Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatnie dni kwietnia nadeszły.
Wielka katedra w Chartres powlekła się białością a na jej kolumnach, zielone krzewy rozwinęły liście.
Król, boso, przyszedł do bramy kościoła, potem stanął w pośrodku nawy, spoglądając co chwila w około siebie, czy wszyscy dworzanie są obecni.
Lecz jedni, którzy poobcierali nogi o bruk, powdziewali trzewiki; drudzy głodni, albo strudzeni, udali się do handlów i mała tylko liczba pozostała w kościele na wilgotnej posadzce, boso i w długich pokutniczych sukniach.
Ceremonia religijna, mająca na celu wyjednanie następcy tronu dla Francyi, dopiero co się odbyła i dwie koszulka Najświętszej Panny, którym wielką liczbę cudów przypisywano, wydobyto ze złotych puszek, a lud cisnął się tłumnie ku owemu przybytkowi, z którego wydobyto święte odzienie.
Henryk III-ci wśród powszechnego milczenia, posłyszał szczególny hałas, podobny do stłumionego śmiechu i oglądając się, szukał Chicota, albowiem sądził, że nikt oprócz niego, nie poważyłby się śmiać w tej chwili.
Jednak nie był to śmiech Chicota, albowiem trefniś zniknął od podróży do Fontainebleau i dotąd nic o nim nie wiedziano.
Był to jeździec, który dopiero zsiadł z konia i pobryzgany błotem, przeciskał się pomiędzy dworzanami, obwiniętemi w wory pokutnicze.
Widząc obracającego się króla, przystanął w środku kościoła z wyrazem uszanowania. Z ułożenia owego jeźdzca, chociaż nie ze stroju, odgadnąć było można, że należy do dworu.
Henryk obrażony, że dworzanin przybył tak późno, narobił tyle hałasu i strój jego wcale nie był pokutniczy, spojrzał z wyrazem wyrzutu i gniewu.
Nowo przybyły nie zważając na to zupełnie, postąpił kilka kroków po posadzce marmurowej, na której rzeźby wyobrażały biskupów, ukląkł przy krześle aksamitnem księcia Andegaweńskiego, zajętego więcej myślami swojemi niż modlitwą i zupełnie nie zważającego co się dzieje w około niego.
Posłyszawszy jednak szmer, zwrócił się i półgłosem zawołał:
— Bussy!
— Witam Waszą książęcą mość — odpowiedział dworzanin, jakby wczoraj widział się z księciem i jakby w tym czasie, nic ważnego nie zaszło.
— Co ci się stało?... — rzekł książę.
— Dlaczego?
— Opuściłeś mnie nic nie mówiąc i przybywasz do Chartres oglądać koszulki Najświętszej Panny!
— Wszystko ci, Mości książę, opowiem.
— Dlaczego wcześniej nie przybyłeś?
— Widać, że nie mogłem.
— Ale co się stało od trzech tygodni — jak zniknąłeś?
— O tem właśnie mam Waszej książęcej mości powiedzieć.
— Powiesz mi skoro wyjdziemy z kościoła.
— Czekam na to niecierpliwie.
— Zaraz się, skończy; pojedziemy do mojego mieszkania.
— Tego pragnę, Mości książę.
W tym czasie, król na cienką koszulę, wdziewał grubą, a królowa z pomocą dam dworu, to samo uczyniła.
Król ukląkł, królowa za nim; dworzanie chcąc się podobać królowi, czołami bili posadzkę.
W ostatku, król się podniósł, zdjął grubą koszulę, ukłonił się arcybiskupowi i skierował ku drzwiom.
Idąc, zatrzymał się, albowiem spostrzegł Bussego.
— Panie — rzekł — widać nasze nabożeństwo nie przypada ci do smaku, bo nie możesz zrzucić złota i jedwabiu wtedy, gdy twój król wdziewa włosienicę.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bussy z powagą ale blednąc z niecierpliwości, nikt może szczerzej nie pragnie służyć Waszej królewskiej mości, nawet z pomiędzy tych, którzy powdziewali włosienice, jak ja; lecz przybywam z dalekiej podróży i nie wiedziałem o bytności Jego książęcej mości w Chartres. Dwadzieścia dwie mil zrobiłem w pięciu godzinach, aby się prędzej z Jego książęcą mością połączyć; otóż dlaczego nie zmieniłem sukien, o czembyś Najjaśniejszy panie nie wiedział, gdybym się był modlił w Paryżu.
Król zdawał się być zadowolonym z odpowiedzi, lecz że spojrzawszy na dworzan, widział jak ci wznosili ramiona, lękał, się ich obrazić i poszedł dalej.
Bussy pozwolił mu przejść nie zmrużywszy nawet powiek.
— A co, czy nie widziałeś?... — rzekł książę.
— Co jakiego? — Jak Schomberg, Quelus i Maugiron wznosili ramiona.
— Bardzo dobrze widziałem — odrzekł Bussy spokojnie.
