Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Ni świat ni kościół nie mogły mi dać ukojenia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki jasnowidzącej |
Podtytuł | z wędrówki życiowej poprzez wieki |
Wydawca | Wydawnictwo „Hejnał” |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Pawła Mitręgi |
Miejsce wyd. | Wisła |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lecz wróćmy do owych czasów, gdy po raz pierwszy padły na mnie oskarżenia w gronie spirytystów. Oczywiście przestałam uczęszczać na ich zebrania. Choć idąc za radą dobrego opiekuna starałam się im krzywdę darować, to jednak rana, zadana w tak wyrafinowany sposób, sprawiała dalej ból, a nawet jątrzyć się zaczęła przy dalszych nieżyczliwych myślach, jakie mi niskie moce wysyłały przez wierzących w te ich różne rewelacje. Gromadziły się chmury, zaczęłam mieć żal do świata duchów. Coraz bardziej traciłam zainteresowanie do tajemniczej wiedzy duchowej, a w związku z tem zaczął się przytępiać poniekąd wzrok i słuch duchowy. Z drugiej strony zaś namawiano mnie, a szczególnie krewni: „Chodź się zabawić, uczęszczaj na wieczorki!“
Podwoje do świata zabaw otworzyły mi się po raz pierwszy przy przyjęciu roli druchny na weselu — i już trudno było mi się wyrwać z tego błędnego koła zabaw.
Z początku patrzyłam na tańczące pary, jak na warjatów — żal mi ich było, że się tak męczą. Muzyka wydała mi się za głośna, raziła mój słuch tak, że przy każdym silniejszym akordzie wstrząsałam się nerwowo. Lecz i mnie wciągnięto jakoś w taniec, a zrobili to rodzeni bracia, na życzenie matki, która niepokoiła się moim dziwnym stanem duchowym, mojem częstem zamyślaniem się i mówiła:
— Dziewczyno, jesteś młoda, zdrowa, nie jesteś kaleką, a zawsze czegoś tak patrzysz przed siebie w zamyśleniu, jakbyś widziała przed sobą otwarty grób!
Zrazu — a liczyłam już wówczas lat 19 — czułam ogromny wstyd, graniczący niemal ze strachem, gdy miałam swemu danserowi położyć rękę na ramię; lecz wnet zaczęły mnie porywać tony muzyki, znikała nieśmiałość, a taniec dawał dziwne zapomnienie doznanych krzywd.
Zostałam na blisko rok porwana w wir zabaw. Pokus czyhało tam na mnie bez liku, by ściągnąć mnie w świat rozkoszy zmysłowych — lecz to właśnie mnie do tych zabaw zraziło. Czułam wprost wstręt do wszelkiego flirtu i wszelkich płytkich rozmów na temat miłości — toteż wkrótce odsunęłam się od zabaw.
Trudno mi było szukać w kościele ulgi i zapomnienia doznanych krzywd; wszak jeszcze pamiętałam wstrząs, jaki przeżyłam w klasztorze, a ksiądz, który był jego sprawcą, odprawiał nabożeństwa w pobliskim kościele. Jeszcze i z innej przyczyny czułam się źle w kościele: wchodziłam tam zdrowa, a w kilka minut już ogarniała mię słabość w całem ciele i często wychodziłam ostatkiem sił, bliska zemdlenia. Gdy słuchałam tłumaczenia tekstu Pisma św., nieraz zdało mi się w czasie kazania, jakby mię ktoś brutalnie chwycił za serce; czułam bowiem wyraźnie, że sprawa miała się inaczej, niż to ksiądz przedstawia i lęk mnie ogarniał, że tyle ludzi w kościele przyjmuje za dobrą monetę te rzekome prawdy, głoszone z ambony. A jeśli tylko przymknęłam w skupieniu powieki podczas kazania, to już najwyraźniej ujrzałam te sceny tak, jak się odbyły w rzeczywistości. I nieraz w myślach stanęłam na kazalnicy i mówiłam ludziom, co widziałam. Czułam się bardzo źle w kościele, bo wiedziałam, że mi nie wolno zabrać głosu w obronie prawdy, a monotonne pieśni religijne pozbawiały mnie reszty sił.
