Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
KOCHANKOWIE.

Uniesienia radości, nie są niebezpieczne.
Widziano wprawdzie śmiertelne ale to rzadki przykład.
Dyana otworzywszy oczy, znalazła się w objęciach Bussego, albowiem ten zacny młodzieniec, nie pozwolił pani do Saint-Luc, pierwszego otrzymać spojrzenia.
— A!... — mówiła, przychodząc do przytomności — a!.. panie hrabio, nie godzi się wpadać tak niespodzianie.
Bussy innych oczekiwał wyrazów...
Mężczyźni są bardzo wymagający...
Lecz Dyana nie dość, że na tem poprzestała, ale odepchnęła lekko rękę podtrzymującą i powróciła do przyjaciółki, która jako wyrozumiała, chodziła w oddaleniu.
Następnie, ciekawa, jak każda kobieta, owego czułego pojednania kochanków, powróciła zcicha, nie mieszając się do rozmowy, ale będąc dość blisko, aby jej całą treść posłyszeć.
— Jakto!... — mówił Bussy — pani tak mię przyjmujesz?
— O!... — rzekła Dyana — parne Bussy, to bardzo miło... tegom się nie spodziewała, ale...
— Nie ma, ale — odrzekł Bussy — znowu siadając u nóg Dyany.
— O!... nie, nie tu, nie tu, panie de Bussy.
— Pozwól mi pozostać — mówił hrabia, składając ręce, od tak dawna pragnąłem tego miejsca.
— Aby je zająć, potrzeba był o aż mur przebywać. To nie przystoi dla tak zacnego pana, a tem więcej dla rycerza, któremu powierzyłam mój honor. — Dlaczego?
— A gdyby cię kto zobaczył?
— Któż mógłby mię widzieć? Nasi myśliwi; nie ma kwadransa jak tędy przechodzili.
— O!... bądź pan: spokojną, dobrze się ukrywałem.
— Ukrywałeś? A! to doskonale — mówiła Joanna — opowiedz nam to panie Bussy.
— Że państwa nie spotkałem w drodze, to zupełnie wina nie moja, ja udałem się inną, wy zaś inną drogą. Wyście przyjechali przez Rambouillet; ja przez Chartres. Następnie, słuchaj i sądź czy twój biedny Bussy jest zakochany: nie śmiałem państwa dopędzać... Wiedziałem, że Jarnac nie jest rozkochany i nie śpieszno mu do Meridor; twój ojciec pani, także nie miał powodu pośpiechu, bo był przy tobie. A także nie w obecności ojca, nie przy służących, chciałem cię widzieć, bo dużo kłopotów ciąży na mojej głowie, bo jechałem z przerwami, a nawet o głodzie.
— Biedaczek!... — rzekła Joanna — patrzaj jak schudł.
— Przybyłaś pani nakoniec — mówił dalej Bussy — a ja wziąłem mieszkanie na przedmieściu widziałem cię przejeżdżającą, skryty za zasłoną okna.
— Więc byłeś pan w Angres?... — zapytała Joanna.
— Byłem, ale nie pod mojem nazwiskiem. Wcale nie jestem Bussy; jestem kupcem podróżnym, przypatrz się mojej sukni, jest to kolor zwyczajny dla sukienników i złotników. Jak bądź, tak bądź, dosyć, że mnie nie poznano.
— Przez dwa dni pobytu nie poznano pięknego Bussy! temu nikt nie uwierzy na dworze.
— Mów dalej hrabio — rzekła Dyana rumieniąc się. Jak tutaj przybyłeś?
— Mam parę wybornych koni; siadłem na jednego i wyjeżdżam stępa, zatrzymując się przed szyldami i napisami; skoro widzę, że mniej na mnie zważają, ruszam galopem i w dwudziestu minutach, aż trzy mile przebiegam. W lasku de Meridor, mur parku znajduję, lecz mur długi, a park ogromny. Wczoraj, przez cztery godziny na niego patrzałem, drapiąc się tu i owdzie i spodziewając się was widzieć. Nakoniec prawie do rozpaczy przywiedziony zostałem, widząc was wchodzące do domu; dwa psy barona łasiły się do was. a pani de Saint-Luc trzymała w ręku kuropatwę, do której one skakały nie mogąc jej dostać, w końcu znikłyście panie. Przeskoczyłem mur, przybiegłem gdzie byłyście przed chwilą, ujrzałem trawę zgniecioną. wniosłem ztąd, żeście to miejsce na spoczynek obrały. Przyznam się, że bardzo byłem strudzony.
— Przez brak przyzwyczajenia — przerwała Joanna z uśmiechem.
