. — «Tak, zdradzoną, opuszczoną, okrutnie, bezczelnie!» — Opowiedz pani mnie, rzekł pan Eugieniusz, wszystkie swoję smutki; nie dla tego proszę ażebym zaspokoił moję ciekawość, ale może przez to będę mógł stać się jéj użytecznym; sądzę że pani niepowinnaś mię uważać za obcego. — Oh! zapewne że nie, człowiek poświęcający tak bezinteresownie życie swoje, być musi nader szlachetny. Jestem pewny że pan nie skrzywdziłeś nigdy biédnéj kobiety; nie przyczyniłeś się nigdy do hańby od któréj śmiercią tylko chyba się ratować można. Tak, tak, opowiem tobie wszystko! Ja pomyślałem sobie, musi to być coś interesownego; początek niezły, słuchajmy co będzie dalej. — Lecz pierwéj dodała, pozwól mi napisać słów kilka do mojego ojca, zostawiłam do niego list pożegnania, oznajmując o mojém przedsięwzięciu, jemu się zdaje że spełniłam już ten okropny zamiar. Spodziewam się że pan pozwoli ażeby on przyszedł tutaj? ah! lękam się bardzo żeby on także niezrobił jakiego szaleństwa zrospaczy! pozwól napisać do niego niechaj tu przybywa niezwłócznie; wiem że tylko z nim ja mogę płakać; łzy tylko dla mnie teraz są pociechą!»
— »Pisz pani, pisz odpowiedział podając pióro i kałamarz. Eh! i któżby się ośmielił opaźniać tak uroczystą chwilę widzenia się córki i ojca którzy już mniemali że na wieki z sobą się rozłączyli, że się nigdy z sobą już niezobaczą! Pisz, ja sam o to proszę, pisz niezwłócznie. Nieszczęśliwy ojciec! o jakże musi on cierpieć!
«Tymczasem nasza panienka jak maczkiem pisała bilecik; gdy skończyła zapytała się: jaki jest adres do tego domu; Ulica Bak, numer 31 odpowiedziałem.
— «Ulica Bak, numer 31! powtórzyła. I ni ztąd ni zowąd kałamarz — klap, wywrócił się na sukno. Po chwili dodała melancholicznie: «Jakimże to cudownym sposobem opatrzności znalazłam się w tym domu?» Ja odpowiedziałem: cudownym czy niecudownym, to wszystko jedno, a tymczasem potrzeba niemało tu i soli i olejków, ażeby wyjąć tak wielką plamę.
«Mój pan stał patrząc w milczeniu. — Pojmuję dla czegoś się tak zdumiał, rzekła, ale wkrótce o wszystkiem się dowiész, i nie będziesz się dziwił mojemu pomieszaniu, jakie sprawił twój sługa opowiadając adres do tego domu.» Tu podała mu list do swojego ojca.
— «Kantillon, zanieś ten list.» Spojrzałem na koopertę: Fossée-Saint-Victor: ależ to djabelnie daleko, rzekłem. To nic nie znaczy; odpowiedział, weź kabryolet i wracaj tu najdalej za pół godziny.
„Natychmiast wybiegłem na ulicę, spotykani kabryolet, wskakuję do niego. «Sto sous przyjacielu, tylko zawieź mię jak najrychlej na ulicę Fossee-Saint-Victor i nazad.»Chciałbym ja także miewać taki niekiedy proficik.
«Zatrzymaliśmy się przed niewielkim domem: — pukam, pukam, oddźwierna odmyka gderając. Ja rzekłem: gderaj sobie babulo, Pan Dumont czy w domu? — O Boże! zawołała, czy nie przynosisz jakiej wiadomości o jego córce? — Nawet bardzo dobrą! odpowiedziałem. — «Na piątém piętrze w końcu wschodów.» Skaczę po cztéry na raz wschody, przybywam, zaglądam przez drzwi na wpół otwarte i postrzegam starego żołnierza płaczącego okropnie, zapieczętował list, i zaczął nabijać pistolety. Ja pomyślałem sobie pewno to być musi jéj ojciec.
„Odmykam drzwi. Przychodzę w imieniu panny Maryi, rzekłem.
»Obrócił się, zbladł jak śmierć i rzekł...
»Od mojéj córki!»
— Tak od panny Marji, waszéj córki. Wszak pan jesteś Diumout, odstawny kapitan?
«Skinął głową. Oo jest list od panny Marji. — Czy uwierzysz Panie? włosy mu nagłowie powstały; woda i z czoła i z oczu lała się potokiem;
— »Ona żyje! zawołał, i to twój pan ją ocalił? prowadź mię do niéj natychmiast! natychmiast! oto masz, weź przyjacielu!»
Dodał, wyjmując z niewielkiego biórka, trzy czy cztery sztuki pięcio-frankowe i wsunął mi je do ręki. Przyjąłem, ażeby go nie obrazić, i myśląc sobie: nie bardzo pan jesteś kosmaty, oglądałem apartament. Powinąłem się zręcznie, położyłem dwadzieścia franków za biustem: bardzo dziękuję panu Kapitanowi, rzekłem.
— »Czyś gotów? — Czekam pana. Leci przez wschody, ja do niego mówię: ależ mój stary kapitanie, przed panem to i wschodów nie ma. Pch! on już był na dole.
»Jesteśmy więc w kabryolecie. Zapytałem się kapitana: powiedz pan bezogródki co chciałeś robić z pistoletami któreś nabijał? Marszcząc brew swoję, odpowiedział: jeden był dla tego nikczemnika, któremu Bóg przebacza; ale ja nie przebaczam.
»Ja rzekłem: ot prawdziwy ojciec dzieci.
— »A drugi dla mnie.
— Na szczęście los zdarzył inaczéj, odpowiedziałem.
— Jeszcze to nie koniec, rzekł, lecz powiedz mi jakim sposobem twój pan, ten zacny młodzieniec, ocalił moję biédną Marją?
»Opowiedziałem mu wszystko; biédny starzec płakał wówczas ciągle, jak dziécko.... I kamień nawetby rozmiękł widząc tego starego żołnierza płaczącego, nawet nasz woźnica, rzekł: porzuć pan tę dziecinadę, bo dalibóg ja nie widzę jak kierować konia, gdyby to szlachetne zwierzę nie miało więcéj rozumu aniżeli my wszyscy trzej, pewnobyśmy zajechali aż do la Morgue.
— Do la Morgue! rzekł stary drżąc cały, do la Morgue! — Kiedy przypomnę, że nie miałem już nadziei z nią się zobaczyć, że chyba ujrzę moję biédną Marją, dziecko mojego serca, rozciągniętą na czarnym woniejącym marmurze! — Oh! powiedz mi przynajmniéj, powiedz jak się nazywa twój dobry pan; niech go błogosławię, niech go zamieszczę w mojém sercu obok imienia drugiego.
— »Zapewne to drugie imię jest tego, którego masz biust u siebie?
— »O Marjo! tyś już bezpięczna, nieprawdaż? wszak doktor ręczył za to?
— «Nie mów mi pan o tym doktorze, to prawdziwie wydęty dzbanuszek.
— »Jakto? więc się trzeba jeszcze o nię lękać?
— »Nie, odpowiedziałem, nie, to się odnosi do mojego nosa.
— »Tymczasem nie postrzegliśmy się jak przybyliśmy: w tejże prawie chwili woźnica rzekł: jużeśmy na miejscu.
— »Pomóż mi wysiąść mój przyjacielu, rzekł kapitan, nie mogę ustać na nogach. Gdzież ona?
— »Tam, na drugiem piętrze, gdzie widać światło i cień pod zasłoną.
— »Oh! chodź ze mną.
«Biédny starzec! jak płótno był blady. Wziąłem go pod rękę, czułem jak mocno jego serce biło. Może ją znajdę umarłą, rzekł patrząc na mnie wzrokiem obłąkanym.
»W tejże chwili drzwi apartamentu P. Eugieniusza otworzyły się, posłyszeliśmy głos kobiécy, wołający: Mój ojciec! mój ojciec!
— »To ona, to jéj głos! zawołał kapitan; i drżący starzec, który przed chwilą zaledwo mógł ustać na nogach, pomknął się jak rzeźki młodzieniec, wszedł do komnaty, nie przemówiwszy do nikogo, ani dzień dobry, ani dobry wieczór, zbliżył się szlochając do łóżka swojéj córki: Marjo! drogie dziécię! moja córko!
»Gdy ja przyszedłem, to był prawdziwie rozczulający widok: ojciec i córka w najtkliwszych objęciach, on swoją twarzą, starémi swojémi wąsy tulił się do twarzy młodéj dziewicy. Obecni płakali, P. Eugieniusz płakał, ja płakałem, słowem prawdziwa łzów ulewa.
«Mój pan rzekł do otaczających i do mnie: zostawmy ich na osobności. Wychodząc zaś szepnął mi do ucha: pilnuj P. Alfreda de Linar jak będzie wracał z balu, proś ażeby przyszedł pomówić ze mną. Stawam na wschodach myśląc sobie: nic źle bracie wyjdziesz.
«»W kwadrans tylko słyszę: derleng, derleng. Był to P. Alfred. Biegł po wschodach nócąc coś sobie — Ja przemówiłem do niego grzecznie:
— »Mój pan chce z panem pomówić.
— »Alboż twój pan nie może zaczekać do jutra? odpowiedział ironicznie.
— »Widno że nie, kiedy prosił pana natychmiast.
— »To dobrze, gdzież on? Oto jestem, rzeki P. Eugieniusz, który mię posłyszał. Może wstąpisz do téj komnaty? wskazując gdzie była panna Marja. Ja nic nie rozumiałem jeszcze.
»Odmykam drzwi. Kapitan wchodzi do przyległego pokoju dając mi znak, ażebym zaczekał, nim się on schowa. Gdy to zrobił, powiedziałem: niech pan wchodzi. Mój pan popchnął Alfreda do komnaty, wyciągnął mnie ztamtąd i drzwi zamknął. Wtém słyszę głos drżący: — Alfred! później inny głos, w którym się malowało zdumienie: — Marja, Marja? ty tutaj? Pan Alfred jest ojcem jej dziecięcia? rzekłem do mojego pana.
— »Tak, czekajmy co dalej będzie.
»Potém słyszeliśmy głos tylko panny Marji, która zdawała się prosić o coś P. Alfreda. Trwało to chwil kilka. Wkońcu posłyszeliśmy znowu głos jego: Nie Marjo, to niepodobna! czyś oszalała! ja nie jestem panem mojéj woli, — nie mogę się ożenić, zależę od familii, która mi nie pozwoli w żaden sposób. Ale jestem bogaty, i jeżeliby złoto.
— »No, co tu panie, to były słowa prawdziwie łotrowskie; kapitan to posłyszawszy tak silnie uderzył nogą, iż tylko co drzwi nie wyłamał. Panna Marja krzyknęła. Kapitan narobił hałasu na cały dóm; mój pan rzekł: Wejdźmy.
— »Jak raz w samę porę.
»Kapitan Dumout gniotąc pod swojémi kolanami P.Alfreda, dusił za szyję jak indyka. Mój pan ich rozbronił.
»Pan Alfred wstał zbiedniały, z osłupiałemi oczyma, ze ściętemi zębami; ani spojrzał nawet na Pannę Marją, bezustannie mdlejącą, zbliżył się prosto do mojego pana stojącego spokojnie z załamanemi rękami. Eugieniuszu, rzekł on, nie wiedziałem że twój dóm jest jaskinią zbójców; odtąd jeżeli przyjdę, to chyba z pistoletami w ręku, rozumiesz? — Tak właśnie się spodziewam wkrótce z nim zobaczyć się, odpowiedział mój pan, gdyż jeżeli tu przyjdziesz, będę zmuszony prosić, ażebyś natychmiast wyszedł.
— »Kapitanie, rzekł Alfred, obracając się, pan nie zapomni, że mu także jestem dłużny.
— »I spodziewam się, że mi natychmiast się uiścisz, odpowiedział, gdyż ja ani na chwilę nie odstąpię pana.
— »Bardzo dobrze.
— »Zaczyna już świtać, mówił daléj P. Dumout. Staraj się pan broni, już pora.
— »Mam u siebie szpady i pistolety, odpowiedział mój pan.
— »Każ więc zanieść do wozu, rzekł kapitan.
— »Za godzinę, w lasku Bulońskim przy bramie Mellot, dodał Alfred.
— »Za godzinę, odpowiedzieli mój pan i kapitan. Szukaj dla siebie sekundantów.
»Alfred wyszedł.
»Kapitan schylił się nad łóżkiem swojéj córki, P. Eugieniusz chciał wzywać pomocy, ażeby ją ocucili. — Nie, nie potrzeba, lepiéj niech nie wie o tém. Marjo! drogie dziécię, żegnam ciebie. Jeżeli zostanę zabitym panie Eugieniuszu, ty się pomścisz za mnie, nieprawdaż? ty nic opuścisz mojéj biédnéj sieroty?
— »Przysięgam na Marją, odpowiedział mój pan rzucając się w objęciu strapionego ojca.
— »Kantillonie, schodź po fiakra.
— »Bardzo dobrze; a ja czy pójdę z panem?
— »Pójdziesz.
»Kapitan raz jeszcze uściskał swoję córkę; zawołał ją pilnujących. Ocućcie teraz, a jeżeli się zapyta, gdzie jestem, powiedzcie że wkrótce powrócę. Idźmy mój młody przyjacielu, jedźmy.
„Wyszli; kiedym ja wrócił z fiakrem, znalazłem już ich czekających na mnie na dole. Kapitan miał pistolety w kieszeniach, a mój pan szpady pod płaszczem.
— »Fiakrze, do lasku Bulońskiego.
— »Jeżeli zostanę zabitym mój przyjacielu, oddaj ten pierścień mojéj biednéj Marji, jest to zadatek związku mojego z jéj matką, czcigodną kobiétą; młodzieńcze, która dopiéro jest tam, w niebiosach, gdzie nie więcéj sprawiedliwości aniżeli na tym świecie, potém każesz mię schować z moim krzyżem i moją szpadą. Nie mam innych przyjaciół jak tylko ciebie, innego rodzeństwa, jak moję córkę, ty więc tylko i ona za moją trumną.
— »Poco te myśli smutne kapitanie; niewłaściwe są staremu żołnierzowi.
»Kapitan uśmiéchnął się gorzko.
— »Ciągłe od 1815 roku źle mi się powodzi, panie Eugieniuszu. Przyrzekłeś czuwać nad moją córką, lepiéj więc mieć protektora młodego i bogatego, aniżeli ojca starego i ubogiego.
»Zamilkł; P. Eugieniusz także nieśmiał nic mówić, tak w milczeniu przybyli aż do miejsca naznaczonego.
»Drugi kabryolet szedł za nami. P. Alfred wysiadł z niego z dwoma swoimi sekundantami.
»Jeden z sekundantów zbliżył się do nas:
— »Jaką obierasz broń kapitanie?
— »Pistolety, odpowiedział.
— »Zostań przy fiakrze i pilnuj szpad, rzekł mój pan; wszyscy udali się do lasku.
»Zaledwo dziesięć upłynęło minut, gdy razem z dwóch pistoletów dał się słyszeć wystrzał. Podskoczyłem jak gdybym tego się nie spodziewał; musi być już kaput któremuś, gdyż drugie dziesięć minut upłynęło, i nie było słychać żadnego wystrzału.
Rzuciłem się do pojazdu, nieśmiejąc otworzyć oczu. W tém drzwiczki się odemknęły.
— »Kantillonie! szpady, rzekł mój pan.
»Podałem mu. Gdy brał szpady postrzegłem na palcu pierścień kapitana.
— »A.. a... ojciec panny Maryi? zapytałem.
— »Nie żyje.
— »Więc te szpady
— »Są dla mnie.
— »Na miłość Boga! pozwól mi iść z sobą.
— »Chodź, jeżeli chcesz.
»Wyskoczyłem z pojazdu. Moje serce zrobiło się tak małe, jak ziarnko musztardy, drżałem jak galareta. Pau mój wracał do lasku, ja szedłem za nim.
»Zaledwośmy kilkanaście postąpili kroków, gdy postrzegłem stojącego P. Alfreda i śmiejącego się ze swoimi sekundantami. — Strzeż się, rzekł mój pan, odpychając mię na bok. Odskoczyłem trochę. Tylko co nie wlazłem był na kapitana.
»P. Eugieniusz spojrzał przechodząc na zwłoki jego, i zbliżywszy się do oczekujących, rzucił na ziemię szpady mówiąc: — Panowie, zobaczcie czy jednostajnéj są długości.
— »Więc pan nie chcesz odłożyć na jutro? rzekł jeden z sekundantów.
— »Niepodobna!
— »Eh! moi przyjaciele, bądźcie spokojni; piérwsza utarczka bynajmniéj mię nie sfatygowała, chciałbym tylko wypić szklankę wody.
— »Kantillonie, przynieś szklankę wody dla P. Alfreda, rzekł mój pan.....
»Wolałbym być powieszonym, aniżel usłuchać tego rozkazu. Lecz P. Eugieniusz raz drugi dał znak skinieniem ręki, poszedłem więc drogą do niedalekiego domku pod laskiem o sto kroków tylko odległego. W momencie powróciłem, podałem szklankę, myśląc sobie w duchu: bodajby ta woda przemieniła się dla ciebie w truciznę! Wziął: jego ręka jednak nie drżała: tylko kiedy mi wracał szklankę, postrzegłem, że tak mocno ścisnął zębami swojémi, iż szczerby porobiły się na brzegach.
»Odwróciłem się rzucając przez głowę szklankę, i postrzegłem swojego pana, który się już zupełnie przygotował czasu mojéj nieobecności. Był tylko w majtkach i w koszuli, a do tego jeszcze i rękawa zachylone aż pod ramiona. Zbliżyłem się do niego: — Czy pan nie ma nic więcéj mnie do rozkazania? zapytałem. — Nic, odpowiedział; nie mam ani ojca, ani matki, jeżeli umrę.... Napisał słów kilka ołówkiem... Oddasz ten papier pannie Marji...
»Spojrzał raz jeszcze na zwłoki kapitana, i zbliżając się do swojego przeciwnika, rzekł: — »No mościpanie.
— »Ale pan nie masz sekundantów, odpowiedział Alfred.
— »Którykolwiek z twoich zastąpi to miejsce.
— »Erneście, stań koło P. Eugieniusza.
»Jeden z sekundantów przeszedł na stronę mojego pana, drugi wziął szpady, postawił obu przeciwników o cztery tylko kroki jeden od drugiego, podał im szpady do rąk, złożył na krzyż żelazca, i rzekł oddalając się: — No mości panowie, występujcie.
»W tejże chwili obaj postąpili krok na przód, ich żelazca schyliły się aż do rękojeści.
— »Odstąp! krzyknął mój pan.
— »Nie zwykłem nigdy ustępować, odpowiedział Alfred.
»Pan Eugieniusz odstąpił krok jeden, nadstawiając się jak do odsieczy.
»Jak to okropnie było patrzeć: ich szpady zwijały się jak węże igrające. P. Alfred ciągle nacierał, mój pan nie spuszczając z oka szpady, fechtował się jak gdyby to było w sali zbrojowéj na paradzie. A ja pękałem się ze złości. Gdyby był tam wówczas ich sługa, pewnobym go zadławił.
»Walka trwała ciągle; P. Alfred uśmiéchał się gorzko; mój pan był spokojny i zimny.
— »Ah! rzekł P. Alfred.
»Jego szpada dotknęła ramienia mojego pana, i krew się polała.
— »Nic to, odpowiedział P. Eugieniusz, kończmy.
»A ja potniałem, a ja potniałem jak szczur jaki.
»Sekundanci zbliżyli się. P. Eugieniusz poruszył ramionami na znak, żeby się oddalili. Jego przeciwnik korzystał z téj przeszkody, i mój pan nie pośmiał odbić szpady — krew polała się z nogi. Ja siadłem na wzgórzu; nie mogłem utrzymać się na nogach.
»Jednak P. Eugieniusz znosił to z najzimniejszą krwią i spokojnością; tylko z pod jego ust otwartych, widzieć można było jak ścięte miał zęby. Woda lała się z czoła jego przeciwnika. Zaczynał słabieć.
»Mój pan natarł krok naprzód; P. Alfred odstąpił.
»Ja rozumiałem że nie ustępujesz nigdy, rzekł.
»P. Alfred zrobił lisa; a P. Eugieniusz tak silnie odbił, iż szpada jego przeciwnika zatrzymała się w takiéj pozycyi jak gdyby salutował. Przez chwilę pierś jego nie była zakrytą, i mój pan zanurzył swą szpadę aż po rękojeść.
»P. Alfred wyprężył ramiona, upuścił żelazo, stał jeszcze póki szpada była w jego piersiach.
»P. Eugieniusz wyciągnął szpadę, on upadł.
— »Czy honorowie postępowałem? rzekł do sekundantów. Skinęli głową na znak twierdzenia, i zbliżyli się do P. Alfreda.
»Mój pan podszedł do mnie.
— »Wracaj do Paryża i sprowadź notaryusza, ażebym go znalazł jak wrócę do siebie.
— »Jeżeli dla napisania testamentu P. Alfreda, sądzę, że daremna będzie robota, gdyż biédaczek tarza się jak węgorz, krwią womituje, a to znak nie bardzo dobry.
— Nie o to rzecz idzie, odpowiedział.
— A na cóż był on potrzebny? zapytałem Kantillona.
— Dla zrobienia formalności względem zaślubienia młodéj dziewicy, odpowiedział Kantillon, i uznania dziecięcia.
— Zrobiłże on to?
— Tak panie.
Potém rzekł do mnie: — Kantillonie, pojedziemy na wojaż, moja żona i ja; chciałbym także zabrać i ciebie, lecz ty sam pojmujesz, że widząc cię, będzie się zawsze żenowała. Weź te tysiąc franków; oddaję tobie mój kabryolet i mojego konia; rób co ci się podoba; a jeżeli będziesz miał kiedy potrzebę, nie udawaj się do nikogo innego jak do mnie.
»Mając już tak dobre fundamenta zostałem woźnicą.
»Oto jest cała historja mój panie. Dokąd mam teraz wieźć?
— Do mnie. Odkładam na dalszy czas moje wizyty.
Wróciłem do domu, i napisałem tę powiastkę, tak, jak mi ją opowiadał Kantillon.

