Pamiętniki D’Antony/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

PRZY bramie znalazł Marso oddział jeżdzców ze trzydziestu, ludzi złożony, których główno-komenderujący naznaczył za eskortę w podróży jego do Nantu. Dumas towarzyszył im czas niejaki, lecz o milę od Chollet jego przyjaciel nalegał usilnie, ażeby się wrócił niebezpiecznie byłoby, osobliwie w tym czasie, z bardziej oddalonego miejsca wracać jednemu. Pożegnał się więc z niemi, ścisnął konia i wkrótce znikł na zawrocie drogi.
Marso nie posiadał się z radości widząc się sam na sam z młodą Wandejką. Miała opowiedzieć historją swojego życia, która mu się zdawała nader interessującą. Zbliżywszy się na swoim koniu do wierzchowca Blanki, rzekł: — Teraz, kiedyśmy już bezpieczni, i tak daleką mamy przed sobą podróż, będziemy z sobą rozmawiać, mówić o tobie piękna Blanko. Wiem tylko kto jesteś, i nic więcéj. Lecz jak się znalazłaś wśród tego zamieszania? jakim porządkiem przyzwyczaiłaś się do noszenia odzieży męzkiéj? — nie wiem. Opowiedz Pani; my żołnierze przyzwyczajeni jesteśmy do wyrażeń krótkich i mało zwięzłych. Opowiadaj więc proszę o wszystkiém od twoich lat dziecinnych, jak najdłużéj, ze wszystkiemi szczegółami.
Nic wiem dla czego Marso w rozmowie z Blanką, nie mógł użyć ówczesnych wyrażeń republikańskich.
Blanka zaczęła mu opowiadać, jak jéj matka będąc jeszcze młodą umarła i zostawiła dzieckiém jeszcze na ręce Markiza de Beaulieu; jak wychowanie dane przez mężczyznę, oswoiło ją z ćwiczeniami, które za wybuchnięciem powstania Wandejskiego, stały się tak użytecznemi dla niéj, dozwalając udać się razem z swym ojcem, wyłuszczyła mu wszystkie zaszłe u nich okoliczności teraźniejszéj wojny od zamieszek Saint-Florent, aż do potyczki w któréj Marso ocalił jej życie. Mówiła długo ze wszystkiemi szczegółami, widząc z jaką przyjemnością słuchał. Gdy już kończyła swe opowiadanie, postrzegli na horyzoncie Nautu migające światła. Wkrótce mały ich oddział przebył Loarę, i po upływie chwil kilku Marso już był w objęciach swéj matki.
Po piérwszych przywitaniach, przedstawił swéj rodzinie młodą towarzyszkę podróży: dosyć było słów kilku dla zainteressowania jego matki i siostry. Blanka oświadczyła chęć przebrania się: obie dziewice ubiegały się jedna przed drugą chcąc jéj usłużyć za garderobianę.
Zdarzenie to, jakkolwiek samo z siebie mało znaczące, miało jednak wpływ niemały w ówczesném położeniu rzeczy. — Mieszkańce Nantu jęczeli pod prokonsulstwem Karriera.
Dziwny przedstawiało dla umysłu i oczu widok całe miasto we krwi się broczące, jadem jednego tylko człowieka. Zastanawiano się zkąd pochodzi ta moc panującéj woli jednego, nad ośmdziesięcią tysiącami; dla czego gdy jeden tylko mówi: ja tak chcę! nie odezwą się wszyscy razem: to dobrze ale my nie chcemy!— Dla tego zapewne, że zawsze znajdujemy coś upadlającego w duszy naśladownictwa ogółu, że tylko niektóre indywidua pałają żądzą być wolnémi. Dlatego zapewne, jak powiada Shakespeare, nieznaleziono innego sposobu na ukaranie zabójcy Cezara, jak robiąc jego samego Cezarem. Ztąd to się rodzą i tyrani wolności i tyrani monarchizmu.
Krew się więc lala po ulicach Nantu, a Karrier który się tyle różnił od Robespiera, ile hyena od tygrysa, ile szakal od lwa, nasycał się oną dowoli; ale do czasu dzbanek wodę nosi!
