Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
Jak d’Epernonowi podarto odzież i jak na niebiesko ufarbowano Schomberga.

Kiedy par la Hurière zgromadzał podpisy, a Chicot zajmował się Gorenflotem; kiedy Bussy wracał do życia w małym ogródku, pełnym woni, wspomnień i pieśni, Henryk III-ci, zły na to co widział w mieście, wyklinający kazania, które słyszał w kościołach, zawistny powitaniom, jakie odbierał książę Andegaweński, którego widział na ulicy Świętego Honoryusza z Gwizyuszem, Mayennem i szlachtą, dowodzoną przez pana de Monsoreau, Henryk, mówimy, powróci do Luwru z Maugironem i Quelusem.
Król, jak zazwyczaj, wyszedł z Luwru z czterema towarzyszami; lecz nie długo Schomberg i d’Epernon znudzeni złym humorem monarchy, a pragnący zabaw i przygód, korzystając z pierwszego tłoku, znikli na rogu ulicy Astruce, a król i dwaj pozostali przyjaciele, udali się przez ulicę Orleans.
Zaledwie sto kroków postąpili, aliści każdy z nich miał przygodę.
Epernon podłożył tubę pod nogi jednego mieszczanina, który się przewrócił, a Schomberg zerwał czepek kobiecie, którą sądził starą i brzydką, a ona była młodą i ładną.
Obadwa źle się wybrali w napastowaniu paryżan, zwykle cierpliwych; był to albowiem dzień gorączki, w którym igrać nie należy.
Mieszczanin przewrócony, podniósł się krzyczał: A! łotr, a! hultaj.
Kobieta znowu darła się na całe gardło: a! pieszczoch a! rozpustnik!
Co gorsza, mąż jej, farbiarz podżegnął przeciwko Schombergowi czeladź swoję,
Schomberg był zuch; przystanął i wziął się do szpady.
D’Epornon był roztropny i uciekł.
Henryk zupełnie nie troszczył się o swoich ulubieńców, bo wiedział, że jeden tęgie ma ręce, drugi tęgie nogi.
jakeśmy widzieli, poszedł dalej i powrócił nie długo do Luwru.
Wszedł do swojego gabinetu, usiadł na krześle i szukał przedmiotu, na któryby wywarł zły humor.
Maugiron bawił się z Narcyzem, wielkim chartem królewskim.
Quelus rozparł się na poduszkach i patrzył na króla.
— Nie żarty — rzekł król — sprawa ich postępuje, bo jak tygrysy, lub węże, to skaczą, to się czołgają.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Quelus — nic dziwnego; cóż chcesz, aby robili bracia, synowie i inni krewni królewscy?
— Jak się zdaje — odrzekł król — jesteś za polityką Idziego z lasu świętego Wawrzyńca.
Quelus poprawił poduszkę i tyłem się odwrócił.
— Jakże Maugiron, czy mam słuszność lub nie?
— Jakto! mają mnie uważać jak zwyczajnego monarchę, który boi się tylko o ulubionego kota?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Maugiron, zawsze będący zdania Quelusa; skoro nie chcesz być zwyczajnym królem, bądź wielkim. Co u dyabła! Narcyz kiedy go ciągnąć za uszy, warczy; kiedy go udeptać kąsa.
— Co u licha, z psem mnie porównywasz!
— Bynajmniej, Najjaśniejszy panie. Mówię tylko, że Narcyz się broni, a ty nic nie mówisz, Najjaśniejszy panie.
I odwrócił się od Henryka.
— Otóż sam jestem — rzekł król — dalej moi przyjaciele, naigrawajcie się, śmiejcie, zabijcie nawet, bo tylko katów widzę w około siebie. A! Chicot, Chicot, gdzie jesteś?
— Tego nam tylko brakowało — odezwał się Quelus.
— Prawda — dodał Maugiron.
I zaczął pod nosem nucić piosneczkę łacińską, która tak się tłomaczy: „Znam cię złotko żeś pokrzywa”.
Henryk zmarszczył brwi, błyskawica gniewu zajaśniała w jego czarnych oczach i tym razem spojrzenie gniewne, padło na nadużywających łaski.