KONIEC TOMIKU PIÉRWSZEGO.



BLANKA DE BEAULIEU.

I.

KTOKOLWIEK przy schyłku dnia 15 Grudnia 93 r. przejeżdżał z miasteczka Clisson, drogą wiodącą do wioski Saint-Crépin, musiał się zatrzymać na szczycie góry, u stóp któréj płynie rzeczułka la Moine, dla przypatrzenia się widokowi, jaki się przedstawiał na drugiéj stronie doliny.
Naprzód tam, gdzieby wzrok jego, przy mroku wieczora, szukał wśród drzew téj wioski, ujrzałby trzy albo cztéry kolumny dymuu wylatującego w powietrze, wznoszącego się i opadającego z powiewem zachodniego wilgotnego wiatru, i ginącego wśród obłoków zachmurzonego nieba; ujrzałby czerwoną na chmurach łunę, poczém gdy dym zniknął, postrzegłby dachy niektórych domów, głuchy i przytłumiony szmer różnych głosów wśród zgiełku, błądzący w przestworzu, jak maszt okrętu na głębiach morza. Sądziłby, że wszystkie okna wnet się roztworzą i buchną płomieniem; posłyszałby z jakim szelestem jeden po drugim dach runie; zobaczyłby płomienie, wylatujące iskry; i przy zakrwawionym blasku co raz wzrastającego pożaru, połyskującą się broń i długi szereg żołnierzy. A słysząc ich krzyki i, ich śmiechy, przejęty zgrozą, rzekłby z westchnieniem: — Zniszczeniem biédnych wieśniaków, pożarem wioski to żołdactwo się ogrzewa.
I w rzeczy samej, brygada ze dwunastu czy piętnastu secin republikanów złożona, znalazłszy wioskę S. Crépin pustą, przez mieszkańców opuszczoną, podpalili.
Nic można wprawdzie za to ich obwiniać: manewr wojenny, plan bitwy tego wymagał; przekonano się nawet późniéj, iż to był jedyny i najlepszy środek.
Jednakże, jednéj chatki trochę na ustroniu pożar nie ogarniał; zdawało się nawet, że przedsięwzięto wszelkie środki, ażeby płomień jéj nie dosiągł. Dwie straże stały przy drzwiach onéj oficerowie ordynansowi i Adjutanci co chwila wchodzili i wychodzili z rozkazami.
Ten który dawał rozkazy, był człowiek młody, lat dwadzieścia albo dwadzieścia dwa mający; włosy blond długie, na czole rozdzielone, spadały w puklach na twarz bladą i chudą;- — cała jego postać nosiła wyraz głębokiego smutku, wyraz przepowiedni że musi umrzeć za młodu. Z pod błękitnego płaszcza, który go osłaniał, widne były znaki jego stopnia, — dwa epolety generalskie; tylko, że te epolety były wełniane, oficerowie republikańscy, na sejmie, powodowani patryotyzmem, zrobili ofiarę ze wszystkiego złota swojéj odzieży. Nachylony nad stolikiem, mając przed sobą kartę geograficzną, znaczył ołówkiem, przy blasku lampy niknącym przed płomieniami pożaru, drogę jaką się wojska jego miały udać. Był to generał Marso, który trzy lata pożniéj zabitym został w Altenkirchem.
— Alcxandrze! rzekł on nawpół się podnosząc... Alesandrze! przeklęty śpiochu, czy nie marzysz o Sandomingo? tylko śpisz a śpisz.
— Cóż tam? rzekł wstając spiesznie mężczyzna, który głową sięgał prawie sklepienia chatki, co? nieprzyjaciel napadł?
— Nie, odpowiedział Marso, rozkaz Główno-komenderującego generała Weterman.
Podał mu papier, i gdy ten czytał, Marso przyglądał się z dziecinną ciekawością muskularnéj, Herkulesowej postaci swojego kolegi.
Był to człowiek lat dwadzieścia ośm mjący, włosy czarne kędziorawe krótkie, cera brunatna, czoło otwarte, zęby białe. Znajomy całemu wojsku z nadprzyrodzonéj siły: — widziano go czasu potyczki, jak zgruchotał czaszkę aż do pancerz: a raz w dniu parady udusił między nogami konia, który go chciał unosić. I jemu także los naznaczył wiek nie długi, mniéj nawet szczęśliwy, aniżeli Marso, gdyż nie na placu bitwy zakończył źycie, ale zatruty z rozkazu królewskiego. Był to generał Aleksander Dumas.
— Któż ci przyniósł ten rozkaz? rzekł.
— Reprezentant narodu, Delmar.
— To dobrze, a gdzie się mają zebrać te marudery?
— W lesie, ztąd o półtory mili; spojrzyj na mappę: oto tam.
— Tak; ale na mappie nie widać ani wąwozów, ani gór, ani pasiek; wśród tysiąca dróg nie znajdziemy prawdziwéj, tam, gdzie we dnie nawet za ledwo można widzieć jeden drugiego... przeklęta kraina!.... i ze swoim klimatem tak zimnym.
— Spojrzyj, rzekł Marso uderzając nogą we drzwi, i wskazując wioskę w płomieniach, wyjdź, to się ogrzejesz... — He! cóż tam obywatele? rzekł do gruppy żołnierzy, którzy szukając żywności, znaleźli w szocie przytykającéj do chatki zajmowanéj przez generałów, Wandejskiego chłopa, — był niezmiernie pijany, i dla tego zapewne nie wyszedł razem z mieszkańcami wioski.
Proszę sobie wyobrazić prostego zagrodnika, z twarzą głupowatą, w wielkim kapeluszu, z długiemi włosami, w szaréj katance, stworzonego wprawdzie na obraz i podobieństwo człowieka, mało co jednak różniącego się od zwierzęcia; gdyż widocznie instynktu mu nawet brakowało. Marso chciał z nim rozmawiać, chciał się u niego rozpytać, lecz że odpowiadał po chłopsku, a do tego tak był pijany, — trudno więc było zrozumieć go. Już miał zostawić na wolą żołnierzy, gdy generał Dumas nagle rozkazał wypróżnić chatkę i zamknąć w niéj więźnia. Wieśniak się opierał przy drzwiach, żołnierz go popchnął do środka, — poszedł słaniając się, wsparł się o mur, i zaledwo utrzymując się na nogach wahał się przez chwilę, nareszcie padł jak długi nieruchomie. Jeden tylko żołnierz został przy drzwiach na straży, nie miano nawet ostrożności ażeby okno zamknąć.
— Za godzinę możemy wyruszyć, rzekł generał Dumas do Marso; mamy przewodnika.
— Jakiego?
— A tego człowieka.
— Tak, ale chyba aż jutro udamy się w drogę, gdyż ten łotr jak uważam tak się spił, że przez dwadzieścia cztéry godziny nie wiem czy się prześpi.
Dumas uśmiechnij! się, wziął go pod rękę i poprowadził do szopy gdzie pierwéj znaleziono wieśniaka; prosta przegroda przedzielała od chatki, i łatwo można było przez znajdujące się tam szpary, widzieć co się w niéj działo, i słyszeć każde słowo dwóch generałów, którzy przed chwilą tam rozmawiali; — a teraz rzekł trochę ciszéj, patrzaj.
Marso usłuchał, przyjaciel jego wielką miał nad nim władzę, nawet w okolicznościach życia prywatnego. Zaledwo mógł dojrzeć więźnia, który przypadkiem upadł w najciemniejszym kącie chatki; leżał jeszcze nieruchomy na tem samém miejscu. Marso obrócił się do swojego towarzysza; lecz go już nie było.
Znowu więc patrzał przez szparę: wieśniak się poruszył, zamieścił głowę tak, iż jednym rzutem oka można było zobaczyć, co się znajdowało w chatce; wkrótce otworzył oczy ziewając jak człowiek, który się przebudza, a gdy postrzegł, że jest sam jeden, twarz jego zajaśniała błyskawicą chytréj radości.
Ztąd Marso przekonał się, że mógłby być oszukanym, gdyby przezorność jego nie przewidywała wszystkiego. Przyglądał się więc z większą ciekawością; wieśniak jak pierwéj zamrużył oczy, i udając że śpi zaczął się ruszać, zaczepił nogą o stół, na którym była mappa i rozkaz generała Westerman: stół przewrócił się i papiery spadły na ziemię. Żołnierz na straży otworzył drzwi, wychylił głowę, i zobaczywszy co było przyczyną stuku, rzekł śmiejąc się do swojego kamrata: — »Nasz więzień coś marzy we śnie.»
Wieśniak słyszał te słowa, otworzył oczy, spojrzał groźnie za żołnierzem; poczém raptownie chwycił papier na którym był napisany rozkaz, i schował za nadrę.
Marso przytłumiał w sobie oddech, jego prawa ręka jak przykuta spoczęła na mieczu, na lewéj zaś mając wsparte czoło, z trudnością utrzymywał swój korpus zawieszony nad przegrodą.
Przedmiot jego uwagi leżał znów spokojnie; wkrótce jednak cichutko podpełzł ku drzwiom, spojrzał przez szparę między progiem a drzwiami, i zobaczywszy nogi wielu żołnierzy, zaczął powoli i ostrożnie wracać do okna nawpół otwartego; gdy się zbliżył o trzy tylko stopy, wydobył z zanadry broń, naprężył się i jednym skokiem, susem tygrysa, wyskoczył z chatki. Marso krzyknął zdumiony, nie mógł się spodziewać, ani przeszkodzić ta nagłéj ucieczce. — Wtém znowu dał się słyszeć krzyk, ale krzyk przeklęstwa: — Wandejczyk skacząc z okna spotkał się oko w oko z generałem Dumas; chciał go swym nożem przebić, lecz ten chwycił za rękę, zwrócił przeciw jego piersi, i żeby trochę popchnął, Wandejczyk przebiłby sam siebie.
— Deklarowałem ci przewodnika Marso; oto masz, i jak się zdaje nie głupi. — Mógłbym kazać cię łotrze rozstrzelać, rzekł do wieśniaka, wolę jednak darować ci życie. Słyszałeś naszę rozmowę, lecz jéj nie powtórzysz przed tymi, którzy cię przysłali. — Obywatele! rzekł do żołnierzy, których ten ciekawy widok zgromadził, niechaj dwóch z was wezmą go pod ręce i staną na czele wojska; on będzie naszym przewodnikiem; a jeżeli zechce wąs oszukać, jeżeli najmniejszy krok zrobi do ucieczki, palnąć mu w łeb.
Kilka jeszcze rozkazów wymówił z cicha, po czém wojska obozujące w koło popiołów spalonéj wioski zabierały się do pochodu. Szeregi się przedłużały, plutony ścieśniały się. Długa czarna linija sformowała się i zstąpiła na wydrążoną drogę dzielącą Saint-Crépin od Montfaucon; a gdy w chwil kilka promienie księżyca przysłonionego dwiema chmurkami odbiły się o rozwijającą się wśród ciszy nocnej wstęgę bagnetów — zdawało się, że ogromny wąż czarny łyskając stalową swą łuską, pełza wśród cieniów nocy.




II.

