<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pan Wesołowski i jego kij
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom III Drobiazgi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Może za wiele piszę o sobie; wybacz pan, ale to tak miło rozpamiętywać swoje, choćby skromne zasługi, szczególniej wówczas, gdy człowiek ma obandażowaną nogę.
Nim zakomunikuję panu właściwą prośbę, muszę choć pokrótce wspomnieć o tem, jak pracowałem nad zdobyciem stanowiska w społeczeństwie, a także o tajemniczych wypadkach, które wplątały się do moich usiłowań.
Ostrzegam, że nie jestem przesądny i w cuda nie wierzę; owszem — jestem raczej sceptykiem. Mimo to, historja mego kija, którą zaraz opowiem, przekonała mnie, a może przekona i pana, że — są rzeczy na ziemi, o jakich nie śniło się filozofom.
Przedewszystkiem zobacz pan, jak zrobiłem znajomość z moim kijem.
Chodząc ulicami, mam zwyczaj spoglądać w okna sklepów. W ten sposób można zapoznać się z jakąś przystojną sklepową, upatrzyć tani prezent dla jakiejś cnotliwej i niewymagającej dziewczyny, a w najgorszym razie — można przejrzyć się w szybie, jak w lustrze. Nie jestem pyszałkiem, wyznam jednak, że lubię moją fizjognomją, a nie znoszę nieporządku w ubraniu. Podwinięty kołnierz, źle zapięty krawat, albo, broń Boże! plamka na klapie surduta, na cały dzień mogą mi zepsuć humor.
Podczas jednej wędrówki, zauważyłem w oknie sklepu tokarza — bardzo ładną twarzyczkę. Zatrzymałem się, zacząłem udawać, że przypatruję się laskom, fajkom, szachom i dominom, rzucając jednak słodkie spojrzenie na piękną sklepową.
Nieznajoma dostrzegła oznaki mojej życzliwości, a nawet uśmiechnęła się znacząco. I właśnie, gdy podnosiłem rękę do kapelusza, aby złożyć jej ukłon, osłupiałem...
Między laskami w oknie była jedna czarna, posiadająca zamiast gałki — rzeźbioną główkę murzyna. Prawdziwego murzyna z czarną cerą, białemi zębami, ciemno-wiśniowemi wargami, a nadewszystko — ze szklanemi oczyma, które, lubo trochę rozbiegnięte, zdawały się mieć pozór życia i myśli.
Otóż, w chwili gdy podniosłem rękę do kapelusza, aby ukłonić się pięknej sklepowej, spostrzegłem ze zdumieniem, iż rzeźbiony na lasce murzyn patrzy mi w oczy i — śmieje się na całe gardło. Przechylił się wtył, jakby miał upaść, szeroko otworzył grube usta i śmiał się ze mnie, no, ale tak, że gdyby był żywym człowiekiem, choćby murzynem, musiałbym zażądać od niego wyjaśnień.
Nim otrząsnąłem się z przykrego wrażenia i przypomniałem sobie, że bądź co bądź jest to tylko rzeźbiona laska, sklepowa znikła.
Od tej pory często przechodziłem obok sklepu. Nieznajomej już w nim nie było, ale zato kij z gałką w formie murzyna nabierał coraz więcej życia i wyrazu. Niekiedy zdawało się, że pochylony na prawo, rozmawia z laską, mającą na wierzchołku głowę starca. Innym razem, pochylony na lewo, zdawał się drwić z kija, zakończonego końskiem kopytkiem. Czasami zwracał grube wargi do zawieszonej obok cygarnicy, jakby chciał zaciągnąć się dymem papierosa. A kiedyindziej znowu zdawało się, że — mnie poznaje.
Wówczas, albo pochylał się do mnie, jakby kłaniając się, albo przykładał usta do szyby (może chciał mnie pocałować?), albo obrażony moją dla niego obojętnością, stał sztywnie i patrzył gdzieś na drugą stronę ulicy.
Nigdy nie używałem laski; idąc, trzymałem zwykle w prawej ręce rękawiczkę, i to mi wystarczało. Jednakże około sześćdziesiątego roku życia przyszła mi chęć sprawienia sobie kija. Nie dlatego bynajmniej, ażeby się podpierać, bo tego nawet dziś nie potrzebuję, ale — uważałem, że z kijem w ręku będę wyglądał poważniej. Doszedłem nawet do wniosku, że trzymanie złożonej rękawiczki stosowne jest dla mężczyzny tylko między dwudziestym a trzydziestym rokiem.
Pomimo tych uwag, nie wiem jak długo jeszcze decydowałbym się na kupno laski, gdyby nie okoliczność, że — zostałem członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
„Jużci — pomyślałem — zwierząt nie można protegować bez kija.“ — I postanowiłem kupić sobie ów kij z główką murzyna.
Nie wiem dlaczego, wchodząc do sklepu tokarza, uczułem nieco przyśpieszoną pulsacją. Spoglądam za kontuar — niema pięknej sklepowej; miejsce jej zajmuje jakiś zatabaczony jegomość w okrągłych okularach. Patrzę na okno... Niema mego murzynka!...
— Gdzie pan ma tę laskę z głową murzyna? — spytałem tokarza. — Chcę ją kupić.
— Murzyna? — spytał. — A to dziwny traf! Niema kwadransa, jak kupił go jakiś pan. Ale znajdę dla pana dobrodzieja coś stosowniejszego: kij z dużą gładką gałką...
— Dziękuję panu — odparłem i opuściłem sklep prawie z żalem.
Już mi nawet laski zaczynają porywać z przed nosa!
Co pan jednak powiesz?... Przechodzę obok sklepu na drugi dzień i — w oknie widzę znowu mego murzynka. Pochylił się tak, że o mało nie rozbił szyby głową, i zdawał się szeptać do mnie z najwyższym niepokojem:
— Chodźże tu prędko, bo mnie jeszcze kto złapie...
Naturalnie wpadłem do sklepu, wołając:
— Jest murzyn!...
— A jest — odparł tokarz — i co za dziwny traf! Wczoraj, w pół godziny po pańskiem wyjściu ze sklepu, ten pan, który kupił murzyna, odniósł go napowrót i wymienił na kij z dziobem żórawia.
— Co kto lubi — odparłem. — Ileż pan chce za tego djabła?
— Niech będzie dwa ruble — rzekł tokarz.