Blada i spocona niepewnym krokiem wychodziłam z kościoła, z żalem i oburzeniem w duszy. A jednak nie wypadało mi pójść wprost do domu, by ojczym nie spojrzał na mnie niechętnym wzrokiem, dlaczego nie jestem w kościele. Udawałam się więc na cmentarz, tuż za murami kościoła, a tam, usiadłszy przy którejś mogile, przychodziłam powoli do sił i do równowagi duchowej, patrząc w błękit nieba, lub wsłuchując się w szum brzóz płaczących i tyle, tyle mówiłam do przestworzy, tak bardzo przepraszałam w duchu Boga, Chrystusa za niezrozumienie Jego miłości i Jego nauk na ziemi...
Często jeszcze podczas kazania postanawiałam, że zaraz po kazaniu pójdę do księdza i zapytam go o to i owo z jego kazania, a powiem mu, jakie jest moje przekonanie w tej sprawie i jak ja niejedno inaczej rozumiem, niż on to przedstawia. Lecz odbierało mi ochotę do wszelkich dyskusyj pewne wspomnienie z lat dziecinnych. Mianowicie gdy miałam lat 9 i przechodziłyśmy na lekcji religji historję Adama i Ewy, uczono nas, że anioł Boży, wypędzając pierwszych rodziców z raju, powiedział im: „Idźcie precz z raju, jesteście przeklęci, nikt was nie przyjmie pod swój dach!“ Zwróciłam się wówczas do księdza z zapytaniem, skąd się wzięli ci inni ludzie na świecie, którzy nie mieli dać gościny wygnańcom z raju, kiedy Adam i Ewa byli pierwszymi ludźmi? Ksiądz poczerwieniał, nie odpowiadając w pierwszej chwili ani słowa, przeszedł parę razy po klasie z rękami założonemi w tył, a potem zagroził, że mię ukarze, jeśli się będę z czemś niepotrzebnie wyrywać.
Wogóle choć bardzo chętnie uczyłam się religji i miałam z niej zawsze bardzo dobre stopnie w szkole, to jednak niemiłe były dla mnie chwile wygłaszania zadanej lekcji; trzeba było mówić tak, jak się nauczyłam, a w duszy czułam niejednokrotnie, że to nie jest prawda.
Najprzykrzejsze wspomnienia zostawiły po sobie chwile spowiedzi. Pamiętam, że przy pierwszej spowiedzi powiedziałam dwa grzechy: jeden — że brałam imię Boskie nadaremnie, bo jak to dzieci, czy zrobiła się plama na zeszycie, czy potknęłam się o kamień przy zabawie, westchnęłam: „mój Boże!“ Drugi grzech, to kradzież. Mianowicie ukradkiem brałam matce kostki cukru i zbierałam niemi śmietankę z mleka, a kiedy matka raz mnie przy tem zajęciu przyłapała, nazwała mnie złodziejką. To zasmuciło mnie, a kiedy ksiądz, robiąc z nami rachunek sumienia, kazał nam przypomnieć sobie, czy która czego nie ukradła, przyszedł mi na myśl ów cukier. Pamiętam, że dostałam burę przy konfesjonale i ksiądz nalegał na mnie, bym mu powiedziała resztę grzechów, a ja sobie żadnych innych nie mogłam przypomnieć.
