Pamiętniki D’Antony/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

NIE BYŁO chwili do stracenia; dwaj przyjacicle pędzili jak najspieszniéj na plac zamkowy do mieszkania Karriera. Przybywszy tam, Marso skoczył ze swojego konia, wziął machinalnie z olster pistolety, schował je pod mundur, i udał się prosto do apartamentów, gdzie mieszkał ten od którego los Blanki zależał. Jego przyjaciel z zimniejszą krwią postępował za nim, zawsze jednak, przygotowany poświęcić z ochotą swe życie w jego obronie, jak na placu bitwy. Lecz pan Deputowany Góralów był zanadto przewidujący, ażeby się dał oszukać: ani prośby ani groźby nie mogły wyjednać pozwolenia zobaczenia się z nim.
Marso zmuszonym był wrócić, spokojniejszy jednak aniżeli jego przyjaciel mógł się spodziewać. Od chwili zdawał się knować jakieś nowe projekta; po czém obrócił się do Dumasa i prosił go, ażeby pospieszył na pocztę, i oczekiwał z końmi i pojazdem przy bramie Bouffays.
Jego stopień i nazwisko bez przeszkody dozwoliły wejść do więzienia; przybywszy tam, rozkazał strażnikowi prowadzić siebie gdzie zostawała — przedmiot jego uczuć, świat cały — Blanka. Strażnik z początku nie chciał go usłuchać, Marso powtórzył grzmiącym głosem rozkaz — nie podobno się opierać, dał znak, ażeby szedł za nim.
Ona tu niejedna, rzekł przewodnik otwierając małe drzwiczki więzienia, którego ciemność przeraziła Marso, lecz wkrótce się pozbędzie swojego towarzysza, dziś go mają gilotynować. To mówiąc zamknął za generałem Marso drzwi, ale pierwéj prosił go jeszcze ażeby jak można ukrócił to widzenie się, które może go nabawić kłopotu.
Marso oćmiony nagłém przejściem ze światła w ciemności, błądząc z rozpostartemi rękami, usiłował wymówić imie Blanki; nic wkoło siebie nie widział, wtém nagle posłyszał krzyk: młoda Wandejka rzuciła się w jego ramiona, z początku nie poznała go: ale ich tkliwe serca nie potrzebowały oczu, i w ciemnościach umiały się poznawać.
W pierwszém uniesieniu rzucając się w jego objęcia zapomniała na wiek i płeć swoję. — przyczepiła się do niego jak tonący na morzu chwyta się skały, szlochając i konwulsyjnie go uściskając; chodziło tu bowiem o życie.
— Ach! ach! tyś mię nie zapomniał Marso ! przemówiła nareszcie. Porwali mię, wlekli tu; w tłumie idącym za mną, postrzegłam Tinguya; zaczęłam wołać: Marso , Marso! wnet on zginął. Oh! niespodziewałam się już ciebie zobaczyć.... Nawet tu... oglądam cię... widzę cię... Ty mię już nie opuścisz... ty weźmiesz mię z sobą? nie prawdaż ?... Ty mię nie zostawisz samą jedną?
— Z rozlewem krwi mojéj chętnie chciałbym cię wyrwać ztąd natychmiast; lecz...
— Ah! spojrzyj, dotknij się tych murów wilgotnych, téj słomy przegniłéj; ty który jesteś generałem, czyliżbyś nie mógł?...
— Tak, Blanko, mogę, mogę tylko zapukać do tych drzwi, palnąć w łeb dozorcy który je otworzy; wynieść cię na dziedziniec ażebyś odetchnęła wolném powietrzem, zobaczyła dniowe światło, umrzeć w obronie twojéj; lecz gdy ja zginę, Blanko, wtrącą cię znowu do więzienia, i już nikt nie zostanie, któryby zdołał obronie ciebie.
— A ty czy zdołasz?
— Być może.
— Prędko?
— Za parę dni Blanko; o dwa dni cię proszę. Lecz odpowiedz mi także na moje pytanie, od którego zależy życie twoje i moje razem... Powiedz prawdę, powiedz proszę... Czy kochasz mię Blanko?
— Jestże to miejsce i czas takie pytanie zadawać, mamże tu na nie ci odpowiadać? czyż te mury słyszały kiedykolwiek wyznanie miłości?
— Tak, teraz to właśnie czas najprzyzwoitszy: jesteśmy między życiem a śmiercią, między jestestwem a wiecznością. Blanko! odpowiedz: każda chwila jest dla nas dniem, każda godzina rokiem... Blanko, Czy kochasz mię?
