Pamiętniki D’Antony/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W MIESZKANIU dozorcy więzienia generał Dumas oczekiwał na Marso; który gdy tam przybył, prosił kałamarza i papieru.
— Co chcesz robić? zapytał Dumas zdziwiony jego nadzwyczajném wzruszeniem.
— Pisać do Karriera; prosić o dwa dni tylko; zobowiązać go ażeby czuwał nad życiem Blanki, powiedzieć że za jéj życie będzie musiał odpowiedzieć swojém.
— Niebaczny! odparł jego przyjaciel wyrywając z rąk list zaczęty: ty się ośmielasz grozić? zapomniałeś że jesteś w jego mocy; zapomniałeś żeś nie wypełnił rozkazu złączenia się z armiją; sam się zastanów, po co te groźby? chyba dla tego, ażeby cię natychmiast aresztowano; ażeby i siebie zgubić z nią razem; wierzaj mi, najlepszy środek, zamilczeć, zapomnienie tylko może pomoc do ocalenia jéj, po co mu przypominać?
Głowa Marso bezwładnie opadła, wsparł się na obie dłonie, i zdawał się głęboko namyślać.
— Prawdę mówisz, zawołał nareszcie nagle się podnosząc: wziął go za rękę, i wyszli razem na ulicę.
Kilka osób rozmawiając między sobą, stało koło pojazdu pocztowego. — Jeżeli dzisiejszy wieczór będzie ciemny, rzelkł ktoś, nieźle byłoby, żeby ze dwudziestu jukich zuchów wpadło do miasta i uwolniło naszych więźniów: aż litość bierze jak Nant jest słabo teraz strzeżony. Marso zadrżał, obrócił się — i poznał Tinguya; spojrzał na niego okiem porozumienia się i skoczył do pojazdu: — Paryż, rzekł do pocztyliona sypiąc mu złoto; wnet konie szybkością błyskawicy pomknęły się. Wszędzie taż sama łatwość, wszędzie za pomocą złota Marso miał konie gotowe, wszędzie przyrzeczono mu że żadnéj nie spotka przeszkody w powrocie.
W podróży swojéj dowiedział się że generał Dumas podał się do dymissyi, zachowując dla siebie wolność służenia prostym żołnierzem w innéj armii; ale to zależało od towarzystwa publicznego dobra; dążył do Nantu, gdy Marso spotkał go na drodze Clisson.
O ósméj godzinie wieczorem pojazd, w którym dwaj generałowie jechali, stanął w Paryżu.
Marso pożegnał swojego przyjaciela na placu Palais-Egalite, i udał się na ulicę Saint Honoré, tą postępując koło SaintRoch, zatrzymał się pod N. 366 i pytał się Robespiera.
— W teatrze narodowym, odpowiedziała ośmnastoletnia dziewczynka; jeżeli pan zechce pofatygować się za parę godzin, generał będzie w domu.
— Robespier w teatrze narodowym? czy nie mylisz się tylko?...
— Nie, obywatelu.
— To dobrze, pójdę tam, a jeżeli go nie znajdę, wrócę i będę oczekiwał tutaj. Nazywam się generał Marso.
Teatr francuzki dzielił się wówczas na dwie truppy. Talma z aktorami patryotów należał do Odeonu. Tam więc Marso zwrócił swoję kroki, nie rad wprawdzie, że zmuszonym był szukać w sali spektaklów tak ważnego członka towarzystwa publicznego dobra. Grano Śmierć Cezara. Wszedł na balkon — jakiś młodzieniec ustąpił mu na pierwszej ławce miejsce obok siebie. Marso zajął one, spodziewając się ztamtąd zobaczyć tego, którego szukał.
Sztuka jeszcze się nie zaczęła; publiczność była w wielkim ruchu; uśmiechy, mrugania wymykały się z gruppy blisko orkiestry; w téj gruppie imponował Danton.