Zapłaciłem dwa ruble, i od tej pory nie rozdzielamy się z moim murzynkiem. Jeżelim się zaś kiedy rozdzielił z nim, to on zawsze sam do mnie wracał, nabawiając mnie przytem mnóstwa kłopotów.
Jak już powiedziałem, nie jestem przesądny; myślę jednak, że w moim kiju pokutuje jakiś zaklęty djabeł, który nabrał do mnie osobliwej sympatji.
Posłuchaj pan bowiem, co mi spłatał zaraz w kilka dni po przejściu na moją własność.
Zapomniałem dodać z początku, że jestem dość żywego usposobienia, ale łagodny. Pokłóciłem się z ludźmi parę razy, ale nie pamiętam, ażebym kogo uderzył, rozumie się — do chwili kupienia sobie fatalnego kija z murzyńską głową.
Tymczasem od dnia, w którym zamiast złożonej rękawiczki począłem nosić laskę, opanowała mnie jakaś dzika werwa. Idąc przez ulicę, bezświadomie ściskałem kij, a ściskając, z grzeszną satysfakcją myślałem... żeby nim kogo obłożyć!... jak przystało na członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
Otóż we trzy czy cztery dni po zrobieniu sobie nieszczęsnego sprawunku, idę Nowym Światem. Idę wyprostowany, silnym krokiem, i nagle uważam, że około mnie poczyna kręcić się jakieś dwuznaczne indywiduum, które w dodatku bezczelnie zagląda mi w oczy.
„Złodziej — myślę. — Ależ dam ci, jeżeli mnie zaczepisz...“
W tej chwili, jakby na komendę, szarpie mnie ktoś za kieszeń. Odwracam się i widzę tego samego faceta z najniewinniejszą w świecie miną, jakby nigdy nic.
„Ach! hultaju!“ — myślę sobie. Krew uderzyła mi do głowy, i machnąłem kijem naoślep.
— Jezus Marja!— wrzasnęło podejrzane indywiduum. — A za cóż mnie wielmożny pan tak uczcił?...
— Kto jesteś, łotrze jakiś? — zawołałem, chwytając go za rękę.
— Cóżto, wielmożny pan nie poznaje mnie?... Przecie jestem Paweł, lokaj od pana Biedrzyńskiego... A pan mnie tak uszlachcił, że mi ledwo łeb nie pęknie.
Przypatrzyłem mu się uważniej... Prawda, to jest Paweł, lokaj od Biedrzyńskiego!
— Czegożeś się tak skradał, gamoniu?
— Bo mam list do wielmożnego pana od mego pana... O święty Józefie!...
— Więc czegożeś mi odrazu nie powiedział?
— Com miał gadać, kiedy wielmożny pan zyrkał na mnie z pod oka, jakby na złodzieja.
Naturalnie dałem biedakowi trzy ruble, i wnet uspokoił się. Swoją drogą otoczył nas tłum gapiów, i na ich żądanie musieliśmy pójść obaj do cyrkułu. Tam spisano ze mnie protokół, a na drugi dzień „Kurjer Poranny“ ogłosił całe to zdarzenie i jeszcze zrobił ze mnie warjata!
Ile z tego powodu wysłuchałem od Ewci!... Nie mam nawet odwagi powtarzać. Już wówczas zacząłem podejrzywać świeżo kupioną laskę o fatalny wpływ na moje losy; ale gdym spojrzał na głowę murzynka i zobaczył jego minę zafrasowaną, a nawet przestraszoną, wzruszyłem ramionami.
„Co za nierozsądek przypisywać czarodziejskie wpływy kawałkowi drewna? — rzekłem do siebie. — Wprawdzie głupstwo się stało, no, ależ kij temu nie winien. Owszem, okazał on dużo hartu w tem brzydkiem zajściu.“
Nie potrzebuję dodawać, że po takiej awanturze stanowczo zniechęciłem się do obowiązków członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Żadne stanowisko, żaden tytuł, ale zato ciągłe włóczenie się po cyrkułach z furmanami, którzy dręczą konie. Mam już dosyć cyrkułów.
Zapytasz pan: jaki u licha związek może mieć rola opiekuna zwierząt z pobiciem lokaja od Biedrzyńskiego? Czy ja wiem, panie?... Ten związek, żem się zniechęcił do opieki. W podobnych zaś wypadkach nie mam zwyczaju rozumować, ale idę za głosem przeczucia.
Ale, ale!... Zapomniałem opowiedzieć, kto jest Biedrzyński i jaka była treść listu, który w tak przykrych warunkach doręczył mi jego Paweł.
Będę zwięzłym. Człowiek może mieć i nawet miewa dużo kochanek, ale przyjaciela — tylko jednego. Biedrzyński (ale Teofil Biedrzyński, bo znam ich kilku) jest takim moim przyjacielem.
Na stosunku naszym potwierdza się przysłowie, że przyjaźń możliwą jest tylko między ludźmi wprost przeciwnego charakteru. Istotnie, on i ja, jesteśmy dwoma kontrastami.
On — stary kawaler, ja — żonaty; on wiecznie słaby i kwękający, ja mam aż za dużo sił; on brzydki, jak Mefistofeles, ja... Jaki ja jestem, najlepiej ocenił to sam Teofil, który ciągle mnie namawia, ażebym jechał do Krakowa i pozował Matejce do jakiego historycznego obrazu na senatora, hetmana, albo na króla!...
Muszę też dodać, że kiedy Teofil tak nie lubi kobiet, iż więcej widzi w nich złego, niż na to zasługują, ja tak je lubię, że zamykam oczy nawet na istotne wady. Dla dopełnienia zaś istniejących między nami sprzeczności, ja wciąż tęsknię do jakiegoś stanowiska i tytułu, jemu zaś najdoskonalej wypełnia życie jego kamienica, pobieranie czynszu od lokatorów, albo wytaczanie im procesów.
Nie uchybię memu przyjacielowi, gdy jeszcze raz powtórzę, iż nie należy on do pięknych mężczyzn. Mały, chudy, ma żółtawe oczy i rysy drapieżnego ptaka. Ludzie, nie znający go, widzą w nim typ lichwiarza; w istocie zaś Biedrzyński większą część swego dochodu obraca na spłacanie poręczeń za długi, które zaciągnęli inni.
A jaka to prosta i uczciwa natura!...
— Proszę cię, dlaczego ten Fitulski nie kłania mi się na ulicy i jeszcze rzuca na mnie oszczerstwa?