Gilotyna prędko się nadweręża, nie znano jeszcze dotąd takiéj rzezi; on piérwszy wymyślił tę powodź, ten rozlew krwi, którego nazwanie stało się nierozdzielném jego imienia; przygotowane umyślnie statki u portu wiadomo było w jakim celu stały na brzegu; ciekawy i zupełnie nowy przedstawiały widok te klapki od dwudziestu stop, rozwijające żagle na głębie morskie, mające pochłonąć nieszczęśliwych, skazanych na karę; — a w dniu ich odbicia tyle się ludu zebrało na wybrzeża, jak gdyby największy okręt, ze swym bukietem na ogromnym maszcie, i ze wszystkiemi swojemi pawilonami i rejami puszczał się w podróż.
Nieszczęście, trzykroć nieszczęście dla tych, którzy jak Karrier silili się nad wymyśleniem rozmaitych kar śmierci; — cóż bowiem łatwiejszego jak zgubić człowieka?! Nieszczęście dla tych, którzy nie znając dobrze teoryi przyczynili się niesłusznie do zabójstw! — Z ich to łaski niejedna matka drży dopiéro wymawiając słowa: rewolucja! rzeczpospolita! nierozdzielne wyrazom: rzeź i zniszczenie! — Któż bardziéj od matek czuwa nad losem dzieci? i któryż z Franków w piętnastym roku wyszedłszy z opieki matki, nie drżał także na słowa: rewolucja, rzeczpospolita? kto nie musiał użyć całéj umiejętności polityki dla zastanowienia się i zgłębienia działań 93 roku? kto nie potrzebował całéj mocy dwudziesto-pięcioletniego człowieka, ażeby mógł pojąć Mirabo, Dantona, Robespiera, te trzy kolosy ówczesnéj rewolucji? Lecz nareszcie oswojono się poniekąd z nimi, ścieszka ich zasad w działaniu nie długo była obcą — mimowolnie przychodzą na myśl te pamiętne słowa tak oddalonéj epoki: — Każdy z nich nie dla czego innego musiał zginąć, jak tylko, że Każdy chciał sprychować kola wozu katowskiego, który jeszcze miał potrzebę do czynienia; — prawdę mówiąc, nie oni byli sprężyną rewolucyi, duch czasu przeważał i władał wszystkiém.
Przyznać jednak należy, że tegoczesne działania polityczne spieszniejszym postępują krokiem; — dziś naród pisze historją narodu: nie tak bywało za czasów panów dziejopisów korony; zresztą kto nie wie, że Ludwik XI był złym królem, a Ludwik XIV był wielkim?
Lecz wróćmy do Marso i jego rodziny, którego imie było tarczą przeciwko samemu nawet Karrierowi. Tak byli przekonani o republikanizinie młodego generała, iż najmniejsze podejrzenie nie mogło paść ani na jego matkę, ani na siostry. Dla tego też jedna z nich młoda, zaledwo lat szesnaście mająca dziewica, obojętna zupełnie na to co się w koło nich działo, kochała i była kochaną, a ich matka lękliwa jak każda z matek, spodziewając się znaleźć drugiego w małżonku swéj córki protektora, nalegała usilnie, ażeby ten związek jak można przyspieszyć — gdy Marso i młoda Wandejka przybyły do Kantu. Ich zjawienie się podwoiło panującą tam wesołość.
Blanka złączyła się z dwiema młodemi panienkami, które wkrótce stały się jéj największemi przyjaciółkami. Są chwile, gdzie młode serca w jednej godzinie tak ścisłą łączą się przyjaźnią, jak gdyby od wieków znały się z sobą; zaraz po jej przybyciu udały się razem do swoich pokojów, zajęte niezmiernie ważnym przedmiotem, ważnym, jeżeli toaletę damską tak można nazwać. Nie podobna było ażeby Blanka dłużéj zostawała w męzkim ubiorze.
Wkrótce wróciły z nią ubraną w podwójną toaletę: zmuszoną była włożyć suknię jednéj, a szal drugiéj. Śmieszne dziewczęta! prawda że wszystkie trzy, zaledwo składały wiek matki Marso, która jeszcze była piękną.
Gdy weszła Blanka, młody generał postąpił kroków kilka, i stanął zdumiony. Pod uprzednim jéj ubiorem nie mógł przypatrzyć się téj cudownej piękności, tym zachwycającym wdziękom, które w téj chwili zajaśniały w całej okazałości. Nie zaniechała wprawdzie niczego, ażeby się ukazać jemu jak najpiękniejszą; na chwilę zapomniała przed zwierciadłem i o wojnie, o Wandei i o rzezi: najczystsza, najpiękniejsza dusza ma swoję kokieterję, gdy zaczyna kochać i chce podobać się temu którego kocha.
