Pamiętniki D’Antony/Tom II/Bal maskowy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BAL MASKOWY.

ZALECIŁEM ażeby nikogo nie wpuszczano: jeden z przyjaciół moich złamał ten zakaz.
Lokaj zaanonsował pana Antoniego R.... Postrzegłem po za liberją Józefa, brzeżek surduta czarnego; zapewne przychodzień zobaczył także połę mojego szlafroka; nie podobna się zataić: — Bardzo dobrze, niech wchodzi, rzekłem głośno. — Niech idzie do djabła! pomyślałem w duchu.
Jedna tylko kobiéta, w któréj się kocha, może bezkarnie przerywać zatrudnienie, ta bowiem prócz tego, mimo woli zawsze jest obecną myśli.
Szedłem więc na spotkanie jego z miną na wpół przymuszoną, z miną autora, któremu przerwano w chwili, kiedy się najbardziéj tego lękał; postrzegłszy zaś jego nadzwyczajną bladość i pomieszanie, rzekłem: — Cóź ci to? co się przytrafiło?
— Oh! czekaj, zaraz ci opowiem; sam nie wiem, może to we śnie, albo ja oszalałem.
To mówiąc rzucił się do fotelu wspierając swe czoło na obje dłonie.
Spojrzałem na niego z zdumieniem: włosy miał dźdżem zmoczone, bóty, kalosze i cały dół majtek obrzyzgane błotem. Zbliżyłem się do okna; pod gankiem stał kabryolet i jego sługa. Nic nie rozumiałem.
— Byłem na smentarzu Pere-Lachaise, rzekł.
— O dziesiątéj z rana?
— O siódméj... przeklęty bal maskowy!
Dziwna rzecz pomyślałem sobie, jaki może być związek balu maskowego z Pere-Lachais. Zbliżyłem się do kominka, i oczekując co mi daléj powie, zacząłem kręcić między palcami cygarę z flegmą i cierpliwością prawdziwego Hiszpana.
Gdym zmiękczył cygarę, podałem Antoniemu, wiedząc jak zawsze był bacznym na taki rodzaj grzeczności.
Podziękował skinieniem głowy, lecz nie przyjął cygary.
Nachyliłem się do zapalenia jéj dla siebie: Antoni mię zatrzymał.
— Alexandrze! rzekł, posłuchaj mię, proszę cię.
— Już od kwadransa tu jesteś, i nic mi jeszcze nie powiedziałeś.
— Oh! bo też to szczególniejsza awantura.
Podjąłem się, położyłem cygarę na kominku, i z założonemi rękami czekałem jego opowiadania. Zresztą wątpiłem czy nie oszalał on rzeczywiście.
— Przypominasz operę na której spotkaliśmy się z sobą? rzekł po chwili milczenia.
— Ostatnią, gdzie było dwieście górą osób?