Obok niego mówili kiedy zamilczał, milczeli kiedy on mówił Desmoulins, jego szeryf, Philipeaus, Herolt de Séchelles i Lacroix, jego apostołowie.
Po raz to piérwszy Marso zobaczył z tak bliska tego Mirabeau narodu; łatwo go można było poznać po mocnym głosie, z imponujących gestów, z jego dumnego czoła, gdyby nawet otaczający nie powtarzali po kilkakroć jego imienia.
Niech mi wolno będzie dla lepszego pojęcia następującej sceny powiedzieć słów kilka o fakcyach, na jakie sejm ówczesny był podzielony.
Wieśniacy i górale połączyli swe siły z zamiarem operowania rewolucji 31 Maja.
Żirondinowie, po daremném usiłowania sfederalizowania prowincji, gdy zostali wygnańcami, niemogli znaleść przytułku nawet u tych, przez których zostali obranymi. Przed 31 Maja niebyło żadnych nieporozumień między zwierzchniczą władzą, lecz późniéj znalazły się niektóre. Władza najwyższa zostawała w ręku zgromadzenia, wśród którego wkrótce poformowały się ligi. Towarzystwo publicznego dobra do 31 Maja składało się z członków bezstronnych, w nowych zaś wyborach zawzięci górale wzięli przewagę. Barrere był tylko reprezentantem dawnego towarzystwa, a Robespier członkiem; Saint-Just, Callot-d’Herbois, Billand-Varennes, wspierani przez niego zaczęli poniewierać swoich kolegów Heraolta de Sechelles i Roberta Lindet: Saint-Just obowiązanym był strzedz wszystkiego, Couton złagadzać zanadto srogie propozycje; Billand-Varennes i Callot-d’Herbois dowodzić prokonsulactwem departamentów, Carnot planami wojny, Cambon finansami, Prieur (ze wzgórzów złotych) i Prieur (z Margiel) interesami spraw wewnętrznych i administracją; wkrótce i Barrere złączył się z nimi, i został dziennym mówcą. Co zaś do Robespiera, ten nie spełniając żadnéj szczegółowéj funkcyi, czuwał nad wszystkiém i rządził całém polityczném ciałem, jak głowa rządzi mateyalném ciałem podług woli swojéj.
Tamto się wcieliła rewolucja usiłująca doprowadzić do skutku swoje zamiary.
Lecz ta partja musiała walczyć przeciwko dwóm innym: z których jedna chciała ich przewyższyć, a druga powściągać ich działania.
Pierwszą składali wieśniacy, których był reprezentantem Hebert.
A drugą górale, których przedstawiał Danton.
Hebert w Pére-Duchesne, starał się upowszechniać rozwiązłą wolnomyślność; zwycięstwa wynagradzając urąganiem, dobre czyny pośmiewiskiem. Wpływ jego wkrótce znaczny uczynił postęp; Biskup paryzki i wikaryusze wyrzekli się chrystianizmu; pozamykano kościoły, rozum zajął miejsce religii katolickiéj — Anacharsis został apostołem tego nowego bożka. Towarzystwo publicznego dobra zastraszało się tą extra rewolucyjną fakcją, wspierającą się na nieśmiertelności i atheizmie, którą mniemano że już upadła razem z Maratem; Robespier podjął się ją attakować. 5 Decembra 93 r. mówił z oratorskiéj loży do zgromadzenia Sejmowego, które pochwalało bardzo zbijanie propozycyi wieśniaków, wyrokując o wniesieniu Robespiera — że wszelka przemoc i środki przeciwne wolności doskonalenia się były wzbronione.
Danton imieniem partji nowoczesnéj góralów domagał się zakrycia rządu rewolucyjnego; Stary Bernardyn Desmoulina, był organem téj partji. Towarzystwo dobra publicznego, to jest Diktatura, była podług niego ustanowioną, ażeby wewnątrz powściągać a zewnątrz zwyciężać; a gdy to mniemał, że jest dokonaném, domagał się zniweczenia władzy zdaniem jego już niepotrzebnéj, dowodząc że w przeciwnym razie to towarzystwo bardziéj jest szkodliwém aniżeli użyteczném; usiłował on wznowić porządek na nieoczyszczoném jeszcze polu.