Nadchodziła druga spowiedź. Zauważyłam, że dziewczęta piszą sobie swoje grzechy na papierze i uczą się ich napamięć. Poprosiłam jedną, drugą i trzecią, aby mi pokazały swoje grzechy w celu odpisania ich, bo niestety przybył mi do drugiej spowiedzi tylko trzeci grzech, znieświęcenie dnia świątecznego. Prałam mianowicie w niedzielę płatek płótna, na którym uczyłyśmy się szycia i nieco haftu — i znów usłyszałam głos matki: „Nie wiesz, że jest niedziela i że to grzech?“ A cukier i kożuszek z mleka znów mnie skusił. Imię Boskie coprawda już rzadziej nadaremnie wymawiałam, ale jeszcze mi się tu i ówdzie niebacznie prześlizgnęło przez usta. Odpisując grzechy w czasie pauzy z pośpiechem, nie patrzyłam nawet, jakie grzechy odpisuję, postanawiając sobie nauczyć się ich później napamięć. Łamałam sobie tylko głowę bardzo nad grzechem cudzołóstwa, lecz i ten sobie zapisałam. Tłumaczyłyśmy sobie, że to widocznie znaczy, jeśli się zaśnie nie w swojem łóżku; musi to być grzech, kiedy w domu za to krzyczą. A u nas zdarzało się to dość często, że chłopcy znużeni bieganiem i zabawą zasypiali nie na swojem posłaniu i budząc ich potem mówiono im ze zdenerwowaniem: „Dlaczego nie położysz się na swojem miejscu, tylko idziesz do cudzego łóżka?“
Po przyjściu ze szkoły schowałam „grzechy“ na szafie pod wazą, myśląc sobie, że jeszcze mam czas nauczyć się ich. Lecz czas szybko uciekł i trzeba już było iść do spowiedzi, a ja zapomniałam nauczyć się grzechów. Będąc już w szkole zauważyłam, że nie mam przy sobie kartki z grzechami. Za kwadrans miały dzieci ustawiać się w pary i wyruszyć do kościoła, odległego o pół godziny drogi. Do domu ze szkoły miałam blisko 3 kwadranse drogi. Pomyślałam sobie: „Wykradnę się bez zapowiedzenia, gdzie idę, pobiegnę po grzechy i dogonię naszą klasę, choćby już przy kościele, a po drodze jeszcze będę się uczyła grzechów.“ Biegłam jak strzała, w zadyszaniu oddychając ustami. Gdy wpadłam do pokoju i spojrzałam przelotnie do lustra, przelękłam się własnego widoku: cała twarz i szyja czerwona, jakby z niej krew miała trysnąć; bo też całą drogę ze szkoły do domu przebiegłam w kwadrans. Złapałam kurczowo „grzechy“ do ręki, nie dając matce dokładnej odpowiedzi, co się to stało i znów wypadłam z mieszkania.
Lecz już daleko nie dobiegłam. Upadłam formalnie na miedzy. W głowie mi szumiało, serce czułam jakby mi podeszło do gardła i zaczęłam wymiotować; przy tem wszystkiem jeszcze dręczył mnie niepokój, że swojej klasy nie dopędzę. I nie dopędziłam istotnie, gdyż nogi odmówiły mi posłuszeństwa i z trudem powróciłam do domu.
Wszystkie następne spowiedzi do jakiegoś 13 go roku życia były dla mnie bardzo niemiłe i już dla zadowolenia księdza zmyśliłam jeden i drugi grzech, lecz po spowiedzi byłam jeszcze bardziej niezadowoloną, niż przed spowiedzią. Później niemiłe to uczucie jakoś się zatarło i spełniałam praktyki kościelne bardzo gorliwie, marząc nawet o wstąpieniu do klasztoru. Aż przyszedł wstrząs duchowy, o którym już wspomniałam, a który mię ostatecznie zraził do Kościoła.
Toteż gdy później zraniona zostałam przez spirytystów, nie mogło mi dać ukojenia uczęszczanie do kościoła. Nie dały mi go również zabawy; owszem pozostał po nich tylko niesmak na myśl, że mogłam tak dalece zapomnieć o głębi świata duchowego i rzucić się w wir ziemskiego życia. Zaczęły mię prześladować myśli:
— Teraz już się niczem nie usprawiedliwię przed nieprawdziwemi zarzutami, jakie na mnie spadły, bo ci, którzy uwierzyli przedtem owym potwornym rewelacjom, upewnią się w tem, widząc mnie nieraz w rozbawionem towarzystwie.
Było to pewnej niedzieli; smutnie zamyśliłam się nad wszystkiem, co dotąd przeżyłam w obecnem życiu. Zaczęła mnie otaczać dziwna beznadziejność. Nagle, aby otrząść się z tych smutnych myśli, powiedziałam sobie:
— Pójdę do kina.
I już wstałam, by ubrać się do wyjścia. Lecz w pobliżu progu ręka mi zadrżała; wróciłam, a ręka ma skreśliła kilka słów na papierze:
— Nie chodź do kina, módl się ze mną.