— Ach! tak, tak....Te tylko słowa wymknęły się z serca młodéj dziewicy, i zapominając że nie mógł widzieć jéj zarumienienia się skryła twarz swoję w ramiona Marso.
— Dobrze więc Blanko! Lecz musisz mię natychmiast przyjąć za męża.
Blanka zadrżała.
— Jakiż jest twój zamiar?
— Mój zamiar jest wyrwać cię od śmierci; zobaczymy czy się ośmielą gilotynować żonę republikańskiego generała.
Blanka zrozumiała jego projekta; drżała myśląc o niebezpieczeństwie na jakie się dla niéj narażał; jéj czule serce bardziéj się rozogniło; lecz znowu przyzywając swojego męztwa: To nic podobna, rzekła stanowczo.
— Nie podobna! przerwał Marso, nie podobna! oh! to już zanadto; i cóż może przeszkodzić naszemu szczęściu, kiedyś dopiéro mi wyrzekła że mię kochasz? Sądzisz więc że to są igraszki? Lecz się zastanów, posłuchaj: — śmierć niechybna! patrzaj — rusztowanie, kat, topór, wóz!
— Oh! litości, litości! oh! to okropnie! Lecz ty, kiedy zostanę twą zoną, jeżeli tytuł ten mię nie ocali, ty zginiesz także!...
— Takiż to powód każe ci odrzucać jedyny jaki zostaje środek obrony? Posłuchaj mię Blanko: od piérwszego widzenia pokochałem cię szalenie; uczucie to stało się namiętnością, żywiołem moim; odtąd nie żyję jak tylko dla ciebie — twój los jest razem i moim, szczęście, szubienicę, wszystko podzielę z tobą: już cię nie opuszczę, żadna moc ludzka nie zdoła nas rozłączyć, a jeżeli wyjdę, to tylko zawołam, Niech żyje król! te słowa otworzą mi więzienie twoje, z którego nie wyjdę chyba razem z tobą. No i cóż? zgadzasz się?...
— Oh! nie, nie, oddal się stąd, zostaw mię, na miłość Boga zostaw.
— Ja mam się oddalić? oh Blanko, zastanów się coś wyrzekła, czego się domagasz! jeżeli wyjdę stąd, nie pojąwszy cię za żonę; nic mając prawa bronić ciebie — pójdę szukać twojego ojca, twojego ojca o którym ty zapomniałeś, a który tęskni, płacze po tobie, pójdę do niego i powiem: «Starcze, twa córka mogła się ocalić, lecz sama tego niechciała, chciała ażeby dni twojéj starości spłynęły w żałobie, ażeby krew jéj spadła na twą ubieloną głowę. Płacz starcze, płacz, nie dla tego że umarła, lecz że niedosyć cię kochała ażeby zachować dni swoje dla ciebie». —
— To mówiąc odepchnął od siebie Blankę; ta upadła na kolana o kilka kroków od niego; on zaś sciąwszy usta, z załamanémi rękami, z dzikim uśmiechem, jak duch potępieńca, przechadzał się pod sklepieniami ciemnicy. Posłyszał szlochanie Blanki: łzy mu stanęły w oczach, opuścił bezwładnie ramiona, i padł jéj do nóg.
Oh! przez litość, zaklinam cię na wszystko co jest najświętszém w świecie, na grób twojéj matki, Blanko, Blanko, zgódź się zostać mą żoną: potrzeba koniecznie, powinnaś się zgodzić.
— »Tak, powinnaś dziewczę, przerwał głos nieznany, od którego oboje kochankowie zadrżeli; o powinnaś się zgodzie, gdyż to jedyny sposób ocalenia życia które zaledwo jeszcze rozkwita; religija to ci rozkazuje, a ja błogosławię wasz związek.« —
Marso zdumiony obrócił się, i poznał plebana z Sainte-Marie de Rhé, którego widział czasu potyczki nocnéj, gdzie Blanka została jego niewolnicą.
— O mój ojcze, zawołał biorąc go silnie za rękę, o mój ojcze, wyjednaj, uproś ją, ażeby się zgodziła żyć dłużéj.
— Blanko de Beaulien, przemówił kapłan głosem uroczystym, imieniem twojego ojca, którego wiek mój i przyjaźń jaka nas łączy oddawna nadaje prawo zastąpić w téj chwili, zaklinam cię przystań na żądane tego młodzieńca, gdyby twój ojciec był dopiero tutaj, pewnoby tak samo jak i ja o to się domagał.