— I cóż?
— Przecież w kościele bić się z n:mi nie myślę.
— A ja myślałem, że nic nie widzisz, albo widzieć nie chcesz.
Bussy wzniósł ramiona i wychodząc z kościoła wziął księcia na bok.
— Wszak idziemy do ciebie, Mości książę?
— Natychmiast, bo wiele wiadomości spodziewam się od ciebie.
— Nawet o rzeczach, których się nie spodziewasz Mości książę.
Książę spojrzał na Bussego z zadziwieniem.
— Pozwól mi tylko pożegnać króla — rzekł książę.
I udał się pożegnać brata, który dzisiaj w dobrym humorze, pozwolił mu powrócić do Paryża.
Książę z Bussym przybyli do siebie i zamknąwszy się w pokoju, rozmawiali.
-Siadaj i opowiedz mi twoje przygody — rzekł książę, sądziłem, że nie żyjesz.
— Wierzę bardzo.
— Czy wiesz, że cały dwór przywdział białe suknie na znak radości po twojem zniknięciu; czy wiesz, że wiele piersi wolniej odetchnęło myśląc że już nie podźwigniesz szpady; ale nie oto rzecz chodzi; sądzę że udałeś się w poszukiwaniu owej nieznajomej piękności. Powiedz mi, co to za kobieta i czego mam się spodziewać.
— Powinieneś zebrać, coś zasiał, Mości książę, inaczej, wstyd tylko dla ciebie.
— Co? co?... — zapytał książę zdziwiony tonem Bussego i ubliżającemi wyrazy.
— Słyszałeś Mości książę, nie mam co powtarzać.
— Tłomacz się jaśniej, a Chicotowi pozostaw zagadki i szarady.
— Nie łatwiejszego, Mości książę, odwołuję się tylko do twojej pamięci.
— Co to za kobieta?
— Sądzę, że Wasza książęca mość ją poznałeś.
— Miałaźby to być ona!
— Tak, Mości książę.
— Widziałeś ją?
— Widziałem.
— Mówiłeś z nią?
— Mówiłem: tylko z widziadłami rozmówić się nie można. Mimo tego, Wasza książęca mość miałeś powody sądzić, że umarła.
Książę zbladł, jakby powalony gromem wspomnień przykrych.
— Tak więc, Mości książę — mówił dalej Bussy — chociaż skazałeś na męczeństwo młodą dziewicę szlachetnego rodu, ona przecież ocalała, lecz nie ciesz się książę, abyś zupełnie był wolnym od winy; uszła ona śmierci, ale nieszczęśliwa, stokroć śmierćby wołała.
— Cóż to ma znaczyć? co takiego się jej przytrafiło?... — zapytał książę drżąc cały.
— Mości książę, pewien człowiek ocalił jej honor, ale kazał sobie drogo tę przysługę zapłacić.
— Dokończ.
— Tak, Mości książę, panna de Meridor aby uniknąć księcia Andegaweńskiego, którego nie chciała być kochanką, rzuciła się w objęcia człowieka, którego nienawidzi.
— Co mówisz?
— Panna de Meridor nazywa się dzisiaj panią de Monsoreau.
Na te wyrazy, zazwyczaj blada twarz księcia Franciszka, okryła się gwałtownym rumieńcem; o mało krew nie trysnęła mu oczyma.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał — czy to być może?
— Skoro ja mówię — odparł Bussy dumnym tonem.
— Ja o tobie nie powątpiewam — mówił książę — pytałem tylko, czy podobna, aby jeden z moich dworzan, taki pan de Monsoreau, śmiał ze mną do jednego ubiegać się celu?
— Dlaczego nie?... — zapytał Bussy.
— Więc i ty to samo byś uczynił?
— Zapewne, ale wprzódy uprzedziłbym Waszą książęcą mość.
— Zaczekaj Bussy — mówił książę nieco spokojniej, łatwo pojmujesz, że ja nie myślę się usprawiedliwiać.
— To źle Mości książę, bo ilekroć idzie o prawa honoru, jesteś tylko człowiekiem.
— A więc sam osądź pana de Mcnsoreau.
— Ja?
— Tak, ty, powiedz, czy nie jest dla mnie zdrajcą?
— Dla Waszej książęcej mości?
— Dla mnie, skoro wiedział moje zamiary.
— A zamiarem Waszej książęcej mości było...
— Żeby mnie Dyana kochała.
— Żeby kochała?...
— Ale nigdy gwałtu użyć nie chciałem.
— Takie więc były zamiary Waszej książęcej mości!... — rzekł Bussy ironicznie.
— Tak jest, takie były moje zamiary i zmienić ich nie chciałem, mimo, że pan de Monsoreau zupełnie inaczej radził.
— Mości książę, a więc pan de Monsoreau namawiał cię do shańbienia Dyany?
— Nie inaczej.
— Wyraźnie?