— Tak, tę samę. Opuściłem cię z zamiarem udania się na rozmaitości, o których mówiono mi jak o osobliwości jakiéj w naszéj ciekawéj epoce; chciałeś mi wyperswadować ażebym nie szedł; jakaś niewidzialna siła pociągnęła mię. Oh! czemużeś nie widział tego, ty, który lubisz skreślać podobne obrazy! Szkoda że Hofman albo Kallot nie mogli być tam, dla odmalowania tego widoku tak fantastycznego, jaki się przedstawiał przed mojémi oczami! opuściłem był operę smutną i pustą, tam zaś znalazłem salę zapełnioną i wesołą: na korytarzach, w lożach, na parterze, wszędzie było mnóstwo. Obszedłem wkoło salę, dwadzieścia masek nazwały mię po imieniu i wymieniły swoje. Był to prawdziwy zgiełk arystokracyi pod dziwacznemi maskami pierrotów, pocztylionów, żniwiarek, rybaczek. A wszystko byli to ludzie młodzi, znamienici z imienia alko zasług, zapominający na ten raz urodzenia, nauki, polityki. Tak mnie mówiono, lecz nie chciałem wierzyć... Zszedłem kilka stopni i wsparłszy się na filarze, na wpół ukryty, zacząłem się przyglądać téj lawie karykatur ludzkich przesuwających się koło mnie. Te różno-kolorowe domina, te kostiumy upstrzone, te dziwaczne przebrania, przedstawiały widok nader komiczny. Zabrzmiała muzyka. Ah! wówczas to!... Te śmieszne karykatury zaczęły hocać na głos orkiestry, któréj harmonija zaledwo mię dochodziła wśród szmeru, krzyku i śmiechów; czepiali się jeden drugiego za ręce, ramiona, za szyję; wkońcu sformowali długie koło, zaczynając taniec krążący: tancerze i tancerki uderzając mocno stopami podniosły chmurę pyłu, wśród którego zaledwo można było dostrzedz, gdy się kręcili z największą szybkością, ich śmieszne postaci, dziwaczne giesta, nieprzystojne krzyki; kręcili się oddaleni, jak ludzie pijani, wyśpięwująć głosem bardziéj szaleństwa aniżeli wesela, głosem bardziéj wściekłości aniżeli uciechy — podobni do łańcucha potępieńców, którzy pod rózgą duchów piekielną wycierpieli karę. — Każdy ze znajomych przechodząc koło mnie przemówił słowo, od którego musiałem się zarumienić. Ten zgiełk, a wrzawa, to zamieszanie, ta muzyka, odurzyły mię zupełnie. Zdawało mi się, że widzę to we śnie nie na jawie; zdawało się że ja straciłem rozum, a oni byli przy zdrowych zmysłach; zniecierpliwiony chciałem już nawet rzucić się wśród tego pandaemonium, jak Faust wśród wrzaskliwego tańca czarownic, i czułem, że wówczas miałbym takiż głos, giesta, postaci. Oh! ztamtąd krok tylko jeden do szaleństwa. Przestraszony wyskoczyłem szybko z sali, ścigany aż do drzwi bramnych krzykiem podobnym do ryku zwierząt wychodzącego z jaskini.
W przysionku zatrzymałem się na chwilę. Nie mógłem odważyć się z tak pomieszanym umysłem wyjść na ulicę; możebym nie trafił do domu, może nie postrzegłszy nasunąłbym się pod koła jakiego pojazdu. Byłem jak człowiek pijany, który zaczyna powoli przychodzić do siebie, czując w swéj mozgownicy wolą, ale nie moc jeszcze.
Wtém jakiś pojazd zatrzymał się przed bramą; kobiéta wyskoczyła z karety, weszła pod kolumny, spoglądając w jednę i drugą stronę, jak gdyby błądziła: — miała na sobie czarne domino i maskę axamitną. Zbliżyła się do drzwi.
— Bilet pani? rzekł kontroler.
— Mój bilet? odpowiedziała, nie mam go.
— To proszę wziąć w biórze.
Domino wróciło pod kolumny, szukając w kieszeniach:
— Nie ma piéniędzy! zawołała... ach! ten pierścień...
— Bilet na wejście, za ten pierścionek, rzekła.
— Nie podobna, odpowiedziała kobiéta rozdająca bilety, nie mogę za to wydać. I posunęła brylant, który spadł na ziemię i pokocił się aż do mnie.
Domino zapominając pierścienia stało nieruchomie w zamyśleniu.
Podjąłem brylant i peodałem jéj.
Jéj oczy spotkały się z mojemi, przez chwilę patrzała na mnie z niejakiémś wahaniem — po czém nagle się zbliżyła, i podając rękę: — musisz mię wprowadzić rzekła, na miłość Boga, proszę cię!
— Dopiéro wychodzę, pani, odpowiedziałem.
— Zrobisz więc największą w świecie łaskę, jeżeli mi dasz sześć franków za ten pierścionek.