Blanka zdawała się być miotaną tysiącem uczuć przeciwnych; w końcu rzuciła się w ramiona Marso;
— Luby przyjacielu rzekła, niemogę tobie dłużéj się opierać. Marso, kocham cię! kocham, jestem twoją żoną!
Ich usta złączyły się ognistym całusem; Marso nie posiadał się z radości, był prawie bez pamięci. Głos kapłana wyrwał ich z tego przyjemnego uniesienia.
— Spieszcie się dziatki, rzekł, moje chwile na tym padole są policzone; jeżeli jeszcze zechcecie opaźniać się, to chyba tam, wskazując ręką w górę, tam was pobłogosławię. Oboje kochankowie zadrżeli: ten głos przebudził ich.
Blanka z przestrachem spojrzała wkoło siebie.
— O mój przyjacielu, rzekła, w jakimże to czasie mamy połączyć losy nasze! w jakiémże to miejscu nasze śluby mają się odbyć, taż to świątynia słyszeć ma nasze przysięgi! — Możnaż się spodziewać, że związki poświęcone pod sklepieniami téj smutnéj i ponuréj ciemnicy, mogą być trwałe, pomyślne?....
Marso oprócz tego był już przejęty jakimś zabobonnym strachem. Wziął jednak Blankę za rękę i poprowadził w stronę więzienia, gdzie światło dzienne przez żelazne małego okienka kraty przerzynało tę okropną ciemność; tam upadłszy oboje na kolana oczekiwali błogosławieństwa kapłana.
Ten wzniósłszy swe dłonie zaczął święte słowa. Wtém na korytarzu dał się słyszeć dźwięk broni i stąpanie żołnierzy. Blanka przestraszona upadła w ramiona Marso.
— Pewno to po mnie idą! zawołała. O mój luby, mój przyjacielu! jakże śmierć dla mnie teraz jest okropną!
Młody generał z pistoletami w ręku pomknął się ku drzwiom. Zdumieni żołnierze cofnęli.
— Nielękajcie się, rzekł kapłan, postępując na przód, mnie to szukają, jato mam umrzeć.
Żołnierze otoczyli go.
— Dziatki, rzekł głosem mocnym obracając się do młodych małżonków, padnijcie na kolana, błogosławieństwo umierającego jest święte; ja więc stojąc nad grobem chcę oddać wam ostatnie moje błogosławieństwo.
Zdumieni żołnierze pozostali w milczeniu; kapłan wyjął ukryty zanadrą krucyfix, wzniosł ku nim, modlił się za nich. W téj uroczystéj chwili głębokie wkoło panowało milczenie, każdy zdawał się dzielić jego święte wyrazy. Idźmy, rzekł nareszcie kapłan.
Wnet żołnierze otoczyli go; podwoje się zawarły, i wszystko znikło jak widmo nocne.
Blanka rzuciła się w ramiona Marso:
— O mój przyjacielu jeżeli cię nie będzie tutaj gdy przyjdą pomnie; jeżeli ty nie pomożesz mi wyrwać się z tego więzienia, ach Marso! wyobraź sobie, na rusztowaniu! zdala od ciebie będę płakać, będę wołać, ty mię nie posłyszysz! oh! nie oddalaj się, nie oddalaj się ztąd Marso! Padnę im do nóg, przysięgnę że nie jestem występną, będę ich błagać ażeby mię zostawili przez całe życie w więzieniu z tobą. Lecz jeżeli ty mię opuścisz!... oh! nie oddalaj się, nie opuszczaj mię proszę! ja zginę bez ciebie.
— Blanko, jestem pewny, że cię ocalę, odpowiadam za życie twoje; nim dwa dni przeminą, wrócę z przebaczeniem dla ciebie; a wówczas nie będzie to życie więzienia, lecz życie szczęścia, pokoju, życie swobody, miłości.
Drzwi się otworzyły, Dozorca więzienia ukazał się. Blanka przytuliła się do Marso, ściskając go mocno; lękała się, nie mogła z nim się rozłączyć; ale czas naglił, każda chwila była drogą; odjął więc powoli jéj ręce i przyrzekając na drugi dzień wrócić niezawodnie:
— Kochaj mię zawsze, rzekł i wyszedł z ciemnicy,.
— Zawsze, do zgonu! zawołała Blanka upadając i wskazując mu zatkniętą we włosach różę, którą jéj dał na pamiątkę. Pokoje więzienia jak piekieł z chrząstem się zawarły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.