— Cóż on mówi?
— Mówi: „Ja go znam!...“ albo: „To jest ziółko!...“
— Pewnie dlatego, żeś za nim poręczył.
— Ależ ja to, com poręczył, najpunktualniej spłacam. Więc czego on chce?
— Właśnie to mu robi przykrość.
— Nie rozumiem — mówi Teofil.
— Ach! ty niczego nie rozumiesz! Przypomnij sobie przysłowie: „Chcesz mieć wroga, pożycz mu pieniędzy.“
— Nie rozumiem... Ja przecież nie pożyczyłem mu, tylkom za nim poręczył.
— No, daj mi już spokój — przerwałem.
Mój kochany Teofil nigdy tego nie zrozumie.
Nadomiar jest on dziwnie łatwowierny, co stawia go nieraz w fałszywej pozycji. Była przecie nawet w naszych stosunkach taka epoka, że mi Bóg wie jakie o nim myśli przechodziły przez głowę.
Zajmuje się on gorliwie polityką, czyta wszystkie możliwe i niemożliwe gazety (odcyfrowuje nawet szpalty zamazane tuszem!) i z całego świata zbiera pogłoski. Niema chyba w Warszawie człowieka, któryby tyle co on wytworzył kombinacyj politycznych i co roku nie spodziewał się wojny.
— Zobaczysz — mówił każdej zimy — co będzie...
— Na wiosnę? — przerywam, śmiejąc się.
— Kto dziś wierzy w wiosnę!... Ale w czerwcu, albo w początkach lipca... Zobaczysz.
Otóż przed kilkoma laty był taki miesiąc, iż mój przyjaciel, oprócz własnych politycznych kombinacyj, począł mi znosić takie wiadomości, że mi od nich stawały włosy na głowie. Opowiadał mi, z miną tajemniczą i uroczystą, o jakichś nowych przymierzach, wojnach, konstytucjach i spiskach, cytując zawsze bardzo poważne źródła. Powieści swoje zaczynał zwykle w taki sposób:
— Dowiedziałem się dziś, przez trzecie osoby, od konsula niemieckiego...
Albo: — Słyszałem dziś, wprawdzie pośrednio, ale od jenerała żandarmerji...
Niekiedy aż cierpłem. Gdym go zapytał: przez kogo odbiera podobne wiadomości, które w dodatku nigdy się nie sprawdzają? — podnosił w górę brwi i ramiona i odpowiadał:
— Nie mogę nawet ciebie objaśnić, dałem słowo...
Byłem pewny, że marnie zginie wśród nowych swoich stosunków, i dopiero wypadek przekonał mnie o źródle informacyj Teofila.
Pewnego dnia zaprosił mnie Biedrzyński do restauracji, gdzie jadał od lat kilku. Wszedłszy do salonu, siedliśmy przy wspólnym stole, zajętym już przez grono młodych ludzi, o ilem zauważył, bardzo wesołych, ale trochę złośliwych.
Ledwie nam podano kartę i nakrycia, młodzi ludzie zaczęli między sobą szeptać w sposób, który wydał mi się demonstracyjnym.
— Może panom przeszkadzamy?... — zapytałem nieco zirytowany.
— O nie!... Bardzo prosimy!... Miło nam widzieć panów między sobą...
I znowu szepty, z których, pomimo że usiłowałem nie słyszeć, wpadły mi w ucho wyrazy: „Alfons... Bismarck... detronizacja...“
Mnie, wyznaję, cicha ta rozmowa wydała się nieprzyzwoitą. Ze zdziwieniem jednak spostrzegłem, że Teofil jest nią zaciekawiony w wysokim stopniu. Słuchał, patrzył im w oczy, kręcił się i co chwilę pytał:
— Co? co?... bo dobrze nie słyszę... A o mojego kolegę możecie być spokojni... To zacny patrjota, pan Ludwik Wesołowski.
Ognie uderzyły mi na twarz, kiedym usłyszał podobną rekomendacją. Zmieszałem się jak sztubak, jakbym stał wobec Ewci; to też bez najmniejszego protestu ściskałem wyciągnięte do mnie ręce młokosów, których nawet nazwisk nie pamiętam.
Przysiągłem sobie, że już noga moja nie postanie w tem towarzystwie; Teofil zaś, jakby nic nie zaszło, wciąż pytał:
— Więc co?... więc co Bismarck?...
— Nic... głupstwo! — mówił jakiś blondyn, z fizjognomją, która nie zdradzała wielkiego szacunku ani dla mnie, ani dla Teofila. — Prawie nic... Mówiono tylko w konsulacie, że Bismarck chce detronizować Alfonsa hiszpańskiego.
— Nie rozumiem. Naco mu to?... — pytał natarczywie Teofil.
— No, jakże naco? W Hiszpanji rewolucja... potem republika... Unja z Francją, potem z Włochami... Związek rzeczypospolitych romańskich...
— Nie rozumiem... Co Bismarckowi po unji romańskiej?
— Co?... Chce wywołać powszechną wojnę i zabrać dziesięciomiljardową kontrybucją. To takie jasne, panie, takie jasne...
— Teofilu — szepnąłem — pieczeń ci wystygnie.
— Lubię zimną — odparł mój przyjaciel. — A z miejscowych wiadomości nic nie słychać?
— Będzie dobrze! — odparł blondyn, podnosząc wgórę widelec.
— Żartuje pan — westchnął Biedrzyński.
— Słyszałem to wczoraj z ust pułkownika żandarmerji.
— Pułkownika?... — powtórzył Teofil, kierując czerwone ze wzruszenia ucho w stronę mówcy.
— Tak. Leczę jednego kapitana żandarmerji na kamień. Wczoraj był u niego, przy mnie, pułkownik i spytał się: czy kamień już wyszedł? Odpowiadam, że jeszcze nie, ale za tydzień, to z pewnością — także nie wyjdzie. Wtedy pułkownik ścisnął za rękę kapitana i powiedział: „Będzie dobrze...“ Słyszałem to na własne uszy.
— Figlarz z doktora! — rzekł z uśmiechem mój przyjaciel. — Ale tak naprawdę, co słychać?
Podniosłem się z krzesła.
— Przepraszam cię, Teofilu — odezwałem się — ale... wyjdźmy stąd.
— Chory jesteś? — krzyknął Teofil. — Mamy doktora...
— Dziękuję ci, leczę się homeopatją... Tylko wyjdźmy...