Włożyłem jéj obrączkę na palec, poszedłem do bióra; wziąłem dwa bilety — i weszliśmy razem.
Na korytarzu czułem że się posłoniła, i ze drżeniem drugą swą ręką jak pierścieniem ujęła się mojego ramienia.
— Czy nie cierpi pani? zapytałem.
— Nie, nie, odpowiedziała; jakieś zaćmienie i nic więcéj...
Weszliśmy wśród tego wesołego charentonu.
Trzy razy okrążyliśmy salę, przerzynając się z trudnością przez tłum masek cisnących się jedna za drugą; ona drżąc za każdém nieprzystojném dochodząém do jéj uszu słowem; ja zaś rumieniąc się, żem chodził z damą, która się ośmieliła słuchać podobnych wyrazów; nareszcie wróciliśmy na koniec sali; moja nieznajoma usiadła, ja stałem przed nią wsparty na poręcza krzesła.
— O jakże to wszystko dziwném mi się wydaje, rzekła. Nie miałam żadnego o tém wyobrażenia (spojrzała na salę), gdyż nie mogłam nawet we śnie widzieć podobnych rzeczy. Lecz uwiadomiono mię listownie, że on tu będzie z jakąś kobietą; ohi! jakaż to być musi kobiéta, jeżeli się ośmieliła wejść tutaj!
Spojrzałem ze zdziwieniem: zrozumiała mię.
— Dobrze wyszedłem, chciałeś powiedzieć, nieprawdaż? Lecz ja, niestety ja go szukam, bo jestem jego żoną. Innych swawola albo rozpusta sprowadziła tutaj; mnie zaś, ah! mnie piekielna zazdrość! Ścigałabym go wszędzie: poszłabym wśród nocy na smentarz, nad Sekwanę na plac kary zbrodniarzów w dniu exekucyi; a jednak, przysięgam ci, będąc jeszcze panną nigdym nie wyszła na ulicę bez matki; będąc już mężatką nie wyszłam na krok z domu bez lokaja; dziś zaś, niestety! widzisz mię tutaj, jak wszystkie inne kobiéty, którym już dobrze wiadoma ta droga; dzisiaj chodzę z nieznajomą mi osobą rumieniąc się pod moją maską na samę myśl, jak o mnie sądzić powinna! Znam dobrze to sama, lecz!... Czy byłeś kiedykolwiek zazdrosnym?
— Okropnie nawet, odpowiedziałem.
— Przebaczysz mi więc, jeżeliś doświadczał tego, jeżeli znasz ten głos, który woła na cię jak na nieczułego — idź!... jeżeli czułeś to niewidzialne ramie, które cię popycha do wstydu, albo do zbrodni, to ramie nieszczęsnego losu! wiesz, że w podobnym razie na wszystko się człowiek odważa, byleby mógł się pomścić.
Chciałem odpowiedzieć; lecz ona powstała nagle, wlepiając wzrok swój na dwoje domino, które w téj chwili przeszły koło nas.
Zamilknij rzekła, i pociągnęła mię za niémi. Byłem zamieszany do intrygi któréj bynajmniéj nie rozumiałem; pojmowałem wprawdzie jéj osnowę, lecz rozwiązania nie widziałem; ta biédna kobiéta dotyla wzruszona interessowała mię nieskończenie. I w rzeczy saméj prawdziwa skłonność ma nad umysłem naszym władzę, byłem więc posłuszny jak dziécko, poszedłem z nią w ślad za maskami; z których jedna była mężczyzną a druga kobiétą. Mówiły z sobą zcicha, głos ich dochodził do nas. — To on, rzekła, to jego głos; tak, tak, to jego postać... — Wyższe domino zaczęło się śmiać — To jego uśmiéch, rzekła, to on, tak, to on. List prawdę mi donosił. O mój Boże! mój Boże!