SMUTNA to rzecz dla wojska, odbywać marszerunek w nocy. Wojna piękny przedstawia widok w dniu pogodnym, kiedy niebiosa są świadkami utarczki, kiedy lud tłumiąc się w koło bojowiska, jak na stopniach cyrku, daje oklaski zwycięzcom; kiedy dźwięk huczny bębnów wzrusza nerwy serca; kiedy chmura kul jak prześcieradłem cię okrywa; kiedy przyjaciele i nie przyjaciele patrzą na twą śmierć chwalebną. Ale w nocy, w nocy!.... Nie widzieć jak cię attakują, ani jak się bronisz; upadać nie wiedząc kto cię uderza, ani zkąd cios pochodzi; czuć jak cię potrącają nogami nie wiedząc kto jesteś, jak chodzą po tobie!.... Ach! wówczas człek się nie przedstawia jako szermierz, lecz się zatacza, kręci się, gryzie ziemię, drze pazurami;. — wówczas to rzecz okropna!
Dla tego też wojsko szło smutnie w milczeniu: wiedziało bowiem, że z każdéj strony swéj drogi ma wysokie wały, pola okryte nieprzebytą zarosłą, i że cel téj drogi jest utarczka, utarczka nocna!
Tak postępowali już od pól godziny; kiedy niekiedy, jakem powiedział, blady promień księżyca wymykał się z pod chmur, i wówczas nasz wieśniak jak zodiak na niebie ukazywał się na czele armii, któréj za przewodnika służył, baczny na najmniejszy szelest, zawsze jednak strzeżony przez dwóch idących obok niego żołnierzy. Niekiedy awangarda nagle się zatrzymywała i wiele razem głosów wołało: — Kto idzie?.... Nikt nie odpowiadał, a wieśniak śmiejąc się powtarzał: — To zajączek wymknął się ze swojego legowiska. Niekiedy dwaj żołnierze sądząc że widzą coś przed sobą ruszającego się, szeptali jeden do drugiego: patrzaj, patrzaj proszę!... Wieśniak zaś śmiejąc się odpowiadał: — To nic, to wasz cień; nie zważajmy na to, idźmy. Wtém, przy zakręcie drogi nagle dwóch ludzi stawi się przed nimi: chcieli krzyknąć — lecz już żołnierz jeden padł bez zmysłów, drugi zaś chwiejąc się zaledwo zdołał wymówić tylko te słowa: «Do mnie!»
Ze dwudziestu razem karabinów dano ognia: przy świetle téj błyskawicy spostrzegli trzech ludzi uciekających; jeden z nich chciał przeskoczyć przez wał, lecz się spotknął i potoczył na spadzistości. Pospieszono za nim rozumiejąc że to ich przewodnik, ale się omylili, on już zemknął; pytano się pojmanego, nic nie odpowiadał; żołnierz chcąc się przekonać czy żyje, przeszył mu ramie bagnetem — ani się poruszył.
Odtąd już Marso musiał być przewodnikiem. Znając z teoryi każde położenie miejsca, spodziewał się, że nie zabłądzi. I w rzeczy samej po upływie jednego kwadransa, spostrzegli w dali czarny cień lasu. Tamto, podług rozkazu, jaki otrzymali republikanie, mieli się zebrać dla wysłuchania mszy mieszkańce niektórych wiosek, szczątki wielu armij, około ośmiuset ludzik.
Dwaj generałowie rozdzielili swe małe wojsko na kolumny, z rozkazem ażeby las okrążono, i wszystkie przesmyki prowadzące do środka zajęto; wykalkulowali, iż do zajęcia należytych pozycij dosyć jest pół godziny czasu. Jeden pluton stanął na drodze przeciwko samego lasu, inne roztoczyły się w koło po skrzydłach: słyszano jeszcze przez kilka chwil głuchy szmer ich kroków coraz się przytłumiający, a gdy ten zupełnie ustał, największa cichość w koło panowała. — Pół godziny przed potyczką prędko przemija: zaledwo żołnierz ma czas opatrzyć, czy dobrze jego strzelba nabita i powiedzieć swojemu kamratowi, mam dwadzieścia czy trzydzieści franków w swej kabzie, jeżeli zginę w potyczce, prześlij je matce mojéj.
Słowo: naprzód! rozległo się, i każdy zadrżał jak gdyby tego nigdy się niespodziewał.
W miarę jak postępowali, zdawało się że widzą wśród lasu jakieś światło; wkrótce postrzegli gorejące pochodnie; przedmioty stawały się coraz wyraźniejszemi, nareszcie widok o jakim żaden z nich nie miał wyobrażenia, przedstawił się przed ich oczami.
Przed ołtarzem wzniesionym na kilku kamieniach, pleban de Sainte-Marie-de-Rhé odprawiał mszą, starce z pochodniami w ręku otaczało ołtarz, a w koło kobiéty i dzieci modliły się na kolanach. Republikanów i tę gruppę przedzielał duży wał ludu, ustawionego tak, iż byli gotowi do odporu, czy do zaczepki; ztąd widocznie można się przekonać, że byli uprzedzeni, gdyby nawet niespostrzeżono wieśniaka służącego im za przewodnika, w rzędzie piérwszych osób: dopiéro był to żołnierz Wandejski, w pełnym swoim uniformie, z sercem różowego materjału z lewéj strony zamiast znaku pancerza na piersiach, z białą zamiast kitki na kapeluszu chustką.
Wandejczykowie nie oczekiwali nim na nieb uderzą; ich tiraillerowie rozstawieni W lesie, piérwsi dali ognia; republikanie z przygotowaną bronią zbliżali się coraz, nie dając żadnego wystrzału, niezważając na ciągle powtarzany ogień swych nieprzyjaciół, niewymawiając innych po każdym wystrzale plutonów, jak tylko te słowa; ścieśniać szranki, ścieśniać szranki!
Ksiądz prawił mszę zaczętą, słuchacze zdawali się zupełnie być obojętnymi na to, co się w koło nich działo — modlili się klęcząc przed ołtarzem. Republikanie postępowali ciągle. Gdy się zbliżyli o trzydzieści kroków, piérwsze szeregi przelękły się — trzy linje karabinów jak wierzchołki drzew za powiewem wiatru schyliły się: — Dano ognia: szeregi Wandejczyków objaśniły się; kilka kul puszczonych ukośnie padły przed ołtarzem, zabijając kobiéty i dzieci. Wśród tego zgiełku ksiądz podniósł kielich: wszystkich czoła zniżyły się do ziemi — i wkrótce zmowo największa cichość panowała.
Republikanie o dziesięć już tylko kroków z największą spokojnością, w najlepszym porządkuj jak gdyby to było na przeglądzie natarli raz drugi. Wandejczykowie odpowiedzieli mężnie poczém ani jedna ani druga strona nie miały czasu do nabicia broni: koléj uderzyć na babnety; tu największa korzyść dla republikanów, gdyż byli dobrze uzbrojeni. Ksiądz jednak kończył swą mszę.
Wandejczykowie zaczynają cofać, całe ich szeregi złorzecząc padają. Kapłan się postrzegł, — dał znak: pochodnie zagasły, zaczęto walczyć w ciemnościach. Wśród tego nieporządku nastała rzeź okropna, każdy uderzał z wściekłością nic nie widząc, umierał nie prosząc pardonu.
Przebaczenia! przebaczenia! wolał jednak głos tkliwy klęcząc przed Marso, który już wzniósł był swój miecz.
Młody Wandejczyk bezbronny, szukał sposobu wyjścia z tego okropnego zamieszania. — Przebaczenia, przebaczenia proszę! wołał. Wstrzymaj się, ocal mię! na miłość Boga, na miłość twéj matki! ocal mię!
Wzruszony generał chcąc go uchronić przed wzrokiem żołnierzy, odprowadził od placu bitwy, lecz wkrótce musiał się zatrzymać: młody chłopiec zemdlał. Ten zbytek słabości w żołnierzu zadziwił go; pospieszył więc na pomoc, otworzył dla wolnego powietrza odzież: lecz jakież było zdumienie poznając w nim kobiétę!
Nie było chwili do stracenia: podług uchwały sejmowéj, każdy Wandejczyk wzięty z bronią w ręku, jakiejkolwiek płci czy wieku, powinien zginąć na szubienicy. Posadził więc dziewicę pod drzewem, a sam spiesznie się udał na plac bitwy. Tam wśród zabitych postrzegłszy oficera republikańskiego, którego postać była zupełnie podobną do nieznajomej, zdjął z niego cały uniform i kapelusz, i z tém powrócił do niéj. Swiéże powietrze nocy ożywiło ją rychło. — Mój ojciec! mój ojciec! były piérwsze słowa młodej Wandejki; po czém się podniosła, wsparła swe czoło na dłoni, jak gdyby chciała coś przypomnieć. Oh! to okropnie, rzekła, byłam z nim razem, opuściłam go! mój ojciec, mój ojciec!
— Moja pani, panno Blanko, rzekł któś wysuwając głowę z pomiędzy drzew, Markiz de Beaulieu zdrów, jest ocalony. Niech żyje król i jego poddani!
Rzekł, — i zniknął jak widmo pomiędzy drzewami; Marso jednak poznał w nim chłopa z wioski Saint-Crépin.
— Tinguy, Tinguy! zawoła dziewica wyciągając swe ramiona ku niemu.
— Milczenie! jedno słowo może cię wydać! Trudno jest obronić, lecz chcę cię obronić. Wkładaj tę odzież, tę czapkę i czekaj tu.
Znowu pospieszył na pole walki, dał rozkaz żołnierzom, ażeby się zwrócili ku Chollet, poruczył dowodztwo swojego oddziału koledze, a sam powrócił do młodéj oczekującej na niego Wandejki.
Znalazł już ją przygotowaną. Oboje udali się ku wielkiéj drodze przerzynającéj Romaniją, gdzie służący generała Marso czekał z przewodowemi końmi, z któremi nie mógł się dostać do środka krainy, gdyż po drodze same tlłko wąwozy, jary i bagniska. Tu Marso był niezmiernie zaambarasowany: sądził, że jego towarzyszka niezdolną jest jezdzić konno, a tém bardziéj iść piechotą. Lecz się wkrótce uspokoił widząc jak doskonale kierowała rumakiem, nie tak wprawdzie silnie, lecz nierównie zręczniéj aniżeli najlepszy kawalerzysta. Postrzegłszy jego zdumienie uśmiéchnęła. — Nie będzie to ci się wydawało dziwném, rzekła, gdy poznasz mię bliżej. Zobaczysz przez jakie koleje ćwiczenia męzkie nie są mi obcemi.[7] chętny Wyraz twéj twarzy każe ufać tobie, opowiem ci więc wszystkie okoliczności spędzonych lat moich, młodych wprawdzie, lecz bogatych w cierpienia.
— Tak, tak, ale to chyba późniéj, rzekł Marso, będziemy jeszcze mieli dosyć na to czasu; teraz zaś jesteś moim więźniem, i dla ciebie saméj nie chcę ci dać wolności. Zostaje nam tylko dostać się jak najspieszniéj do Chollet. Trzymaj się więc mocno siodła, i w galop mój kawalerzysto.
— W galop! odpowiedziała Wandejka; —- i zaledwo trzy kwadranse upłynęły, już byli w Chollet. Generał główno-komenderujący zajmował mieszkanie Mera. Tam Marso zsiadł z konia, zostawił przy bramie swoję niewolnicę i służącego. Zdał w kilku słówach sprawę ze swojéj missyi, i wrócił z zamiarem szukania kwatery w hotelu Sans-Culottes, szyld zastępujący znaczenie wyrazów: Od wielkiego Ś-go Nikołaja
Marso najął tam dwie komnaty; do jednej z nich zaprowadził młodą Wandejkę, pronsząc ażeby wypoczęła po tak okropnie przepędzonéj nocy, sam zaś zamknął się w swojéj; życie tej pięknej dziewicy polegało na nim — musiał więc myśleć o sposobach jéj ocalenia.
Blanka zostawszy sama jedna zaczęła rozmyślać nad położeniem swojego ojca, o młodym republikańskim generale, tak ślicznéj postaci, głosu tak tkliwego. Wszystko co dotąd widziała, snem się jéj zdawało. Dla przekonania siebie, czy rzeczywiście dzieje się to na jawie, zaczęła się przechadzać, zatrzymała się przed zwierciadłem dla zapewnienia się czy widzi sama siebie; haniebna myśl o śmierci, o śmierci na szubienicy, nie przyszła jéj nawet do głowy; brzmiały jéj bowiem jeszcze przyjemne słowa Marso: «Ja cię obronię.»
Zresztą, za cóżby ona, która zaledwo błysnęła na świecie, miała zginąć? Nie chciała przypuszczać sobie nawet, że jest w niebezpieczeństwie. Jej ojciec, przeciwnie, dowodzca Wandejczyków, zabijał saim i mógł być zabitym; lecz ona, ona, biédna dziewica, dziécko jeszcze!.... Oh! z trudnością dajemy wiarę smutnym przeczuciom. Pędzimy chwile przyjemnie, wesoło, wspominamy przeszłość mile, przyszłość zaś zakryta przed nami. Wojna się skończy, opustoszały zamek obaczy znowu dawnych swych mieszkańców; może kiedy młody, znużony wędrownik, lat dwadzieścia cztéry, albo dwadzieścia pięć mający, głos czuły, włosy blond, odzież generalska, będzie szukał gościnności, zostanie w nim przez czas długi; — marz sobie, marz biedna Blanko!
Są chwile w wieku młodocianym, gdzie na nieszczęście, zupełnie jesteśmy obojętni, jak gdyby ono nigdy nic miało się dopełnić; gdzie najsmutniejsza myśl, pomimo woli najczęściej kończy się uśmiechem. Dla tego to zapewne, że życie z jednéj tylko strony widzimy, że przeszłość nie dozwala wątpię o przyszłości.
Marso także miał o czem myśleć, lecz on już doświadczony, znał niesnaski polityczne obecnego czasu, znał konieczności rewolucyi; tysiąc różnych projektów względem ocalenia śpiącéj Blanki snuło się po głowie. Jeden tylko jaki mu przyszedł na myśl zdawał się być najlepszym, zawieźć ją do Nantu, gdzie jego rodzina mieszkała. Od trzech lat nie widział się ani z matką, ani z siostrami, będąc zaś teraz o kilką tylko mil od tego miasta, za najprzyzwoitszą rzecz poczytał, wziąć uwolnienie na czas jaki u główno-komenderującego. Na tém stanęły jego projekta. — Jak tylko dzień zaświtał, udał się do generała Westerman; o co prosił przyrzeczono mu bez żadnych trudności. Starał się jak najspieszniéj zyskać pozwolenie, sądząc, iż najmniejsza zwłoka może być szkodliwą dla Blanki; lecz potrzeba było, ażeby to pozwolenie było podpisane przez Reprezentanta narodu Delmara. Zaledwo godzina upływa jak przybył on ze swoim oddziałem, od chwil kilku spoczywał po trudach w przyległéj komnacie; główno-komenderujący przyrzekł przesłać jego podpis jak tylko się przebudzi.
Wracając do hotelu spotkał generała Dumas, który go szukał. Dwaj przyjaciele nigdy nie mieli nic przed sobą skrytego: wkrótce więc Dumas dowiedział się o wszystkich zeszłéj nocy okolicznościach. Nim przygotowano śniadanie, Marso wstąpił do swojéj niewolnicy, oczekującéj na niego z niecierpliwością; zawiadomił ją o wizycie swojego towarzysza, — ten wkrótce się przedstawił. Piérwsze jego słowa były zapewnić Blankę że może być spokojną; chwil kilka bawiła się ich konwersacją z przyjemnością, to tylko ją żenowało, że się znajduje sama jedna ze dwóma mężczyznami, których tak mało jeszcze znała.
Już mieli zasiąść do śniadania, gdy się drzwi otworzyły, — Reprezentant narodu Delmar stanął u progu.
Zaledwo mieliśmy czas powiedzieć słów kilka w naszej powieści o téj nowéj osobie.
Był to jeden z tych ludzi; których Robespier jak drugie swe ramie uważał w zamiarach swoich, którzy pojmowali cały jego systemat odrodzenia się narodu, i w ręku których gilotyna była najczynniejszą.
Niespodziane jego zjawienie się przeraziło Blankę, choć jeszcze nic wiedziała kim był.
— Ah! ah! rzekł on do Marso, chcesz nas opuścić generale? lecz takeś się doskonale sprawował téj nocy, iż nie mogę ci nic odmówić; jednakże powinienem wymówić, żeś dozwolił Markizowi de Beaulieu zemknąć; dałem słowo na Sejmie, że dostawię głowę jego.
Blanka blada i drżąca z przestrachu stała jak posąg nieruchomie, Marso zakrył ją swoją osobą.
— Co przewlecze nie uciecze, mówił daléj Reprezentant, ogary republikańskie mają węch doskonały i ząbki nie lada pójdą za nim w pogoń. Oto jest pozwolenie, ze wszelką formalnością, dodał, pojedziesz kiedy ci się podobać będzie; ale pierwéj muszę zjeść z tobą śniadanie: nie mogę się rozstać z tak dzielnym jak ty mężem, nim nie wypiję za ocalenie Rzeczypospolitej i za wytępienie łotrów.
W obecném położeniu, ten znak szacunku podobał się bardzo naszym generałom; Blanka także nabrała trochę odwagi. Udano się do stołu, młoda dziewica lękając się zostać naprzeciw Delmara, zajęła miejsce obok jego; wkrótce jednak uspokoiła się, gdy postrzegła, że Reprezentant bardziéj był zajęty śniadaniem aniżeli współucztującymi. Kiedy niekiedy jednak wymykały się krwawe z ust jego słowa, od których Blanka nie raz musiała zadrżeć, zresztą nie widziała dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, generałowie spodziewali się, że nie przemówiwszy do niéj nawet jednego słowa, opuści. Wyjazd Marso posłużył im za pretext ukrócenia uczty. Już mieli wstawać od stołu, gdy nagle dały się słyszeć wystrzały z muszkietów na placu miejskim, przeciwko zajmowanego przez nich hotelu; obaj generałówie skoczyli po broń swoję, Delmar ich zatrzymał:
— Cieszy to mię, waleczni koledzy, rzekł on śmiejąc się i kołysając się na swojém krześle, bardzo przyjemnie mi jest patrzeć na waszę gorliwość; możecie jednak zostać spokojnie u stołu, nie ma tam dla was roboty.
— Cóż więc znaczy to strzelanie? zapytał Marso.
— Nic, odpowiedział Delmar, strzelają więźniów wziętych dzisiejszéj nocy.
— Ah! nieszczęśliwi! krzyknęła Blanka w przestrachu.
Delmar postawił czaszę którą miał do ust podnosić, i zwracając się ku niéj poważnie: — Toż to mi rycerz! rzekł, jeżeli żołnierze mają być takimi niewieściuchami, jak ty — lepiéj byłoby żeby kobiety w miejscu podobnych tobie przywdziały mundur żołnierski; prawda, że jesteś młodym jeszcze, dodał biorąc jéj obie dłonie do swoich, i patrząc badawczo w oczy, ale z czasem się przyzwyczaisz.
— Ah! nigdy, nigdy! zawoła Blanka, nie zastanawiając się jak nierozważnie postępuje w obecności tego człowieka. Nigdy się nie przyzwyczaję do takich okrócieństw.
Dziécko! odpowiedziął Delmar, puszczając jéj ręce, sądzisz więc że jakikolwiek naród może się odrodzić bez rozlewu krwi, że można przytłumić fakcije, nie stawiąc szubienic? Czyż słyszałeś ażeby w rewolucji jakiegokolwiek narodu dążącego do równości nie spadło głów kilkunastu? Nieszczęście wówczas, nieszczęście dla wielkich, laska Tarkwiniusza dotknie ich niezawodnie!
Zamilkł na chwilę, po czém daléj mówił: — Zresztą sam się zastanów: cóż to jest śmierć? Sen bez marzeń, bez przebudzenia się; cóż to jest krew? czerwony likwor mało co różniący się od tego jaki jest w téj butelce, i który nie sprawia innego skutku, jak tylko ten, jaki do nich wyobraźnia nasza przywiązuje: Sombreuil pił go nie mało. — No, i cóż? milczysz.... zobaczmy czy nie ma w twojéj gębulce jakich filantropicznych argumentów? na twojém miejscu podobny tobie trzpiocik pewnoby nie milczał.
Blanka acz niechcąca musiała odpowiadać.
— Oh! rzekła drżąc cała, możeszże pan utrzymywać śmiało, że Bóg nadał nam prawo tak zabijać ludzi, taki cios zadawać?
— A Bóg czy oszczędzi dla mnie ciosu tego?
— Tak, lecz on wie co nas czeka po śmierci; człowiek zaś gdy zabija, nie wie ani co nam daje, ani co odbiera.
— Zgadzam się; lecz się zastanów: dusza jest nieśmiertelną albo jéj zupełnie nie ma, prawda? ciało zaś nie jest jak tylko materją: jestże więc zbrodnią pozbawić tę materją trochę wcześniej tego, czego jéj Bóg tylko pożyczył? jeżeli dusza w niéj mieszka, a ta dusza jest nieśmiertelną, nie mogę więc jej zabić: ciało nie jest jak tylko odzieżą którą jéj zrywam, więzieniem z którego ją wywalniam. — Dopiéro posłuchaj mojéj rady, tą razą nie chcę ci odmówić: zachowaj twoje filantropiczne reflexie, twoje argumenta scholarne na ocalenie własnego życia; możesz wpaść w rączki Charetta albo Bernarda de Marigny — nie znajdziesz bracie u nich więcéj pobłażania jak jego żołnierze u mnie. Co do mnie, życzyłbym ażebyś nie powtarzał więcej w obecności mojej podobnych bredni: pamiętaj o tém. — Wyszedł.
Chwil kilka panowało milczenie. Marso położył swoje pistolety, które czasu ich rozmowy ponabijał.
— Oh! rzekł on kiwając palcem za odchodzącym; nie wiem czy był ktokolwiek tak niespodzianie bliski śmierci, jak ty człowiecze!.... Wierzaj mi Blanko, gdyby jeden gest, jedno tylko słowo wymknęło mu się, któreby mię przekonało, że cię poznał, zginąłby na miejscu!
Nie słuchała go. Jedna tylko myśl ją zajmowała, myśl, że ten okrutny człowiek miał poruczenie ścigać szczątki armii zostającéj pod dowodztwem Markiza de Beaulieu.
— O mój Boże! mówiła ona zakrywając sobie twarz rękami.... Kiedy pomyślę, że w ręce tego tygrysa ma wpaść mój ojciec; że może téj nocy pojmany, jest teraz tam, przed... Ah! to okropnie, straszliwie! Czyż nie ma już litości na świecie?! Przebacz, przebacz mi, rzekła do Marso, któż bardziéj nade mnie w obecności twojej jest przekonanym, że przeciwnie! O mój Boże, mój Boże!...
W téj chwili wszedł służący z oznajmieniem, że konie już są gotowe.
— Jedźmy, na miłość Boga jedźmy! nie mogę oddychać tutaj zakrwawioném powietrzem.
— Jedźmy, odpowiedział Marso, i wszyscy trzéj natychmiast wyszli z komnaty.