Zachwycony Marso chciał coś powiedzieć; — słowa mu skonały na ustach; Blanka z uśmiechem podała mu rękę, ciesząc się w duchu, że się wydała tak piękną jak sama sobie życzyła.
Wieczorem przybył narzeczony siostry Marso, i jak każda miłość, począwszy od miłości własnéj aż do macierzyńskiéj jest wielkim egoistą, tak jeden tylko zapewne był w całém mieście Nantu dom w którym, wśród powszechnego smutku i łez, panowała prawdziwa roskosz i wesele.
O jakże Bianka i Marso upajali się słodyczą tego nowego życia! jak niewidzialnie spływały im chwile! ani pomyśleli że to prędko zmienić się może. Jednak niekiedy serce się Blanki ściskało, łzy z pięknych jéj oczu spadały, gdy pomyślała o ojcu. Wówczas Marso starał się ją uspokoić, dla rozerwania jéj myśli, opowiadał o swoich piérwszych kampanjach: — jak będąc jeszcze towarzyszem w piętnastym roku został żołnierzem, w siedmnastym oficerem, w dziewiętnastym półkownikiem, w dwudziestym piérwszym generałem. Blanka słuchała go z przyjemnością, ale nigdy nie posłyszała nawet jednego słówka, że się w niéj kocha.
A jednak Marso kochał się szalenie, kochał całą mocą swéj duszy; — przynajmniéj tak sobie wyobrażał. Wkrótce uprojektował że jest zdradzonym, oszukanym: i wzgarda acz z wielką trudnością, owładała to młode serce, tak skłonne do namiętności. Wrząca krew jego powoli ochłonęła, melancholiczna oziębłość zajęła miejsce exaltacyi; Marso nim poznał Blankę, nie znał tych uniesień, téj mocy duszy, dziś zaś na wszystko serce jego było otwarte.
Błogie sny szczęścia, nadzieja pięknéj przyszłości, cały urok młodzieńczego wieku, które Marso mienił za stracone, wznawiały mu się nie raz, bujały na falach niepewności, łudząc że kiedyś spełnią się jeszcze: wówczas mimowolny uśmiéch zbiegał jego usta, i sam się dziwił zkąd ten uśmiéch, bez żadnego powodu, myśl weselsza rozpogadzała jego czoło, spadał ciężar ugniatający jego serce; wówczas już nie pragnął jak przed chwilą śmierci, jako jedynéj tarczy od smutków.
Blanka także czuła jakiś nieprzezwyciężony do Marso pociąg, lecz to uczucie przypisywała wdzięczności. I cóż dziwnego, powtarzała w duchu, że mi jest przyjemną obecność tego, który ocalił nieżycie? Tkliwe wyrazy wymykające się z ust jego, czyż mogą mi być obojętne? jego postać nosząca wyraz tak głębokiego smutku, czyż nie powinna wzbudzić litości? a słysząc, gdy na nię spojrzy, jego westchnienie, nie raz gotową była zawołać: czémże ci odwdzięczę przyjacielu, czém się wywdzięczę tobie, któryś tak wiele mi uczynił?
Takiemi zajęci uczuciami, które się coraz wzmacniały, Marso i Blanka przepędzali chwile pobytu swojego w Nancie: nareszcie dzień ślubu siostry generała nadszedł.
Z pomiędzy klejnotów, jakie sprowadził dla niéj, Marso wybrał strój bardzo kosztowny i ofiarował Blance. Blanka spojrzała naprzód z kokieterją młodéj dziewicy, po czém zamykając pudełko: — Na cóź mi te klejnoty w teraźniejszém położeniu? rzekła ze smutkiem, klejnoty dla mnie! wówczas gdy ojciec mój tuła się może od domu do domu, żebrząc kawałka chleba, prosząc przytułku w jakiej stodole, wówczas gdy ja sama wygnanka.... Nie, zostanę lepiéj przy mojéj skromności; pamiętaj że mogę być poznaną. Daremnie Marso nalegał, ledwo się zgodziła przyjąć różyczkę kunsztowną znajdującą się pomiędzy temi ozdobami.