— Nawet na piśmie. Czy chcesz widzieć jeden z jego listów?
— A! czy mogę temu wierzyć! — zawołał Bussy.
— Zobaczysz.
Książę wybiegł do drugiego pokoju i ze szkatułki ozdobnej wyjąwszy list, podał go Bussemu.
— Czytaj — rzekł — skoro wątpisz o słowie księcia.
Bussy drżącą ręką wziął list i przeczytał:
Niech Wasza książęca mość będzie spokojnym: ten zamiar koniecznie powieść się musi, albowiem wiadoma ci młoda osoba dzisiaj wieczorem wyjeżdża do swojej ciotki, mieszkającej w zamku de Lude; ja wszystko biorę na siebie, a co do skrupułów panny, sądzę, że znikną w obecności Waszej książęcej mości, tymczasem, ja działam, i dzisiaj wieczór, młoda osoba będzie w zamku de Beaugé.
Waszej książęcej mości najpokorniejszy sługa.
— Co na to powiesz Bussy? — zapytał książę, gdy jego dworzanin podwakroć już list przeczytał.
— Dobrze ci służono, mości książę.
— To ma znaczyć, że byłem zdradzony.
— Prawda; lecz co dalej.
— Nędznik! kazał mi wierzyć, że ona nie żyje.
— Prawda, postępowanie nie bardzo szlachetne, ale je nieco usprawiedliwia miłość pana de Monsoreau — mówił z ironią Bussy.
— I ty wierzysz temu? — zapytał książę ze złośliwym uśmiechem.
— Jeszcze zupełnej nie straciłem wiary; przecież jestem tego przekonania, co Mości książę, jeśli tak każesz.
Pozwól Mości książę zapytać, cobyś zrobił na mojem miejscu. Wprzódy opowiem, co on sam uczynił. Oto pan de Monsoreau wmówił w starego ojca panienki, że książę porwałeś mu córkę, przedstawił się jako opiekun i obrońca; następnie; z listem łatwowiernego starca podpłynął na łodzi do zamku de Beaugé i ztamtąd wykradł porwaną, w końcu, zamknąwszy ją w domu, który książę znasz, zmusił, że jego żoną została.
— A! to ohydne przeniewierstwo! — zawołał książę.
— Pod twemi własnemi popełnione skrzydłami — dodał dworzanin ze zwyczajną sobie śmiałością.
— A! Bussy, przekonasz się? jak się mścić umiem.
— Ty Mości książę? sądzę, że nic podobnego zrobić nie możesz.
— Jakto?
r— Książęta nie mszczą się, lecz karzą. Wyrzucisz podłość panu de Monsoreau i ukarzesz.
— Jakim sposobem?
— Powracając szczęście pannie de Meridor.
— Alboż mogę?
— Zapewne.
— Naucz mnie sposobu.
— Powracając jej wolność.
— Jaśniej się wytłomacz.
— Bardzo snadnie; związek jest przymuszony, zatem nie ważny.
— Masz słuszność.
— Rozwiąż małżeństwo Mości książę, a postąpisz jak na prawego człowieka i na księcia przystoi.
— A! Bussy! ty się bardzo zapalasz? cóż cię to wszystko tak mocno obchodzi?
— Ja? bynajmniej; co mię zaś obchodzi cała sprawa, nie chcę oto, aby mówiono, że Ludwik de Clermont, hrabia Bussy służy księciu przeniewierczemu.
— Dobrze; ale jak zerwać ten związek?
— Bardzo łatwo, ojcu tylko pozwolić działać.
— Baronowi de Meridor?
— Tak.
— Ależ on jest w Anjou.
— Owszem jest w Paryżu.
— U ciebie?...
— Przeciwnie, u swojej córki. Powiedz, Mości książę, że może liczyć na ciebie, a zamiast, co widział w tobie prześladowcę i nieprzyjaciela, ujrzy obrońcę; zamiast nienawidzieć twoje imię, będzie cię uważał za anioła opiekuńczego.
— Mówią, że to potężny pan i ma wielkie znaczenie w swojej prowincyi.
— Przedewszystkiem powinieneś baczyć, Mości książę, że jest ojcem, że jego córka nieszczęśliwa i że on ciężko nad nią boleje.
— Kiedyż mogę go widzieć?...
— Jak tylko do Paryża powrócisz.
— Dobrze.
— A zatem, zgoda, Mości książę.
— Zgoda.
— Słowo honoru.
— Słowo książęce. A kiedy wyjeżdżasz?..
— Zaraz w wieczór.
— Jedz, a prędko powracaj.
— Gdzie zastanę Waszą książęcą mość?...
— W pałacu króla, jutro w południe.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Bussy nie tracąc chwili czasu, w pięciu godzinach przebył drogę, którą zwyczajnie książę odbywał w piętnastu; potrzebował bowiem jak najspieszniej pocieszyć barona i przynieść ulgę Dyanie, dla której szczęścia i życia by nie szczędził.