III.

PRZY bramie znalazł Marso oddział jeżdzców ze trzydziestu, ludzi złożony, których główno-komenderujący naznaczył za eskortę w podróży jego do Nantu. Dumas towarzyszył im czas niejaki, lecz o milę od Chollet jego przyjaciel nalegał usilnie, ażeby się wrócił niebezpiecznie byłoby, osobliwie w tym czasie, z bardziej oddalonego miejsca wracać jednemu. Pożegnał się więc z niemi, ścisnął konia i wkrótce znikł na zawrocie drogi.
Marso nie posiadał się z radości widząc się sam na sam z młodą Wandejką. Miała opowiedzieć historją swojego życia, która mu się zdawała nader interessującą. Zbliżywszy się na swoim koniu do wierzchowca Blanki, rzekł: — Teraz, kiedyśmy już bezpieczni, i tak daleką mamy przed sobą podróż, będziemy z sobą rozmawiać, mówić o tobie piękna Blanko. Wiem tylko kto jesteś, i nic więcéj. Lecz jak się znalazłaś wśród tego zamieszania? jakim porządkiem przyzwyczaiłaś się do noszenia odzieży męzkiéj? — nie wiem. Opowiedz Pani; my żołnierze przyzwyczajeni jesteśmy do wyrażeń krótkich i mało zwięzłych. Opowiadaj więc proszę o wszystkiém od twoich lat dziecinnych, jak najdłużéj, ze wszystkiemi szczegółami.
Nic wiem dla czego Marso w rozmowie z Blanką, nie mógł użyć ówczesnych wyrażeń republikańskich.
Blanka zaczęła mu opowiadać, jak jéj matka będąc jeszcze młodą umarła i zostawiła dzieckiém jeszcze na ręce Markiza de Beaulieu; jak wychowanie dane przez mężczyznę, oswoiło ją z ćwiczeniami, które za wybuchnięciem powstania Wandejskiego, stały się tak użytecznemi dla niéj, dozwalając udać się razem z swym ojcem, wyłuszczyła mu wszystkie zaszłe u nich okoliczności teraźniejszéj wojny od zamieszek Saint-Florent, aż do potyczki w któréj Marso ocalił jej życie. Mówiła długo ze wszystkiemi szczegółami, widząc z jaką przyjemnością słuchał. Gdy już kończyła swe opowiadanie, postrzegli na horyzoncie Nautu migające światła. Wkrótce mały ich oddział przebył Loarę, i po upływie chwil kilku Marso już był w objęciach swéj matki.
Po piérwszych przywitaniach, przedstawił swéj rodzinie młodą towarzyszkę podróży: dosyć było słów kilku dla zainteressowania jego matki i siostry. Blanka oświadczyła chęć przebrania się: obie dziewice ubiegały się jedna przed drugą chcąc jéj usłużyć za garderobianę.
Zdarzenie to, jakkolwiek samo z siebie mało znaczące, miało jednak wpływ niemały w ówczesném położeniu rzeczy. — Mieszkańce Nantu jęczeli pod prokonsulstwem Karriera.
Dziwny przedstawiało dla umysłu i oczu widok całe miasto we krwi się broczące, jadem jednego tylko człowieka. Zastanawiano się zkąd pochodzi ta moc panującéj woli jednego, nad ośmdziesięcią tysiącami; dla czego gdy jeden tylko mówi: ja tak chcę! nie odezwą się wszyscy razem: to dobrze ale my nie chcemy!— Dla tego zapewne, że zawsze znajdujemy coś upadlającego w duszy naśladownictwa ogółu, że tylko niektóre indywidua pałają żądzą być wolnémi. Dlatego zapewne, jak powiada Shakespeare, nieznaleziono innego sposobu na ukaranie zabójcy Cezara, jak robiąc jego samego Cezarem. Ztąd to się rodzą i tyrani wolności i tyrani monarchizmu.
Krew się więc lala po ulicach Nantu, a Karrier który się tyle różnił od Robespiera, ile hyena od tygrysa, ile szakal od lwa, nasycał się oną dowoli; ale do czasu dzbanek wodę nosi!
Gilotyna prędko się nadweręża, nie znano jeszcze dotąd takiéj rzezi; on piérwszy wymyślił tę powodź, ten rozlew krwi, którego nazwanie stało się nierozdzielném jego imienia; przygotowane umyślnie statki u portu wiadomo było w jakim celu stały na brzegu; ciekawy i zupełnie nowy przedstawiały widok te klapki od dwudziestu stop, rozwijające żagle na głębie morskie, mające pochłonąć nieszczęśliwych, skazanych na karę; — a w dniu ich odbicia tyle się ludu zebrało na wybrzeża, jak gdyby największy okręt, ze swym bukietem na ogromnym maszcie, i ze wszystkiemi swojemi pawilonami i rejami puszczał się w podróż.
Nieszczęście, trzykroć nieszczęście dla tych, którzy jak Karrier silili się nad wymyśleniem rozmaitych kar śmierci; — cóż bowiem łatwiejszego jak zgubić człowieka?! Nieszczęście dla tych, którzy nie znając dobrze teoryi przyczynili się niesłusznie do zabójstw! — Z ich to łaski niejedna matka drży dopiéro wymawiając słowa: rewolucja! rzeczpospolita! nierozdzielne wyrazom: rzeź i zniszczenie! — Któż bardziéj od matek czuwa nad losem dzieci? i któryż z Franków w piętnastym roku wyszedłszy z opieki matki, nie drżał także na słowa: rewolucja, rzeczpospolita? kto nie musiał użyć całéj umiejętności polityki dla zastanowienia się i zgłębienia działań 93 roku? kto nie potrzebował całéj mocy dwudziesto-pięcioletniego człowieka, ażeby mógł pojąć Mirabo, Dantona, Robespiera, te trzy kolosy ówczesnéj rewolucji? Lecz nareszcie oswojono się poniekąd z nimi, ścieszka ich zasad w działaniu nie długo była obcą — mimowolnie przychodzą na myśl te pamiętne słowa tak oddalonéj epoki: — Każdy z nich nie dla czego innego musiał zginąć, jak tylko, że Każdy chciał sprychować kola wozu katowskiego, który jeszcze miał potrzebę do czynienia; — prawdę mówiąc, nie oni byli sprężyną rewolucyi, duch czasu przeważał i władał wszystkiém.
Przyznać jednak należy, że tegoczesne działania polityczne spieszniejszym postępują krokiem; — dziś naród pisze historją narodu: nie tak bywało za czasów panów dziejopisów korony; zresztą kto nie wie, że Ludwik XI był złym królem, a Ludwik XIV był wielkim?
Lecz wróćmy do Marso i jego rodziny, którego imie było tarczą przeciwko samemu nawet Karrierowi. Tak byli przekonani o republikanizinie młodego generała, iż najmniejsze podejrzenie nie mogło paść ani na jego matkę, ani na siostry. Dla tego też jedna z nich młoda, zaledwo lat szesnaście mająca dziewica, obojętna zupełnie na to co się w koło nich działo, kochała i była kochaną, a ich matka lękliwa jak każda z matek, spodziewając się znaleźć drugiego w małżonku swéj córki protektora, nalegała usilnie, ażeby ten związek jak można przyspieszyć — gdy Marso i młoda Wandejka przybyły do Kantu. Ich zjawienie się podwoiło panującą tam wesołość.
Blanka złączyła się z dwiema młodemi panienkami, które wkrótce stały się jéj największemi przyjaciółkami. Są chwile, gdzie młode serca w jednej godzinie tak ścisłą łączą się przyjaźnią, jak gdyby od wieków znały się z sobą; zaraz po jej przybyciu udały się razem do swoich pokojów, zajęte niezmiernie ważnym przedmiotem, ważnym, jeżeli toaletę damską tak można nazwać. Nie podobna było ażeby Blanka dłużéj zostawała w męzkim ubiorze.
Wkrótce wróciły z nią ubraną w podwójną toaletę: zmuszoną była włożyć suknię jednéj, a szal drugiéj. Śmieszne dziewczęta! prawda że wszystkie trzy, zaledwo składały wiek matki Marso, która jeszcze była piękną.
Gdy weszła Blanka, młody generał postąpił kroków kilka, i stanął zdumiony. Pod uprzednim jéj ubiorem nie mógł przypatrzyć się téj cudownej piękności, tym zachwycającym wdziękom, które w téj chwili zajaśniały w całej okazałości. Nie zaniechała wprawdzie niczego, ażeby się ukazać jemu jak najpiękniejszą; na chwilę zapomniała przed zwierciadłem i o wojnie, o Wandei i o rzezi: najczystsza, najpiękniejsza dusza ma swoję kokieterję, gdy zaczyna kochać i chce podobać się temu którego kocha.
Zachwycony Marso chciał coś powiedzieć; — słowa mu skonały na ustach; Blanka z uśmiechem podała mu rękę, ciesząc się w duchu, że się wydała tak piękną jak sama sobie życzyła.
Wieczorem przybył narzeczony siostry Marso, i jak każda miłość, począwszy od miłości własnéj aż do macierzyńskiéj jest wielkim egoistą, tak jeden tylko zapewne był w całém mieście Nantu dom w którym, wśród powszechnego smutku i łez, panowała prawdziwa roskosz i wesele.
O jakże Bianka i Marso upajali się słodyczą tego nowego życia! jak niewidzialnie spływały im chwile! ani pomyśleli że to prędko zmienić się może. Jednak niekiedy serce się Blanki ściskało, łzy z pięknych jéj oczu spadały, gdy pomyślała o ojcu. Wówczas Marso starał się ją uspokoić, dla rozerwania jéj myśli, opowiadał o swoich piérwszych kampanjach: — jak będąc jeszcze towarzyszem w piętnastym roku został żołnierzem, w siedmnastym oficerem, w dziewiętnastym półkownikiem, w dwudziestym piérwszym generałem. Blanka słuchała go z przyjemnością, ale nigdy nie posłyszała nawet jednego słówka, że się w niéj kocha.
A jednak Marso kochał się szalenie, kochał całą mocą swéj duszy; — przynajmniéj tak sobie wyobrażał. Wkrótce uprojektował że jest zdradzonym, oszukanym: i wzgarda acz z wielką trudnością, owładała to młode serce, tak skłonne do namiętności. Wrząca krew jego powoli ochłonęła, melancholiczna oziębłość zajęła miejsce exaltacyi; Marso nim poznał Blankę, nie znał tych uniesień, téj mocy duszy, dziś zaś na wszystko serce jego było otwarte.
Błogie sny szczęścia, nadzieja pięknéj przyszłości, cały urok młodzieńczego wieku, które Marso mienił za stracone, wznawiały mu się nie raz, bujały na falach niepewności, łudząc że kiedyś spełnią się jeszcze: wówczas mimowolny uśmiéch zbiegał jego usta, i sam się dziwił zkąd ten uśmiéch, bez żadnego powodu, myśl weselsza rozpogadzała jego czoło, spadał ciężar ugniatający jego serce; wówczas już nie pragnął jak przed chwilą śmierci, jako jedynéj tarczy od smutków.
Blanka także czuła jakiś nieprzezwyciężony do Marso pociąg, lecz to uczucie przypisywała wdzięczności. I cóż dziwnego, powtarzała w duchu, że mi jest przyjemną obecność tego, który ocalił nieżycie? Tkliwe wyrazy wymykające się z ust jego, czyż mogą mi być obojętne? jego postać nosząca wyraz tak głębokiego smutku, czyż nie powinna wzbudzić litości? a słysząc, gdy na nię spojrzy, jego westchnienie, nie raz gotową była zawołać: czémże ci odwdzięczę przyjacielu, czém się wywdzięczę tobie, któryś tak wiele mi uczynił?
Takiemi zajęci uczuciami, które się coraz wzmacniały, Marso i Blanka przepędzali chwile pobytu swojego w Nancie: nareszcie dzień ślubu siostry generała nadszedł.
Z pomiędzy klejnotów, jakie sprowadził dla niéj, Marso wybrał strój bardzo kosztowny i ofiarował Blance. Blanka spojrzała naprzód z kokieterją młodéj dziewicy, po czém zamykając pudełko: — Na cóź mi te klejnoty w teraźniejszém położeniu? rzekła ze smutkiem, klejnoty dla mnie! wówczas gdy ojciec mój tuła się może od domu do domu, żebrząc kawałka chleba, prosząc przytułku w jakiej stodole, wówczas gdy ja sama wygnanka.... Nie, zostanę lepiéj przy mojéj skromności; pamiętaj że mogę być poznaną. Daremnie Marso nalegał, ledwo się zgodziła przyjąć różyczkę kunsztowną znajdującą się pomiędzy temi ozdobami.
Kościoły były pozamykane, ślub więc odbywał się w sali ratuszowej; obchód ten trwał krótko i smutnie, młode dziewice z utęsknieniem spoglądały na chór upiękniony blaskiem jarzęcych świéc i kwiatami, z pod baldakimu rozpostartego nad głowami państwa młodych, wymykały się uśmiechy, tych którzy go utrzymywali, czasu błogosławieństwa kapłana, który zakończył słowami: «Zyjcie dziatki szczęśliwie w pokoju!
Przede drzwiami ratusza oczekujący marynarze spotkali nowo-zaślubionych. Stopień Marso był powodem tego hołdu dla jego siostry, jeden z nich, którego postać zdawała się być znajomą miał dwa bukiety z kwiatów, z których jeden podał pannie młodéj, a z drugim zbliżył się do Blanki wpatrującéj się mu z pilnością.
— Tinguy! zawoła Blanka bledniejąc cała, — a mój ojciec“?
W Saint-Florent, odpowiedział marynarz. Przyjmij ten bukiet, znajdziesz w nim listek. — Niech żyje król i jego poddani, moja Panno Blanko! Blanka chciała go zatrzymać, chciała z nim pomówić, chciała się rozpytywać, lecz on zniknął już wśród tłumu. Marso poznał w nim dawnego przewodnika; zdumiewał się nad poświęceniem, odwagą i zręcznością tego wieśniaka.
Blanka przeczytała z pospiechem listek. Wandejczykowie byli porażeni na głowę; cała ludność uchodziła z kraju nękana ogniem i głodem. Resztę listu zajmowały podziękowania generałowi Marso. Markiz dowiedział się o wszystkiém od walecznego Tinguy. Blanka była smutną, ten list wznowił w jéj pamięci wszystkie okropności wojny; wsparła się niedbale na ramieniu Marso, mówiła doń głosem tkliwszym aniżeli zazwyczaj. Marso stał w milczeniu z sercem przepełnioném słodką tęsknotą; im większy smutek, tym większe poddanie się duszy: mówiłem więc prawdę, że miłość jest wielkim egoistą.
Wśród tego obrzędu, oznajmiono, że jakiś nieznajomy, który jak powiadał, miał bardzo ważny interes do generała Marso był wprowadzonym na salę. Gdy ten wchodził, Marso mając zwieszoną głowę ku Blance, którą trzymał pod rękę nie postrzegł go z początku; wtém ręka Blanki zadrżała, podniósł głowę: — Blanka i Marso ujrzeli przed sobą Delmara.
Reprezentant zbliżał się ku nim powoli, z wzrokiem wlepionym na Blankę, z uśmiechem na ustach; zimny pot przejął Marso, gdy widział go zbliżającego się jak don Juan statuę komandora.
— Masz sobie jak uważam, braciszka obywatelu?
Blanka zająknęła, i tylko co już nie padła w ramiona Marso. Delmar mówił daléj:
Jeżeli mię pamięć i twoje podobieństwo nie mylą, zdaje mi się, żeśmy razem śniadali W Chollet. Jak się to więc stało, że odtąd nie miałem szczęścia widzieć cię w szrankach republikańskich żołnierzy?
Blanka czuła, że ją siły wkrótce opuszczą; przeszywający wzrok Delmara raził ją okropnie, tylko co już nie zemdlała, gdy on zwrócił swe oczy na Marso.
Ale wówczas Delmar musiał zadrzeć; młody generał sięgnął ręką po rękojeść swojego miecza, ściskając go konwulsyjnie. Tu twarz Reprezentanta przybrała znowu wyraz zwyczajny; zdawało się ze już zapomniał o tém co dopiéro mówił, i biorąc Marso pod rękę poprowadził pod framugę okna, gdzie przez chwil kilka, opowiadał mu o rzeczywistém położeniu Wandejczyków i doniosł, że przybył jedynie dla naradzenia się z Karrierem o nowych środkach rygoru, jakich nieodbicie potrzeba było użyć względem powstańców. Zawiadomił że generał Dumas został wezwanym do Paryża; po czém Delmar pożegnał Marso. Przechodząc, skłonił się z uśmiechem Blance, która siedziała na krześle nieruchoma i jak trup blada.
We dwie godziny później Marso otrzymał rozkaz złączenia się z armją wschodnią i objęcia znowu dowodztwa swojéj brygady.
Zastanawiał go ten nagły i niespodziany rozkaz; upatrywał w nim jakiś związek z dopiéro co zaszłą okolicznością: termin jego pozwolenia ledwo jeszcze za dni piętnaście się kończył; pospieszył więc do Delmara, ażeby jakkolwiek się wyexkuzować; lecz ten po krótkiéj z Karrierem naradzie już był wyjechał.
Należało być posłusznym; opoźniać się byłoby to, narażać siebie na niechybną zgubę. W owym czasie generałowie byli podwładni woli Reprezentanta narodu od Sejmu przysłanego; dlatego też rzadko się zdarzały jakie uchybienia, a jeżeli te zaszły, to chyba z niedoświadczenia; zwycięstwa jednali po większéj części winne były swój skutek pięknemu postanowieniu, jakie między sobą uchwalili dowodzcy: — Zwycięstwo, albo gilotyna!
Blanka siedziała niedaleko Marso kiedy ten rozkaz otrzymał. Roztargniony, smutny, nie śmiał jéj oznajmić, że musi opuścić, że musi zostawić ją jedną wśród miasta broczącego się prawie dnia każdego krwią jéj rodaków. Postrzegłszy jego pomieszanie, przezwyciężając swą skromność, będąc pewną że jest kochaną, i że ma prawo jego się zapytywać, zbliżyła się z niespokojnym wzrokiem, prosząc ażeby odkrył jej przyczynę swojego smutku. Marso podał jéj rozkaz jaki dopiéro co otrzymał. Blanka zaledwo nań rzuciła okiem już pojęła na jakie niebezpieczeństwa może się narazić dobry jéj przyjaciel, jeżeli go nie spełni; serce się jéj ściskało, a jednak nalegała ażeby jak najrychléj pospieszył do armii. Kobiéty więcéj nierównie aniżeli mężczyzni posiadają w tym przedmiocie męztwa — bo więcéj też mają i przenikliwości. Marso spojrzał na nię smutnie: — I ty także Blanko, rzekł on, i ty także żądasz ażebym się oddalił? Dobrze więc! dodał podnosząc się i jak gdyby chciał powiedzieć: — mogłemże czego innego spodziewać się? Szalony! kiedym myślał o tym odjezdzie, zdawało mi się że to będzie kosztować jéj żalu, jéj łez. Zaczął się przechadzać sporym krokiem — Szalony! żale, łzy! Jak gdyby ona nie była mi obojętną! obrócił się — Blanku przed nim stała; dwie łezki płynęły po jagodach milczącej dziewicy, pierś jéj wzruszona westchnieniami jak fala się wznosiła. Łzy także stanęły w oczach Marso.. — Oh! przebacz mi rzekł on, przebacz mi Blanko; lecz ja nieszczęśliwy, a cóż bardziej nad nieszczęście zradza podejrzenie. Obok ciebie zdawało się życie moje być nierozdzielném twojego, dziś, ach! jakże się rozłączyć? jak zdołam przepędzić jeden dzień bez Ciebie, jednę godzinę bez Ciebie! Przy tobie zapomniałem był o wszystkiém; zdawało się, że zawsze będzie mi tak błogo. Lecz niestety! marzyłem tylko, teraz się przebudzam! Blanko, dodał on z większą trocha spokojnością, głosem jeszcze smutniejszym, wojna dopiero trwająca jest zabójczą, być może, że już nigdy z sobą się nie zobaczymy. Biorąc szlochającéj Blanki rękę — Przyrzecz mi, jeżeli zginę daleko od Ciebie... ach! Blanko, zawszem miał takie przeczucie, że muszę umrzeć zawcześnie, przyrzecz że mię niekiedy wspominać będziesz, że usta twoje wymówią niekiedy me imię, choćby to we śnie tylko; ja zaś, ja ci przysięgam Blanko, że w chwili mojego zgonu, gdy cios śmierci mię uderzy, jeżeli zdołam wymówić słowo, to pewno będzie twe imie. Blanka stała z zapłakanemi oczy, z ktoych można było wyczytać tysiąc przyrzeczeń nierównie tkliwszych, aniżeli te o jakie się domagał. Jéj ręka ściskała rękę Marso klęczącego przed nią, a drugą wskazała różę zatkniętą we włosach.
Wiecznie, ach wiecznie! mówiła niewyraźnie i padła zemdlona.
Na krzyk Marso pospieszyła jego matka i siostry. Zdawało mu się że Blanka już umarła; bezprzytomny tarzał się u nóg jéj. Miłość jest dwojącą lunetą, wszystko powiększa — i bojaźń i nadzieje. I nasz żołnierz był wówczas, jak małe dziécko.
Blanka otworzyła oczy; postrzegłszy u nóg swoich Marso, a w około jego rodzinę, mocno się zarumieniła.
— On odjeżdża, rzekła, może będzie walczył przeciwko mojemu ojcu, oh! oszczędzaj go proszę; jeżeli ojciec mój zginie z twéj ręki.... pamiętaj że śmierć jego będzie razem i moją. — Czegóż ode mnie więcéj możesz wymagać? rzekła trochę ciszéj — Sam się przekonałeś, że piérwsza myśl moja była o tobie, a późniéj o moim ojcu. Po czém nabrawszy męztwa prosiła ażeby Marso niezwłocznie się oddalił; on sam nawet czuł tego potrzebę, nie opierał się więcej jéj prośbom i matki swojéj: kazał ażeby wszystko było gotowém do podróży; — za godzinę pożegnał Blankę i całą swą rodzinę.
Marso wracał tąż samą drogą, jaką przebywał w towarzystwie Blanki; jechał nieprzyspieszając ani zwalniając kroku swojego rumaka; gdziekolwiek spojrzał wszystko przypominało mu słowa młodéj Wandejki; zdawało mu się, że znowu słyszy opowiadającą Blankę, jéj głos, każdy jéj wyraz; niebezpieczne jéj położenie pierwéj mało go zajmowało, teraz zaś przedstawiało mu się w najokropniejszym obrazie. Słowa Delmara brzmiały jeszcze w uszach jego; co chwilę zatrzymywał konia, — chciał wrócić do Nautu, chciał raz jeszcze zobaczyć się z Blanką.
Marso pogrążony w smutnych marzeniach, nie postrzegł w dali jezdca zbliżającego się ku niemu, który po chwili wpatrywania się mu z pilnością, nagle spiął konia w galop: wkrótce Marso poznał w nim Dumasa. Obaj przyjaciele skoczyli z siodeł, rzucili się w objęcia jeden drugiemu.
W tejże chwili jakiś człowiek, z rozczochranémi włosami, spotniały, zbroczony krwią, w poszarpanéj odzieży, przeskoczył przez wał, potoczył się i padł prawie bez sił u stóp dwóch generałów, wołając głosem przytłumionym: — Pojmana, zatrzymana!... — Był to Tinguy.
— Zatrzymana! kto? Blanka! zawołał Marso.
Tinguy skinieniem głowy dał znak twierdzenia; nieszczęśliwy nie mógł wymówić słowa. Biegł ciągle ile mu sił stawało pięć mil przez pola, bagna, wały i zarośle, biegłby jeszcze milę i dwie mile, ażeby dogonić Marso; lecz gdy go postrzegł hardziej z radości, aniżeli z wysilenia upadł zemdlony.
Marso z roztwartą gębą, z osłupiałem okiem, patrzał na niego zdumiony.
— Zatrzymano! Blankę zatrzymano! powtarzał on, gdy jego przyjaciel zbliżał do ust wieśniaka napełnioną flaszę.
— Blankę zatrzymano! okrutni... dlatego to zapewne wywołali mię ztamtąd. — Alexandrze, rzekł on, ściskając silnie rękę przyjaciela, ja muszę natychmiast wracać do Nantu, spodziewam się, że i ty ze mną razem się udasz; tam moje życie, moja przyszłość, moje szczęście, moje wszystko. Zgrzytnął zębami, wszystkie jego członki w konwulsyjnym były ruchu. Drżyj zbrodniarzu, któryś się ośmielił podnieść rękę na Blankę! — Ty wiesz Alexandrze, że się w niéj kocham szalenie, że życie bez niéj jest dla mnie niczem; tak chcę umrzeć, albo ją ocalić. Nierozważny, szalony! pocóżem się z tamtąd oddalał!... Blankę zatrzymano! dokąd, mów, dokąd ją uprowadzili.
Tinguy do którego te słowa były przemówione, wracał powoli do siebie. Nabrzmiałe na jego czole nerwy, zdawało się że zaraz rozpękną; jego oczy krwią zapełnione, piersi wzdęte, wymówił z trudnością tylko te słowa: «Do więzienia Bouffays.»
Zaledwo to wyrzekł, już dwaj przyjaciele puścili się w galop drogą do Nantu.