Zerwał się i, nawet nie płacąc rachunku, wybiegł za mną na ulicę.
— Mój drogi — rzekłem mu — ci panowie kpili sobie z nas.
— Ale gdzieżby znowu!... Przecież to moi przyjaciele...
— Twoi, ale nie moi — odparłem.
Szliśmy dalej w milczeniu.
— Wiesz co — nagle odezwał się Teofil — ja sam nieraz myślę, że oni z tą polityką trochę blagują. Ale swoją drogą doskonałe chłopaki! Nigdy nie mam takiego apetytu, jak w ich towarzystwie. Pomartwią człowieka, nastraszą, rozweselą, obudzą nadzieję — i... i jakoś lepiej trawi się obiad. Nie mam do nich pretensji.
Takim jest Biedrzyński, człowiek anielskiego serca, pomimo krogulczej fizjognomji.
Otóż list, za który jego biedny lokaj dostał kijem (dziś jeszcze wstyd mi!), pochodził od Biedrzyńskiego. Teofil radził mi, w sposób naglący, ażebym zapisał się na członka Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, dodając, że niedługo odbędą się wybory, i że przy pomocy jego (Teofila) i jego przyjaciół, mogę zostać członkiem zarządu, lub choćby komisji rewizyjnej. Donosił też, że sam leży w łóżku, gdyż ma katar.
Projekt ten podobał mi się. Jużci lepiej tytułować się: członkiem zarządu, aniżeli opiekunem zwierząt. Naturalnie zaraz pojechałem do cierpiącego Teofila, i ułożyliśmy plan kampanji.
Odbyła się ona akurat w tydzień później, w Resursie Obywatelskiej, na zgromadzeniu ogólnem.
Gdyśmy weszli do dużej sali, było w niej już paruset mężczyzn, siedzących na ławach i krzesłach, jak w parlamencie. Niektórzy z tych panów rozmawiali o teatrze, albo o cenach zboża, jeden drzemał, jeden piłował sobie paznogcie, a jeden (o ile mogłem wyrozumieć) dowodził płaczliwym głosem, że skutkiem niedołęstwa, czy złej woli zarządu, Towarzystwo musi zbankrutować, ponieważ w sprawozdaniu budżetowem znajduje się omyłka, wynosząca dwa ruble i siedemnaście kopiejek,
— Któż zaś nam zaręczy, panowie! — biadał dalej mówca — czy na rok przyszły cyfra ta nie posunie się o kilka miejsc wyżej i nie spowoduje omyłki o dwieście tysięcy, lub nawet o dwa miljony rubli?...
Po tych słowach obecni zaczęli bardzo hałasować, a najbardziej — siedzący przed nami otyły olbrzym. Był to człowiek w moim wieku z najeżonemi wąsami i fizjognomją tygrysa. Odpowiadając poprzednikowi, boleśnie udeptał swego sąsiada w nagniotek, Biedrzyńskiego trącił w piersi krzesełkiem, i nie pytany ani upoważniony, krzyczał ogromnym głosem, że w tem zgromadzeniu nikomu ufać nie można, ani oponentom, ani zarządowi.
Wiele czasu upłynęło, zanim dzwonek uspokoił zamieszki. Niektórzy, ziewając, zaczęli już wychodzić. Wtedy Biedrzyński pobiegł do prezydjalnego stołu i coś poszeptał z siedzącymi za nim dygnitarzami. Mimowolnie westchnąłem, pomyślawszy, jak poważnie wyglądałbym za takim stołem...
Niebawem wrócił do mnie zadyszany Teofil, wołając:
— Mów, mów!... masz głos. Podałem cię na kandydata.
Jednocześnie prezydujący wezwał mnie do zabrania głosu.
Gdym powstał, jegomość z najeżonemi wąsami odwrócił się do mnie z krzesłem, i patrząc mi w oczy, zapytał Teofila:
— Cóż to za nowy Demostenes?
Odgadłem, że będzie to przeciwnik mojej kandydatury do zarządu, lub przynajmniej do komisji rewizyjnej. Gniew zakipiał we mnie, ale jednocześnie uległem natchnieniu i postanowiłem zaimponować moim oponentom — wymową.
— Panowie! — rzekłem. — Wprawdzie w tem szanownem zgromadzeniu jestem człowiekiem nowym i nieznanym i, że tak powiem, jedną nogą jeszcze stoję wśród tej szerokiej publiczności, która stanowi ogół. Mam więc, zda mi się, prawo, w imieniu tej publiczności, w imieniu narodu, podziękować zarządowi za jego uczciwą pracę...
— Ciekawym, kto go upoważnił do przemawiania w imieniu narodu? — zawołał jegomość z tygrysią twarzą. Potem ziewnął mi w sam nos i hałaśliwie wyszedł z sali.
Nieprzyzwoity ten postępek obecni skarcili wybuchem śmiechu. Byłem jednakże tak zirytowany, że — nie mogąc mówić dłużej — usiadłem.
— Pysznie zacząłeś! — szepnął Teofil. — Mów śmiało dalej.
— Ani myślę — odparłem. — Kto jest ten grubjanin, który mi przerwał?
— Steinberg, pułkownik pruskich dragonów — objaśnił Teofil. — Trochę zawadjaka, ale w gruncie dobry człowiek.
Chciałem biegnąć za pułkownikiem pruskich dragonów i wyzwać go na pojedynek. Ale zatrzymał mnie Teofil, do głosowania. Rzuciliśmy obaj kartki z nazwiskami naszych kandydatów, a gdy obliczono rezultat, okazało się, że — Teofil dostał jeden głos do komisji rewizyjnej, a ja także jeden do zarządu.
Usłyszawszy to, obecni znowu wybuchnęli śmiechem, co skłoniło mnie i Biedrzyńskiego do opuszczenia sali. Byłem wściekły i przysiągłem natychmiast wykreślić się z Towarzystwa.
Długo czekaliśmy w kontramarkarni, zanim po wielu krzykach i omyłkach, wydano nam rzeczy. Któż jednak opisze złość, w jaką wpadłem, przekonawszy się, że mi wzięto nowe kalosze, a zostawiono stare, i... że zamiast mego murzynka, oddano mi jakąś laskę hebanową z psim łbem...
Murzynek mój zginął! Wróciłem późno do domu i całą noc nie mogłem zmrużyć oka, w części z powodu awantur na wczorajszem zebraniu, w części — z żalu za kijem, do któregom się przywiązał.