Osłabiony widać wstrzymaniem złości, usiadł znowu na krześle i zaczął małe szczeniątko głaskać.
W tej chwili, szybkie stąpanie dało się słyszeć w przedpokoju i Epernon ukazał się bez płaszcza i zwierzchniej sukni, w podartej kurtce.
Quelus i Maugiron odwrócili się, Narcyz szczekając, poskoczył ku niemu, jakby przyjaciół króla tylko po sukniach poznawał.
— Dla Boga!... — zawoła Henryk — a tobie co takiego?
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maugiron — otóż tak obchodzą się z przyjaciółmi Waszej królewskiej mości.
— Któż cię tak uczęstował?... — zapytał król.
— Twój lud, Najjaśniejszy panie, albo raczej lud księcia Andegaweńskiego, który wołał: niech żyje Liga! niech żyje Gwizyusz! niech żyje Franciszek! wszyscy, prócz ciebie Najjaśniejszy panie.
— A cóżeś ludowi owemu uczynił.
— Ja, nic. Cóż jeden człowiek może ludowi uczynić? Poznali mię, jako przychylnego Waszej królewskiej mości i dosyć na tem.
— A Schomberg.
— Cóż Schomberg?
— Czemu nie przyszedł na twoję obronę?
— Miał co sam myśleć o sobie.
— Jakto?
— Zostawiłem go w rękach farbiarza, którego żonie zdarł czepek z głowy: właśnie pięciu, czy sześciu opadło go czeladzi.
— Na Boga! i tyś porzucił mojego Schomberga — rzekł Henryk podnosząc się — a więc ja pójdę mu na pomoc. Mogą powiedzieć, że przyjaciele opuścili Henryka, ale on nie zapomniał przyjaciół.
— Dzięki ci Najjaśniejszy panie — odezwał się głos za królem — ja sam wydobyłem się z biedy, ale nie bez trudności.
— A! Schomberg! Schomberg!... — zawołali ulubieńcy króla. Gdzież jesteś u licha?
— Alboż mnie nie widzicie?
W rzeczy samej, w ciemnej głębi gabinetu widać było postępującego nie człowieka, ale cień.
— Schomberg — mówił król — zkąd przybywasz i dla czego jesteś tego koloru?
Schomberg caluteńki, bez wyjątku był niebieski.
— Do szatana! zupełnie się teraz nic dziwię, że lud biegi za mną.
— Gdybyś był żółty, możnaby sądzić, że ze strachu, ale niebieski!
— Kiedy mię rzucili w stągiew, sądziłem że w wodzie wykapią, ale widzę, że to było indygo.
— Sami sobie szkodę zrobili — odezwał się Quelus ze śmiechem — najmniej za dwadzieścia talarów wyniosłeś im farby na sobie.
— Żartuj, żartuj; gdybyś był na mojem miejscu?...
— A ty nie skaleczyłeś którego?... — zapytał Maugiron.
— Zgubiłem sztylet sam nie wiem gdzie; zresztą, wiem tylko, że mię pochwycono, przeniesiono i rzucono w stągiew.
— A jakeś się z ich rąk wydostał?
— Musiałem użyć wybiegu.
— Co uczyniłeś?
— Krzyczałem: niech żyje Liga!
— Tak samo jak ja — odezwał się d’Epernon — tylko mnie kazali dodać i książę Andegaweński.
— I mnie kazali — rzekł Schomberg — ale tego nie dosyć.
— Jakto!.. — zapytał król i cóż takiego krzyczeć ci kazali?
— Więcej nic nie kazali, bo i tego było dosyć, ale kiedy krzyczałem: Niech żyje książę Andegaweński...
— I cóż?
— Proszę zgadnąć co się stało?
— Jakże mogę wiedzieć?
— Bussy mnie słyszał.
— Nie musiał nic rozumieć — zrobił uwagę Quelus.
— Ale jakto, musiał nie rozumieć? miałem nóż na gardle i byłem w stągwi.
— Jakto, i nie dał ci pomocy?... — zapytał Maugiron.