IV.

NIE BYŁO chwili do stracenia; dwaj przyjacicle pędzili jak najspieszniéj na plac zamkowy do mieszkania Karriera. Przybywszy tam, Marso skoczył ze swojego konia, wziął machinalnie z olster pistolety, schował je pod mundur, i udał się prosto do apartamentów, gdzie mieszkał ten od którego los Blanki zależał. Jego przyjaciel z zimniejszą krwią postępował za nim, zawsze jednak, przygotowany poświęcić z ochotą swe życie w jego obronie, jak na placu bitwy. Lecz pan Deputowany Góralów był zanadto przewidujący, ażeby się dał oszukać: ani prośby ani groźby nie mogły wyjednać pozwolenia zobaczenia się z nim.
Marso zmuszonym był wrócić, spokojniejszy jednak aniżeli jego przyjaciel mógł się spodziewać. Od chwili zdawał się knować jakieś nowe projekta; po czém obrócił się do Dumasa i prosił go, ażeby pospieszył na pocztę, i oczekiwał z końmi i pojazdem przy bramie Bouffays.
Jego stopień i nazwisko bez przeszkody dozwoliły wejść do więzienia; przybywszy tam, rozkazał strażnikowi prowadzić siebie gdzie zostawała — przedmiot jego uczuć, świat cały — Blanka. Strażnik z początku nie chciał go usłuchać, Marso powtórzył grzmiącym głosem rozkaz — nie podobno się opierać, dał znak, ażeby szedł za nim.
Ona tu niejedna, rzekł przewodnik otwierając małe drzwiczki więzienia, którego ciemność przeraziła Marso, lecz wkrótce się pozbędzie swojego towarzysza, dziś go mają gilotynować. To mówiąc zamknął za generałem Marso drzwi, ale pierwéj prosił go jeszcze ażeby jak można ukrócił to widzenie się, które może go nabawić kłopotu.
Marso oćmiony nagłém przejściem ze światła w ciemności, błądząc z rozpostartemi rękami, usiłował wymówić imie Blanki; nic wkoło siebie nie widział, wtém nagle posłyszał krzyk: młoda Wandejka rzuciła się w jego ramiona, z początku nie poznała go: ale ich tkliwe serca nie potrzebowały oczu, i w ciemnościach umiały się poznawać.
W pierwszém uniesieniu rzucając się w jego objęcia zapomniała na wiek i płeć swoję. — przyczepiła się do niego jak tonący na morzu chwyta się skały, szlochając i konwulsyjnie go uściskając; chodziło tu bowiem o życie.
— Ach! ach! tyś mię nie zapomniał Marso ! przemówiła nareszcie. Porwali mię, wlekli tu; w tłumie idącym za mną, postrzegłam Tinguya; zaczęłam wołać: Marso , Marso! wnet on zginął. Oh! niespodziewałam się już ciebie zobaczyć.... Nawet tu... oglądam cię... widzę cię... Ty mię już nie opuścisz... ty weźmiesz mię z sobą? nie prawdaż ?... Ty mię nie zostawisz samą jedną?
— Z rozlewem krwi mojéj chętnie chciałbym cię wyrwać ztąd natychmiast; lecz...
— Ah! spojrzyj, dotknij się tych murów wilgotnych, téj słomy przegniłéj; ty który jesteś generałem, czyliżbyś nie mógł?...
— Tak, Blanko, mogę, mogę tylko zapukać do tych drzwi, palnąć w łeb dozorcy który je otworzy; wynieść cię na dziedziniec ażebyś odetchnęła wolném powietrzem, zobaczyła dniowe światło, umrzeć w obronie twojéj; lecz gdy ja zginę, Blanko, wtrącą cię znowu do więzienia, i już nikt nie zostanie, któryby zdołał obronie ciebie.
— A ty czy zdołasz?
— Być może.
— Prędko?
— Za parę dni Blanko; o dwa dni cię proszę. Lecz odpowiedz mi także na moje pytanie, od którego zależy życie twoje i moje razem... Powiedz prawdę, powiedz proszę... Czy kochasz mię Blanko?
— Jestże to miejsce i czas takie pytanie zadawać, mamże tu na nie ci odpowiadać? czyż te mury słyszały kiedykolwiek wyznanie miłości?
— Tak, teraz to właśnie czas najprzyzwoitszy: jesteśmy między życiem a śmiercią, między jestestwem a wiecznością. Blanko! odpowiedz: każda chwila jest dla nas dniem, każda godzina rokiem... Blanko, Czy kochasz mię?
— Ach! tak, tak....Te tylko słowa wymknęły się z serca młodéj dziewicy, i zapominając że nie mógł widzieć jéj zarumienienia się skryła twarz swoję w ramiona Marso.
— Dobrze więc Blanko! Lecz musisz mię natychmiast przyjąć za męża.
Blanka zadrżała.
— Jakiż jest twój zamiar?
— Mój zamiar jest wyrwać cię od śmierci; zobaczymy czy się ośmielą gilotynować żonę republikańskiego generała.
Blanka zrozumiała jego projekta; drżała myśląc o niebezpieczeństwie na jakie się dla niéj narażał; jéj czule serce bardziéj się rozogniło; lecz znowu przyzywając swojego męztwa: To nic podobna, rzekła stanowczo.
— Nie podobna! przerwał Marso, nie podobna! oh! to już zanadto; i cóż może przeszkodzić naszemu szczęściu, kiedyś dopiéro mi wyrzekła że mię kochasz? Sądzisz więc że to są igraszki? Lecz się zastanów, posłuchaj: — śmierć niechybna! patrzaj — rusztowanie, kat, topór, wóz!
— Oh! litości, litości! oh! to okropnie! Lecz ty, kiedy zostanę twą zoną, jeżeli tytuł ten mię nie ocali, ty zginiesz także!...
— Takiż to powód każe ci odrzucać jedyny jaki zostaje środek obrony? Posłuchaj mię Blanko: od piérwszego widzenia pokochałem cię szalenie; uczucie to stało się namiętnością, żywiołem moim; odtąd nie żyję jak tylko dla ciebie — twój los jest razem i moim, szczęście, szubienicę, wszystko podzielę z tobą: już cię nie opuszczę, żadna moc ludzka nie zdoła nas rozłączyć, a jeżeli wyjdę, to tylko zawołam, Niech żyje król! te słowa otworzą mi więzienie twoje, z którego nie wyjdę chyba razem z tobą. No i cóż? zgadzasz się?...
— Oh! nie, nie, oddal się stąd, zostaw mię, na miłość Boga zostaw.
— Ja mam się oddalić? oh Blanko, zastanów się coś wyrzekła, czego się domagasz! jeżeli wyjdę stąd, nie pojąwszy cię za żonę; nic mając prawa bronić ciebie — pójdę szukać twojego ojca, twojego ojca o którym ty zapomniałeś, a który tęskni, płacze po tobie, pójdę do niego i powiem: «Starcze, twa córka mogła się ocalić, lecz sama tego niechciała, chciała ażeby dni twojéj starości spłynęły w żałobie, ażeby krew jéj spadła na twą ubieloną głowę. Płacz starcze, płacz, nie dla tego że umarła, lecz że niedosyć cię kochała ażeby zachować dni swoje dla ciebie». —
— To mówiąc odepchnął od siebie Blankę; ta upadła na kolana o kilka kroków od niego; on zaś sciąwszy usta, z załamanémi rękami, z dzikim uśmiechem, jak duch potępieńca, przechadzał się pod sklepieniami ciemnicy. Posłyszał szlochanie Blanki: łzy mu stanęły w oczach, opuścił bezwładnie ramiona, i padł jéj do nóg.
Oh! przez litość, zaklinam cię na wszystko co jest najświętszém w świecie, na grób twojéj matki, Blanko, Blanko, zgódź się zostać mą żoną: potrzeba koniecznie, powinnaś się zgodzić.
— »Tak, powinnaś dziewczę, przerwał głos nieznany, od którego oboje kochankowie zadrżeli; o powinnaś się zgodzie, gdyż to jedyny sposób ocalenia życia które zaledwo jeszcze rozkwita; religija to ci rozkazuje, a ja błogosławię wasz związek.« —
Marso zdumiony obrócił się, i poznał plebana z Sainte-Marie de Rhé, którego widział czasu potyczki nocnéj, gdzie Blanka została jego niewolnicą.
— O mój ojcze, zawołał biorąc go silnie za rękę, o mój ojcze, wyjednaj, uproś ją, ażeby się zgodziła żyć dłużéj.
— Blanko de Beaulien, przemówił kapłan głosem uroczystym, imieniem twojego ojca, którego wiek mój i przyjaźń jaka nas łączy oddawna nadaje prawo zastąpić w téj chwili, zaklinam cię przystań na żądane tego młodzieńca, gdyby twój ojciec był dopiero tutaj, pewnoby tak samo jak i ja o to się domagał.
Blanka zdawała się być miotaną tysiącem uczuć przeciwnych; w końcu rzuciła się w ramiona Marso;
— Luby przyjacielu rzekła, niemogę tobie dłużéj się opierać. Marso, kocham cię! kocham, jestem twoją żoną!
Ich usta złączyły się ognistym całusem; Marso nie posiadał się z radości, był prawie bez pamięci. Głos kapłana wyrwał ich z tego przyjemnego uniesienia.
— Spieszcie się dziatki, rzekł, moje chwile na tym padole są policzone; jeżeli jeszcze zechcecie opaźniać się, to chyba tam, wskazując ręką w górę, tam was pobłogosławię. Oboje kochankowie zadrżeli: ten głos przebudził ich.
Blanka z przestrachem spojrzała wkoło siebie.
— O mój przyjacielu, rzekła, w jakimże to czasie mamy połączyć losy nasze! w jakiémże to miejscu nasze śluby mają się odbyć, taż to świątynia słyszeć ma nasze przysięgi! — Możnaż się spodziewać, że związki poświęcone pod sklepieniami téj smutnéj i ponuréj ciemnicy, mogą być trwałe, pomyślne?....
Marso oprócz tego był już przejęty jakimś zabobonnym strachem. Wziął jednak Blankę za rękę i poprowadził w stronę więzienia, gdzie światło dzienne przez żelazne małego okienka kraty przerzynało tę okropną ciemność; tam upadłszy oboje na kolana oczekiwali błogosławieństwa kapłana.
Ten wzniósłszy swe dłonie zaczął święte słowa. Wtém na korytarzu dał się słyszeć dźwięk broni i stąpanie żołnierzy. Blanka przestraszona upadła w ramiona Marso.
— Pewno to po mnie idą! zawołała. O mój luby, mój przyjacielu! jakże śmierć dla mnie teraz jest okropną!
Młody generał z pistoletami w ręku pomknął się ku drzwiom. Zdumieni żołnierze cofnęli.
— Nielękajcie się, rzekł kapłan, postępując na przód, mnie to szukają, jato mam umrzeć.
Żołnierze otoczyli go.
— Dziatki, rzekł głosem mocnym obracając się do młodych małżonków, padnijcie na kolana, błogosławieństwo umierającego jest święte; ja więc stojąc nad grobem chcę oddać wam ostatnie moje błogosławieństwo.
Zdumieni żołnierze pozostali w milczeniu; kapłan wyjął ukryty zanadrą krucyfix, wzniosł ku nim, modlił się za nich. W téj uroczystéj chwili głębokie wkoło panowało milczenie, każdy zdawał się dzielić jego święte wyrazy. Idźmy, rzekł nareszcie kapłan.
Wnet żołnierze otoczyli go; podwoje się zawarły, i wszystko znikło jak widmo nocne.
Blanka rzuciła się w ramiona Marso:
— O mój przyjacielu jeżeli cię nie będzie tutaj gdy przyjdą pomnie; jeżeli ty nie pomożesz mi wyrwać się z tego więzienia, ach Marso! wyobraź sobie, na rusztowaniu! zdala od ciebie będę płakać, będę wołać, ty mię nie posłyszysz! oh! nie oddalaj się, nie oddalaj się ztąd Marso! Padnę im do nóg, przysięgnę że nie jestem występną, będę ich błagać ażeby mię zostawili przez całe życie w więzieniu z tobą. Lecz jeżeli ty mię opuścisz!... oh! nie oddalaj się, nie opuszczaj mię proszę! ja zginę bez ciebie.
— Blanko, jestem pewny, że cię ocalę, odpowiadam za życie twoje; nim dwa dni przeminą, wrócę z przebaczeniem dla ciebie; a wówczas nie będzie to życie więzienia, lecz życie szczęścia, pokoju, życie swobody, miłości.
Drzwi się otworzyły, Dozorca więzienia ukazał się. Blanka przytuliła się do Marso, ściskając go mocno; lękała się, nie mogła z nim się rozłączyć; ale czas naglił, każda chwila była drogą; odjął więc powoli jéj ręce i przyrzekając na drugi dzień wrócić niezawodnie:
— Kochaj mię zawsze, rzekł i wyszedł z ciemnicy,.
— Zawsze, do zgonu! zawołała Blanka upadając i wskazując mu zatkniętą we włosach różę, którą jéj dał na pamiątkę. Pokoje więzienia jak piekieł z chrząstem się zawarły.