Wtem, około południa, służący oddaje mi kopertę, w której znalazłem bilecik z nazwiskiem: Pułkownik Jan Steinberg, z następnemi słowami:
„Odsyłam pańską laskę, prosząc o zwrot mojej, hebanowej.“
Istotnie zgubiony murzynek wrócił do mnie, ale w takich warunkach, że nawet nie mogłem się z niego ucieszyć. Jakto, więc ten awanturnik, Steinberg, naprzód sam zamienił mi laskę, a następnie przysyła mi impertynencki bilet?... Poczekaj! Siadłem i na swoim bilecie odpisałem:
„Odsyłam hebanową laskę, a zarazem stare kalosze, prosząc o zwrot moich, nowych.“
Szczerze byłem kontent z tej zwięzłej i energicznej odpowiedzi. Uczucia moje jednak szybko zmieniły się, gdy w godzinę później zgłosili się do mnie jacyś dwaj panowie, a wraz z nimi lokaj z pakietem.
Panowie przedstawili mi się, a jeden rzekł: — Pułkownik Steinberg twierdzi, że pan posądził go o rozmyślną zamianę kaloszy. Stanisławie — zwrócił się do służącego z pakietem — pokaż kalosze pułkownika.
Wydobyto kalosze. Były one tak ogromne, że słoń mógłby w nich chodzić. Były z cholewami, a wewnątrz z cyframi Steinberga.
— Tak — rzekłem — to nie są moje kalosze.
Przeszliśmy do gabinetu, a jeden z dwu panów znowu zabrał głos:
— Więc przyznaje pan, że nadesłane kalosze nie są pańską własnością?
— To przecie jest widoczne.
— I gotów pan przeprosić pułkownika za wyrządzoną mu obelgę?
— Ani myślę! — zawołałem z gniewem.
— W takim razie da mu pan satysfakcją z bronią w ręku.
— I owszem — odparłem. — Pan Steinbok...
— Steinberg — poprawił jeden z przybyłych.
— Wszystko jedno — rzekłem cały drżący. — Pan Steinberg tyle razy obraził mnie, że, bez względu na mój poważny wiek, będę się z nim strzelał. Muszę...
— Czekamy więc pańskich sekundantów — odpowiedzieli ci panowie (a może tylko jeden z nich) i ukłoniwszy się uroczyście, wyszli.
Zaraz pojechałem do Teofila, z nim do starego majora Wilczyńskiego, który miał być drugim moim sekundantem, i posłałem ich pod wskazany adres.
Późno wieczorem wpadł do mnie Biedrzyński. Nigdy nie widziałem go w stanie tak podnieconym. Zbudził się w nim nietylko duch rycerski, ale nawet okrucieństwo.
— Wiesz? — mówił machając pięściami — przyjęliśmy wszystkie warunki! Niech djabli porwą!... Może przynajmniej ty nauczysz rozumu tego drągala. Będziecie się strzelać pojutrze.
— To... to już nieodwołalny termin? — spytałem.
— Już podpisaliśmy protokół. Marsz do barjery, każdy strzela po dwa razy. Jeżeli ci dobrze pójdzie, z pewnością na przyszłych wyborach zostaniesz członkiem zarządu, bo tego Steinberga nikt nie lubi. No, dobranoc ci, mój złoty!...
Pożegnał mnie rozpromieniony. Późno ległem spać, i przez całą noc śniło mi się, że spadam z wysokości. Nigdym się tak nie zmęczył we śnie.
Nazajutrz znowu odwiedził mnie Teofil. Doniósł mi, że już są dobre pistolety i chirurg, ale zauważyłem, że trochę stracił werwę.
— Głupi interes — mówił. — No, ale trudno... Musimy się strzelać...
— Może... — odezwałem się — może sądzicie, że powinienem zrobić jakiś krok?
— Nigdy! — zawołał Teofil. — Właśnie mówiliśmy o tem z majorem. Jeżeli zgoda jest możliwą, to tylko na placu, gdy przejdziesz do mety, nie strzelając za pierwszym razem.
— A... a jeżeli on...
— Przeprosi cię? Nie, on tego nie zrobi!
— Domyślam się. Ale... jeżeli on wystrzeli, nim dojdziemy do mety?
— O to bądź spokojny — rzekł Teofil. — On z pewnością będzie cię przetrzymywał... To wściekłe zwierzę, nie człowiek.
Uczułem taki dreszcz w wargach, żem musiał ścisnąć zęby.
— Więc — odezwałem się po chwili — możeby zrobić jakiś krok pojednawczy?...
— Teraz nigdy, skompromitowałbyś się. Na pojednanie jest zawsze czas, więc najlepiej zrobić to na placu, po przyjściu do barjery bez wystrzału. Tak robią wszyscy dżentelmeni.
Uściskał mnie i wybiegł zamówić dwie karety. Drugą — „na wszelki wypadek...“
— Bodaj was pioruny zatrzasły! — mruknąłem, gdy już był za drzwiami. — Czego u djabła ten Biedrzyński jest taki nieugięty na punkcie honoru, gdy chodzi o mnie? Ja powinienem być nieugięty, a do niego należy mitygować.
Nie powiem, żebym się bał, albo żeby rady mojego przyjaciela nie były słuszne. Ale jego zaciętość gniewała mnie; bo im więcejby zachęcał do zgody, tem mocniej oburzyłby mnie na Steinberga i podniecił do walki.
W dzień pojedynku byłem spokojny jak nigdy. Nie mogłem wyobrazić sobie, ażeby sprawa między dwoma ludźmi poważnymi, w towarzystwie czterech innych ludzi poważnych, miała zakończyć się tragicznie. Irytowałem się tylko zapasową karetą, którą mój przyjaciel ciągnął za nami na plac.
Bądź co bądź, około południa znaleźliśmy się wszyscy na polu walki, w pewnym zamiejskim parku.
Ukłoniliśmy się naszym przeciwnikom, oni nam, i spojrzałem po fizjognomjach. Steinberg sapał jak byk, Biedrzyński był blady i co chwilę biegał między drzewa; ja zaś (mówię to bez przechwałek) czułem się zupełnie spokojnym. Spokój ten przeszedł nawet w dziwną apatją, gdym usłyszał stukanie nabijanych pistoletów.
Świadkowie wybrali plac na łączce, otoczonej gęstemi drzewami. Wymierzyli odległość i na barjerze z mojej strony wbili w ziemię murzynka. Był on zwrócony twarzą do mnie, i teraz dopiero spostrzegłem, że mu wypadło jedno oko...