Kościoły były pozamykane, ślub więc odbywał się w sali ratuszowej; obchód ten trwał krótko i smutnie, młode dziewice z utęsknieniem spoglądały na chór upiękniony blaskiem jarzęcych świéc i kwiatami, z pod baldakimu rozpostartego nad głowami państwa młodych, wymykały się uśmiechy, tych którzy go utrzymywali, czasu błogosławieństwa kapłana, który zakończył słowami: «Zyjcie dziatki szczęśliwie w pokoju!
Przede drzwiami ratusza oczekujący marynarze spotkali nowo-zaślubionych. Stopień Marso był powodem tego hołdu dla jego siostry, jeden z nich, którego postać zdawała się być znajomą miał dwa bukiety z kwiatów, z których jeden podał pannie młodéj, a z drugim zbliżył się do Blanki wpatrującéj się mu z pilnością.
— Tinguy! zawoła Blanka bledniejąc cała, — a mój ojciec“?
W Saint-Florent, odpowiedział marynarz. Przyjmij ten bukiet, znajdziesz w nim listek. — Niech żyje król i jego poddani, moja Panno Blanko! Blanka chciała go zatrzymać, chciała z nim pomówić, chciała się rozpytywać, lecz on zniknął już wśród tłumu. Marso poznał w nim dawnego przewodnika; zdumiewał się nad poświęceniem, odwagą i zręcznością tego wieśniaka.
Blanka przeczytała z pospiechem listek. Wandejczykowie byli porażeni na głowę; cała ludność uchodziła z kraju nękana ogniem i głodem. Resztę listu zajmowały podziękowania generałowi Marso. Markiz dowiedział się o wszystkiém od walecznego Tinguy. Blanka była smutną, ten list wznowił w jéj pamięci wszystkie okropności wojny; wsparła się niedbale na ramieniu Marso, mówiła doń głosem tkliwszym aniżeli zazwyczaj. Marso stał w milczeniu z sercem przepełnioném słodką tęsknotą; im większy smutek, tym większe poddanie się duszy: mówiłem więc prawdę, że miłość jest wielkim egoistą.
Wśród tego obrzędu, oznajmiono, że jakiś nieznajomy, który jak powiadał, miał bardzo ważny interes do generała Marso był wprowadzonym na salę. Gdy ten wchodził, Marso mając zwieszoną głowę ku Blance, którą trzymał pod rękę nie postrzegł go z początku; wtém ręka Blanki zadrżała, podniósł głowę: — Blanka i Marso ujrzeli przed sobą Delmara.
Reprezentant zbliżał się ku nim powoli, z wzrokiem wlepionym na Blankę, z uśmiechem na ustach; zimny pot przejął Marso, gdy widział go zbliżającego się jak don Juan statuę komandora.
— Masz sobie jak uważam, braciszka obywatelu?
Blanka zająknęła, i tylko co już nie padła w ramiona Marso. Delmar mówił daléj:
Jeżeli mię pamięć i twoje podobieństwo nie mylą, zdaje mi się, żeśmy razem śniadali W Chollet. Jak się to więc stało, że odtąd nie miałem szczęścia widzieć cię w szrankach republikańskich żołnierzy?
Blanka czuła, że ją siły wkrótce opuszczą; przeszywający wzrok Delmara raził ją okropnie, tylko co już nie zemdlała, gdy on zwrócił swe oczy na Marso.
Ale wówczas Delmar musiał zadrzeć; młody generał sięgnął ręką po rękojeść swojego miecza, ściskając go konwulsyjnie. Tu twarz Reprezentanta przybrała znowu wyraz zwyczajny; zdawało się ze już zapomniał o tém co dopiéro mówił, i biorąc Marso pod rękę poprowadził pod framugę okna, gdzie przez chwil kilka, opowiadał mu o rzeczywistém położeniu Wandejczyków i doniosł, że przybył jedynie dla naradzenia się z Karrierem o nowych środkach rygoru, jakich nieodbicie potrzeba było użyć względem powstańców. Zawiadomił że generał Dumas został wezwanym do Paryża; po czém Delmar pożegnał Marso. Przechodząc, skłonił się z uśmiechem Blance, która siedziała na krześle nieruchoma i jak trup blada.
We dwie godziny później Marso otrzymał rozkaz złączenia się z armją wschodnią i objęcia znowu dowodztwa swojéj brygady.