— Nie przeczę pani, prócz tego, podarłem suknię drapiąc się no drzewach, ale hojnie za wszystko jestem wynagrodzony widząc panie.
— Straszne pan przebyłeś przeszkody — mówiła Joanna — — jest to pięknie i walecznie, ale ja na miejscu jego oszczędzałabym sukni i białych rączek; patrzaj pan, jak pokaleczyłeś obydwie.
— Prawda, nie uważałem. Lecz gdyby nie to, nie byłbym widział tej, którą pragnąłem ujrzeć.
— Ja bez trudów dostałam się do zamku — rzekła Joanna.
Bussy uśmiechając się, po trząsł głową.
— O! nie — rzekł — nie. To coś pani uczyniła, dla mnie nie przyniosłoby korzyści.
Dyana uśmiechnęła się, co ożywiło jej oczy i usta.
— Jak widzę — rzekła Joanna — zupełnie nie znam się na grzeczności.
— O! bynajmniej — odpowiedział Bussy. Nie mogłem przybyć do zamku. Dyana jest zaślubioną a baron winien czuwać nad nią...
— Otóż i lekcya przyzwoitości — mówiła Joanna — dziękuję za nią, panie Bussy; to mię uczy, że nie powinnam się mieszać w sprawy szaleńców.
— Szaleńców?... — powtórzyła Dyana.
— Szaleńców, czy rozkochanych, to wszystko jedno, Pocałowała Dyanę w czoło, ukłoniła się Bussemu i uciekła.
Dyana chciała ją zatrzymać, lecz ujęta za rękę przez kochanka, puściła przyjaciółkę.
Bussy i Dyana sami pozostali.
Dyana spojrzała za oddalającą się panią de Saint-Luc, która poczęła zbierać kwiatki.
Bussy był przy jej stopach.
— Pan?, czyż nie dobrze uczyniłem?... — rzekł.
— Nie umiem udawać — odpowiedziała Dyana — prócz tego, pan znasz moje pragnienia. Lecz sam przyznasz, że przyzywając cię w duszy, byłam bardzo winną.
— Co mówisz, Dyano?
— Prawdę. Mam prawo uczynić nieszczęśliwym pana de Monsoreau, który mi zgotował tyle cierpień, ale nie mam prawa uszczęśliwiać drugiego. Mogę go unikać, odmówić mojego uśmiechu i miłości, ale nie powinnam względami obsypywać drugiego, bo on pomimo woli, moim jest panem.
Bussy cierpliwie słuchał tych zasad moralnych, złagodzonych nieco wdziękiem pięknej kobiety.
— Czy mogę teraz mówić?
— Mów pan.
— Szczerze?
— Proszę.
— Wszystko co powiedziałaś, nie pochodziło z serca.
— Jakto?
— Słuchaj mnie pani cierpliwie; to są tylko sofizmaty. Dyana zrobiła poruszenie.
— Każda zasada — rzekł Bussy — jest bezużyteczną, gdy nie ma zastosowania. Za twoje sofizmaty pani, winienem ci powiedzieć prawdę. Mówisz, że masz pana; ale czyś go sama wybrała? Bynajmniej, przeciwności narzuciły go, uległaś im. Teraz zamierzasz cierpieć całe życie, a moim jest obowiązkiem, uwolnić cię od tych cierpień.
Dyana chciała przerwać; lecz Bussy ją powstrzymał.
— Wiem co pani chcesz odpowiedzieć. Powiesz, że gdybym go wyzwał i zabił, więcej mnie widzieć nie zechcesz. Dobrze, umrę z rozpaczy nie mogąc cię widzieć, ale będziesz wolną, ale będziesz szczęśliwą, ale będziesz mogła uszczęśliwić innego człowieka, który powie, z radością: Dzięki ci, Passy! Ty sama pani, chociaż nie śmiesz tego żądać; później wdzięczną mi będziesz.
Młoda kobieta pochwyciła rękę hrabiego i uścisnęła ją czule.
— — Za dawne nie odpokutowałeś — rzekła a już na nowo mi grozisz.