„Gdzie mogło podziać się to oko?“ — myślałem.
Postawiono nas na metach, dano w ręce pistolety, i stary major zaczął coś mruczeć pod nosem. Ale co? — nie rozumiałem.
„Gdzie mój murzynek podział oko?“ — snuło mi się po głowie.
W tej chwili przybiegł do mnie Teofil.
— Nie strzelaj za pierwszym razem. Na barjerze zaproponujemy zgodę — szepnął.
— Wszystko mi jedno.
— Baczność! — odezwał się sekundant Steinberga zakatarzonym głosem. I po chwili dodał:
— Drugi strzał w dziesięć sekund po pierwszym... Panowie awansują... Marsz!...
Machinalnie ruszyłem z miejsca, lecz spojrzawszy na mego murzynka, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Hultaj miał taką minę, jakby, przymrużywszy jedno oko, celował do mnie z błazeńskiemi grymasami.
W tej chwili usłyszałem przykry świst koło ucha. Podniosłem oczy. O kilkanaście kroków przede mną stał gruby Steinberg, otoczony obłokiem niebieskawego dymu.
— Jedna sekunda!... dwie sekundy!... trzy sekundy!... — wrzeszczał zakatarzony tenor.
— Strzelaj, Ludwiku! — wołał Biedrzyński.
— Ognia!... pal! — komenderował major.
Zacisnąłem pięść, w której tkwił pistolet. Szarpnęło, huknęło, poczułem zapach siarki...
— Zuch dziad! Jeszcze mógłby służyć w dragonach! — krzyknął wielkim basem Steinberg, ująwszy się pod boki.
Przypadli do nas świadkowie i doktorzy, a Teofil z płaczem rzucił mi się na szyję:
— Nie wiedziałem, że jesteś taki bohater!... — szlochał.
Milcząc, uścisnąłem go: zdawało mi się, że w tym uścisku obejmuję całą ludzkość.
W tej chwili zbliżył się Steinberg; zgniótł mi rękę swoją ogromną łapą i z grubjańskim śmiechem zawołał:
— No, stary, daj pyska!... Mowami swojemi możesz sobie — zapalać fajkę, aleś zuch... Kiedyś mi się roześmiał przy barjerze, chciałem ci w łeb palnąć. Nieszczęściem, za dużo piję i grywam w bilard, więc mi drgnęła ręka... Daj pyska z drugiej strony!
Ucałowałem go grzecznie, ale bez zapału. Nie jestem faryzeuszem, aby twierdzić, że robią mi przyjemność karesy człowieka, który przed minutą godził na moje życie.
Przytem, jaki niesmaczny koncept nazywać mnie dziadem!...
Świadkowie zapakowali pistolety, chirurgowie swoje narzędzia (jeden z nich, wysoki i kędzierzawy blondyn, ostentacyjnie wkładał w futerał kleszcze położnicze), i — zabraliśmy się z powrotem do naszych karet. Już widać było za zielonemi krzakami czarne pudła powozów i lakierowane kapelusze woźniców, kiedy nagle — stanąłem.
— Gdzie mój kij?... Znowu zgubiłem murzynka!...
— Pewno został na mecie — odezwał się sekundant Steinberga.
— Pal go djabli! — zawołał Steinberg. — Idźmy, panowie, do Stępka, bom okrutnie głodny.
— Natychmiast was dogonimy — odparłem, zawracając ku łączce.
Teofil przyłączył się do mnie.
— Daj spokój — mówił — nie warto tracić czasu dla tak brzydkiego kija. Dam ci w prezencie lepszy.
Nie odpowiedziałem mu, lecz przyśpieszyłem kroku. Jakto, miałbym wyrzec się murzynka, który wywołał ten sławny pojedynek i tak dzielnie sekundował mi przy barjerze?...
Nigdy!
Nie doszedłszy do łączki, zetknęliśmy się z kilkoma chłopami i małym pastuszkiem. Chłopiec trzymał w ręku murzynka.
— Moja laska! — zawołałem.
Chłopi stanęli, a jeden odezwał się:
— To panowie strzylali po parku?
— Śni ci się, człowieku! — zawołał Teofil i nieco pobladł.
Wystąpiłem naprzód.
— Ten pan nie strzelał — rzekłem do chłopów, wskazując na Biedrzyńskiego — tylko ja. Miałem pojedynek.
— No, to pan zapłaci za krowę — odparł chłop.
— Za jaką krowę?
— A za tę, co ją pan ubił. Piankne było bydlę, warte ze sto rubli.
Naturalnie poszliśmy do krowy, która nie była zabita, tylko raniona w łopatkę. Znalazła się nawet kula, którą przy nas najstarszy chłop wyjął z poza skóry zwierzęcia tępym kozikiem.
Targ w targ, daliśmy chłopom sześć rubli za krowę, pastuszkowi dwadzieścia groszy za znalezienie mojej laski, a w godzinę później u Stępka piliśmy ze Steinbergiem bruderszaft.
Przy tej okazji Teofil zrobił awanturę, i dopóty wyzywał na pojedynek najmłodszego subjekta, dopóki nie spadł z krzesła i nie zasnął na podłodze. Chciałem go przenieść na kanapkę, ale sił mi zabrakło; zresztą całą uwagę zaprzątał mi murzynek i rozstrzygnięcie pytania: czy mój kij jest dla mnie pożyteczny, czy szkodliwy? Że bowiem wpływał na moje losy, było aż nadto widocznem.
Gdy wróciwszy do domu, opowiedziałem Ewci o pojedynku, żona zrobiła mi scenę, krótką, ale nadzwyczajną.
— Pojedynkowałeś się?... Tak, musiałeś; to było twoim obowiązkiem...
W następnej jednak chwili dostała serdecznego płaczu, a zawoławszy Mieczysława i młodszą córkę Ludkę, najprzód nakazała obojgu, aby mnie w sprawach honorowych naśladowali, a potem uklękła przed Mieciem i zaklęła go, ażeby nigdy nie pojedynkował się, jeżeli nie chce wpędzić jej do grobu.
I do dziś dnia nie wiem, drogi panie, czy, według opinji mojej żony, zrobiłem dobrze, czy źle z tym pojedynkiem... Raz bowiem mówi mi Ewusia, że strzelać się miałem obowiązek (szczególne obowiązki, notabene w małżeństwie!), a innym razem nadmienia, że do śmierci nie zapomni mi pojedynku...