V.

W MIESZKANIU dozorcy więzienia generał Dumas oczekiwał na Marso; który gdy tam przybył, prosił kałamarza i papieru.
— Co chcesz robić? zapytał Dumas zdziwiony jego nadzwyczajném wzruszeniem.
— Pisać do Karriera; prosić o dwa dni tylko; zobowiązać go ażeby czuwał nad życiem Blanki, powiedzieć że za jéj życie będzie musiał odpowiedzieć swojém.
— Niebaczny! odparł jego przyjaciel wyrywając z rąk list zaczęty: ty się ośmielasz grozić? zapomniałeś że jesteś w jego mocy; zapomniałeś żeś nie wypełnił rozkazu złączenia się z armiją; sam się zastanów, po co te groźby? chyba dla tego, ażeby cię natychmiast aresztowano; ażeby i siebie zgubić z nią razem; wierzaj mi, najlepszy środek, zamilczeć, zapomnienie tylko może pomoc do ocalenia jéj, po co mu przypominać?
Głowa Marso bezwładnie opadła, wsparł się na obie dłonie, i zdawał się głęboko namyślać.
— Prawdę mówisz, zawołał nareszcie nagle się podnosząc: wziął go za rękę, i wyszli razem na ulicę.
Kilka osób rozmawiając między sobą, stało koło pojazdu pocztowego. — Jeżeli dzisiejszy wieczór będzie ciemny, rzelkł ktoś, nieźle byłoby, żeby ze dwudziestu jukich zuchów wpadło do miasta i uwolniło naszych więźniów: aż litość bierze jak Nant jest słabo teraz strzeżony. Marso zadrżał, obrócił się — i poznał Tinguya; spojrzał na niego okiem porozumienia się i skoczył do pojazdu: — Paryż, rzekł do pocztyliona sypiąc mu złoto; wnet konie szybkością błyskawicy pomknęły się. Wszędzie taż sama łatwość, wszędzie za pomocą złota Marso miał konie gotowe, wszędzie przyrzeczono mu że żadnéj nie spotka przeszkody w powrocie.
W podróży swojéj dowiedział się że generał Dumas podał się do dymissyi, zachowując dla siebie wolność służenia prostym żołnierzem w innéj armii; ale to zależało od towarzystwa publicznego dobra; dążył do Nantu, gdy Marso spotkał go na drodze Clisson.
O ósméj godzinie wieczorem pojazd, w którym dwaj generałowie jechali, stanął w Paryżu.
Marso pożegnał swojego przyjaciela na placu Palais-Egalite, i udał się na ulicę Saint Honoré, tą postępując koło SaintRoch, zatrzymał się pod N. 366 i pytał się Robespiera.
— W teatrze narodowym, odpowiedziała ośmnastoletnia dziewczynka; jeżeli pan zechce pofatygować się za parę godzin, generał będzie w domu.
— Robespier w teatrze narodowym? czy nie mylisz się tylko?...
— Nie, obywatelu.
— To dobrze, pójdę tam, a jeżeli go nie znajdę, wrócę i będę oczekiwał tutaj. Nazywam się generał Marso.
Teatr francuzki dzielił się wówczas na dwie truppy. Talma z aktorami patryotów należał do Odeonu. Tam więc Marso zwrócił swoję kroki, nie rad wprawdzie, że zmuszonym był szukać w sali spektaklów tak ważnego członka towarzystwa publicznego dobra. Grano Śmierć Cezara. Wszedł na balkon — jakiś młodzieniec ustąpił mu na pierwszej ławce miejsce obok siebie. Marso zajął one, spodziewając się ztamtąd zobaczyć tego, którego szukał.
Sztuka jeszcze się nie zaczęła; publiczność była w wielkim ruchu; uśmiechy, mrugania wymykały się z gruppy blisko orkiestry; w téj gruppie imponował Danton.
Obok niego mówili kiedy zamilczał, milczeli kiedy on mówił Desmoulins, jego szeryf, Philipeaus, Herolt de Séchelles i Lacroix, jego apostołowie.
Po raz to piérwszy Marso zobaczył z tak bliska tego Mirabeau narodu; łatwo go można było poznać po mocnym głosie, z imponujących gestów, z jego dumnego czoła, gdyby nawet otaczający nie powtarzali po kilkakroć jego imienia.
Niech mi wolno będzie dla lepszego pojęcia następującej sceny powiedzieć słów kilka o fakcyach, na jakie sejm ówczesny był podzielony.
Wieśniacy i górale połączyli swe siły z zamiarem operowania rewolucji 31 Maja.
Żirondinowie, po daremném usiłowania sfederalizowania prowincji, gdy zostali wygnańcami, niemogli znaleść przytułku nawet u tych, przez których zostali obranymi. Przed 31 Maja niebyło żadnych nieporozumień między zwierzchniczą władzą, lecz późniéj znalazły się niektóre. Władza najwyższa zostawała w ręku zgromadzenia, wśród którego wkrótce poformowały się ligi. Towarzystwo publicznego dobra do 31 Maja składało się z członków bezstronnych, w nowych zaś wyborach zawzięci górale wzięli przewagę. Barrere był tylko reprezentantem dawnego towarzystwa, a Robespier członkiem; Saint-Just, Callot-d’Herbois, Billand-Varennes, wspierani przez niego zaczęli poniewierać swoich kolegów Heraolta de Sechelles i Roberta Lindet: Saint-Just obowiązanym był strzedz wszystkiego, Couton złagadzać zanadto srogie propozycje; Billand-Varennes i Callot-d’Herbois dowodzić prokonsulactwem departamentów, Carnot planami wojny, Cambon finansami, Prieur (ze wzgórzów złotych) i Prieur (z Margiel) interesami spraw wewnętrznych i administracją; wkrótce i Barrere złączył się z nimi, i został dziennym mówcą. Co zaś do Robespiera, ten nie spełniając żadnéj szczegółowéj funkcyi, czuwał nad wszystkiém i rządził całém polityczném ciałem, jak głowa rządzi mateyalném ciałem podług woli swojéj.
Tamto się wcieliła rewolucja usiłująca doprowadzić do skutku swoje zamiary.
Lecz ta partja musiała walczyć przeciwko dwóm innym: z których jedna chciała ich przewyższyć, a druga powściągać ich działania.
Pierwszą składali wieśniacy, których był reprezentantem Hebert.
A drugą górale, których przedstawiał Danton.
Hebert w Pére-Duchesne, starał się upowszechniać rozwiązłą wolnomyślność; zwycięstwa wynagradzając urąganiem, dobre czyny pośmiewiskiem. Wpływ jego wkrótce znaczny uczynił postęp; Biskup paryzki i wikaryusze wyrzekli się chrystianizmu; pozamykano kościoły, rozum zajął miejsce religii katolickiéj — Anacharsis został apostołem tego nowego bożka. Towarzystwo publicznego dobra zastraszało się tą extra rewolucyjną fakcją, wspierającą się na nieśmiertelności i atheizmie, którą mniemano że już upadła razem z Maratem; Robespier podjął się ją attakować. 5 Decembra 93 r. mówił z oratorskiéj loży do zgromadzenia Sejmowego, które pochwalało bardzo zbijanie propozycyi wieśniaków, wyrokując o wniesieniu Robespiera — że wszelka przemoc i środki przeciwne wolności doskonalenia się były wzbronione.
Danton imieniem partji nowoczesnéj góralów domagał się zakrycia rządu rewolucyjnego; Stary Bernardyn Desmoulina, był organem téj partji. Towarzystwo dobra publicznego, to jest Diktatura, była podług niego ustanowioną, ażeby wewnątrz powściągać a zewnątrz zwyciężać; a gdy to mniemał, że jest dokonaném, domagał się zniweczenia władzy zdaniem jego już niepotrzebnéj, dowodząc że w przeciwnym razie to towarzystwo bardziéj jest szkodliwém aniżeli użyteczném; usiłował on wznowić porządek na nieoczyszczoném jeszcze polu.
Te trzy fakcje w miesiącu Marcu 94 r. w epoce z któréj się czerpa nasza powiastka rozdzielały Sejm narodowy. Robespier zarzucał Hebertowi bezbozność, a Dantonowi przedajność; oni zaś oskarżali go o zbyteczną dumę, — jakoż słowo Diktator bvyło już w wielkiém użyciu.
W takim stanie zostawały rzeczy, gdy Marso jakeśmy wyżéj powiedzieli zobaczył poraz piérwszy Dantona sypiącego jak z mównicy olbrzymie wyrazy. Grano Śmierć Cezara: ze składu sztuki wypadło następne, stosujące się zupełnie do Robespiera deklamować wyrazy: —

Tak, niech Cezar będzie wielkim, ale Rzym wolny.
Rzym, władzca Indji aż po Tybru łany;
I cóż stąd że on całym światem rządzić zdolny,
Że go zowią królem, gdy brząka kajdany?
I cóż to mej ojczyznie, co Rzymianom szkodzi,
Że krocie nowych więźniów na Cezara łodzi?
Persowie dla nas nie są najstraszniejszym wrogiem,
Mamy nierównie większych; świadczę się mym

Bogiem

Robespier będąc już uprzedzonym przez Saint-Just, udał się tego wieczora umyślnie do teatru narodowego; wiedział jaką bronią nieprzyjaciele walczyć będą walczyć przeciwko niemu.
Marso, pomimo że teatr był najlepiéj oświecony, napróżno przyglądał się wkoło żeby zobaczyć Robespiera; zmordowany daremnem poszukiwaniem zwrócił swe oczy w stronę orkiestry, gdzie rozmowa ściągała wszystkich uwagę.
— Dzisiaj widziałem się z naszym Diktatorem, rzekł Danton. Chciano ażebyśmy się porozumieli.
— Gdzież go widziałeś?
— U niego samego; musiałem drabolić się aż na trzecie piętro nieskazitelności.
— Cóż tam gadałeś?
— Mówiłem że wiem o nieukontentowaniu jakie ma do mnie towarzystwo, że się tego bynajmniéj nie lękam. Odpowiedział że niesłusznie tak utrzymuje, że nikt do mnie nic nie cierpi, że powinienem tylko się wytłumaczyć.
— Potrzeba się wytłumaczyć, potrzeba się wytłumaczyć, rzekł; tak należy postępować z ludźmi honoru.
Zgadzam się, z ludźmi honoru, odpowiedziałem. Tu ściął sobie usta, czoło się jego zachmurzyło, ja zaś mówiłem daléj: — prawda należy powściągać rojalistów, należy ich karcić, ale nie wypada winnych mieszać z niewinnymi, ich gubić. Elh! i któż ci to mówił, rzekł Robespier z goryczą, że niewinni giną? — Więc żaden niewinny nie zginął? zawołałem obracając się do Heraulta dę Sechelles który był zemną, — i wyszedłem.
— A Saint-Just czy był tam?
— Był. — Cóż on?
— Bawił się z puklami swoich włosów, i kiedy niekiedy poprawiał swój alsztuch na wzór Robespiera.
Sąsiad Marso, który dotąd wsparłszy swe czoło na obie dłonię siedział w milczeniu — wzdrygnął się; i zdawało się ze chciał wygwizdać; Marso mało na to zważał, wzrok jego był zwrócony na Dantona i jego przyjaciół.
— Wietrznik, rzekł Desmoulins, niezmiernie wiele ma miłości własnej, tak się nadyma, tak poważnie głowę nosi jak święty sakrament.
Sąsiad Marso podniósł się — generał poznał przyjemną i piękną twarz Saint-Justa bledniejącego ze złości.
— A ja, rzekł on powstając, ja cię panie Desmoulins nauczę nosić głowę jak ś Dyonizy.
Obrócił się, dano mu przejście, i wyszedł z balkonu.
— Eh! i któż się mógł spodziewać że on tak blisko? rzekł Danton śmiejąc się mocno. Nahonor, kula trafiła swojego celu.
— Ale, ale, rzekł Philipeanx do Dantona, po chwili namyślenia się, jak gdyby coś przypomniał. Czy czytałeś paszkwil jaki Laya napisał na ciebie?
— Jakto? Laya pisze paszkwile? niechby lepiej poprawiał swoje arcy-dzielo: — Przyjaciel prawa. Bardzo jestem ciekawy, chciałbym niezmiernie przeczytać ten paszkwil..
— Oto jest, możesz zaspokoić ciekawość, rzekł Philipaux podając mu papier.
— Eh, eh! podpisany nawet. A nie wie, że jeżeli nie zemknie do mojéj ciemnicy, złamią mu kark niezawodnie. Ciszéj, ciszéj, oto się i kurtyna podnosi.
Słowo ciszéj, rozległo się po całéj sali; jednak młody jakiś człowiek, ne należący do spiskowych, rozmawiał na ustroniu, choć aktorowie byli już na scenie. Danton wyciągnął rękę uderzając go po ramieniu, i ze trzpiotarstwem połączoném z ironią:
— Panie Arnolt, rzekł, nie przeszkadzajże przynajmniéj słuchać — wszak to grają jak Marius a Minturnes.
Młody autor zanadto był przezornym, ażeby nie miał usłuchać jego prośby; zamilkł i gdy wszyscy słuchający także milczeli, głęboka cichość w koło panująca dozwoliła najdokładniej słyszeć jeden z najgorszych ustępów téj pięknéj sztuki i Śmierć Cezara.
Mimo to jednak, widocznie się okazywało, że żaden ze spiskowych którycheśmy wymienili członków nie zapomniał po co przybył na salę; znaczące spojrzenia, mrugania, tajemnicze znaki, wzrastały coraz, w miarę jak aktorowie zbliżali się do ustępu interessującego ich najbardziej, do ustępu mającego powodować expiozją. Danton mówił cicho do Kamilla Desmoulin. — Wszak to w trzeciej scenie; i z niecierpliwości, jak gdyby chciał przyspieszyć słowa aktora, powtarzał z nim razem wiersze które on deklamował, gdy nastąpiły następne: Cezarze, od twoich względów czekamy
Daru największego: — lecz czy doznamy?
Może przechodzi zakres twej możności.