— Ja grożę? Bóg tylko widzi moje chęci, on sam wie, jak ciebie kocham. Wiem że i ty mnie kochasz, przyznaj sama, bo nie spodziewam się, aby twoje uczucia były sprzeczne z uczynkami. Wiem, boś mi to sama wyznała. Prócz tego, miłość mojej podobna, błyszczy jak słońce i ożywia wszystko, czego dotyka; dla tego nie myślę wcale rozpaczać. Upadnę do twoich stóp i powiem rękę na sercu położywszy, piękne wyrazy. Dyano, ja ciebie kocham i kocham na całe życie. Dyano przysięgam w obliczu webą, że umrę z rokoszą dla ciebie. Jeżeli powiesz mi: Oddal się i nie zatruwaj szczęścia drugim, podniosę się bez szemrania z miejsca, w którem jestem szczęśliwy i powiem. „Ta kobieta nie kocha mię i nigdy kochać nie będzie.” Oddalę się i nigdy mnie nie ujrzysz. Lecz, że moje poświęcenie większe jest nad miłość, przeto chęć widzenia cię szczęśliwą, przezwycięży pragnienie własnego szczęścia. Nie mam prawda, prawa wydzierać szczęścia drugiemu, ale mogę poświęcić własne życie, dla skrócenia cierpień twoich. Oto co uczynię, abyś nie była wieczną niewolnicą, i abyś nie czyniła drugich nieszczęśliwemi.
Bussy wzruszył się, wymawiając te wyrazy.
Dyana czytała w jego jasnem spojrzeniu całą, moc postanowienia; pojęła co mówił i co chciał uczynić; wiedziała, że niechybnie wyrazy jego zmienią, się w czyn, a przecież czuła, jak jego siła słabnie pod jej spojrzeniem.
— Dziękuję — rzekła. — Bardzo pan jesteś delikatny, że chcesz ulżyć nawet wyrzutom sumienia. Teraz, czy będziesz mię kochał do śmierci, jak mówisz?... Czy nie będę igraszką twojej fantazyi i czy nie każesz żałować przywiązania pana de Monsoreau?... Ale nie, ja nie powinnam dyktować warunków; jestem pokonaną, twoją, zawisłą od ciebie. Pozostań moim przyjacielem, a ponieważ życie moje do ciebie należy, czuwaj nad niem.
To mówiąc, Dyana białą swoją rękę oparła na ramieniu Bussego, do drugiej przylepił on miłośnie usta.
Zadrżała na całem ciele.
W tej chwili, dało się słyszeć stąpanie Joanny, która lekko klasnęła.
Niosła kilka świeżo rozwitych kwiatków i pierwszego motyla, jaki się z jedwabnego wywinął kokonu.
Ręce kochanków rozłączyły się.
Joanna zauważyła to poruszenie.
— Przebaczcie, moi przyjaciele — rzekła — trzeba wracać do domu, aby nie przysyłano po nas. Panie hrabio, dosiadaj twojego rączego konia, który cztery mile na godzinę ubiega, a nam pozwól iść jak najwolniej, bo spodziewam się, że dużo będziemy udały do mówienia. Słowo daję, przez twój upór, wyborny obiad tracisz hrabio, osobliwie byłby przydatny dla takiego, jak ty, człowieka, który jeździ konno i drapie się po murach, że nie wspomnę o innych przysmakach, które nieco krew drażnią, a serce ranią. Idźmy, idźmy Djano.
Joanna wzięła przyjaciółkę pod rękę i chciała ją pociągnąć za sobą.
Bussy z uśmiechem spojrzał na obiedwie.
Zbliżył się do nich.
Dyana wpół odwrócona podała mu rękę.
— Tylko tyle? — rzekł.
— Do jutra, wszak prawda?... — odpowiedziała.
— Tylko do jutra?
— Do jutra i na zawsze.
Bussy nie mógł powściągnąć uniesienia radości; schylił się ku ręce Dyany i raz ostatni spojrzawszy na obiedwie przyjaciółki, oddalił się, albo raczej uciekł.
Czuł, jak mu było trudno rozdzielić się z tą, o której wątpił, aby kiedykolwiek był z nią złączony.
Dyana patrzyła za nim pilnie, słuchała jego stąpania, ginącego w zaroślach.
— A!.. teraz — rzekła Joanna — zapewne pragniesz ze mną rozmawiać?
— O!... tak — odrzekła Dyana, jakby ją ze snu przebudzono.
— Słucham cię.
— Jutro pójdę na polowanie z mężem i z twoim ojcem.
— Samą mię w zamku zostawisz?
— Słuchaj, przyjaciółko — rzekła Joanna — ja także mam zasady, ale są rzeczy, na które trzeba zezwolić.
— A!.. Joanno — zawołała pani de Monsoreau — jak możesz przyjaciółce coś podobnego doradzać.
— Trzeba mieć litość nad biednemi kochankami, jakiemi wy jesteście.
Dyana pochwyciła rękę młodej mężatki i wesołą jej twarz pocałunkami okryła.
— W tej chwili, trąbki myśliwych dały się słyszeć.
— Dalej, idźmy — rzekła Joanna — biedny Saint-Luc się niecierpliwi. Nie mogę być surowszą dla niego, jak dla panicza, który dopiero co nas opuścił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.