— On! widać miał także o czem myśleć, bo brakowało mu tylko skrzydeł, aby uleciał z ziemi.
— Więc może cię nie poznał?
— Dlaczego?
— Jeżeliś był już niebieski.
— A! prawda.
— To bardzo podobne do prawdy — rzekł Henryk — nie poznaję mojego poczciwego Schomberga.
— Mniejsza o to — rzekł młodzieniec, który nie próżno z niemieckiego ludu pochodził — przyjdzie czas, że się spotkamy, a ja w stągwi nie będę.
— Co do mnie — rzekł d’Epernon — ja bym się nie ze sługą, ale z panem rozmówił, jabym nie z Bussym, ale z księciem Andegaweńskim miał sprawę.
— Tak, tak, zapewne — rzekł Schomberg — nie mogąc nas sztyletami, zabija śmiesznością.
— Czy słyszałeś, Najjaśniejszy panie, jakie pochwały po ulicach śpiewano księciu Andegaweńskiemu? — zapytał Quelus i Maugiron.
— Dowodzą, że książę jest panem Paryża w tej chwili — rzekł Epernon — i przekonacie się, czy z wami lepiej będą się obchodzili.
— Braciszku!.. braciszku!. — mówił Henryk tonem groźby.
— Możesz to wielokrotnie, Najjaśniejszy panie, powtórzyć, a nic nie uczynisz stanowczego, — mówił Schomberg — jednak to pewna, że ten braciszek przewodzi spiskowi jakiemuś.
— Właśnie o tem mówiłem, kiedy wchodziłeś — odpowiedział król — ale oni nic mi nie odpowiedzieli, tylko wznieśli ramiona i spojrzeli po sobie.
— Myśmy wznieśli ramiona — odezwał się Maugiron — nie dlatego, aby spisku nie było, ale że go nie myślisz poskromić, Najjaśniejszy panie.
— A teraz ja ci radzę, Najjaśniejszy panie, — rzekł Quelus — abyś uciekał... Jutro niechybnie do Luwru przybędzie Gwizyusz i zażąda abyś mianował naczelnika Ligi, a ty, Najjaśniejszy panie, postawisz na czele księcia Andegaweńskiego, jak przyrzekłeś, a wtedy zależeć będziesz od jego łaski.
— Ale wy zemną pójdziecie?... — zapytał Henryk.
— Dobrze — odpowiedzieli jednozgodnie!
— Byłeś, Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — pozwolił mi się przebrać.
— Idź do mojej garderoby, a wszystko w niej znajdziesz — odpowiedział Henryk.
— Ja chciałbym się wykąpać — odezwał się Schomberg.
— Idź do mojej łaźni.
— Zatem Najjaśniejszy panie, możemy się spodziewać, że bez zemsty nie pozostanie obraza?
Król wyciągnął rękę na znak milczenia i spuściwszy głowę na piersi, zdawał się namyślać.
Po chwili rzekł:
— Quelus, dowiedz się, czy książę Andegaweński jest w Luwrze.
Quelus wyszedł, d’Epernon i Schomberg czekali niecierpliwie na odpowiedź, albowiem ich gorliwość przez niebezpieczeństwo ożywioną została.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maugiron — więc zrobiłeś postanowienie?
— Zobaczysz — odparł król.
Quelus powrócił.
— Księcia jeszcze nie ma — rzekł.
— Brawo! — zawołał Quelus.
— Najjaśniejszy panie — mówił d’Epernon — za dziesięć minut powrócę.
— Ja zaś nie wiem kiedy, bo nie wiem, jak ta farba puści.
— Powracajcie jak można najśpieszniej — odpowiedział król.
— Wasza królewska mość sam zostaniesz? — zapytał Maugiron.
— Bynajmniej — odparł król — zostaje z Bogiem, którego będę błagał o pomyślność mojej sprawy.
— Proś, Najjaśniejszy panie — mówił Quelus.
— Amen — zakończył Maugiron.
Dwóch ulubieńców, mających trzymać straż, wyszło jednemi drzwiami; dwóch innych mających zmienić suknie, drugiemi.
Król, zostawszy sam, ukląkł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.