Lecz nie mogłam wyraźnie myślą uchwycić modlitwy, więc opiekun moją ręką napisał mi ją na papierze, a przy niej wiele serdecznych, miłych słów dla mnie. Upadlam na kolana, płacząc rzewnie i wołając na głos:
— Panie, daruj mi, Panie, posil mnie, Chryste, Ty sam mnie prowadź!
Były to już moje myśli, które zbudziły się po przeczytaniu modlitwy. Odczułam, jak lekko podniesioną zostałam do góry i ujrzałam swojego dobrego opiekuna już daleko wyraźniej, niż przed rokiem, a to tak jak wówczas, gdy trzymał mnie podczas letargicznego snu, unosząc się ze mną w przestworza. Dobry opiekun tulił głowę moją ku sobie.
Wtem ujrzałam mnóstwo dobrych duchów, zbliżających się ze śpiewem. W pokoju zrobiło się już zupełnie szaro, był wieczór. Patrząc jeszcze przez łzy na nich, ujrzałam jasno-złocisty, ruchliwy punkt w rogu pokoju, jakby na drzwiach szafy, otoczony fioletowem kółkiem. Jasny punkt z fioletowym owalem zataczał coraz szersze kręgi i sam też rozszerzał się.
Ogromnie miłe było mi to światło; otoczona dobremi duchami uczułam dopiero naprawdę, że to jest święto. Jakiś dziwny ciężar spadał z mego ducha. Nie czułam się już opuszczoną, zrozumiałam lepiej miłość Bożą — a moje cierpienia, a nawet myśli o moich potknięciach się z ostatniego roku dziwnie jakoś malały i gdzieś znikały.
Tymczasem już cały róg pokoju był zalany jasno fioletowem światłem. Jak w kinie na ekranie dla zobrazowania deszczu, przelatywały przez prąd tego światła smugi, aż w króciuchnej chwili z tych smug utworzyła się przecudna palma i zjawił się krajobraz Nazaretu. Drżałam, myśląc, że może ujrzę jeszcze coś więcej, może coś z życia Chrystusa. Lecz prześliczna palma wraz z krajobrazem zaczęła przesuwać się od prawej strony ku lewej, a ja patrząc na to otwartemi oczyma obracałam głową za obrazem, który nikł mi gdzieś w suficie. Ledwo odwróciłam głowę do dawnego położenia, patrząc na miejsce, gdzie powstał ten obraz, ujrzałam tworzący się błyskawicznie inny krajobraz.
Trzydzieści sześć przecudnych krajobrazów z ich piękną roślinnością przesunęło się w ten sposób po ścianie. Odprowadzając wzrokiem obraz za obrazem, mówiłam sobie przy każdym: „No, ładniejszego nad ten już chyba nie ujrzę“. A jednak każdy następny był jeszcze piękniejszy. Byłam tak ucieszona i pokrzepiona temi pięknemi obrazami, że chwilami dosyć głośno przejawiałam swój radosny zachwyt. Wszak nie brak było na obrazach przepięknych śpiewających ptaków i prześlicznych, wonnych kwiatów!
Gdy wyczułam, że obraz, na który patrzę, jest już tego wieczoru ostatni, nie mogąc jeszcze ochłonąć z radości zapomniałam, że mam za tę radość podziękować przedewszystkiem Bogu, bo przecież mi to ukazywały dobre duchy, pragnące żyć według Jego woli i zniżające się na świat w Jego imię. Zerwałam się z krzesła i zmieszana ukłoniłam się tak po ludzku, mówiąc dobrym duchom:
— Dziękuję, bardzo dziękuję!
A one odezwały się:
— No cóż, ładniejsze były te obrazy, niż w kinie?
Przypomniałam sobie wówczas, że właśnie przed przybyciem dobrych duchów chciałam pójść do kina. Naturalnie, że w duchu musiałam przyznać, iż żadne kino na ziemi nie mogłoby wyświetlić na ekranie obrazów, tchnących takiem życiem i tak wiernie odtwarzających rzeczywistość.