Mądry, kto z kobietami dojdzie ładu!
Mylisz się pan jednak, sądząc, że na tem kończą się piekielne figle mego kija i niepokoje domowe. Mój murzynek zrobił mi jeszcze parę takich szpasów, że szczerze byłbym kontent, gdyby mi go kto ukradł, porąbał i rzucił w ogień. Sam boję się zrobić mu coś podobnego.
Nim opowiem, co mi znowu zmalował, i nim przejdę do właściwej prośby, jaką mam do pana, muszę wspomnieć o wypadku, skutkiem którego Ewcia zabroniła przestępować naszego progu — Biedrzyńskiemu!... Tak, panie, Teofilowi Biedrzyńskiemu, jedynemu przyjacielowi, jakiego posiadam na ziemi!
Pewnego razu przyszedł on do nas wieczorem. Czekając na herbatę, usiedliśmy w moim gabinecie, przy drzwiach, prowadzących do salonu. On jako mały, siedział na krześle, ja — na fotelu.
Tymczasem, robiąc przygotowania do kolacji, kręciła się po całem mieszkaniu nowo przyjęta panna do towarzystwa Ludki, osoba młoda i zapewne przystojna, bo nawet nie miałem czasu jej się przypatrzeć.
Otóż, było prawie ciemno, kiedy koza ta biegła przez mój gabinet do salonu. Obaj z Teofilem, gdy wpadła między nas, unieśliśmy się trochę z siedzeń, na znak uszanowania; a ten, panie, smarkacz, jak wrzaśnie... Wielki Boże! ze trzydzieści lat nie słyszałem takiego krzyku...
— Co to? — zawołał przestraszony Teofil, zrywając się z krzesła.
— Pewnie zasłabła — odparłem. Ale byłem tak zmieszany, że machinalnie posadziłem Teofila na fotelu, a sam zająłem jego krzesło.
— Czy ona nie cierpi epilepsji? — pytał troskliwy Biedrzyński. — Biedne dziecko...
W tej chwili weszła do nas Ewcia ze świecą. Była blada, oczy jej płonęły. Bystro spojrzała na fotel, gdzie siedział Teofil i — rzekła do mnie drżącym głosem:
— Przeproś, Ludwiku, pana Biedrzyńskiego, że herbaty dziś u nas nie będzie. Mademoiselle zachorowała, oboje musimy jej pilnować, a że i Ludka nie siądzie do stołu, więc przeproś...
Ukłoniła się piecowi, który stał naprzeciw drzwi, i odeszła — pełna groźnego majestatu. Nigdy nie wydał mi się tak pięknym jej imponujący wzrost i wdzięczne ruchy.
— Nie rozumiem! — wyszeptał odurzony tym ciosem Teofil. — Zdaje się, że pani Ewa wypędziła mnie z domu?...
— To przejdzie — rzekłem.
— Ale nawet nie wiem za co? — dodał, chwytając pudełko cygar, zamiast swego kapelusza. — Czyżby Fitulski oczernił mnie przed panią Ewą...
— To przejdzie, to przejdzie... — upewniałem, żegnając go czule.
On biedak wyszedł od nas na palcach, i zerwawszy z kołka swój paltot, wymknął się na schody, przez drzwi tak wąsko otwarte, jakby był nie większy od szczura.
Po jego odejściu, a raczej haniebnej ucieczce, ukazała się Ewcia po raz drugi.
— Czy wiesz — rzekła — co zrobił ten nędznik?... Zaczepił mademoiselle... U mnie, w moim domu...
— Może to nie on, cóż znowu? — wtrąciłem i ugryzłem się w język.
— Więc chyba ty? Nie przypuszczam jednak, ażebyś był tak nikczemnym; zresztą, nie siedziałeś na fotelu.
— Może... Może sama się potrąciła o fotel.
— Dosyć! — przerwała Ewcia. — Nie zmuszaj matki twoich dzieci do szczegółowych wyjaśnień tego wstrętnego czynu. Od dziś dnia noga Biedrzyńskiego nie postanie w naszym domu, a ty, daj mi słowo, że zerwiesz z tym bezwstydnikiem, który zbeszcześcił moją powagę, a i ciebie może wciągnąć we własne brudy.
— No, widzisz... — zacząłem. Ale spostrzegłszy, że Ewcia znowu blednie, dałem słowo, że będę unikał Teofila.
Łatwiej jednak obiecać, niż dotrzymać. Już na drugi dzień odwiedziłem biednego przyjaciela, który rozchorował się z żalu, a następnie odwiedzałem go co parę dni.
Teofil miał dom na Lesznie. Zwykle więc siadałem w tramwaj i dojeżdżałem prawie do drzwi jego mieszkania. Trwało to z miesiąc.
Pewnego dnia dużo biegałem po mieście. Byłem u Teofila, w banku, u Stępka, w ogrodzie Saskim i, w jednym z tych miejsc, znowu zgubiłem... mój kij!...
— Teraz zjadł śledzia na dobre — pomyślałem. — Trzeba albo chodzić bez laski, albo sprawić sobie nową.
Któż jednak opisze moją radość, a potem przestrach, gdy nazajutrz, w czasie obiadu, jeden z urzędników tramwajowych odesłał mi... mego murzynka, z kartką:

„Znaleziony w tramwaju na Lesznie.“

Kartka ta dostała się przedewszystkiem w ręce Ewci. Przeczytawszy ją, zwróciła na mnie lodowate spojrzenie i, niby niechcący, spytała:
— Co, Ludwiku, robiłeś wczoraj na Lesznie?
— Ja, na Lesznie?... Ja?... Już z miesiąc...
— Już wiem, Ludwiku — przerwała Ewcia, podając mi kartkę, i — na tem skończyło się przy obiedzie.
Po obiedzie zaś — nie gadała do mnie przez cały tydzień, nie zaniedbując jednak tłomaczyć dzieciom, że uczciwy człowiek zawsze dotrzymuje słowa, i że ludzie, którzy nie dotrzymują słowa, są ludźmi godnymi politowania.
Myślałem, że zwarjuję przez ten tydzień. Zacna kobieta, spokojna, taktowna, wzór żon i matek, ale jak zacznie moralizować — żywcem wkopałbym się pod ziemię.