Te trzy fakcje w miesiącu Marcu 94 r. w epoce z któréj się czerpa nasza powiastka rozdzielały Sejm narodowy. Robespier zarzucał Hebertowi bezbozność, a Dantonowi przedajność; oni zaś oskarżali go o zbyteczną dumę, — jakoż słowo Diktator bvyło już w wielkiém użyciu.
W takim stanie zostawały rzeczy, gdy Marso jakeśmy wyżéj powiedzieli zobaczył poraz piérwszy Dantona sypiącego jak z mównicy olbrzymie wyrazy. Grano Śmierć Cezara: ze składu sztuki wypadło następne, stosujące się zupełnie do Robespiera deklamować wyrazy: —

Tak, niech Cezar będzie wielkim, ale Rzym wolny.
Rzym, władzca Indji aż po Tybru łany;
I cóż stąd że on całym światem rządzić zdolny,
Że go zowią królem, gdy brząka kajdany?
I cóż to mej ojczyznie, co Rzymianom szkodzi,
Że krocie nowych więźniów na Cezara łodzi?
Persowie dla nas nie są najstraszniejszym wrogiem,
Mamy nierównie większych; świadczę się mym

Bogiem

Robespier będąc już uprzedzonym przez Saint-Just, udał się tego wieczora umyślnie do teatru narodowego; wiedział jaką bronią nieprzyjaciele walczyć będą walczyć przeciwko niemu.
Marso, pomimo że teatr był najlepiéj oświecony, napróżno przyglądał się wkoło żeby zobaczyć Robespiera; zmordowany daremnem poszukiwaniem zwrócił swe oczy w stronę orkiestry, gdzie rozmowa ściągała wszystkich uwagę.
— Dzisiaj widziałem się z naszym Diktatorem, rzekł Danton. Chciano ażebyśmy się porozumieli.
— Gdzież go widziałeś?
— U niego samego; musiałem drabolić się aż na trzecie piętro nieskazitelności.
— Cóż tam gadałeś?
— Mówiłem że wiem o nieukontentowaniu jakie ma do mnie towarzystwo, że się tego bynajmniéj nie lękam. Odpowiedział że niesłusznie tak utrzymuje, że nikt do mnie nic nie cierpi, że powinienem tylko się wytłumaczyć.
— Potrzeba się wytłumaczyć, potrzeba się wytłumaczyć, rzekł; tak należy postępować z ludźmi honoru.
Zgadzam się, z ludźmi honoru, odpowiedziałem. Tu ściął sobie usta, czoło się jego zachmurzyło, ja zaś mówiłem daléj: — prawda należy powściągać rojalistów, należy ich karcić, ale nie wypada winnych mieszać z niewinnymi, ich gubić. Elh! i któż ci to mówił, rzekł Robespier z goryczą, że niewinni giną? — Więc żaden niewinny nie zginął? zawołałem obracając się do Heraulta dę Sechelles który był zemną, — i wyszedłem.
— A Saint-Just czy był tam?
— Był. — Cóż on?
— Bawił się z puklami swoich włosów, i kiedy niekiedy poprawiał swój alsztuch na wzór Robespiera.
Sąsiad Marso, który dotąd wsparłszy swe czoło na obie dłonię siedział w milczeniu — wzdrygnął się; i zdawało się ze chciał wygwizdać; Marso mało na to zważał, wzrok jego był zwrócony na Dantona i jego przyjaciół.
— Wietrznik, rzekł Desmoulins, niezmiernie wiele ma miłości własnej, tak się nadyma, tak poważnie głowę nosi jak święty sakrament.
Sąsiad Marso podniósł się — generał poznał przyjemną i piękną twarz Saint-Justa bledniejącego ze złości.