Zastanawiał go ten nagły i niespodziany rozkaz; upatrywał w nim jakiś związek z dopiéro co zaszłą okolicznością: termin jego pozwolenia ledwo jeszcze za dni piętnaście się kończył; pospieszył więc do Delmara, ażeby jakkolwiek się wyexkuzować; lecz ten po krótkiéj z Karrierem naradzie już był wyjechał.
Należało być posłusznym; opoźniać się byłoby to, narażać siebie na niechybną zgubę. W owym czasie generałowie byli podwładni woli Reprezentanta narodu od Sejmu przysłanego; dlatego też rzadko się zdarzały jakie uchybienia, a jeżeli te zaszły, to chyba z niedoświadczenia; zwycięstwa jednali po większéj części winne były swój skutek pięknemu postanowieniu, jakie między sobą uchwalili dowodzcy: — Zwycięstwo, albo gilotyna!
Blanka siedziała niedaleko Marso kiedy ten rozkaz otrzymał. Roztargniony, smutny, nie śmiał jéj oznajmić, że musi opuścić, że musi zostawić ją jedną wśród miasta broczącego się prawie dnia każdego krwią jéj rodaków. Postrzegłszy jego pomieszanie, przezwyciężając swą skromność, będąc pewną że jest kochaną, i że ma prawo jego się zapytywać, zbliżyła się z niespokojnym wzrokiem, prosząc ażeby odkrył jej przyczynę swojego smutku. Marso podał jéj rozkaz jaki dopiéro co otrzymał. Blanka zaledwo nań rzuciła okiem już pojęła na jakie niebezpieczeństwa może się narazić dobry jéj przyjaciel, jeżeli go nie spełni; serce się jéj ściskało, a jednak nalegała ażeby jak najrychléj pospieszył do armii. Kobiéty więcéj nierównie aniżeli mężczyzni posiadają w tym przedmiocie męztwa — bo więcéj też mają i przenikliwości. Marso spojrzał na nię smutnie: — I ty także Blanko, rzekł on, i ty także żądasz ażebym się oddalił? Dobrze więc! dodał podnosząc się i jak gdyby chciał powiedzieć: — mogłemże czego innego spodziewać się? Szalony! kiedym myślał o tym odjezdzie, zdawało mi się że to będzie kosztować jéj żalu, jéj łez. Zaczął się przechadzać sporym krokiem — Szalony! żale, łzy! Jak gdyby ona nie była mi obojętną! obrócił się — Blanku przed nim stała; dwie łezki płynęły po jagodach milczącej dziewicy, pierś jéj wzruszona westchnieniami jak fala się wznosiła. Łzy także stanęły w oczach Marso.. — Oh! przebacz mi rzekł on, przebacz mi Blanko; lecz ja nieszczęśliwy, a cóż bardziej nad nieszczęście zradza podejrzenie. Obok ciebie zdawało się życie moje być nierozdzielném twojego, dziś, ach! jakże się rozłączyć? jak zdołam przepędzić jeden dzień bez Ciebie, jednę godzinę bez Ciebie! Przy tobie zapomniałem był o wszystkiém; zdawało się, że zawsze będzie mi tak błogo. Lecz niestety! marzyłem tylko, teraz się przebudzam! Blanko, dodał on z większą trocha spokojnością, głosem jeszcze smutniejszym, wojna dopiero trwająca jest zabójczą, być może, że już nigdy z sobą się nie zobaczymy. Biorąc szlochającéj Blanki rękę — Przyrzecz mi, jeżeli zginę daleko od Ciebie... ach! Blanko, zawszem miał takie przeczucie, że muszę umrzeć zawcześnie, przyrzecz że mię niekiedy wspominać będziesz, że usta twoje wymówią niekiedy me imię, choćby to we śnie tylko; ja zaś, ja ci przysięgam Blanko, że w chwili mojego zgonu, gdy cios śmierci mię uderzy, jeżeli zdołam wymówić słowo, to pewno będzie twe imie. Blanka stała z zapłakanemi oczy, z ktoych można było wyczytać tysiąc przyrzeczeń nierównie tkliwszych, aniżeli te o jakie się domagał. Jéj ręka ściskała rękę Marso klęczącego przed nią, a drugą wskazała różę zatkniętą we włosach.
Wiecznie, ach wiecznie! mówiła niewyraźnie i padła zemdlona.
Na krzyk Marso pospieszyła jego matka i siostry. Zdawało mu się że Blanka już umarła; bezprzytomny tarzał się u nóg jéj. Miłość jest dwojącą lunetą, wszystko powiększa — i bojaźń i nadzieje. I nasz żołnierz był wówczas, jak małe dziécko.