Dobre duszki zaczęły się oddalać ze śpiewem, a opiekun przytulił mnie ku sobie, mówiąc: „Pomódlmy się!“
∗ ∗
∗ |
Rodzina moja wiedziała, że ja rzadko kiedy uczęszczam do kościoła. Sąsiadka nasza, która mnie bardzo lubiła, zwróciła mi uwagę, że jednak byłoby dobrze, gdybym wzamian za te opuszczone nabożeństwa niedzielne poszła na odpust do odległej miejscowości; dobrze jest wierzyć, że Bóg jest wszędzie i modlić się do Niego można na każdem miejscu, a nie tylko w kościele — ale jeśli ją naprawdę lubię, to już zrobię to dla niej i pójdę na ów odpust, pieszo w jedną stronę, w drugą zaś pociągiem. Procesje pątników miały się zgromadzić w kościele, położonym w górach, o 5 godzin drogi od naszego miejsca zamieszkania. Sąsiadka prosiła mnie, bym jej przywiozła stamtąd jaką pamiątkę.
Dałam się nakłonić i poszłam piechotą na ów odpust. Byłam tak zmęczona, że ledwo dowlokłam się do kościoła, zwłaszcza, że uległam namowie, by pościć całą drogę. Wszystko, co zabrałam z sobą do jedzenia, miałam jeszcze nietknięte. Trudno było zdobyć gdzie nocleg, wszędzie w miasteczku było przepełnienie. Postanowiłam zanocować w kościele, jak wielu innych. Byłam głodna i znużona, a jednak ze samego już zmęczenia nie mogłam jeść. Nie było też i miejsca w kościele, żeby sobie można jako tako usiąść w ławce. Powietrze było okropnie ciężkie, duszący zapach świec i różne wyziewy formalnie mnie dławiły, tak, że płomienie świec wydawały się moim znużonym i strapionym oczom niby błędne ogniki na bagniskach. Nie byłam w stanie się modlić; przykro mi było patrzeć na obraz Ukrzyżowanego, na którym w blasku migocących świec i w kłębach ich dymu zmieniała się twarz Chrystusa, przybierając chwilami wyraz wprost niemiły. Nad ranem jednak — a było to w lecie — nie mogłam się obronić przed chwilową drzemką.
Miałam dziwny sen w kościele: Kościół przedstawił mi się, jak wielka stajnia, pełna jakichś dziwnych zwierząt. Przyglądając się usilnie kształtom tych zwierząt poznałam, że to właściwie elementale znajdujących się tam różnych ludzi. Wszędzie było tyle tych ślepi! Nagłe ujrzałam ducha, stojącego przede mną z nogami rozkroczonemi; podparł się rękami pod boki i parskał mi śmiechem w twarz, zapytując:
— Jak się masz, jak się masz, jak się masz, pokorna owieczko?
Lecz w tejże chwili usłyszałam miły głos, tchnący ciepłem miłości:
— Wyjdź, wyjdź na powietrze, wyjdź prędko, nim cię osaczą, wyjdź odetchnąć w ciszy!
Chętnie podążyłam duchem za tą myślą, lecz głos ten, wołający do mnie, zwrócił mi uwagę:
— To nie wystarczy, i ciało twe musi także wyjść na powietrze.
A mnie tak trudno było zawładnąć ciałem! Kiedy wreszcie otworzyłam oczy, zobaczyłam, że pieniądze, jakie wzięłam na nocleg i powrotną drogę, oraz na zakupienie przyrzeczonych pamiątek, zostały mi skradzione, zarówno jak i paczka z żywnością. Zaniepokojona szukałam przez chwilkę na ziemi koło nóg otaczających mnie ciasno uczestników odpustu, lecz wysiłki me były daremne. Nie wypadało też w kościele pomyśleć o jakiemś skrupulatniejszem poszukiwaniu za skradzionemi rzeczami i zbadaniu sąsiadów, zresztą i tak nie uczyniłabym tego. Niechęć i żal, że mnie coś podobnego w kościele spotkało, skłoniły mnie do tem szybszego wyjścia ze świątyni.