— A ja, rzekł on powstając, ja cię panie Desmoulins nauczę nosić głowę jak ś Dyonizy.
Obrócił się, dano mu przejście, i wyszedł z balkonu.
— Eh! i któż się mógł spodziewać że on tak blisko? rzekł Danton śmiejąc się mocno. Nahonor, kula trafiła swojego celu.
— Ale, ale, rzekł Philipeanx do Dantona, po chwili namyślenia się, jak gdyby coś przypomniał. Czy czytałeś paszkwil jaki Laya napisał na ciebie?
— Jakto? Laya pisze paszkwile? niechby lepiej poprawiał swoje arcy-dzielo: — Przyjaciel prawa. Bardzo jestem ciekawy, chciałbym niezmiernie przeczytać ten paszkwil..
— Oto jest, możesz zaspokoić ciekawość, rzekł Philipaux podając mu papier.
— Eh, eh! podpisany nawet. A nie wie, że jeżeli nie zemknie do mojéj ciemnicy, złamią mu kark niezawodnie. Ciszéj, ciszéj, oto się i kurtyna podnosi.
Słowo ciszéj, rozległo się po całéj sali; jednak młody jakiś człowiek, ne należący do spiskowych, rozmawiał na ustroniu, choć aktorowie byli już na scenie. Danton wyciągnął rękę uderzając go po ramieniu, i ze trzpiotarstwem połączoném z ironią:
— Panie Arnolt, rzekł, nie przeszkadzajże przynajmniéj słuchać — wszak to grają jak Marius a Minturnes.
Młody autor zanadto był przezornym, ażeby nie miał usłuchać jego prośby; zamilkł i gdy wszyscy słuchający także milczeli, głęboka cichość w koło panująca dozwoliła najdokładniej słyszeć jeden z najgorszych ustępów téj pięknéj sztuki i Śmierć Cezara.
Mimo to jednak, widocznie się okazywało, że żaden ze spiskowych którycheśmy wymienili członków nie zapomniał po co przybył na salę; znaczące spojrzenia, mrugania, tajemnicze znaki, wzrastały coraz, w miarę jak aktorowie zbliżali się do ustępu interessującego ich najbardziej, do ustępu mającego powodować expiozją. Danton mówił cicho do Kamilla Desmoulin. — Wszak to w trzeciej scenie; i z niecierpliwości, jak gdyby chciał przyspieszyć słowa aktora, powtarzał z nim razem wiersze które on deklamował, gdy nastąpiły następne: Cezarze, od twoich względów czekamy
Daru największego: — lecz czy doznamy?
Może przechodzi zakres twej możności.

CEZAR.

Czegóż twa śmiałość wymaga?

GIMBR.
Wolności!

Trzykrotne oklaski rozległy się po sali.
— Dobrze idzie, rzekł Danton napół się podnosząc.
Talma zaczął:
Tak, niech Cezar będzie wielkim, ale Rzym wolny.
Danton podjął się zupełnie, patrząc w koło siebie wzrokiem generała armii, który chce się zapewnić, czy wszystko jest na swojém miejscu, jego oczy zatrzymały się nad jedną lożą: krata się podniosła, Danton zobaczył w niéj Robespiera. Dwaj nieprzyjaciele wlepili na się wzrok sokoli; w oczach Robespiera malował się ironiczny tryumf, zuchwałość i bezpieczeństwo. Po raz piérwszy Danton uczuł pot zimny; zapomniał na chwilę o swojéj truppie: wiérsze przeszły bez żadnych oklasków, zwyciężony nareszcie usiadł na swojem miejscu; — krata opadła i wszystko się skończyło. Gilotynerowie przemogli Septembriserów, 93 rok, przeważał 92.
Marso, którego umysł nie tragediją ale zupełnie czém inném był zajęty, może jeden z spektatorów, patrzał nic nie rozumiejąc na tę scenę zaledwo kilka sekund trwającą; postrzegłszy zaś Robespiera, wybiegł z balkonu i spotkał go na korytarzu.