Blanka otworzyła oczy; postrzegłszy u nóg swoich Marso, a w około jego rodzinę, mocno się zarumieniła.
— On odjeżdża, rzekła, może będzie walczył przeciwko mojemu ojcu, oh! oszczędzaj go proszę; jeżeli ojciec mój zginie z twéj ręki.... pamiętaj że śmierć jego będzie razem i moją. — Czegóż ode mnie więcéj możesz wymagać? rzekła trochę ciszéj — Sam się przekonałeś, że piérwsza myśl moja była o tobie, a późniéj o moim ojcu. Po czém nabrawszy męztwa prosiła ażeby Marso niezwłocznie się oddalił; on sam nawet czuł tego potrzebę, nie opierał się więcej jéj prośbom i matki swojéj: kazał ażeby wszystko było gotowém do podróży; — za godzinę pożegnał Blankę i całą swą rodzinę.
Marso wracał tąż samą drogą, jaką przebywał w towarzystwie Blanki; jechał nieprzyspieszając ani zwalniając kroku swojego rumaka; gdziekolwiek spojrzał wszystko przypominało mu słowa młodéj Wandejki; zdawało mu się, że znowu słyszy opowiadającą Blankę, jéj głos, każdy jéj wyraz; niebezpieczne jéj położenie pierwéj mało go zajmowało, teraz zaś przedstawiało mu się w najokropniejszym obrazie. Słowa Delmara brzmiały jeszcze w uszach jego; co chwilę zatrzymywał konia, — chciał wrócić do Nautu, chciał raz jeszcze zobaczyć się z Blanką.
Marso pogrążony w smutnych marzeniach, nie postrzegł w dali jezdca zbliżającego się ku niemu, który po chwili wpatrywania się mu z pilnością, nagle spiął konia w galop: wkrótce Marso poznał w nim Dumasa. Obaj przyjaciele skoczyli z siodeł, rzucili się w objęcia jeden drugiemu.
W tejże chwili jakiś człowiek, z rozczochranémi włosami, spotniały, zbroczony krwią, w poszarpanéj odzieży, przeskoczył przez wał, potoczył się i padł prawie bez sił u stóp dwóch generałów, wołając głosem przytłumionym: — Pojmana, zatrzymana!... — Był to Tinguy.
— Zatrzymana! kto? Blanka! zawołał Marso.
Tinguy skinieniem głowy dał znak twierdzenia; nieszczęśliwy nie mógł wymówić słowa. Biegł ciągle ile mu sił stawało pięć mil przez pola, bagna, wały i zarośle, biegłby jeszcze milę i dwie mile, ażeby dogonić Marso; lecz gdy go postrzegł hardziej z radości, aniżeli z wysilenia upadł zemdlony.
Marso z roztwartą gębą, z osłupiałem okiem, patrzał na niego zdumiony.
— Zatrzymano! Blankę zatrzymano! powtarzał on, gdy jego przyjaciel zbliżał do ust wieśniaka napełnioną flaszę.
— Blankę zatrzymano! okrutni... dlatego to zapewne wywołali mię ztamtąd. — Alexandrze, rzekł on, ściskając silnie rękę przyjaciela, ja muszę natychmiast wracać do Nantu, spodziewam się, że i ty ze mną razem się udasz; tam moje życie, moja przyszłość, moje szczęście, moje wszystko. Zgrzytnął zębami, wszystkie jego członki w konwulsyjnym były ruchu. Drżyj zbrodniarzu, któryś się ośmielił podnieść rękę na Blankę! — Ty wiesz Alexandrze, że się w niéj kocham szalenie, że życie bez niéj jest dla mnie niczem; tak chcę umrzeć, albo ją ocalić. Nierozważny, szalony! pocóżem się z tamtąd oddalał!... Blankę zatrzymano! dokąd, mów, dokąd ją uprowadzili.
Tinguy do którego te słowa były przemówione, wracał powoli do siebie. Nabrzmiałe na jego czole nerwy, zdawało się że zaraz rozpękną; jego oczy krwią zapełnione, piersi wzdęte, wymówił z trudnością tylko te słowa: «Do więzienia Bouffays.»
Zaledwo to wyrzekł, już dwaj przyjaciele puścili się w galop drogą do Nantu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.