Nie zważając na to maski szły daléj, i my za niémi; wyszły z sali i my także; zwróciły się ku wschodom do loż, i my w tęż stronę; zatrzymały się przed łożami pod sklepieniem, i my jak dwa nierozdzielne ich cienie. Niewielka kratowa loża otworzyła się, weszły: drzwi się za niemi zamknęły.
Wzruszenie téj nieszczęśliwej kobiéty było w najwyższym stopniu; nie mogłem widzieć jéj twarzy, lecz mając tak blisko do siebie przytuloną, czułem każde uderzenie jéj serca, drżenie jéj członków, każde poruszenie jéj ciała; było coś nadzwyczajnego w sposobie udzielania się cierpień nieznajoméj mi ofiary, których powodu bynajmniéj nie rozumiałem; przestraszała mię: jednak za nic w świecie nie opuściłbym téj kobiéty, osobliwie w podobnym razie.
Moja towarzyszka postrzegłszy że obie maski weszły do loży, a loża się za niemi zamknęła, jak piorunem rażona przez chwil kilka została nieruchomą; potem zbliżyła się cichutko do drzwi i podsłuchiwała: stanęła tak, iż najmniejsze poruszenie mogło ją odkryć; wziąłem więc pod rękę, pocisnąłem sprężynę przyległéj loży i wprowadziłem ją z sobą; spuściłem kratę i drzwi zaparłem. Jeżeli chcesz pani słuchać, rzekłem, to przynajmniéj z tego miejsca zdaje mi się że będzie dogodniéj. Przyklękła, przytulając swe uszko do przepierzenia, ja zaś z załamanemi rękami, z zwieszoną głową stałem zamyślony z drugiéj strony.
Wszystko cokolwiek mogłem widzieć w téj kobiécie, zdawało się być wzorem piękności. Spód twarzy niezakryty maską był świeży alabastrowej białości; ustka drobniutkie koralowe; ząbki rzadkie bielsze nad alabaster; rączka pulchna; kibić wcięta, i tak szczupła iż dwóma palcami można objąć, włos czarny najstaranniéj utrefiony spadał w nieładzie na axamitne domino; nóżka dziecięca wymykająca się z pod szaty, zdawała się z trudnością utrzymywać, tę wdzięczną, tę zachwycającą, tę napowietrzną postać! Ah! ona być musi, pomyślałem sobie, aniołem piękności! Szczęśliwy kto ją trzymał w swoich ramionach, kto oczami swej duszy widział wszystkie władze jéj duszy utworzone do kochania, kto na swém sercu czuł bicie jéj serca, każde poruszenie jéj ciała, i który mógł zawołać: — Ta boska istota jest utworem miłości, utworem miłości dla mnie, dla mnie jednego ze śmiertelnych ten anioł przeznaczony! ah! ten szczęśliwy!... ten szczęśliwy!...
W takich byłem pogrążony myślach, gdy ona nagle powstała, zbliżyła się do mnie — i z zapałem, głosem przerywanym: — Słuchaj, rzekła, jestem piękną, przysięgam, młodą, mam zaledwo lat dziewiętnaście. Dotąd byłam czystą jak anioł wyobraźni.... Teraz, ah! kładąc swą pulchną rączkę na mojem ramieniu — Tobie się oddaję!... przyjmij mię!...
W téjże chwili jéj usta złączyły się z mojémi najsłodszym nektarem całusa, który jak iskra elektryczna przejął mą istotę. Ognistą chmurką spłonęły moje oczy.
Dziesięć minut trzymałem ją w moich ramionach prawie nawpół żywą i szlochającą.
Poczém zaczęła powoli wracać do siebie. Widziałem z pod maski jéj obłąkane oczy, jéj lica białe jak chusta. Ąh! zdaje się że ją widzę jeszcze.
Ochłonąwszy gdy przypomniała co się między nami stało, padła na kolana. Jeżeli masz iskierkę litości, rzekła szlochając, iskierkę litości i zapomnij o mnie, niechciéj, nie staraj się poznać mię bliżéj, pozwól niech się oddalę, zapomnij o wszystkiém, zapomnij, niech jedna pamiętam, niech jedna cierpię za nas oboje!...