Robespier wychodził z twarzą spokojną i obojętną, jak gdyby nic z nim nie zaszło; Marso przedstawił się mu wymieniając swoje imie. Robespier podał rękę, Marso przez grzeczność usunął swoję. Gorzki uśmiéch zbiegł usta Robespierra.
— Czegóż więc chcesz odemie? rzekł.
— Chwilkę rozmowy.
— Tutaj, czy u mnie?
— U ciebie.
— Bardzo proszę.
Obaj szli razem zajęci oddzielnemi zupełnie uczuciami; Robespier obojętny i spokojny, Marso zaś wzruszony i niecierpliwy.
Ten to więc człowiek trzymał w ręku los Blanki, ten to więc człowiek, o którym słyszał tyle mówiących, którego nieskazitelność była widoczną, którego popularność stała się zagadką! I w rzeczy samej nie używał żadnéj poprzedników swoich sztuki, nie miał on ani pociągającej wymowy Mirabeau, ani mocy charakteru Bailly, ani zbytecznéj porywczości Dantona, ani rozwięzłéj wolności Heberta; jeżeli pracował nad planami, to skrycie, nie zdawał przed nikim rachunku. W sposobie postępowania, w ubiorze nawet swoim, zachowywał właściwy sobie sposób życia, swój własny gust elegancji[1]. Zresztą o ile inni starali się wynieść nad pospólstwo, o tyle on zdawał się usiłować z niémi połączyć; na piérwszy rzut oka, ktokolwiek na niego spojrzał, zaraz się domyślał, że on być musi dla pospólstwa bożkiem.
Przybyli nareszcie przez ciasne wschody prowadzące aż na trzecie piętro do jego komnaty: biust Rousseau, stolik na którym leżały rozłożone le Contra Social i l’Emilie, komoda i kilka krzeseł składały cały mebl jego apartamentu. Czystość jednak wszędzie największa była zachowaną.
Robespier postrzegł zdumienie jaki ten widok sprawił na Marso.
— Oto jest pałac Cezara, rzekł on uśmiéchając się; możesz tu prosić o co ci się podoba u Dyktatora, mów czego żądasz?
— Przebaczenia méj żonie, skazanej przez Karriera
— Twoja żona skazana przez Karriera! żona Marso! starego republikanina! Spartańskiego żołnierza! — Cóż on tam robi w Naucie?
— Okropności. Tu Marso przedstawił mu wszystko, cośmy już widzieli. Robespier czasu jego opowiadania zżymał się na swojém krześle nie przerywając mu; nareszcie Marso zamilkł.
— Tak to zawsze, rzekł on głosom chrapowatym, zbyteczne wzruszenie zmieniło głos jego, tak to zawsze się dzieje, gdzie wlasnémi oczami nie dojrzę, gdzie własną ręką nie wstrzymam niepotrzebnego rozlewu!.... Rozlew krwi wprawdzie potrzebnym jest, ale to wówczas gdy tego konieczność wymaga.
— I cóż? Robespierze, przebaczenia dla mojej żony!
Robespier wziął arkusz papieru:
— Jak ona z domu?
— Dla czego?
— Dla zachowania formalności.
— Blanka de Beaulieu.
Robespier upuścił pióro które trzymał w ręku.
— Córka Markiza de Beaulieu, naczelnika zbójców?
— Blanka de Beaulieu, córka Markiza Beaulieu.
— Jakimże porządkiem została ona twą żoną? — Marso opowiedział mu wszystko.
— Młody zapaleńcze! szalony! rzekł on, jak mogłeś.... Marso przerwał:
— Nie proszę ciebie o wymówki, ani o rady, proszę przebaczenia, mogęż się spodziewać?
— Marso, związki familijne, miłość, nie nakłonią-li cię do zdradzenia rzeczypospolitéj?
— Nigdy.
— Jeżeli się znajdziesz z orężem w ręku przed Markizem de Beaulieu?