To też nikt się chyba nie zdziwi, gdy powiem, że nieraz brałem moją laskę do gabinetu i — wymyślałem jej na czem świat stoi. Tym razem przecie i ślepy dojrzy, że tylko djabelski murzyn narobił mi kłopotu.
Myślisz pan, że to już koniec jego intrygom?... Panie, śmiertelny wróg nie spłatałby mi podobnego figla, jak ta bestja!
Przedewszystkiem, muszę dodać, że bez względu na jego podłości, poszedłem do tokarza, gdziem go kupił i kazałem wprawić murzynowi nowe oko. Majstra w sklepie nie było; natomiast znalazłem ową miłą dziewczynkę, której kiedyś przypatrywałem się przez okno.
Posiedziałem w sklepie z pół godziny, wyściskałem sklepowej rączki, dowiedziałem się, gdzie mieszka. I oto między mną a nią zawiązały się serdeczne, choć czysto idealne stosunki, właśnie — dzięki mojemu murzynkowi.
Byłem tak zadowolony, żem nawet puścił w niepamięć jego dawniejsze sprawki.
Znajomość nasza ze sklepową trwała do połowy zimy. Widziałem, jak dziecko to przywiązuje się do mnie, jak korzysta z moich rad, z jaką wdzięcznością przyjmuje drobne podarunki. Dziewczątko czyste i niewinne jak łza.
Jednego dnia spotkałem Józię na ulicy i spędziłem z nią parę godzin „Pod Kometą,“ ostrzegając o sidłach, zastawianych na niewinność przez lekkomyślną młodzież, albo zepsutych starców. Rozmarzony, wróciłem do domu około północy i dopiero na schodach spostrzegłem, że... znowu zgubiłem murzynka!
Ewcia jeszcze nie spała.
— Gdzie byłeś, Ludwiku?
— Na operze.
— Cóż grali?
— „Fausta.“
— Znasz go przecie.
— Ale zawsze lubię go posłuchać. Dobranoc, głowa mnie trochę boli.
Serdecznie ucałowałem Ewcię, ale duszę nurtował mi niepokój.
„Zobaczycie — myślałem, — że ten przeklęty murzyn znowu narobi mi zmartwienia!“
Zasnąłem późno i późno obudziłem się na drugi dzień. Gdy zaś o jedenastej usiedliśmy z dziećmi do śniadania, Ewcia odezwała się niby tak sobie:
— Wiesz?... odnieśli ci twoją faworytalną laskę.
Myślałem, że zemdleję; w oczach mi pociemniało. Nareszcie, zdobywszy się na ostatni wysiłek, zapytałem dosyć ostro:
— I któż odniósł moją laskę?
— Woźny z teatru Wielkiego — odparła Ewcia.
Tego już było za wiele. Przez cały czas śniadania nie śmiałem ust otworzyć.
Gdy Ludka i Mieczysław wstali od stołu, Ewcia odezwała się nieco przyciszonym głosem:
— Twoją laskę przyniósł kelner z restauracji „Pod Kometą.“ Z osobnego gabinetu.
Gwałtownie odsunęła krzesło i wyszła.
Schwyciłem mój kij, i wsiadłszy w dorożkę, pojechałem „Pod Kometę,“ z zamiarem połamania murzynka na grzecznym kelnerze. Ale człowiek ten rozbroił mnie jednem słówkiem.
— Tyś odniósł mój kij do domu? — zapytałem go.
— Ja, jaśnie panie.
— A... A kto ci powiedział, gdzie mieszkam i kim jestem?
— O! — uśmiechnął się — jaśnie pana zna całe miasto. Wszyscy wiedzą, że pan zabił pułkownika.
— Pułkownik Steinberg żyje...
— Ten może i żyje, ale tamten, co go jaśnie pan golnął w brzuch, wcale nie żyje. Sam przecie byłem na pogrzebie.
— Przeklęta popularność! — pomyślałem. — Nawet gniewać się nie mogę na tego osła.
— A na drugi raz — rzekłem, dając kelnerowi rubla — nie bądź taki usłużny i niczego nie odnoś mi do domu.
— Nic nie odniosę, choćbym znalazł pulares jaśnie pana — odpowiedział, bezczelnie patrząc mi w oczy.
— No — rzekłem do siebie, skończywszy z kelnerem — wobec Ewci jestem bez ratunku zgubiony; ale zato przekonałem się dziś, że już mówi o mnie cała Warszawa. O wyższem stanowisku nawet marzyć nie można.
Było to akurat w karnawale. Stosunki nasze z Ewcią przez cały tydzień wlokły się w sposób nieokreślony. Nie robiła mi wymówek, odzywała się rzadko i obojętnie, słowem, czuć było nadchodzącą katastrofę. Może zażąda separacji?...
Raz, kiedy siedząc na szezlongu, trzymałem w ręku „Figaro,“ a myślałem o czem innem, usłyszałem w salonie jakiś szmer, a potem głos Ewci:
— Proszę cię na chwilkę, Ludwiku.
Wchodzę... Osłupiałem... Boże miłosierny! Ależ w moim salonie, obok mojej żony, widzę Józię tokarkę, a za nią jakiegoś dryblasa...
— Ludwiku — rzekła Ewcia — młodzi narzeczeni przyszli podziękować ci za posag...
I podczas gdym stał bez ruchu, jak Niobe, rozpaczająca za dziećmi, Józia cmoknęła mnie w jedną rękę, a dryblas w drugą. Potem oboje upadli do nóg Ewci, która wręczyła Józi pięć storublowych papierków i sznur korali.
Po chwili narzeczeni wyszli, błogosławiąc nas, a Ewcia zwróciła się do mnie:
— Oj ty dziadzie, ty stary dziadzie!... I komu to tu świat gubić.
— A teraz, duszko — odezwałem się skromnie — chyba wierzysz w moją niewinność?...
— O niewinności tej dziewczyny nigdy nie wątpiłam — odparła Ewcia.
I co pan powiesz: na tem skończyła się cała awantura!... Tak przecie byłem wzruszony szlachetnością Ewci, tak zgnębiony jej pobłażaniem, że — rozchorowałem się na gastryczną gorączkę, która na tydzień przykuła mnie do łóżka.
Serce kobiety, panie, a mianowicie serce Ewci, na wieki pozostanie dla mnie zagadką.
A swoją drogą mój kij — jest ostatniego rzędu gałgan, i nawet powiem panu, że straciłem dla niego wszelką sympatją.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.