CEZAR.

Czegóż twa śmiałość wymaga?

GIMBR.
Wolności!

Trzykrotne oklaski rozległy się po sali.
— Dobrze idzie, rzekł Danton napół się podnosząc.
Talma zaczął:
Tak, niech Cezar będzie wielkim, ale Rzym wolny.
Danton podjął się zupełnie, patrząc w koło siebie wzrokiem generała armii, który chce się zapewnić, czy wszystko jest na swojém miejscu, jego oczy zatrzymały się nad jedną lożą: krata się podniosła, Danton zobaczył w niéj Robespiera. Dwaj nieprzyjaciele wlepili na się wzrok sokoli; w oczach Robespiera malował się ironiczny tryumf, zuchwałość i bezpieczeństwo. Po raz piérwszy Danton uczuł pot zimny; zapomniał na chwilę o swojéj truppie: wiérsze przeszły bez żadnych oklasków, zwyciężony nareszcie usiadł na swojem miejscu; — krata opadła i wszystko się skończyło. Gilotynerowie przemogli Septembriserów, 93 rok, przeważał 92.
Marso, którego umysł nie tragediją ale zupełnie czém inném był zajęty, może jeden z spektatorów, patrzał nic nie rozumiejąc na tę scenę zaledwo kilka sekund trwającą; postrzegłszy zaś Robespiera, wybiegł z balkonu i spotkał go na korytarzu.
Robespier wychodził z twarzą spokojną i obojętną, jak gdyby nic z nim nie zaszło; Marso przedstawił się mu wymieniając swoje imie. Robespier podał rękę, Marso przez grzeczność usunął swoję. Gorzki uśmiéch zbiegł usta Robespierra.
— Czegóż więc chcesz odemie? rzekł.
— Chwilkę rozmowy.
— Tutaj, czy u mnie?
— U ciebie.
— Bardzo proszę.
Obaj szli razem zajęci oddzielnemi zupełnie uczuciami; Robespier obojętny i spokojny, Marso zaś wzruszony i niecierpliwy.
Ten to więc człowiek trzymał w ręku los Blanki, ten to więc człowiek, o którym słyszał tyle mówiących, którego nieskazitelność była widoczną, którego popularność stała się zagadką! I w rzeczy samej nie używał żadnéj poprzedników swoich sztuki, nie miał on ani pociągającej wymowy Mirabeau, ani mocy charakteru Bailly, ani zbytecznéj porywczości Dantona, ani rozwięzłéj wolności Heberta; jeżeli pracował nad planami, to skrycie, nie zdawał przed nikim rachunku. W sposobie postępowania, w ubiorze nawet swoim, zachowywał właściwy sobie sposób życia, swój własny gust elegancji[8]. Zresztą o ile inni starali się wynieść nad pospólstwo, o tyle on zdawał się usiłować z niémi połączyć; na piérwszy rzut oka, ktokolwiek na niego spojrzał, zaraz się domyślał, że on być musi dla pospólstwa bożkiem.
Przybyli nareszcie przez ciasne wschody prowadzące aż na trzecie piętro do jego komnaty: biust Rousseau, stolik na którym leżały rozłożone le Contra Social i l’Emilie, komoda i kilka krzeseł składały cały mebl jego apartamentu. Czystość jednak wszędzie największa była zachowaną.
Robespier postrzegł zdumienie jaki ten widok sprawił na Marso.
— Oto jest pałac Cezara, rzekł on uśmiéchając się; możesz tu prosić o co ci się podoba u Dyktatora, mów czego żądasz?
— Przebaczenia méj żonie, skazanej przez Karriera
— Twoja żona skazana przez Karriera! żona Marso! starego republikanina! Spartańskiego żołnierza! — Cóż on tam robi w Naucie?
— Okropności. Tu Marso przedstawił mu wszystko, cośmy już widzieli. Robespier czasu jego opowiadania zżymał się na swojém krześle nie przerywając mu; nareszcie Marso zamilkł.
— Tak to zawsze, rzekł on głosom chrapowatym, zbyteczne wzruszenie zmieniło głos jego, tak to zawsze się dzieje, gdzie wlasnémi oczami nie dojrzę, gdzie własną ręką nie wstrzymam niepotrzebnego rozlewu!.... Rozlew krwi wprawdzie potrzebnym jest, ale to wówczas gdy tego konieczność wymaga.
— I cóż? Robespierze, przebaczenia dla mojej żony!
Robespier wziął arkusz papieru:
— Jak ona z domu?
— Dla czego?
— Dla zachowania formalności.
— Blanka de Beaulieu.
Robespier upuścił pióro które trzymał w ręku.
— Córka Markiza de Beaulieu, naczelnika zbójców?
— Blanka de Beaulieu, córka Markiza Beaulieu.
— Jakimże porządkiem została ona twą żoną? — Marso opowiedział mu wszystko.
— Młody zapaleńcze! szalony! rzekł on, jak mogłeś.... Marso przerwał:
— Nie proszę ciebie o wymówki, ani o rady, proszę przebaczenia, mogęż się spodziewać?
— Marso, związki familijne, miłość, nie nakłonią-li cię do zdradzenia rzeczypospolitéj?
— Nigdy.
— Jeżeli się znajdziesz z orężem w ręku przed Markizem de Beaulieu?
— Będę z nim walczył jak dotąd czyniłem.
— A jeżeli wpadnie w twe ręce?
Marso przez chwilę namyślał się.
— Przyślę go tobie i ty sam będziesz jego sędzią.
— Przysięgasz mi to?
— Na mój honor.
Robespier wziął znowu pióro. Powinieneś sobie winszować, rzekł on, że tak nieskazitelne u wszystkich zjednałeś o sobie mniemanie; od dawnego czasu pragnąłem cię poznać, od dawnego czasu pragnąłem z tobą się zobaczyć. Postrzegłszy niecierpliwość generała Marso, napisał piérwsze trzy litery swojego imienia, poczém się zatrzymał. Posłuchaj mię także, rzekł on patrząc nań wzrokiem badawczym, o pięć minut tylko cię proszę, za te pięć minut daruję życie tak drogie dla ciebie, zda mi się dostateczne wynagrodzenie? Marso skinieniem głowy dał znak że go słucha. Robespier mówił daléj: — Spotwarzono mię przed światem Marso; mało mię obchodzi sąd, których ja nie poważam, lecz ty jesteś jednym z tych rzadkich ludzi, których zaskarbienie przyjaźni jest mi najpożądańszém. Posłuchaj więc mię: losem Francji rządzi zgromadzenie na trzy partje podzielone, rząd ten zbiegł w ręce jednego człowieka, obarczając największym wieku obowiązkiem: Konstytucjoniści, reprezentowani przez Mirabeau zachwiali tronem; Prawodawcy wcieleni w Dantona bardziej osłabili. Dzieło zgromadzenia jest dzisiaj wielkie, musi bowiem dokonać zniszczenia i na gruzach dawnego wznieść nowy porządek. Ja zaś mam w tém nader ważne zamiary: chcę stanąć na czele téj epoki jak Mirabeau i Danton na czele swoich; historja Francji zachowa w pamięci trzech ludzi 91, 92 i 93 roku. Jeżeliby Stwórca Najwyższy dozwolił mi dokonać osnowane przezemnie plany, imie moje byłoby głośniejszém aniżeli ich; zrobiłbym więcéj aniżeli Likurg w Grecyi, aniżeli Nuna w Rzymie, aniżeli Washington w Ameryce; każdy z nich bowiem musiał urządzić naród zaledwo się rodzący, ja zaś, jakem powiedział, muszę wprzód znieść dawny, a po tém zaprowadzić nowy porządek... Jeżeli zaś zginę, o mój Boże! zachowaj mię od złorzeczeń przeciwko tobie w ostatniéj godzinie.... Jeżeli zginę przed czasem, nie spełniwszy osnowanych przeze mnie planów, imie moje zachowa krwawą plamę, którą, wykończeniem tych planów niezawodniebym zmazał: rewolucja upadnie, a świat okryje mię czarną potwarzą.... Oto jest wszystko co miałem ci powiedzieć Marso, chcę bowiem ażeby na wszelki przypadek zostali po mnie ludzie, w sercachbv których pamięć imienia mojego tak czysto i nieskazitelnie świeciła, jak lampa w Rzymskim grobie; ty zaś jesteś jednym z tych ludzi.
Tu skończył podpisywać swe imie.
— Oto jest przebaczenie dla twojej żony.. możesz się oddalić nie podawszy mi nawet przyjacielskiéj ręki.
Marso ścisnął go silnie za rękę; chciał coś mówić, ale łzy w oczach i zbyteczne wzruszenie nie dozwoliły wymówić nawet jednego słowa, Robespier zaś mówił: — Teraz powinieneś się oddalić, nie wasz chwili do stracenia: do widzenia się.
Marso wybiegł spiesznie; na wschodach spotkał generała Dumasa.
— Mam przebaczenie dla niéj, zawołał, rzucając się w jego ramiona, mam przebaczenie, Blanka jest wolną...
— Winszuj mnie także, odpowiedział jego przyjaciel: mianowano mię głównokomenderującym Alpejską armiją, idę teraz podziękować Robespierowi.
Obaj przyjaciele uścisnęli się; Marso wybiegł na ulicę i udał się na plac Palais-Égalité, gdzie przygotowany pojazd oczekiwał na niego: wsiadł i konie szybkością błyskawicy pomknęły się drogą.
O jakiż ciężar spadł z jego serca! ileż to szczęścia czekało na niego! ile słodyczy po tylu cierpieniach! Zdawało się mu, że już jest obok swej Blanki, że woła na swą żonę: — Blanko, Blanko! tyś wolna, Blanko! chodź w me ramiona, niechaj twa miłość, twoje pieszczoty wynagrodzą dług życia twojego.
Niekiedy jednak jakieś złowieszcze przeczucie miotało nim, serce się jego ściskało: wówczas przynaglał pocztyliona, sypał mu złoto, obiecywał więcéj; z pod kół pojazdu iskry się sypią, konie lecą pędem strzały, a jednak zdaje mu się, że zaledwo się rusza! Wszędzie znajduje przygotowane konie, żadnéj przeszkody nigdzie nie spotyka; wszystko zdawało się podzielać chęć jego pospiechu. W kilka godzin zostawił za sobą Versailles, Chartres, Mans, Fléche, postrzega Angers; wtem o jakąś niewidzialną przeszkodę nagle pojazd się zawadza, gruchoce; wstaje zbity, zkrwawiony, odcina szablą postronek, wskakuje na konia i leci na nim aż do pierwszéj poczty, tam bierze konia kurjerskiego i daléj z większą jeszcze pędzi szybkością.
Przebywa Angers, postrzega Ingrande, dosięga Varades, omija Anecnis, koń jego krwią i potem się pieni. Wkrótce postrzega Saint-Donatien, po czém Nant, Nant! gdzie jego dusza, jego życie, jego przyszłość się znajduje. Kilka chwil jeszcze, już będzie w bramach miasta; wycieńczony koń jego pada nareszcie bez duchu przed więzieniem Bouffays; niniejsza o to, już on przybył.
— Blanka, Blanka!
— Tylko co wyszły z więzienia dwa wozy, odpowiedział Strażnik, ona jest na piérwszym...
— Przekleństwo! zawołał Marso i poleciał wśród tłumu zbierającego się na wielkim placu. Dopędził wóz ostatni, jeden ze skazanych poznał go:
— Generale, spiesz się, spiesz się obronić ją, ja nie mogłem, wzięto mnie że.... Niech żyje król i jego poddani! — Był to Tinguy.
— Śpieszę!... rzekł Marso, przerzynając się przez tłum, który go z sobą pociągał, przybywa z nim aż na wielki plac; staje naprzeciw gilotyny, podnosi papier, wołając: — przebaczenie! przebaczenie!
W téjże chwili kat podnosząc za długie światłe włosy głowę młodéj dziewicy przedstawił ten okropny widok ludowi:, przerażony naród odwrócił z przestrachem oczy; krew strumieniami z niéj się sączyła!... Wtém nagle wśród milczącego, zdumionego tłumu, krzyk wściekłości, w którym wszystkie siły ludzkie zdawały się wyczerpać, dał się słyszeć. Marso we włosach téj głowy zobaczył różę, jaką dał na pamiątkę młodéj Wandejce.





BAL MASKOWY.