Odetchnęłam za bramą kościoła. Zaczynało dnieć. Cisza panowała dokoła, rozlegały się w niej tylko miarowe kroki posterunkowego. Postanowiłam nie uczestniczyć w dalszych obrządkach odpustu, tylko wracać zaraz do domu. Ze strachem jednak uświadomiłam sobie, że mam prawdopodobnie pięty odarte i pełne pęcherzy, a głowa bolała mnie tak, iż za każdym krokiem czułam, jakby mnie bito po niej młotkami. Zadecydowałam, iż pójdę boso. Kiedy zdjęłam trzewiki, posterunkowy zbliżył się do mnie i zapytał, skąd jestem i dokąd idę. Powiedziałam mu, że wyszłam z kościoła, bo boli mnie głowa i nogi i chcę zobaczyć, czy nie mam zdartego naskórka. Zaczekał, aż zdjęłam pończochy i poświecił mi latarką na stopy. Istotnie, na obu piętach miałam pęcherze. Przychodziło mi na myśl powiedzieć mu, co mi się przytrafiło w kościele, ale przypuszczałam, że i tak niktby się nie przyznał do tego czynu, a całe dochodzenie opóźniłoby tylko mój powrót do domu, więc wołałam milczeć. Miałam bowiem za sąsiadów w kościele siedzących i leżących dokoła na ziemi górali w mocno cuchnącem ubraniu, od których czuć było wódką i których zachowanie nie świadczyło bynajmniej o jakiejś subtelności duchowej.
Ciężką miałam drogę powrotną. Nieprzyzwyczajona chodzić bosą nogą po twardej ziemi, zaczęłam wnet uczuwać za każdem stąpnięciem dotkliwy ból. Zabłądziłam też w pierwszym lesie, jaki napotkałam w powrotnej drodze. Usiadłam wówczas na pniu i już niemal z płaczem zaczęłam wołać opiekuńczego ducha, by wyprowadził mnie z lasu.
Zaczęłam narzekać, dlaczego opiekun nie powiedział mi, żebym nie szła na ten odpust, wszak mógł mi to poprostu zakazać. Czułam bowiem dobrze sama, że właściwie nic nie skorzystałam z tej wczorajszej podróży pomiędzy pątnikami, bo nogi mnie już wówczas bolały i nie mogłam skupić myśli na modlitwie. Powolny śpiew wędrujących z różnych stron pątników dziwnie szarpał nietylko moim słuchem, ale także szarpał mojemi szybko biegnącemi myślami. Znałam niektóre pieśni na pamięć i szybko przesuwały mi się w myślach ich słowa i cała ich treść, a mieszanie się do tego głosów powolnego śpiewu wędrowców dziwnie mnie męczyło. Miałam pełne uszy i pełną głowę tego śpiewu, a i teraz, pomimo iż wiedziałam, że w lesie panuje cisza i tylko budzące się ptaszki odzywają się tu i ówdzie, to wydawało mi się, że głowa mi formalnie pęka od śpiewów, jakich się nasłuchałam wczoraj, idąc na odpust i potem przy kościele. Przez te dźwięki nie mogły się nawet myśli opiekuna wyraźnie do mnie przedostać. Wreszcie jednak ujrzałam go i usłyszałam.
Przypomniał mi, że poprzedniego dnia na moje zapytanie, czy mam iść na ten odpust, dał mi taką odpowiedź: „Masz wolną wolę. Jeżeli czujesz potrzebę pójścia tam i myślisz, że ci to przyniesie zadowolenie duchowe, to idź, lecz wiesz, że Bóg jest wszędzie i zna wszystkie tajniki dusz ludzkich, wszystkie ich myśli, a jeśli chcesz oczyszczać ducha swego na ziemi, to możesz z dobrej woli spełniać dobre uczynki.“ Zawahałam się wówczas, ale potem pomyślałam: „Jest lato, więc jeśli tylko będzie ładnie, to już dla samej przechadzki pójdę.“ Opiekun już się temu nie sprzeciwiał, a teraz tłumaczył mi:
— Nigdy nie powiem: „Tobie nie wolno robić tego i tego“, ale zważaj na to, jak ja mówię do ciebie. Wolna wola to najpiękniejszy dar Boży i nie będę nigdy gwałcił twej wolnej woli, jeśli czegoś nie zrozumiesz sama; gwałcą wolną wolę innych tylko niskie duchy, pragnąc odciągnąć ludzi, czy duchy, od Woli Bożej i zmuszając ich sugestywną siłą do różnych czynów. Duchy, miłujące Boga i wierne Mu, nigdy nie zmuszają nikogo do jakichkolwiek rzeczy, nigdy nie gwałcą niczyjej wolnej woli. Chodź, wyprowadzę cię z lasu. Otrzyj oczy, już nie płacz, bo patrz, jak tamten duch zdala śmieje się z twoich łez.