— Będę z nim walczył jak dotąd czyniłem.
— A jeżeli wpadnie w twe ręce?
Marso przez chwilę namyślał się.
— Przyślę go tobie i ty sam będziesz jego sędzią.
— Przysięgasz mi to?
— Na mój honor.
Robespier wziął znowu pióro. Powinieneś sobie winszować, rzekł on, że tak nieskazitelne u wszystkich zjednałeś o sobie mniemanie; od dawnego czasu pragnąłem cię poznać, od dawnego czasu pragnąłem z tobą się zobaczyć. Postrzegłszy niecierpliwość generała Marso, napisał piérwsze trzy litery swojego imienia, poczém się zatrzymał. Posłuchaj mię także, rzekł on patrząc nań wzrokiem badawczym, o pięć minut tylko cię proszę, za te pięć minut daruję życie tak drogie dla ciebie, zda mi się dostateczne wynagrodzenie? Marso skinieniem głowy dał znak że go słucha. Robespier mówił daléj: — Spotwarzono mię przed światem Marso; mało mię obchodzi sąd, których ja nie poważam, lecz ty jesteś jednym z tych rzadkich ludzi, których zaskarbienie przyjaźni jest mi najpożądańszém. Posłuchaj więc mię: losem Francji rządzi zgromadzenie na trzy partje podzielone, rząd ten zbiegł w ręce jednego człowieka, obarczając największym wieku obowiązkiem: Konstytucjoniści, reprezentowani przez Mirabeau zachwiali tronem; Prawodawcy wcieleni w Dantona bardziej osłabili. Dzieło zgromadzenia jest dzisiaj wielkie, musi bowiem dokonać zniszczenia i na gruzach dawnego wznieść nowy porządek. Ja zaś mam w tém nader ważne zamiary: chcę stanąć na czele téj epoki jak Mirabeau i Danton na czele swoich; historja Francji zachowa w pamięci trzech ludzi 91, 92 i 93 roku. Jeżeliby Stwórca Najwyższy dozwolił mi dokonać osnowane przezemnie plany, imie moje byłoby głośniejszém aniżeli ich; zrobiłbym więcéj aniżeli Likurg w Grecyi, aniżeli Nuna w Rzymie, aniżeli Washington w Ameryce; każdy z nich bowiem musiał urządzić naród zaledwo się rodzący, ja zaś, jakem powiedział, muszę wprzód znieść dawny, a po tém zaprowadzić nowy porządek... Jeżeli zaś zginę, o mój Boże! zachowaj mię od złorzeczeń przeciwko tobie w ostatniéj godzinie.... Jeżeli zginę przed czasem, nie spełniwszy osnowanych przeze mnie planów, imie moje zachowa krwawą plamę, którą, wykończeniem tych planów niezawodniebym zmazał: rewolucja upadnie, a świat okryje mię czarną potwarzą.... Oto jest wszystko co miałem ci powiedzieć Marso, chcę bowiem ażeby na wszelki przypadek zostali po mnie ludzie, w sercachbv których pamięć imienia mojego tak czysto i nieskazitelnie świeciła, jak lampa w Rzymskim grobie; ty zaś jesteś jednym z tych ludzi.
Tu skończył podpisywać swe imie.
— Oto jest przebaczenie dla twojej żony.. możesz się oddalić nie podawszy mi nawet przyjacielskiéj ręki.
Marso ścisnął go silnie za rękę; chciał coś mówić, ale łzy w oczach i zbyteczne wzruszenie nie dozwoliły wymówić nawet jednego słowa, Robespier zaś mówił: — Teraz powinieneś się oddalić, nie wasz chwili do stracenia: do widzenia się.
Marso wybiegł spiesznie; na wschodach spotkał generała Dumasa.
— Mam przebaczenie dla niéj, zawołał, rzucając się w jego ramiona, mam przebaczenie, Blanka jest wolną...