ZALECIŁEM ażeby nikogo nie wpuszczano: jeden z przyjaciół moich złamał ten zakaz.
Lokaj zaanonsował pana Antoniego R.... Postrzegłem po za liberją Józefa, brzeżek surduta czarnego; zapewne przychodzień zobaczył także połę mojego szlafroka; nie podobna się zataić: — Bardzo dobrze, niech wchodzi, rzekłem głośno. — Niech idzie do djabła! pomyślałem w duchu.
Jedna tylko kobiéta, w któréj się kocha, może bezkarnie przerywać zatrudnienie, ta bowiem prócz tego, mimo woli zawsze jest obecną myśli.
Szedłem więc na spotkanie jego z miną na wpół przymuszoną, z miną autora, któremu przerwano w chwili, kiedy się najbardziéj tego lękał; postrzegłszy zaś jego nadzwyczajną bladość i pomieszanie, rzekłem: — Cóź ci to? co się przytrafiło?
— Oh! czekaj, zaraz ci opowiem; sam nie wiem, może to we śnie, albo ja oszalałem.
To mówiąc rzucił się do fotelu wspierając swe czoło na obje dłonie.
Spojrzałem na niego z zdumieniem: włosy miał dźdżem zmoczone, bóty, kalosze i cały dół majtek obrzyzgane błotem. Zbliżyłem się do okna; pod gankiem stał kabryolet i jego sługa. Nic nie rozumiałem.
— Byłem na smentarzu Pere-Lachaise, rzekł.
— O dziesiątéj z rana?
— O siódméj... przeklęty bal maskowy!
Dziwna rzecz pomyślałem sobie, jaki może być związek balu maskowego z Pere-Lachais. Zbliżyłem się do kominka, i oczekując co mi daléj powie, zacząłem kręcić między palcami cygarę z flegmą i cierpliwością prawdziwego Hiszpana.
Gdym zmiękczył cygarę, podałem Antoniemu, wiedząc jak zawsze był bacznym na taki rodzaj grzeczności.
Podziękował skinieniem głowy, lecz nie przyjął cygary.
Nachyliłem się do zapalenia jéj dla siebie: Antoni mię zatrzymał.
— Alexandrze! rzekł, posłuchaj mię, proszę cię.
— Już od kwadransa tu jesteś, i nic mi jeszcze nie powiedziałeś.
— Oh! bo też to szczególniejsza awantura.
Podjąłem się, położyłem cygarę na kominku, i z założonemi rękami czekałem jego opowiadania. Zresztą wątpiłem czy nie oszalał on rzeczywiście.
— Przypominasz operę na której spotkaliśmy się z sobą? rzekł po chwili milczenia.
— Ostatnią, gdzie było dwieście górą osób?
— Tak, tę samę. Opuściłem cię z zamiarem udania się na rozmaitości, o których mówiono mi jak o osobliwości jakiéj w naszéj ciekawéj epoce; chciałeś mi wyperswadować ażebym nie szedł; jakaś niewidzialna siła pociągnęła mię. Oh! czemużeś nie widział tego, ty, który lubisz skreślać podobne obrazy! Szkoda że Hofman albo Kallot nie mogli być tam, dla odmalowania tego widoku tak fantastycznego, jaki się przedstawiał przed mojémi oczami! opuściłem był operę smutną i pustą, tam zaś znalazłem salę zapełnioną i wesołą: na korytarzach, w lożach, na parterze, wszędzie było mnóstwo. Obszedłem wkoło salę, dwadzieścia masek nazwały mię po imieniu i wymieniły swoje. Był to prawdziwy zgiełk arystokracyi pod dziwacznemi maskami pierrotów, pocztylionów, żniwiarek, rybaczek. A wszystko byli to ludzie młodzi, znamienici z imienia alko zasług, zapominający na ten raz urodzenia, nauki, polityki. Tak mnie mówiono, lecz nie chciałem wierzyć... Zszedłem kilka stopni i wsparłszy się na filarze, na wpół ukryty, zacząłem się przyglądać téj lawie karykatur ludzkich przesuwających się koło mnie. Te różno-kolorowe domina, te kostiumy upstrzone, te dziwaczne przebrania, przedstawiały widok nader komiczny. Zabrzmiała muzyka. Ah! wówczas to!... Te śmieszne karykatury zaczęły hocać na głos orkiestry, któréj harmonija zaledwo mię dochodziła wśród szmeru, krzyku i śmiechów; czepiali się jeden drugiego za ręce, ramiona, za szyję; wkońcu sformowali długie koło, zaczynając taniec krążący: tancerze i tancerki uderzając mocno stopami podniosły chmurę pyłu, wśród którego zaledwo można było dostrzedz, gdy się kręcili z największą szybkością, ich śmieszne postaci, dziwaczne giesta, nieprzystojne krzyki; kręcili się oddaleni, jak ludzie pijani, wyśpięwująć głosem bardziéj szaleństwa aniżeli wesela, głosem bardziéj wściekłości aniżeli uciechy — podobni do łańcucha potępieńców, którzy pod rózgą duchów piekielną wycierpieli karę. — Każdy ze znajomych przechodząc koło mnie przemówił słowo, od którego musiałem się zarumienić. Ten zgiełk, a wrzawa, to zamieszanie, ta muzyka, odurzyły mię zupełnie. Zdawało mi się, że widzę to we śnie nie na jawie; zdawało się że ja straciłem rozum, a oni byli przy zdrowych zmysłach; zniecierpliwiony chciałem już nawet rzucić się wśród tego pandaemonium, jak Faust wśród wrzaskliwego tańca czarownic, i czułem, że wówczas miałbym takiż głos, giesta, postaci. Oh! ztamtąd krok tylko jeden do szaleństwa. Przestraszony wyskoczyłem szybko z sali, ścigany aż do drzwi bramnych krzykiem podobnym do ryku zwierząt wychodzącego z jaskini.
W przysionku zatrzymałem się na chwilę. Nie mógłem odważyć się z tak pomieszanym umysłem wyjść na ulicę; możebym nie trafił do domu, może nie postrzegłszy nasunąłbym się pod koła jakiego pojazdu. Byłem jak człowiek pijany, który zaczyna powoli przychodzić do siebie, czując w swéj mozgownicy wolą, ale nie moc jeszcze.
Wtém jakiś pojazd zatrzymał się przed bramą; kobiéta wyskoczyła z karety, weszła pod kolumny, spoglądając w jednę i drugą stronę, jak gdyby błądziła: — miała na sobie czarne domino i maskę axamitną. Zbliżyła się do drzwi.
— Bilet pani? rzekł kontroler.
— Mój bilet? odpowiedziała, nie mam go.
— To proszę wziąć w biórze.
Domino wróciło pod kolumny, szukając w kieszeniach:
— Nie ma piéniędzy! zawołała... ach! ten pierścień...
— Bilet na wejście, za ten pierścionek, rzekła.
— Nie podobna, odpowiedziała kobiéta rozdająca bilety, nie mogę za to wydać. I posunęła brylant, który spadł na ziemię i pokocił się aż do mnie.
Domino zapominając pierścienia stało nieruchomie w zamyśleniu.
Podjąłem brylant i peodałem jéj.
Jéj oczy spotkały się z mojemi, przez chwilę patrzała na mnie z niejakiémś wahaniem — po czém nagle się zbliżyła, i podając rękę: — musisz mię wprowadzić rzekła, na miłość Boga, proszę cię!
— Dopiéro wychodzę, pani, odpowiedziałem.
— Zrobisz więc największą w świecie łaskę, jeżeli mi dasz sześć franków za ten pierścionek.
Włożyłem jéj obrączkę na palec, poszedłem do bióra; wziąłem dwa bilety — i weszliśmy razem.
Na korytarzu czułem że się posłoniła, i ze drżeniem drugą swą ręką jak pierścieniem ujęła się mojego ramienia.
— Czy nie cierpi pani? zapytałem.
— Nie, nie, odpowiedziała; jakieś zaćmienie i nic więcéj...
Weszliśmy wśród tego wesołego charentonu.
Trzy razy okrążyliśmy salę, przerzynając się z trudnością przez tłum masek cisnących się jedna za drugą; ona drżąc za każdém nieprzystojném dochodząém do jéj uszu słowem; ja zaś rumieniąc się, żem chodził z damą, która się ośmieliła słuchać podobnych wyrazów; nareszcie wróciliśmy na koniec sali; moja nieznajoma usiadła, ja stałem przed nią wsparty na poręcza krzesła.
— O jakże to wszystko dziwném mi się wydaje, rzekła. Nie miałam żadnego o tém wyobrażenia (spojrzała na salę), gdyż nie mogłam nawet we śnie widzieć podobnych rzeczy. Lecz uwiadomiono mię listownie, że on tu będzie z jakąś kobietą; ohi! jakaż to być musi kobiéta, jeżeli się ośmieliła wejść tutaj!
Spojrzałem ze zdziwieniem: zrozumiała mię.
— Dobrze wyszedłem, chciałeś powiedzieć, nieprawdaż? Lecz ja, niestety ja go szukam, bo jestem jego żoną. Innych swawola albo rozpusta sprowadziła tutaj; mnie zaś, ah! mnie piekielna zazdrość! Ścigałabym go wszędzie: poszłabym wśród nocy na smentarz, nad Sekwanę na plac kary zbrodniarzów w dniu exekucyi; a jednak, przysięgam ci, będąc jeszcze panną nigdym nie wyszła na ulicę bez matki; będąc już mężatką nie wyszłam na krok z domu bez lokaja; dziś zaś, niestety! widzisz mię tutaj, jak wszystkie inne kobiéty, którym już dobrze wiadoma ta droga; dzisiaj chodzę z nieznajomą mi osobą rumieniąc się pod moją maską na samę myśl, jak o mnie sądzić powinna! Znam dobrze to sama, lecz!... Czy byłeś kiedykolwiek zazdrosnym?
— Okropnie nawet, odpowiedziałem.
— Przebaczysz mi więc, jeżeliś doświadczał tego, jeżeli znasz ten głos, który woła na cię jak na nieczułego — idź!... jeżeli czułeś to niewidzialne ramie, które cię popycha do wstydu, albo do zbrodni, to ramie nieszczęsnego losu! wiesz, że w podobnym razie na wszystko się człowiek odważa, byleby mógł się pomścić.
Chciałem odpowiedzieć; lecz ona powstała nagle, wlepiając wzrok swój na dwoje domino, które w téj chwili przeszły koło nas.
Zamilknij rzekła, i pociągnęła mię za niémi. Byłem zamieszany do intrygi któréj bynajmniéj nie rozumiałem; pojmowałem wprawdzie jéj osnowę, lecz rozwiązania nie widziałem; ta biédna kobiéta dotyla wzruszona interessowała mię nieskończenie. I w rzeczy saméj prawdziwa skłonność ma nad umysłem naszym władzę, byłem więc posłuszny jak dziécko, poszedłem z nią w ślad za maskami; z których jedna była mężczyzną a druga kobiétą. Mówiły z sobą zcicha, głos ich dochodził do nas. — To on, rzekła, to jego głos; tak, tak, to jego postać... — Wyższe domino zaczęło się śmiać — To jego uśmiéch, rzekła, to on, tak, to on. List prawdę mi donosił. O mój Boże! mój Boże!
Nie zważając na to maski szły daléj, i my za niémi; wyszły z sali i my także; zwróciły się ku wschodom do loż, i my w tęż stronę; zatrzymały się przed łożami pod sklepieniem, i my jak dwa nierozdzielne ich cienie. Niewielka kratowa loża otworzyła się, weszły: drzwi się za niemi zamknęły.
Wzruszenie téj nieszczęśliwej kobiéty było w najwyższym stopniu; nie mogłem widzieć jéj twarzy, lecz mając tak blisko do siebie przytuloną, czułem każde uderzenie jéj serca, drżenie jéj członków, każde poruszenie jéj ciała; było coś nadzwyczajnego w sposobie udzielania się cierpień nieznajoméj mi ofiary, których powodu bynajmniéj nie rozumiałem; przestraszała mię: jednak za nic w świecie nie opuściłbym téj kobiéty, osobliwie w podobnym razie.
Moja towarzyszka postrzegłszy że obie maski weszły do loży, a loża się za niemi zamknęła, jak piorunem rażona przez chwil kilka została nieruchomą; potem zbliżyła się cichutko do drzwi i podsłuchiwała: stanęła tak, iż najmniejsze poruszenie mogło ją odkryć; wziąłem więc pod rękę, pocisnąłem sprężynę przyległéj loży i wprowadziłem ją z sobą; spuściłem kratę i drzwi zaparłem. Jeżeli chcesz pani słuchać, rzekłem, to przynajmniéj z tego miejsca zdaje mi się że będzie dogodniéj. Przyklękła, przytulając swe uszko do przepierzenia, ja zaś z załamanemi rękami, z zwieszoną głową stałem zamyślony z drugiéj strony.
Wszystko cokolwiek mogłem widzieć w téj kobiécie, zdawało się być wzorem piękności. Spód twarzy niezakryty maską był świeży alabastrowej białości; ustka drobniutkie koralowe; ząbki rzadkie bielsze nad alabaster; rączka pulchna; kibić wcięta, i tak szczupła iż dwóma palcami można objąć, włos czarny najstaranniéj utrefiony spadał w nieładzie na axamitne domino; nóżka dziecięca wymykająca się z pod szaty, zdawała się z trudnością utrzymywać, tę wdzięczną, tę zachwycającą, tę napowietrzną postać! Ah! ona być musi, pomyślałem sobie, aniołem piękności! Szczęśliwy kto ją trzymał w swoich ramionach, kto oczami swej duszy widział wszystkie władze jéj duszy utworzone do kochania, kto na swém sercu czuł bicie jéj serca, każde poruszenie jéj ciała, i który mógł zawołać: — Ta boska istota jest utworem miłości, utworem miłości dla mnie, dla mnie jednego ze śmiertelnych ten anioł przeznaczony! ah! ten szczęśliwy!... ten szczęśliwy!...
W takich byłem pogrążony myślach, gdy ona nagle powstała, zbliżyła się do mnie — i z zapałem, głosem przerywanym: — Słuchaj, rzekła, jestem piękną, przysięgam, młodą, mam zaledwo lat dziewiętnaście. Dotąd byłam czystą jak anioł wyobraźni.... Teraz, ah! kładąc swą pulchną rączkę na mojem ramieniu — Tobie się oddaję!... przyjmij mię!...
W téjże chwili jéj usta złączyły się z mojémi najsłodszym nektarem całusa, który jak iskra elektryczna przejął mą istotę. Ognistą chmurką spłonęły moje oczy.
Dziesięć minut trzymałem ją w moich ramionach prawie nawpół żywą i szlochającą.
Poczém zaczęła powoli wracać do siebie. Widziałem z pod maski jéj obłąkane oczy, jéj lica białe jak chusta. Ąh! zdaje się że ją widzę jeszcze.
Ochłonąwszy gdy przypomniała co się między nami stało, padła na kolana. Jeżeli masz iskierkę litości, rzekła szlochając, iskierkę litości i zapomnij o mnie, niechciéj, nie staraj się poznać mię bliżéj, pozwól niech się oddalę, zapomnij o wszystkiém, zapomnij, niech jedna pamiętam, niech jedna cierpię za nas oboje!...
To mówiąc jak błyskawica myśli spiesznie się podniosła, pobiegła ku drzwiom, otworzyła — i zwracając się raz jeszcze: nie idź za mną, rzekła, zostań, na miłość Boga zostań!
Cisnęła mocno drzwiami, i znikła jak widmo — znikła, ach! znikła nazawsze!
Odtąd jużem jéj niewidział! od dziesięciu miesięcy napróżno szukam jéj wszędzie — na balach, na spektaklach, na spacerach; ile razy ujrzę zdala wyniosłą postać kobiecą, drobną nóżkę, włos czarny, natychmiast śpieszę, zbliżam się, zaglądam, spodziewając się że rumieniec wyda mi ją. Lecz niestety! daremnie, nigdziem nie spotkał, nigdziem już nie zobaczył!... tylko we śnie, tylko w marzeniach? Ah! tam, widziałem ją, czułem ją, czułem jéj uściski, jej całusy, jéj lubieżne pieszczoty; niekiedy maska spadała, i twarz zupełnie obca przedstawiała mi się — raz nie wyraźna, jak we mgle obłoków; to jaśniejąca wieńcem promienistym; to znowu blada, z białą i nagą czaszką, z oczami wpadłemi, z kołatającemi się i rzadkiemi zębami. Ah! odtąd gorę szaloną miłością dla kobiéty któréj nie znałem, niszczę się ciągłą i zawsze zawiedzioną nadzieją, zazdrością do której nie mam żadnego prawa. Domawiając tych słów dostał z zanadra list.
Teraz, kiedym ci wszystko opowiedział, rzekł, weź to pismo i czytaj.
Wziąłem i czytałem.
»Może zapomniałeś już kobiety, która zapomnieć cię nie zdoła, i która umiera nie mogąc zapomnieć.
»Kiedy otrzymasz to pismo, już mnie więcéj nie będzie. Udaj się wówczas na smentarz Pére-Lachaise, powiedz oddźwiernemu, ażeby pokazał wśród świéżych grobowców ten, nad którym wyryte na kamieniu imie Maryi, i gdy się zbliżysz do niego — uklęknij i módl się.»\
Niestety, otrzymałem ten list wczora, i byłem tam dzisiejszego ranka. Oddźwierny wskazał mi jéj grobowiec, przy którym zostałem przez dwie godziny na kolanach modląc się i płacząc.
Rozumiesz teraz? Znalazłem ją tam, tę boską istotę!... Jéj gorejąca dusza uleciała; ciało niszczone namiętnościami, upadło pod ciężarem zazdrości i wyrzutów sumienia. Ona była tam, ta nieznajoma za życia i po śmierci kobiéta! nieznajoma!... a jednak życie odtąd tak mi będzie oziębłe, jak jéj umarłe; nieznajoma!... a jednak odtąd serce moje tak będzie zimne i martwe, jak jéj zamknięte w grobie. Oh! ty nie doznawałeś nigdy nic podobnego! ty nie słyszałeś pewno nigdy niepodobnego! Teraz, ah! niema już dla mnie nadziei, już jéj nigdy nie zobaczę. Napróżnobym odwalił grobowiec ażeby widzieć jéj lica, podobnych rysów nie ujrzę. — Tak, Alexandrze, kocham ją, kocham jak szalony, poświęciłbym moje życie, palnąłbym natychmiast w łeb sobie, gdybym mógł z nią się złączyć, gdybym mógł wiedzieć, że tam, w wieczności, nie będzie tak nieznajomą jak mi była na tym świecie.
Kończąc te słowa wyrwał z rąk moich list, i zaczął jak dziécko płakać.
Podałem mu rękę i nie wiedząc co mam odpowiedzieć, płakałem także.

KONIEC.




  1. Rodzaj gry używany we Włoszech — w której przedstawia się swojemu apartynerowi dłoń z roztwaremi i złożonemi palcami; kto zgadnie liczbę roztwartych, ten wygrał. Prz. Aut.
  2. Figll della Madona.
    Prz. Aut.
  3. Moneta srebrna Neapolitańska, niespełna złoty jeden wynosząca.
  4. Dukat ma dziesięć karlinów, karlin 10 grenów, a gren 10 kallów.
  5. Miło jest umrzeć u drzwi swéj kochanki! gdy dusza wstępuje w rajskie okolice, ona płacze nad zwłokami.
  6. Sou moneta francuzka półtora grosza polskiego.
  7. Gdybyśmy nawet z dalszego ciągu tej powieści nie dowiedzieli się, zkąd kobiéta tak doskonale może jezdzić na koniu, zwyczaj krajowy usprawiedliwiłby biegłość w téj sztuce. Damy dworu, jak powiada fashionabl z Longechamps, jezdziły konno, tylko pod suknię którą podejmuje siodło wkładały pantalony, jakie noszą małe dzieci. Niższego stanu kobiéty, pospólstwo, nawet i tego nie używają, choć delikatność ich ciała nie dozwoliła mi wierzyć temu.
    Prz. Aut.
  8. Ubiór Robespiera tak był głośnym we Francji, że jego elegancja weszła nawet w przysłowie. 20 maja w dniu wielkiéj uroczystości, na której był prezydującym, miał na sobie suknię wierzchną modrawo-błękitną, kamizelkę muselinową, na dnie rózowém haftowaną, spodnie atłasowe czarne, pończochy jedwabne białe, i trzewiki z kosztownemi bardzo wprzążkami. W tymże ubiorze zaprowadzonym był na rusztowanie.
    Prz. Aut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.