To mówiąc jak błyskawica myśli spiesznie się podniosła, pobiegła ku drzwiom, otworzyła — i zwracając się raz jeszcze: nie idź za mną, rzekła, zostań, na miłość Boga zostań!
Cisnęła mocno drzwiami, i znikła jak widmo — znikła, ach! znikła nazawsze!
Odtąd jużem jéj niewidział! od dziesięciu miesięcy napróżno szukam jéj wszędzie — na balach, na spektaklach, na spacerach; ile razy ujrzę zdala wyniosłą postać kobiecą, drobną nóżkę, włos czarny, natychmiast śpieszę, zbliżam się, zaglądam, spodziewając się że rumieniec wyda mi ją. Lecz niestety! daremnie, nigdziem nie spotkał, nigdziem już nie zobaczył!... tylko we śnie, tylko w marzeniach? Ah! tam, widziałem ją, czułem ją, czułem jéj uściski, jej całusy, jéj lubieżne pieszczoty; niekiedy maska spadała, i twarz zupełnie obca przedstawiała mi się — raz nie wyraźna, jak we mgle obłoków; to jaśniejąca wieńcem promienistym; to znowu blada, z białą i nagą czaszką, z oczami wpadłemi, z kołatającemi się i rzadkiemi zębami. Ah! odtąd gorę szaloną miłością dla kobiéty któréj nie znałem, niszczę się ciągłą i zawsze zawiedzioną nadzieją, zazdrością do której nie mam żadnego prawa. Domawiając tych słów dostał z zanadra list.
Teraz, kiedym ci wszystko opowiedział, rzekł, weź to pismo i czytaj.
Wziąłem i czytałem.
»Może zapomniałeś już kobiety, która zapomnieć cię nie zdoła, i która umiera nie mogąc zapomnieć.
»Kiedy otrzymasz to pismo, już mnie więcéj nie będzie. Udaj się wówczas na smentarz Pére-Lachaise, powiedz oddźwiernemu, ażeby pokazał wśród świéżych grobowców ten, nad którym wyryte na kamieniu imie Maryi, i gdy się zbliżysz do niego — uklęknij i módl się.»\
Niestety, otrzymałem ten list wczora, i byłem tam dzisiejszego ranka. Oddźwierny wskazał mi jéj grobowiec, przy którym zostałem przez dwie godziny na kolanach modląc się i płacząc.
Rozumiesz teraz? Znalazłem ją tam, tę boską istotę!... Jéj gorejąca dusza uleciała; ciało niszczone namiętnościami, upadło pod ciężarem zazdrości i wyrzutów sumienia. Ona była tam, ta nieznajoma za życia i po śmierci kobiéta! nieznajoma!... a jednak życie odtąd tak mi będzie oziębłe, jak jéj umarłe; nieznajoma!... a jednak odtąd serce moje tak będzie zimne i martwe, jak jéj zamknięte w grobie. Oh! ty nie doznawałeś nigdy nic podobnego! ty nie słyszałeś pewno nigdy niepodobnego! Teraz, ah! niema już dla mnie nadziei, już jéj nigdy nie zobaczę. Napróżnobym odwalił grobowiec ażeby widzieć jéj lica, podobnych rysów nie ujrzę. — Tak, Alexandrze, kocham ją, kocham jak szalony, poświęciłbym moje życie, palnąłbym natychmiast w łeb sobie, gdybym mógł z nią się złączyć, gdybym mógł wiedzieć, że tam, w wieczności, nie będzie tak nieznajomą jak mi była na tym świecie.
Kończąc te słowa wyrwał z rąk moich list, i zaczął jak dziécko płakać.
Podałem mu rękę i nie wiedząc co mam odpowiedzieć, płakałem także.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.