— Winszuj mnie także, odpowiedział jego przyjaciel: mianowano mię głównokomenderującym Alpejską armiją, idę teraz podziękować Robespierowi.
Obaj przyjaciele uścisnęli się; Marso wybiegł na ulicę i udał się na plac Palais-Égalité, gdzie przygotowany pojazd oczekiwał na niego: wsiadł i konie szybkością błyskawicy pomknęły się drogą.
O jakiż ciężar spadł z jego serca! ileż to szczęścia czekało na niego! ile słodyczy po tylu cierpieniach! Zdawało się mu, że już jest obok swej Blanki, że woła na swą żonę: — Blanko, Blanko! tyś wolna, Blanko! chodź w me ramiona, niechaj twa miłość, twoje pieszczoty wynagrodzą dług życia twojego.
Niekiedy jednak jakieś złowieszcze przeczucie miotało nim, serce się jego ściskało: wówczas przynaglał pocztyliona, sypał mu złoto, obiecywał więcéj; z pod kół pojazdu iskry się sypią, konie lecą pędem strzały, a jednak zdaje mu się, że zaledwo się rusza! Wszędzie znajduje przygotowane konie, żadnéj przeszkody nigdzie nie spotyka; wszystko zdawało się podzielać chęć jego pospiechu. W kilka godzin zostawił za sobą Versailles, Chartres, Mans, Fléche, postrzega Angers; wtem o jakąś niewidzialną przeszkodę nagle pojazd się zawadza, gruchoce; wstaje zbity, zkrwawiony, odcina szablą postronek, wskakuje na konia i leci na nim aż do pierwszéj poczty, tam bierze konia kurjerskiego i daléj z większą jeszcze pędzi szybkością.
Przebywa Angers, postrzega Ingrande, dosięga Varades, omija Anecnis, koń jego krwią i potem się pieni. Wkrótce postrzega Saint-Donatien, po czém Nant, Nant! gdzie jego dusza, jego życie, jego przyszłość się znajduje. Kilka chwil jeszcze, już będzie w bramach miasta; wycieńczony koń jego pada nareszcie bez duchu przed więzieniem Bouffays; niniejsza o to, już on przybył.
— Blanka, Blanka!
— Tylko co wyszły z więzienia dwa wozy, odpowiedział Strażnik, ona jest na piérwszym...
— Przekleństwo! zawołał Marso i poleciał wśród tłumu zbierającego się na wielkim placu. Dopędził wóz ostatni, jeden ze skazanych poznał go:
— Generale, spiesz się, spiesz się obronić ją, ja nie mogłem, wzięto mnie że.... Niech żyje król i jego poddani! — Był to Tinguy.
— Śpieszę!... rzekł Marso, przerzynając się przez tłum, który go z sobą pociągał, przybywa z nim aż na wielki plac; staje naprzeciw gilotyny, podnosi papier, wołając: — przebaczenie! przebaczenie!
W téjże chwili kat podnosząc za długie światłe włosy głowę młodéj dziewicy przedstawił ten okropny widok ludowi:, przerażony naród odwrócił z przestrachem oczy; krew strumieniami z niéj się sączyła!... Wtém nagle wśród milczącego, zdumionego tłumu, krzyk wściekłości, w którym wszystkie siły ludzkie zdawały się wyczerpać, dał się słyszeć. Marso we włosach téj głowy zobaczył różę, jaką dał na pamiątkę młodéj Wandejce.







  1. Ubiór Robespiera tak był głośnym we Francji, że jego elegancja weszła nawet w przysłowie. 20 maja w dniu wielkiéj uroczystości, na której był prezydującym, miał na sobie suknię wierzchną modrawo-błękitną, kamizelkę muselinową, na dnie rózowém haftowaną, spodnie atłasowe czarne, pończochy jedwabne białe, i trzewiki z kosztownemi bardzo wprzążkami. W tymże ubiorze zaprowadzonym był na rusztowanie.
    Prz. Aut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.