I istotnie ujrzałam brzydkiego ducha, tego samego, który zjawił mi się w kościele, zapytując: „Jak się masz, pokorna owieczko?“ A opiekun mówił dalej:
— Byłem blisko przy tobie w kościele, a nawet i przedtem, kiedy pytałaś w trzech miejscach o nocleg. Lecz tyś nie słyszała mnie, bo słowa moje przygłuszała fala dźwięku tych różnych pieśni, która utkwiła w twojej aurze, a potem jeszcze chaos myśli, w jakie wpadłaś wśród szukających noclegu. Chciałem cię prędzej wyprowadzić z kościoła, zanim zostałaś okradzioną, ale oczy twoje, wpatrzone w świece, widziały koła świetliste po całym kościele i przez te koła nie mogłaś dostrzec mnie; a gdy sen znużył cię i zamknął ci powieki, to jeden z niskich duchów zaraz zabrał się do pracy, podczas kiedy ty byłaś wpatrzona w różne elementale i larwy.
Pomyślałam sobie:
— Co też to za duch i dlaczego rości sobie takie prawo do mnie? Opiekun wytłumaczył mi:
— To jest nowy przyjaciel niskiego świata, którego dopiero co uświadomili, że mogłabyś być dla nich niebezpieczną na ziemi przez swoje rozglądanie się pomiędzy nimi. Nie miałaś też bynajmniej żadnych nadzwyczajnych cieni karmicznych do wyrównania w tych dniach, abyś miała tyle wycierpieć.
Te ostatnie jego myśli dodały mi otuchy, bo błąkając się przedtem zgłodniała i zmęczona po lesie, przypuszczałam, że spłacam chyba jakiś stary dług z przeszłości i myślałam ze strachem, jakie to cierpienia czekają mnie jeszcze tego dnia. Już śmielszym krokiem wyszłam z lasu. Niedaleko ujrzałam wiejski domek. Postanowiłam pójść tam i poprosić o trochę mleka, aby się niem pokrzepić na czekającą mnie jeszcze długą drogę. Wstrzymywała mnie tylko myśl, że jest jeszcze bardzo wcześnie, a przytem nie wiedziałam, coby im dać wzamian za to mleko. Wtem usłyszałam głos opiekuna:
— Nie wstępuj do tego domku, bądź uważna całą drogę, aż do powrotu do domu, bo ten, którego widziałaś w kościele i w lesie, zamierza cię wytrwale śledzić i skorzystać z lada sposobności, żeby cię dziś jeszcze bardziej zmartwić. W tym domku mieszka robotnik kolejowy, a niedobry przewodnik szybko złączyłby się z jego myślami i gdybyś mu powiedziała, że nie znasz drogi, ofiarowałby się odprowadzić cię i znówby było trzeba stoczyć niepotrzebnie walkę.
Przyśpieszyłam kroku i minęłam domek, nie oglądając się nawet na niego. Pomyślałam sobie: „Oj, niema to, jak być duchem, a to jeszcze takim, jak mój opiekun — bo ten ciemny wlecze się po ziemi, jak ciemna chmura, jakby się nogami opierał o ziemię — ale duch ochronny płynie sobie leciuchno, a mnie tak nogi bolą, i jestem w dodatku głodna!“
Miałam dłuższą równą drogę przed sobą. Szłam obok niej wąską miedzą po miękkiej trawie, śpiewając sobie cicho pieśni, których już dawniej nauczył mnie opiekun. Ochota do spania zupełnie mi odeszła, nawet i zmęczenie mijało, tylko nogi mnie coraz więcej bolały. W dali chyżo jechał pociąg. Przypomniałam sobie z żalem, że nie mam pieniędzy, a gdyby nie to, doszłabym do stacji i pojechałabym pociągiem do domu. Gdy pomyślałam, że czeka mnie jeszcze blisko 4 godziny drogi pieszo, a kto wie, czy i nie dłużej wobec zmęczenia, jakie paraliżowało moje kroki, a także wobec tego, że nie znałam dokładnie drogi, to omal się nie rozpłakałam. Z trudem doszłam jednak jakoś do domu. Pamiętając o ostrzeżeniu opiekuna, że cień niedobrego ducha jeszcze się za mną powlecze, nie wstąpiłam do żadnej chaty, ni domku po drodze, by napić się bodaj wody.
Po tym niefortunnym odpuście jeszcze mniej ciągnęło mnie do kościoła, niż dotąd. Długo jeszcze potem nachodziły mnie sny, związane z owym odpustem. Najmniej z 10 razy powtarzał mi się jeden i ten sam sen; po przebudzeniu się wiedziałam jasno, kto ten sen stwarza.
Jeszcze raz potem byłam na odpuście w niezbyt oddalonej ładnej wiosce, ale szłam już sama, nie w procesji. Już w kościele dolatywały mnie groźne pomruki, zwiastuny burzy. Gdy wchodziłam do kościoła, zbierały się już chmury, ale miałam nadzieję, że wiatr, jaki się zrywał, rozpędzi je. Gdy wyszłam z kościoła, spadło troszkę deszczu w grubych, rzadkich kroplach — i znów pocieszałam się, że chmury odpłyną i rozprószą się. Pomyślałam:
— Pójdę, wszak w ostatecznym razie mogę znaleźć gdzieś schronienie pod dachem.
Ledwo minęłam ostatnie domy wioski, zaczęły znów spadać grube krople deszczu. Zasłaniałam się początkowo przed niemi parasolką, która służyła raczej do ochrony przed promieniami słońca, niż przed deszczem. Nie upłynęło pięć minut, gdy zerwał się silny wiatr, a deszcz zaczął lać, jak z cebra. Wiatr wywrócił mi parasolkę na zewnątrz i za krótką chwilę byłam zupełnie przemoczona, mając na sobie cienką letnią sukienkę. Niepodobna było biec wobec piorunów, przeszywających ziemię z głośnym grzmotem, a najbliższe domy były o jaki kwadrans drogi przede mną. Wracać? — pomyślałam — i tak już jestem zupełnie mokra. Chłód wzmagał się, dreszcze przechodziły mnie całą nawskroś, a choć burza wkrótce ustała i słońce zaświeciło, to dreszcze nie ustawały. Po przyjściu do domu miałam ubranie już napół przeschnięte na sobie. Przez kilka dni czułam się bardzo osłabiona. Dodam jeszcze, że parasolka i buciki zniszczyły mi się zupełnie.
Odtąd już więcej nie poszłam na żadne odpusty. Wieczorem bowiem tegoż dnia, kiedy leżałam niemal w gorączce, przesunęły mi się różne obrazy z dawniejszej, a także i niezbyt odległej przeszłości, kiedy i w jakim celu były ustanawiane na ziemi te różne odpusty.
Pomimo, żem przestawała chodzić do kościoła, lgnęłam ogromnie w serdecznej wierze do Boga Ojca, Jezusa i Marji. Nie znałam jeszcze wówczas, a ściślej mówiąc nie przypominałam sobie jeszcze w duchu tajników duszy Marji, ale kochałam Ją bardzo, jako Matkę Chrystusową. Przez całe lato niemal w każdą sobotę stroiłam w świeżą zieleń wielki posążek Marji w domu, chodząc i na oddalone miejsca ścinać zielone gałęzie dzikich róż, by potem wtykać je w wazoniki naokoło posążku, przymocowując zamiast dzikich róż do zielonych gałęzi sztuczne pełne róże. Jeśli zaś miałam jakie ładne kwiaty pod ręką, to i żywych kwiatów przy Niej nie brakło.
Dopiero kiedy ujrzałam w astralu dużo podobnych posążków i niezliczone mnóstwo obrazów Marji oraz duchy dawno zmarłych ludzi, przekonanych, że już są w niebie, a wciąż trwających na jednych i tych samych modlitwach i nie posuwających się w świadomości ducha ani o krok dalej, zasłoniłam posążek Marji i już więcej w myślach modliłam się do Niej, najchętniej w cichy wieczór, patrząc w gwiazdy i przedstawiając sobie w duchu jedynie Jej duchową siłę wielkiej miłości, sięgającej bez wszelkich ograniczeń wszędzie, w całe przestworza.